- Opowiadanie: Szlachcic - Drzewo Samuela

Drzewo Samuela

Witam – tym razem zde­cy­do­wa­łem się na­kre­ślić hi­sto­rię stric­te zwią­za­ną z chrze­ści­jań­stwem, nie tak jak ostat­nio. W prze­ci­wień­stwie do “Veni, vidi, vici”, to opo­wia­da­nie zo­sta­ło na­pi­sa­ne jakoś dwa ty­go­dnie temu, a nie kilka mie­się­cy. Prze­pra­szam za dłu­gość – my­śla­łem, czy by nie usu­nąć jakiś frag­men­tów, ale stwier­dzi­łem, że bez nich ta hi­sto­ria by­ła­by nie­do­po­wie­dzia­na.

Za­pra­szam! :)

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Drzewo Samuela

Był dwu­na­sty dzień mie­sią­ca Nisan, trzy dni przed po­cząt­kiem Pe­sach, gdy Sa­mu­el zo­stał uką­szo­ny przez psz­czo­łę. Pra­co­wał wła­śnie przy ob­rób­ce fi­go­we­go drew­na, które za­ku­pił po oka­zyj­nej cenie od Je­re­mia­sza. Co po­wszech­nie wia­do­me w fachu cie­śli, figa jest nie­zwy­kle trud­na do ob­rób­ki. A szcze­gól­nie ta, która ro­śnie pod Gat Sze­ma­nim, a wła­śnie stam­tąd zo­sta­ła ścią­gnię­ta owa sztu­ka.

Sa­mu­el miał dość kru­chą cier­pli­wość. Gdy tylko zła­ma­ło mu się trze­cie dłuto, ci­snął bez­u­ży­tecz­nym na­rzę­dziem o pod­ło­gę, zdjął far­tuch i wy­szedł z izby, żeby powdychać zapach lo­kal­nej aka­cji. Za­czę­ły pylić ja­kieś pięć dni wcze­śniej, a stary cie­śla uko­chał sobie ich woń. Po­wo­dem tego była praw­do­po­dob­nie matka – wspa­nia­ła i ko­cha­ją­ca ko­bie­ta, pra­cu­ją­ca przy zbie­ra­niu kwia­tów z tych drzew. Za­wsze przy­no­si­ła ze sobą z pracy cu­dow­ny aro­mat.

To był cie­pły dzień. Sa­mu­el miał zatem od­sło­nię­te rę­ka­wy. Za­ło­żył ręce na pier­si i wziął kilka głę­bo­kich od­de­chów, żeby ochło­nąć. Trze­cie dłuto… 

,,Stra­ci­łem dziś już dwa de­na­ry, a wciąż nie skoń­czy­łem pracy’’ – po­my­ślał. ,,Jeśli do końca dnia ob­ro­bię drew­no, na­za­jutrz wyślę Ja­ku­ba na targ, żeby ogło­sił nową ofer­tę. O ile wszyst­ko pój­dzie zgod­nie z pla­nem, za­ro­bię dzie­sięć do pięt­na­stu de­na­rów i ten cały zapał mi się zwró­ci”. 

Gdy tak po­żą­dli­wie i go­rą­co roz­my­ślał o pie­nią­dzach (fa­ry­ze­usze po­wie­dzie­li­by, że to grzech, lecz czy fa­ry­ze­usze wie­dzą jak to jest mieć czwór­kę dzie­ci na utrzy­ma­niu?), nie spo­strzegł, że w jego kie­run­ku zbli­ża się ma­lut­ki, ale jakże nie­bez­piecz­ny owad. Psz­czo­ła usia­dła na łok­ciu Sa­mu­ela. 

Cie­śla po­czuł lek­kie ła­sko­ta­nie, więc gwał­tow­nie mach­nął ręką.

Psz­czo­ła naj­wy­raź­niej uzna­ła to za wy­star­cza­ją­cą obe­lgę w jej stro­nę i jed­nym, za­ma­szy­stym ru­chem, po­świę­ci­ła swoje życie, żeby dać na­ucz­kę wiel­kiej be­stii, na któ­rej spo­czę­ła. Wbiła żądło głę­bo­ko w skórę, po czym wpa­dła w ago­nal­ne kon­wul­sje. 

Sa­mu­el krzyk­nął z bólu i trza­snął owada dło­nią. In­truz spadł na zie­mię w bez­ru­chu, lecz żądło po­zo­sta­ło. Spró­bo­wał je wy­cią­gnąć, ale bez­sku­tecz­nie. 

Po­czuł, że rana za­czy­na mu puch­nąć. 

– Boże Przed­wiecz­ny…

Były to ostat­nie chwi­le, gdy miał jesz­cze reszt­ki zdro­we­go ro­zu­mu. Naj­roz­sąd­niej­sze wy­da­wa­ło się pój­ście do ich nie­wiel­kie­go ogro­du, ze­rwa­nie tego po­dłuż­ne­go zioła, któ­rym w mło­do­ści babka le­czy­ła go z za­ka­żeń i przy­ło­że­nie go do użą­dle­nia.

Za­to­czył kilka nie­zgrab­nych kro­ków przed sie­bie, czu­jąc jak słoń­ce razi go po oczach. To dziw­ne… Mro­wi­ły go usta. 

,,Jahwe… Pro­szę…” – po­my­ślał prze­lot­nie, po­stę­pu­jąc do przo­du.

Mo­ment póź­niej za­czął od­no­sić wra­że­nie, jakby serce biło mu gwał­tow­niej niż za­zwy­czaj. Każdy od­dech sta­wał się coraz płyt­szy. 

Po­wie­trza. Po­trze­bo­wał po­wie­trza. Co się z nim dzie­je? 

Nie­ste­ty, każ­de­mu czło­wie­ko­wi, bę­dą­ce­mu w umy­sło­wym żarze, prę­dzej czy póź­niej przy­cho­dzi do głowy pewna prze­ra­ża­ją­ca myśl. Dzia­ła ona na wy­obraź­nię – nie­ste­ty nie w spo­sób po­zy­tyw­ny, zde­cy­do­wa­nie po­gar­sza­jąc spra­wę. A prze­cież nie­szczę­śnik, któ­re­go do­pa­da, ma cał­ko­wi­cie za­bu­rzo­ne po­strze­ga­nie rze­czy­wi­sto­ści i nie może dojść do wnio­sku, że jest ir­ra­cjo­nal­na. Ten po­mysł rodzi się w gło­wie szyb­ko i nie­mal in­tu­icyj­nie. Jak brzmi?

– Umrę. Jahwe, ja umrę…

Jahwe za­pew­ne był nie­zwy­kle roz­ba­wio­ny tę obawą, gdyż Sa­mu­el nie miał uczu­le­nia na psz­czo­ły.

Wpadł do ogro­du i ro­zej­rzał się w roz­tar­gnie­niu za ziel­skiem, któ­re­go szu­kał. Jego umysł wpoił sobie, że jeśli nie znaj­dzie tego zioła i nie na­trze nim rany, bę­dzie dalej cier­piał. 

Omiótł wzro­kiem dzi­kie róże, dwa drze­wa wi­no­gro­no­we i kilka krze­wów ozdob­nych, które za­sa­dzi­ła jego żona przed ro­kiem, ale nie przy­ję­ły się zbyt do­brze. Ni­g­dzie nie doj­rzał swo­je­go le­kar­stwa.

Ukląkł na bło­cie i za­czął wą­chać zie­lo­ne list­ki – jeden po dru­gim. 

– Nie… To nie ten… Ten też nie… I ten… Ten… Na Boga! Boże, pro­szę! Pro­szę, uli­tuj się nade mną, skrzyw­dzo­nym! Pro­szę! – za­łkał, a łza spły­nę­ła mu po po­licz­ku. Pierw­szy raz od dawna, Sa­mu­el po­czuł strach. Tak rze­czy­wi­sty i mocny, że nie­mal na­ma­cal­ny. Co, do dia­bła, mogło go tak prze­ra­zić? Czyż­by psz­czo­ła? To zwy­kłe użą­dle­nie! A jed­nak… Jed­nak bał się. – Boże mój… 

Kiedy ko­lej­na ro­śli­na oka­za­ła się zwy­kłym chwa­stem i Sa­mu­el zdał sobie spra­wę, że zioło lecz­ni­cze mu­sia­ło dawno i nie­po­strze­że­nie ob­umrzeć, lub nigdy tu nie rosło, wstał i po­biegł w stro­nę są­sied­nie­go pola.

,,Muszę zna­leźć le­kar­stwo” – my­ślał, bie­gnąc. ,,Muszę! Gdzieś tam jest… Tak wiele go ro­śnie… Prze­cież to nie może być tak trud­ne…”

Pę­dził coraz szyb­ciej i szyb­ciej. Serce do­trzy­my­wa­ło mu kroku. Lecz wzrok mu się roz­ma­zał… Czuł, że prze­sta­je być sobą, że świa­do­mość wy­pły­wa z niego tak, jak miód wy­pły­wa z pa­sie­ki, że koń­czy­ny mu drę­twie­ją. Jak gdyby wy­cho­dził z wła­sne­go ciała i sta­wał obok, nie do końca przy­tom­ny, lecz nie cał­kiem we śnie. 

Co naj­waż­niej­sze – biegł. 

Po­praw­ka. Prze­stał biec. Z hu­kiem wpadł w coś twar­de­go, co zwa­li­ło go z nóg. Roz­ło­żył się na ziemi bez­wład­nie, mru­cząc bluź­nier­stwa pod nosem i ła­piąc za obo­la­łe czoło. Skóra bu­zo­wa­ła mu pod pal­ca­mi, nie­wąt­pli­wie zwia­stu­jąc wy­ro­śnię­cie so­lid­ne­go guza. 

Po­pa­trzył na obiekt z wy­rzu­tem. Oka­za­ło się, że była to czar­na sosna. 

Zda­wa­ło się, jakby wy­ro­sła spod ziemi. Sa­mu­el obej­rzał się wokół. Leżał na środ­ku pola. W po­bli­żu nie było ni­cze­go, prócz tego jed­ne­go, sa­mot­ne­go drze­wa w które ude­rzył.

– Oczy­wi­ście… – wark­nął, pod­no­sząc się z ziemi. – Oczy­wi­ście. W oko­li­cy nie ma nic, oprócz cie­bie, a ja bie­gnę na oślep i wpa­dam do­kład­nie… Czy Bóg dziś się na mnie uwziął? – Spoj­rzał w niebo i roz­ło­żył ręce. – Po­wiedz mi, Boże mój, czy zro­bi­łem co­kol­wiek wię­cej, niż cięż­ko pra­co­wa­łem na swoją ro­dzi­nę? Czy nie wy­peł­niam Moj­że­szo­wych na­ka­zów? Jeśli tak, daj mi znak, bo chyba je­stem ślepy jak gojim!

Po tych sło­wach otrze­pał ręce z pia­chu i ru­szył z po­wro­tem w stro­nę swo­je­go ogro­du.

,,I tak nie znaj­dę tego prze­klę­te­go zioła”.

Chwi­lecz­kę.

Obej­rzał się za sie­bie. Potem spoj­rzał na swoje dło­nie. Zgiął palce, do­tknął czub­ka kciu­ka ję­zy­kiem. Po­ło­żył rękę na pier­si i wsłu­chał się w rytm serca. I znowu spoj­rzał na dło­nie. Wziął głę­bo­ki od­dech. 

Był cał­ko­wi­cie zdro­wy i spo­koj­ny. 

Zgiął ło­kieć na tyle, na ile było to moż­li­we i spró­bo­wał doj­rzeć, czy żądło dalej tam tkwi. Nie za­uwa­żył ni­cze­go nie­po­ko­ją­ce­go. 

A gdy zdał sobie spra­wę, że nie­zdro­we pod­nie­ce­nie, za­ma­zu­ją­ce jego zmy­sły przez ostat­nie mi­nu­ty, cał­ko­wi­cie znik­nę­ło, za­śmiał się do­no­śnie i raz jesz­cze po­pa­trzył w niebo. 

,,To znak od Jahwe, że nie zgrze­szy­łem prze­ciw niemu! Za­praw­dę…” 

Wtedy zaś wez­brał się mocny wiatr, który na­sy­pał Sa­mu­elo­wi pia­chu do oczu. Cie­śla cof­nął się o krok i za­czął trzeć po­wie­ki. 

Po­dmuch zda­wał się przy­bie­rać na sile. 

– Oh! – par­sk­nął Sa­mu­el i, wciąż na ślepo, po­włó­czył się w stro­nę drze­wa.

Sosna z po­wo­dze­niem schro­ni­ła go od nad­cho­dzą­cej wi­chu­ry. Po­wietrz­ny pęd roz­bi­jał się o pień i roz­dzie­lał, omi­ja­jąc ide­al­nie skry­te­go rze­mieśl­ni­ka. 

W końcu udało mu się wy­czy­ścić oczy i znów uj­rzał świat. 

Przez chwi­lę pod­czas któ­rej nie miał wizji, zmie­ni­ło się dość sporo. Pięk­ny, sło­necz­ny dzień przy­brał po­stać praw­dzi­wie pod­łe­go kra­jo­bra­zu peł­ne­go sza­ro­ści. Wiatr hu­czał prze­raź­li­wie. Sa­mu­el sły­szał jak ga­łę­zie sosny trze­po­czą, a miesz­ka­ją­ce na nich igły opa­da­ją na zie­mię. 

,,Nie­szczę­sny dzień… A mia­łem pra­co­wać nad fi­gow­cem…”

Zmę­czo­ny, nie od­ry­wa­jąc ple­ców od pnia drze­wa, zsu­nął się na glebę i oparł głową o korę. Po­sta­no­wił, że prze­cze­ka naj­moc­niej­szy po­dmuch, a potem szyb­ko wróci do ogro­du i stam­tąd do domu, gdzie wiatr już go nie do­pad­nie.

Cho­ciaż jakiś czas temu wy­da­wa­ło się to nie­moż­li­we, je­dy­nym o czym teraz ma­rzył Sa­mu­el, było zna­le­zie­nie się w swo­jej ci­chej, spo­koj­nej izbie ro­bo­czej i ob­ro­bie­nie drew­na. Mimo tego, że czę­sto tra­cił do niej cier­pli­wość, to szcze­rze ko­chał swoją pracę. Była spra­wie­dli­wa – tyle, ile z sie­bie dałeś, tyle mo­głeś za­ro­bić. A on zwy­kle dawał z sie­bie wszyst­ko. I za­ra­biał aku­rat tyle, by utrzy­mać sie­bie, żonę i czwór­kę dzie­ci. 

Wiatr jest bez­li­to­sny – usły­szał nagle obcy głos.

Sa­mu­el pod­sko­czył w górę z pręd­ko­ścią strza­ły. Mógł­by przy­rzec, że ktoś do niego prze­mó­wił.

– Ktoś tu jest? – za­py­tał. 

Czy kie­dy­kol­wiek ni­ko­go tu nie było? – od­par­ło coś

Cie­śla gło­śno prze­łknął ślinę, nie do końca pe­wien czy roz­ma­wia z Bo­giem, czy staje się jed­nym z sza­leń­ców, któ­rych wy­pę­dza­ją za mury Je­ro­zo­li­my, a może roz­grza­na głowa płata mu figle. 

– Czy to Ty, Jahwe mój?

Jahwe prze­ma­wia tylko do jed­ne­go cie­śli. I nie je­steś nim ty. 

Sa­mu­el za­mru­gał za­wzię­cie ocza­mi i prze­tkał pal­cem mał­żo­wi­ny uszne. Za­czy­nał po­wo­li się mar­twić, że użą­dle­nie wpę­dzi­ło go w ma­ja­ki i na­praw­dę za­czy­na tra­cić rozum. Od­gar­nął włosy z czoła i przy­kuc­nął.

Do­pie­ro teraz za­uwa­żył, że wiatr ucichł.

,,To się nie dzie­je na­praw­dę, Sami” – wy­tłu­ma­czył sobie w my­ślach. ,,To złu­dze­nie, Bóg jeden wie czy nie utka­ne przez sa­me­go sa­ta­na”. 

Wstał na pro­ste nogi i po­biegł w stro­nę ogro­du, nie oglą­da­jąc się za sie­bie. 

Gdy wresz­cie wró­cił do pra­cow­ni, chwy­cił za wia­dro sto­ją­ce w kącie, od­cią­gnął je na śro­dek i zwró­cił doń za­war­tość swo­je­go żo­łąd­ka. Dla przej­rza­łe­go cie­śli, dwa biegi przez całe pole Głu­che­go Jana pod­czas ataku amoku, to wy­star­cza­ją­co, żeby nad­wy­rę­żyć ciało. Nie to jed­nak mar­twi­ło teraz Sa­mu­ela. 

– Daj mi Boże, żebym nie nad­wy­rę­żył ducha – rzekł cicho i się­gnął po czwar­te dłuto tego dnia. 

 

***

 

– Nie wolno pra­co­wać w sza­bat

– To nie praca, Saro. 

Eze­kiel miał już dwa­dzie­ścia lat i nie na­le­żał do naj­lżej­szych. Sa­mu­el wie­dział jed­nak, że syn nie ko­chał ni­cze­go bar­dziej, niż po­ran­nych spa­ce­rów w sło­necz­ne dni. 

Wziął go na plecy, a Eze­kiel oplótł rę­ko­ma jego szyję. 

– Pomóż mi z no­ga­mi – sap­nął Sa­mu­el. 

Na twa­rzy Sary wy­ma­lo­wa­na była nie­chęć, lecz na­tych­miast po­spie­szy­ła na pomoc i za­ję­ła się koń­czy­na­mi syna. Oplo­tła je wokół talii męża. 

Ten ru­szył po­wo­li do przo­du. Każdy krok sta­no­wił bo­wiem zna­czą­cy wy­si­łek. Lecz czego się nie robi dla choć­by krót­kich chwil szczę­ścia swo­ich dzie­ci? Sa­mu­el był gotów na dużo więk­sze po­świę­ce­nie, niż prze­nie­sie­nie syna przez próg domu i ka­wa­łek ogro­du. 

Wy­szli na ze­wnątrz. Ostat­nie­go dnia mie­sią­ca Nisan, słoń­ce świe­ci­ło sła­biej niż zwy­kle o tej porze roku – chmu­ry kłę­bi­ły się gęsto, ale dzię­ki swo­jej mlecz­nej bar­wie, mie­ni­ły się na nie­bie ni­czym plamy mleka roz­la­ne na stole. To ulu­bio­na po­go­da Eze­kie­la. 

– Dzię­ku­ję, ojcze. – Sa­mu­el usły­szał szept przy uchu. 

– Czy nadal był­bym ojcem, gdy­bym nie ko­chał swo­je­go dziec­ka? – od­parł.

Kiedy po skie­ro­wa­niu się w stro­nę ogro­du, prze­cho­dzi­li przez drogę go­spo­dar­ską, usły­sze­li chlu­pot wody. 

Oka­za­ło się, że to Jakub wra­cał ze stud­ni z dwoma peł­ny­mi wia­dra­mi. Sa­mu­el miał już pro­ble­my, żeby dźwi­gać cię­ża­ry, ale jego pier­wo­rod­ny syn był wła­śnie w kwie­cie wieku, kilka ty­go­dni przed dwu­dzie­sty­mi dru­gi­mi uro­dzi­na­mi. Mię­śnie na­pi­na­ły mu się pod cię­ża­rem, ale nie spo­sób było nie od­nieść wra­że­nia, że Jakub czer­pał z tego pewną przy­jem­ność. Choć ciało świe­ci­ło mu się od potu, wy­krzy­wił wargi w ledwo za­uwa­żal­nym uśmie­chu. 

– Nie prze­mę­czaj się ojcze! – za­wo­łał, gdy się zbli­żył. Odło­żył wia­dra na zie­mię i od­sap­nął. – Ja mogę go po­nieść. 

– Nie. – Sa­mu­el po­ki­wał głową. – Ty mu­sisz iść dzi­siaj na targ.

– Na targ? Dzi­siaj sza­bat

– Czyż­byś nie nosił wła­śnie wody do domu? 

– Ojcze.. 

– Cisza, Ja­ku­bie. Po­wie­dzia­łem, że pój­dziesz na targ, więc pój­dziesz na targ. Sta­niesz na środ­ku, tam gdzie sprze­da­ją prze­piór­ki i ogło­sisz nową ofer­tę. Fi­go­wiec, któ­re­go ocio­sa­li­śmy ostat­nim razem, nie przy­niósł ta­kie­go zysku, ja­kie­go się spo­dzie­wa­li­śmy. Ob­wieść, że zdo­by­łem drew­no aka­cjo­we i wy­stru­gam z niego stół na dzie­sięć osób za trzy­na­ście de­na­rów. 

– Trzy­na­ście de­na­rów? Ojcze, za tę aka­cję za­pła­ci­li­śmy sie­dem! 

– Je­że­li nie zła­mie mi się żadne dłuto, wy­star­czy nam pie­nię­dzy na Ijar. A Bóg jeden wie, czy nie trafi nam się wię­cej do­bre­go drew­na? Osiem de­na­rów, które odło­ży­li­śmy, rów­nie do­brze mogę prze­zna­czyć na nowy towar, jeśli tylko do­sta­nę dobrą ofer­tę. Ale na razie… Na razie za­nieś wodę do domu i ru­szaj na targ.

Jakub zro­bił kwa­śną minę, ale od­po­wie­dział tylko: 

– Do­brze, ojcze. 

Po czym jesz­cze raz na­prę­żył mię­śnie, schy­lił się i pod­niósł oba wia­dra, wy­le­wa­jąc przy oka­zji nieco wody.

– Do zo­ba­cze­nia wie­czo­rem, Ezi – uśmiech­nął się do mil­czą­ce­go Eze­kie­la i wszedł do domu. 

Potem znowu ru­szy­li do ogro­du i do­tar­li tam, zanim Sa­mu­el po­czuł, że traci siły. 

De­li­kat­nie odło­żył Eze­kie­la na za­zie­le­nio­ny frag­ment ziemi. Jego syn oparł się ple­ca­mi o wi­no­ro­śle. Za­mknął oczy w ciszy i za­cią­gnął się rześ­kim po­wie­trzem. 

Cie­śla zde­cy­do­wał, że da mu chwi­lę sa­mot­no­ści. Po­szedł więc doj­rzeć róż. Czer­wo­ne kwia­ty, które uko­cha­ła sobie Sara, od pew­ne­go czasu wy­da­wa­ły się znacz­nie słab­sze niż kie­dyś. Ich kolor nieco po­bladł, a ło­dy­gi zgar­bi­ły się w stro­nę grun­tu. Po­je­dyn­cze płat­ki zdą­ży­ły już opaść. 

,,To za­gwozdka” – po­my­ślał. ,,Te kwia­ty kwit­ną do­pie­ro na Siwan. Skoro prze­ży­ły tak długo i umie­ra­ją wła­śnie teraz, czy zdążą od­ro­dzić się na czas? A jeśli nie zdążą, to czy wzej­dą w przy­szłym roku, czy umrą na za­wsze”? 

Prze­su­nął dło­nią po de­li­kat­nej po­wierzch­ni ro­śli­ny. Spra­wi­ło mu to przy­jem­ność, lecz już po pierw­szym ruchu, na zie­mię opa­dły dwa płat­ki. Sa­mu­el zde­cy­do­wał zatem, że nie bę­dzie wię­cej ich ru­szał i ten pro­blem po­zo­sta­wi do roz­wią­za­nia Sarze. To w końcu jej pu­pi­le. 

Cho­ciaż mu­siał przy­znać, że były pięk­ne. 

Wró­cił do miej­sca w któ­rym leżał Eze­kiel. 

Mło­dzie­niec spo­czy­wał w tej samej po­zy­cji, z rę­ka­mi za­ło­żo­ny­mi na pier­si i mocno za­ci­śnię­ty­mi po­wie­ka­mi. Spra­wiał wra­że­nie, jakby coś za­kłó­ca­ło jego spo­kój, a on usil­nie chciał z tym wal­czyć. 

Sa­mu­el usiadł obok. 

– O czym my­ślisz? – za­py­tał.

– O ni­czym.

– Nie da się my­śleć o ni­czym. – Cie­śla chwy­cił po­mię­dzy palce kilka źdźbeł świe­żej trawy i przyj­rzał się im do­kład­nie. – Ja na przy­kład myślę o tym, że Jahwe spu­ścił na nas pięk­ny dzień. Praw­da?

– Mhm. 

Sa­mu­el do­brze wie­dział, że Eze­kiel nie ma ocho­ty z nim roz­ma­wiać. Szcze­rze mó­wiąc, nigdy nie miał. Pod tym wzglę­dem nie przy­po­mi­nał swo­je­go ro­dzeń­stwa. Był je­dy­ny w swoim ro­dza­ju, cichy i po­kor­ny, ale przy tym jaw­nie wrogi. Sa­mu­el roz­my­ślał nad tym cza­sem pod­czas pracy. 

,,To przez nogi” – do­szedł do wnio­sku ze­szłe­go lata. ,,Nie może ni­g­dzie pójść bez po­mo­cy. Ja też był­bym zgorzk­nia­ły”. 

Od­pu­ścił sobie więc próby cią­gnię­cia roz­mo­wy. Wy­rzu­cił trawę z rąk i, po­dob­nie do syna, oparł głowę o wi­no­rośl, za­mknął oczy i wziął głę­bo­ki wdech. 

Teraz nie mógł za­przą­tać sobie głowy rze­cza­mi na które nie miał wpły­wu. Musi wy­ży­wić ro­dzi­nę. A żeby to zro­bić, po­wi­nien po­szu­kać no­we­go drew­na. Oczy­wi­ście, z akacji, którą zakupił od Jeremiasza, nie­wąt­pli­wie uda się wy­ci­snąć kil­ka­dzie­siąt de­na­rów. Jed­nak… Jed­nak…

,,Jed­nak Jakub nie­dłu­go bę­dzie się żenić.” – wy­ja­śnił w my­ślach powód swo­je­go nie­po­ko­ju. ,,Jest przy­stoj­ny. Przy­stoj­niej­szy ode mnie. Ma urodę po Sarze. Czar­ne włosy i oczy, sze­ro­kie barki i pro­stą żu­chwę. Nie może się opę­dzić od ko­biet” – ta myśl spra­wi­ła, że uśmiech­nął się pod nosem.

Tak, musi zbu­do­wać więk­sze oszczęd­no­ści niż osiem de­na­rów, skoro bę­dzie chciał wy­pra­wić we­se­le naj­star­sze­go syna. Już teraz zbyt czę­sto prze­by­wa w domu Elia­sza. Jeśli Eliasz ze­chce wydać go za swoją córkę (a żeby Bóg temu do­po­mógł, bo była pięk­na), oże­nią się jesz­cze na Tewet. Sa­mu­el nie miał­by ho­no­ru, gdyby po­cią­gnął z po­sa­gu na za­ba­wę. To będą pie­nią­dze pań­stwa mło­dych. A na we­se­lu po­trze­ba wiele wina. 

– Nie mogę – ode­zwał się nagle Eze­kiel.

Sa­mu­el otwo­rzył oczy i spoj­rzał na syna. 

– Czego nie mo­żesz?

– Wy­trzy­mać. Nie mogę już wy­trzy­mać. – Eze­kiel zro­bił minę pełną znie­cier­pli­wie­nia, ale Sa­mu­el po­sta­wił­by za­kład, że do­sły­szał w niej nutkę stra­chu. 

– Nie ro­zu­miem – po­ki­wał głową. 

– Cią­gle mam wra­że­nie, że ktoś mnie woła. Po imie­niu, ojcze. Prze­cież nikt nie mówi mi Eze­kiel! Każdy na­zy­wa mnie Ezi.

,,Ja mówię na niego Eze­kiel w swo­jej gło­wie, ale tego nie wie” – po­my­ślał cie­śla. 

– Woła mnie po imie­niu odkąd tylko po­sze­dłeś do­glą­dać róż – kon­ty­nu­ował jego syn. – Cią­gle tylko “Eze­kie­lu, Eze­kie­lu”! Nie wiem czy to głos ko­bie­ty, czy męż­czy­zny. My­śla­łem, że to zwy­kły majak, może sztucz­ka umy­słu, czy dia­beł wie co jesz­cze, ale to się dzie­je na­praw­dę! Cią­gle to robi. Nawet teraz. Stam­tąd. – Po­ka­zał pal­cem na pole Głu­che­go Jana. 

Sa­mu­elo­wi moc­niej za­bi­ło serce. 

– Stam­tąd? – za­py­tał, wska­zu­jąc w tym samym kie­run­ku. – Na pewno?

– Na pewno. 

Prze­łknął ślinę. 

Czy to moż­li­we, żeby… Nie, to nie jest… 

,,Boże je­dy­ny! Nie wy­sta­wiaj mnie na próbę sza­leń­stwa! Nie mogę po­stra­dać zmy­słów – je­stem ojcem i mężem, mam pięć brzu­chów do wy­kar­mie­nia. Za­bierz moją trzeź­wość, gdy Jakub bę­dzie już gotów do za­wo­du. Boże je­dy­ny”!

– Nie sły­szysz tego, ojcze? – za­py­tał Eze­kiel nieco bar­dziej za­nie­po­ko­jo­ny.

– Nie, synu. Nie sły­szę – od­parł Sa­mu­el. – Czy mówi coś jesz­cze?

– Tylko moje imię.

– Więc chce, żebyś do niego przy­szedł. 

,,Niech dia­beł mnie po­rwie za to, co zro­bię. Lecz moje serce ro­śnie jak pąk na wio­snę. Czuje, że coś się tu dzie­je”. 

Eze­kiel za­mru­gał.

– Wiesz do­brze, że nie… 

– Oh, synu! Nie bądź głup­cem! Nie za­po­mnia­łem prze­cież, że twoje nogi się cie­bie nie słu­cha­ją. Ja cię tam za­nio­sę. Ale skoro tamto drze­wo chce, że­by­śmy przy­by­li, to wy­ko­na­my tę wolę. Choć­by satan miał wy­rwać mnie w ob­ję­cia czar­ne­go Sze­olu, jeśli to tylko złoty cie­lec woła na pu­sty­ni, pój­dzie­my tam, bo stra­cę roz­są­dek!

Jego syn zmarsz­czył brwi tak za­wzię­cie, że nie­mal wstą­pi­ły mu do oczo­do­łów.

– Drze­wo?

,,Na Moj­że­sza… Je­stem roz­tar­gnio­ny i mówię, to, co myślę a nie to, co po­wi­nie­nem”.

– Po pro­stu złap się mojej szyi i bądź mi po­słusz­ny – urwał.

Wstał i przy­kuc­nął przy Ezim, żeby ten mógł wspiąć się mu na plecy.

– Ja… – Eze­kiel chciał pro­te­sto­wać, ale naj­wy­raź­niej roz­my­ślił się w po­ło­wie zda­nia. – Do­brze, ojcze. 

Wy­ko­nał po­le­ce­nie i za­wisł na karku ojca. Na­stęp­nie pod­nie­śli się i po­wo­li za­czę­li prze­su­wać w stro­nę pola Głu­che­go Jana. 

Na polu słoń­ce pra­ży­ło zde­cy­do­wa­nie moc­niej i Sa­mu­el po­czuł się zmę­czo­ny. Na karku wi­siał mu do­ro­sły męż­czy­zna, cie­pło na­pie­ra­ło na skro­nie i czoło, a pierw­sze kro­ple potu już dawno za­czę­ły są­czyć po twa­rzy.

Nie było miej­sca gdzie mo­gli­by schro­nić się przed żarem. Ani skraw­ka cie­nia – nic, prócz wiel­kiej, ciem­nej sosny, sto­ją­cej na środ­ku, ni­czym sa­mot­na igła wy­sta­ją­ca ze stołu kra­wiec­kie­go. 

,,Cie­ka­we czy to drze­wo może spra­wić nam tyle samo bólu, co igła” – po­my­ślał Sa­mu­el, ale szyb­ko od­go­nił tę myśl, gdyż na­pa­wa­ła go po­czu­ciem winy, że za­bie­ra tu ułom­ne­go syna. ,,Czy je­stem Abra­ha­mem, który wpę­dza swego Iza­aka pod ostrze? Nie, Eli, nie! Ode­gnaj ode mnie te plu­ga­we myśli”!

Przez resz­tę po­dró­ży, Sa­mu­el sta­rał się nie my­śleć zbyt mocno nad tym, co robi, bo wie­dział, że w końcu by za­wró­cił. Tym­cza­sem Eze­kiel nie prze­mó­wił ani razu. Kil­ku­krot­nie Sa­mu­el miał wra­że­nie, że syn roz­glą­da się ner­wo­wo na różne stro­ny i czuł jak się mu kręci na ple­cach. Gdy do drze­wa zo­sta­ło około sto kro­ków, Ezi w końcu otwo­rzył usta:

– Głos jest bar­dziej do­no­śny, niż przed­tem. 

Oj­ciec po­ki­wał głową. 

– Tego się spo­dzie­wa­łem.

– My­ślisz, że wła­ści­ciel tego głosu ukry­wa się w ko­ro­nie drze­wa? 

Cie­śla zdał sobie spra­wę jak bar­dzo sza­lo­na wy­da­je się jego myśl, że to samo drze­wo do nich prze­ma­wia. Zro­bi­ło mu się głu­pio, że do­tych­czas nawet nie wpadł na po­mysł, ja­ko­by w po­ło­wie Nisan nie roz­ma­wiał z sosną, ani nie miał ha­lu­cy­na­cji, ale po pro­stu dys­ku­to­wał z czło­wie­kiem, kry­ją­cym się gdzieś w oko­li­cy. 

Jeśli powie Eze­kie­lo­wi co o tym myśli, ten za­pew­ne uzna, że sta­ru­szek mu osza­lał. 

,,Na Pierw­szą Świą­ty­nię… Sam już nie wiem czy mam rozum”. 

– Tak wła­śnie myślę, synu. Ten, kto cię woła, sie­dzi na tym drze­wie. 

Doj­ście na miej­sce nie za­ję­ło im już wiele wię­cej czasu. Za­trzy­ma­li się około pięć łokci od pnia i obaj po­pa­trzy­li na roz­ło­ży­ste ga­łę­zie. 

,,Po­zo­sta­ło mi jedno” – po­my­ślał Sa­mu­el. ,,Od­kryć co tu się dzie­je i przy­nieść uko­je­nie mojej duszy. Cho­ciaż bar­dziej boję się o Eze­kie­la. Czy to satan go kusi? Nie wiem, ale zaraz się okaże”. 

– Pokaż się! – krzyk­nął, świ­dru­jąc wzro­kiem szczyt sosny. 

Nie usły­szał od­po­wie­dzi.

– Po­cze­kaj, Ezi. Po­ło­żę cię przy pniu, a ja spró­bu­ję wspiąć się na górę. 

Eze­kiel mruk­nął na znak zgody i Sa­mu­el oparł go ple­ca­mi o drze­wo. Na­stęp­nie wy­tarł dło­nie o skra­wek far­tu­cha i zba­dał lep­kość kory. Wy­da­wa­ło się, że wspi­nacz­ka po­win­na być dosyć pro­sta. Chwy­cił zatem naj­niż­szej ga­łę­zi, która wy­glą­da­ła na wy­star­cza­ją­co so­lid­ną i oparł na niej cię­żar ciała. Gałąź za­dy­go­ta­ła, ale nie zła­ma­ła się. Uniósł więc stopę i wsa­dził w wyrwę w pniu. 

Spraw­dzał wszyst­kie ga­łę­zie po kolej, zanim się na nich za­wie­szał. Wie­dział, że upa­dek z ta­kiej wy­so­ko­ści nie po­zba­wi go życia, ale w jego wieku kości ła­ma­ło się łatwo. A cie­śla musi mieć spraw­ną każdą z nich, żeby pra­co­wać. 

W końcu stopy wi­sia­ły mu na wy­so­ko­ści dwu­krot­no­ści wzro­stu Ja­ku­ba i po­czuł pierw­sze ozna­ki stra­chu. 

– Kim­kol­wiek je­steś, pokaż się! – roz­ka­zał jesz­cze raz, mo­dląc się w duchu do Jahwe, żeby nie mu­siał wcho­dzić wyżej. 

Po­now­nie jed­nak nie usły­szał od­po­wie­dzi. 

,,Boże, boję się.” – rzekł w my­ślach. ,,Ale cie­ka­wość zżera mnie od środ­ka i czuję, że wię­cej nie zasnę, jeśli nie do­wiem się o co tu cho­dzi. Jeśli to sztucz­ka złego ducha, to bądź przy mnie, bo będę po­trze­bo­wał Two­jej sil­nej laski i Moj­że­szo­wej od­wa­gi”. 

Kilka chwil za­ję­ło mu wspię­cie na wy­so­kość, na któ­rej nie był odkąd prze­stał być brzdą­cem. Ta wspi­nacz­ka ko­ja­rzy­ła mu się z naj­daw­niej­szy­mi wspo­mnie­nia­mi, roz­ma­za­ny­mi przez mgłę dzie­się­cio­le­ci, kiedy razem z in­ny­mi chłop­ca­mi wę­dro­wał po ga­łę­ziach, tak jak kozy wę­dru­ją po gó­rach – czyli z ła­two­ścią i gra­cją. 

Lecz teraz był stary.

Ko­ro­na drze­wa za­kry­ła więk­szość świa­tła sło­necz­ne­go i ja­sność prze­bi­ja­ła już tylko przez zie­lo­ny filtr. Eze­kiel znik­nął mu z oczu, lecz Sami sły­szał, że syn co jakiś czas skro­bie czymś o korę. 

,,Nudzi się. Albo de­ner­wu­je”. 

Po pew­nym cza­sie stwier­dził, że wyżej już nie wej­dzie. Z pewną sa­tys­fak­cją przy­znał sobie w my­ślach, że nie może być cał­kiem sza­lo­ny, jeśli wciąż się cze­goś boi. Nie po­mo­gło mu to jed­nak na zbyt długo. Dalej nie od­krył ta­jem­ni­cy, dla któ­rej tu przy­szedł. 

Zdą­żył zro­bić pierw­szy ruch w dół, schy­la­jąc się do niż­szej ga­łę­zi, gdy stwier­dził, że nie za­szko­dzi mu spró­bo­wać ostat­ni raz. 

Za­mknął oczy.

,,Po­wiem to, co leży mi na sercu. Jeśli nie słu­cha mnie żaden pu­stel­nik, ani drze­wo, ani Eze­kiel – niech Bóg mnie po­słu­cha”. 

– Pro­szę. Pro­szę cię, kim­kol­wiek je­steś. Ode­zwij się do mnie. Odkąd pierw­szy raz cię usły­sza­łem, czu­łem, że coś ciąży mi na sercu… Chcia­łem wie­rzyć, że to zwidy, ale mój uko­cha­ny syn też cię sły­szał. Muszę więc przy­znać, że… Ist­nie­jesz. Pro­szę cię, po­wiedz tylko, że je­steś czło­wie­kiem. Po­wiedz, że je­steś sta­rym sa­mot­ni­kiem, albo chłop­cem, który się ze mnie na­bi­ja; po­wiedz, że mor­du­jesz i gwał­cisz, albo że słu­żysz sa­me­mu Złemu Du­cho­wi, że wy­pę­dzi­łeś Abra­ha­ma z Ur, na li­tość Jahwe! Bądź kim­kol­wiek ze­chcesz, ale bądź na­ma­cal­ny, żywy, z krwi i kości, na Jego po­do­bień­stwo. Ulżyj mi w męce duszy… Bła­gał­bym cię na ko­la­nach, gdy­bym nie huś­tał się na ga­łę­ziach tego prze­klę­te­go…

Uwa­żaj na słowa, Sa­mu­elu!

Pra­wie spadł. 

– Na Pierw­szą Świą­ty­nię! Ode­zwa­łeś się! Lub ode­zwa­łaś. – Szyb­ko zdał sobie spra­wę, że nie jest pe­wien czy roz­ma­wia z męż­czy­zną, czy ko­bie­tą. 

Nie zo­sta­ło ci od­po­wie­dzia­ne na to, o co pro­si­łeś, bo nie mogę na to od­po­wie­dzieć. Jed­nak, jeśli chcesz mnie prze­kląć, lękaj się, bo sam Pan spu­ści na cie­bie plagi więk­sze od tych egip­skich.

– Nie… Po­wiedz tylko… Kim… Je­steś? – wy­ją­kał. 

Sosną, Sa­mu­elu. 

Za­mknął po­wie­ki i uro­nił łzę. A potem na­stęp­ną i jesz­cze jedną.

,,Je­stem sza­lo­ny… Sza­lo­ny ni­czym Aaron na pu­sty­ni…” – po­my­ślał ze szcze­rym żalem. ,,Skoro taka jest wola Pana”.

Za­czął po­wo­li wy­co­fy­wać się w dół. Za­mie­rzał zejść na zie­mię, po­wie­dzieć Eze­kie­lo­wi, że nic nie zna­lazł, wziąć go na plecy, wró­cić pro­sto do domu i cze­kać, aż obłęd pożrę mu wnętrz­no­ści. 

Je­steś czło­wie­kiem małej wiary, Sami.

Za­trzy­mał się, choć nie wie­rzył, że to co sły­szy jest praw­dzi­we. Za­trzy­mał się, bo czuł, że jego umysł ob­wie­ści przed nim coś, z czego po­wi­nien zda­wać sobie spra­wę od dawna. 

Nie wie­rzysz, że dzie­ło Jahwe może mówić czło­wie­czym gło­sem. Dla cie­bie, nie­wier­ny, Bóg nie może uczy­nić wszyst­kie­go, co tylko sobie za­ży­czy? Wy, nie­do­wiar­ko­wie, są­dzi­cie, że wszyst­ko na świe­cie jest takie, do ja­kie­go się przy­zwy­cza­ili­ście. Sosny za­zwy­czaj nie mówią, więc żadna sosna nie mówi! Nie wie­rzysz w wszech­moc Naj­wyż­sze­go! Za­praw­dę, je­steś sza­leń­cem, Sa­mu­elu, lecz nie dla­te­go, że sły­szysz mój głos. Je­steś sza­leń­cem, bo go sły­szysz i nie wie­rzysz, że sły­szysz. Czyż­by twoje wła­sne uszy cię okła­my­wa­ły?

– Boję się, że nigdy nie od­zy­skam ro­zu­mu po tym, co sły­szę. Moje uszy nie kła­mią. To umysł mnie za­wo­dzi. Prze­bacz mi Boże, że nie po­tra­fię uwie­rzyć w Twoje dzie­ło… Lecz głowa Sa­mu­ela nie­rów­na gło­wie Hioba. 

Głos umilkł na chwi­lę i Sa­mu­el my­ślał, że to już ko­niec ataku pa­ra­noi. Czuł wiel­ki smu­tek, więc nie scho­dził jesz­cze na dół, po­trze­bu­jąc chwi­li w sa­mot­no­ści. Wtedy jed­nak znów roz­le­gły się słowa:

Sa­mu­el, tak jak Hiob, do­sta­nie od Jahwe to, co mu na­leż­ne. 

Wy­pu­ścił po­wie­trze.

,,Mój wła­sny umysł pod­su­wa mi strasz­ne myśli. Czyż­bym na­praw­dę tak wiele na­grze­szył? Czy no­sze­nie swo­je­go wła­sne­go dziec­ka na swo­ich ple­cach w sza­bat jest takim prze­stęp­stwem prze­ciw Panu? Hiob do­stał szczę­ście, ale był prawy i szla­chet­ny. Ja zaś je­stem pro­stym cie­ślą spod Je­ro­zo­li­my”. 

 – Ojcze!

Eze­kiel wrza­snął z dołu na całe gar­dło, jakby coś roz­szar­py­wa­ło mu wnętrz­no­ści.

– Ojcze! Ojcze! Boże mój! Ojcze! Zejdź, pro­szę!

Sa­mu­el nie cze­kał ani chwi­li dłu­żej. To nie był czas na po­je­dy­nek z wła­sną głową. Za­czął scho­dzić z drze­wa.

Cho­ciaż ,,scho­dzić” to złe słowo. Zstę­po­wał z ga­łę­zi na gałąź w trzy razy szyb­szym tem­pie niż przy wcho­dze­niu na górę, nie­mal nie zwra­ca­jąc uwagi na to, gdzie sta­wia stopy. 

Z dołu dalej do­cho­dzi­ły prze­raź­li­we krzy­ki Eze­kie­la, który zdzie­rał sobie gar­dło – nie­wąt­pli­wie ze stra­chu. 

Kiedy cie­śla był już nad zie­mią tylko tyle, że zły ze­skok mógł­by po­ła­mać mu nie wię­cej niż dwie koń­czy­ny, pu­ścił się po­wierzch­ni drze­wa i ze­sko­czył nie­zgrab­nie na dół. Samuel był tak pobudzony, że piekielny ból, który przeszył jego nadgarstek po twardym lądowaniu, niemal natychmiast ustał. Wróci za jakiś czas ze zdwo­jo­ną siłą. To nie­waż­ne. 

Wstał na nogi i pod­biegł do Eze­kie­la.

Twarz jego syna wy­glą­da­ła, jakby zo­ba­czył wła­śnie ducha. Oczy wy­ła­zi­ły mu z orbit, wargi zbla­dły, po­licz­ki za­pa­dły. Roz­glą­dał się na wszyst­kie stro­ny, bły­ska­wicz­nie prze­rzu­ca­jąc głową – jakby w amoku – i wył prze­raź­li­wie. 

– Co się dzie­je?! – za­py­tał Sa­mu­el. 

– Ojcze! Ojcze! Ojcze! 

– Ezi, bła­gam! Co się dzie­je?

– Boże, cóżeś uczy­nił?! Boże mój! Ojcze! Ojcze, czy to ty zro­bi­łeś? Ojcze… Ty, razem z Bo­giem! Ojcze mój!

– Co się stało, do dia­bła?!

– Tato… Tato…!

– Mówże wresz­cie!!!

Eze­kiel po­ru­szył prawą stopą. 

Sa­mu­el po­czuł, że kręci mu się w gło­wie i już po chwi­li leżał nie­przy­tom­ny na ziemi. 

 

***

 

Pią­te­go dnia Te­we­tu, Anna miała sie­dem­na­ste uro­dzi­ny. W domu Sa­mu­ela ze­bra­ło się wielu gości – oprócz ich sze­ścio­oso­bo­wej ro­dzi­ny, w za­ba­wie brało udział jego dwóch ku­zy­nów, któ­rzy przy­je­cha­li pro­sto z Ka­far­naum, matka Sary, przy­bra­ny brat Sa­mu­ela, a o po­łu­dniu przy­był nawet syn sta­re­go kupca Jó­ze­fa o imie­niu Sza­weł. Sza­weł był tylko dwa lata star­szy od Anny, więc za­pew­ne nie­ba­wem za­cznie pro­sić ją o rękę. To do­brze. Jó­ze­fa na pewno stać, żeby kupić im dom.

Sa­mu­el i Sara przy­go­to­wy­wa­li uro­czy­stość od nie­speł­na ty­go­dnia, odkąd tylko skoń­czył się sza­bat. Kosz­to­wa­ło to ich dzie­więć de­na­rów. 

,,Na cóż miał­bym wy­da­wać pie­nią­dze, jeśli nie na uro­dzi­ny córki?” – po­my­ślał, gdy za­bie­rał ze stołu do go­to­wa­nia kilka ta­le­rzy z je­dze­niem. 

Wszedł do izby głów­nej i po­ło­żył po­si­łek przed sie­dze­nia­mi kil­kor­ga z gości. 

– Dzię­ku­je­my, Sami – po­wie­dział star­szy z ku­zy­nów o imie­niu Natan. 

Naj­młod­szy z synów Sa­mu­ela – czter­na­sto­let­ni Iza­jasz, uniósł głowę i, naj­wy­raź­niej wę­sząc do­god­ną oka­zję, za­py­tał z za­pa­łem:

– Ojcze, czy jest ja­kieś wino?

– Oczy­wi­ście, że jest wino.

– Czy mógł­byś…

– Nie, nie, nie Iza. Ty zdą­żysz jesz­cze wypić swoje wi­no­gro­na – po­czo­chrał mu włosy i za­chi­cho­tał, ale jego syn zro­bił kwa­śną minę. – Czy wy chce­cie wina? – za­py­tał do­ro­słych gości. 

– Może potem – po­wie­dział Sza­weł. 

,,Nie­dłu­go bę­dzie czę­stym by­wal­cem mo­je­go domu. Chce spra­wić dobre wra­że­nie, żebym na­stęp­nym razem nie po­go­nił go kijem”. 

– Chłop­cze, co ty mó­wisz? – młod­szy z ku­zy­nów Sa­mu­ela, Bar­na­ba, wstał od stołu i oparł się o bark go­spo­da­rza. – Wina się nie od­ma­wia! Dajże no ociu­pin­kę, stary druhu. – Za­re­cho­tał, klep­nął Sa­mu­ela po ple­cach i wró­cił na miej­sce. – I usiądź, do dia­bła, z nami, za­miast tylko latać i latać… W tę i we w tę, jak po­sła­niec, bra­cie! W tę i we wtą, ha ha ha! 

– Do­brze, Bar­na­bo. Ale muszę cię ostrzec, że ja nie będę zbie­rał cię z pod­ło­gi, ha ha!

– Od tego je­stem ja, przy­ja­cie­lu – za­wtó­ro­wał im Natan.

Wszy­scy przy stole za­czę­li się prze­krzy­ki­wać i żar­to­wać. Jakub po­de­rwał się w górę i zła­pał Iza­ja­sza za kark, drugą ręką ści­snął mu na­sa­dę głowy i z ra­do­snym re­cho­tem opa­dli na pod­ło­gę, si­łu­jąc ze sobą. Po­zo­sta­li go­ście ki­bi­co­wa­li z uśmie­cha­mi na twa­rzach, wy­krzy­ku­jąc co jakiś czas na­stęp­ne dow­ci­py w stro­nę po­je­dyn­ku­ją­cych się mło­dzień­ców. 

,,Bło­gie są uro­dzi­ny mojej córki. Tak przy­sta­ło na ban­kiet dla ko­bie­ty”. 

Sa­mu­el wy­szedł na ze­wnątrz i skie­ro­wał się w stro­nę szopy w któ­rej trzy­ma­li wino. Wie­dział, że nie ma go zbyt wiele, ale na kilka kie­li­chów dla każ­de­go z gości po­win­no wy­star­czyć. 

Kiedy zszedł na ścież­kę pro­wa­dzą­cą w stro­nę stud­ni i obory, zza rogu wy­szła Sara, nio­są­ca dzban z owo­ca­mi. Sa­mu­el wyjął z dzban­ka dwie do­rod­ne śliw­ki i we­pchnął sobie do ust.

– Co się tam u licha dzie­je? – Kiw­nę­ła pod­bród­kiem na ich dom. 

– Umm… Za-ba-wa – wy­du­kał z pełną pasz­czą.

Sara po­ki­wa­ła tylko głową z nie­sma­kiem i ru­szy­ła dalej. 

– My, chłop­cy, tak mamy, że lu­bi­my się si­ło­wać! – krzyk­nął do niej, gdy tylko zdo­łał prze­łknąć. – Tylko pa­mię­taj, żeby Jakub nie nabił mu zbyt du­że­go guza przed Asara be-Te­wet!

Jego żona mach­nę­ła tylko ręką i znik­nę­ła za pro­giem bu­dyn­ku. 

Sa­mu­el uśmiech­nął się pod nosem i wszedł do szopy. W środ­ku pach­nia­ło stę­chli­zną i pa­dli­ną. Za­iste, w kącie le­ża­ły dwa mar­twe szczu­ry. Cie­śla stwier­dził, że le­piej ich nie do­ty­kać przed koń­cem uczty, więc tylko kop­nął je na drugi ko­niec po­miesz­cze­nia, żeby wy­dzie­la­ły mniej­szy odór i pod­szedł do dra­bi­ny, opar­tej o drew­nia­ne pół­pię­tro.

Wdra­pał się na górę, gdzie znaj­do­wa­ły się trzy na­czy­nia pełne ciem­no­czer­wo­ne­go wina. Schy­lił się i po­wą­chał. 

,,Słaby to tru­nek” – rzekł w gło­wie. ,,Nie ma wię­cej niż rok. Ale musi wy­star­czyć”. 

Wzru­szył ra­mio­na­mi, chwy­cił za brze­gi pierw­sze­go dzba­na i pod­niósł do góry. Za­ło­żył go sobie pod pachę i ostroż­nie za­czął scho­dzić ze stop­ni dra­bi­ny. Z każ­dym kro­kiem tro­chę na­pit­ku wy­le­wa­ło się na sło­mia­ne kle­pi­sko, peł­nią­ce tu funk­cję pod­ło­gi. 

W końcu zszedł na dół i po­ło­żył wino przy wyj­ściu ze sto­do­ły. Już zro­bił pierw­szy krok nazad, żeby pójść po na­stęp­ną por­cję, gdy usły­szał krzyk Ja­ku­ba, do­cho­dzą­cy z domu:

– Ojcze! 

Naj­star­szy syn wy­szedł na po­dwó­rze i po­ma­chał w jego stro­nę. 

– Ojcze, mamy na­stęp­ne­go go­ścia! Przy­wi­taj go, jak go­spo­darz!

– Ja­kie­go go­ścia? – od­krzyk­nął mu Sa­mu­el z lek­kim roz­tar­gnie­niem. 

– Lu­bisz ją – od­parł Jakub i wró­cił do środ­ka. 

,,Ah, no tak. Wła­ści­wie nie ma w tym nic dziw­ne­go. Czyż­bym nie są­dził, że i ona się zjawi”?

Otrze­pał dło­nie z pia­chu i kurzu, które za­lę­gły się na po­wierzch­ni dźwi­ga­ne­go na­czy­nia.

– Za dużo rze­czy naraz… Je­stem na to za stary – mruk­nął pod nosem. 

– Ja to zro­bię. Idź przy­wi­tać Mag­da­le­nę. 

Sa­mu­el od­wró­cił się w stro­nę głosu. Eze­kiel szedł do niego z sze­ro­kim uśmie­chem na ustach. Szedł. Na no­gach. 

,,Tak jak przez ostat­nie pół roku… Nie mogę się przy­zwy­cza­ić… Chwal­my Pana, bo jest dobry. Chwal­my Pana”. 

– Tylko uwa­żaj. – Po­trzą­snął pal­cem do syna. 

– Do­brze. – Eze­kiel za­śmiał się i po­ki­wał głową. – No już, Ojcze. Jeśli dasz jej tyle cze­kać, to…

– Oh, do­brze, już do­brze, Ezi, idę. 

,,Odkąd od­zy­skał spraw­ność w no­gach, jest cał­ko­wi­cie innym czło­wie­kiem” – po­my­ślał, prze­cho­dząc z po­wro­tem przez ścież­kę go­spo­dar­ską. ,,Stał się uczyn­ny i ra­do­sny. Uśmiech nie znika mu z ust. A przy tym po­zo­stał po­kor­ny. Nie bawi się z nimi, ale pra­cu­je, nosi mi wióry i czy­ści pra­cow­nię, pod­czas gdy jego bra­cia piją wino i słu­cha­ją opo­wie­ści. Stał się silny i du­chem i cia­łem. Za­praw­dę, chwal­my Pana…”

Kiedy wcho­dził do domu, Iza­jasz i Natan aku­rat trzy­ma­li Annę na bar­kach i uda­wa­li, że ją upusz­cza­ją. Ju­bi­lat­ka chi­cho­ta­ła i pisz­cza­ła, a po­zo­sta­li go­ście śpie­wa­li starą, dobrą pio­sen­kę Do róż i je­zior – tę, którą in­to­nu­je się za­wsze na we­se­lach i uro­dzi­nach, po tym, jak głów­ny za­in­te­re­so­wa­ny zo­sta­nie wzię­ty w ob­ro­ty to­wa­rzy­stwa.

Sa­mu­el sta­nął przed drzwia­mi wej­ścio­wy­mi i po­pra­wił sobie włosy. 

Za jego ple­ca­mi od razu zna­lazł się Jakub. 

– Za­cho­wuj się przy­zwo­icie – rzekł oj­ciec twar­do i po­ma­chał pal­cem wska­zu­ją­cym przed nosem syna. 

– Mhm, mhm! 

– Mhm, mhm, ło­bu­zie! – Sym­bo­licz­nie zdzie­lił pier­wo­rod­ne­go po czole. – Przy­ta­kuj, przy­ta­kuj, a potem bę­dziesz jej krę­cił w gło­wie! To uro­dzi­ny two­jej sio­stry! Pa­mię­taj!

– Pa­mię­tam, ojcze! Pa­mię­tam prze­cież…

Sa­mu­el po­ki­wał głową i po­cią­gnął za me­ta­lo­wą klam­kę. 

Po dru­giej stro­nie progu zo­ba­czył wy­so­kie­go, chu­de­go męż­czy­znę o kru­czo­czar­nych wło­sach i nie­po­ko­ją­co ciem­nym spoj­rze­niu. Na do­da­tek, przy­bysz był ubra­ny rów­nież w czar­ną szatę i trzy­mał w dłoni he­ba­no­we kwia­ty, któ­rych Sa­mu­el nie po­tra­fił roz­po­znać.

Za jego ple­ca­mi, po­kor­nie sku­lo­na i wpa­trzo­na w zie­mię, cze­ka­ła młoda ko­bie­ta, wy­glą­dem ni­czym nie przy­po­mi­na­ją­ca swo­je­go ojca – o ja­sno­brą­zo­wych wło­sach i piw­nych oczach, z fry­zu­rą spię­tą pod bla­do­ró­żo­wą chu­s­tą, przy­odzia­na w pia­sko­wy strój. 

– Elia­szu! – Sa­mu­el roz­ło­żył dło­nie i ce­re­mo­nial­nie przy­wi­tał się z są­sia­dem.

– Witaj Sami, witaj… Oh, Jakub. – Gość nie­mal nie­zau­wa­żal­nie kiw­nął głową w stro­nę cza­ją­ce­go się w tle mło­dzień­ca. – Przy­nie­śli­śmy kwia­ty dla Anny. – Wrę­czył pre­zent w dło­nie go­spo­da­rza.

– Co to za ga­tu­nek? – za­py­tał cie­śla.

– Oh, Bóg jeden wie. 

– Ro­zu­miem. A to za­pew­ne Mag­da­le­na? 

– Tak. To moja córka, Mag­da­le­na. 

Dziew­czy­na ukło­ni­ła się nie­śmia­ło, nie pod­no­sząc wzro­ku. 

– Czy Mag­da­le­na nie ze­chcia­ła­by do­łą­czyć do za­ba­wy?

Sa­mu­el po­czuł jak Jakub cią­gnie go za skra­wek szaty z nie­ukry­wa­nym en­tu­zja­zmem. Wie­dział, że pró­bu­je ukrad­kiem po­wie­dzieć mu szcze­re ,,Dzię­ku­ję”!

– Oh, Sami, nie wiem czy to wy­pa­da… Ona nie jest z two­jej ro­dzi­ny – rzekł Eliasz. 

,,Kilka księ­ży­ców temu po­sta­wił­bym wszyst­kie swoje srebr­ni­ki u cel­ni­ków, że o tej porze mój syn i jego córka będą po ożen­ku”.

– Jest młoda. Czy mło­dzi pa­trzą na tra­dy­cję, Elia­szu? – po­ło­żył dłoń na ra­mie­niu są­sia­da. – Czy może na tańce i śmie­chy? My je­ste­śmy już sta­rzy. Racja, nam nie wy­pa­da. Lecz im? 

– Ha ha ha, chyba masz rację, Sami. Córko, chcesz wejść do środ­ka? 

Dziew­czy­na rzu­ci­ła krót­kie spoj­rze­nie na Ja­ku­ba. 

– Tak, ojcze – od­po­wie­dzia­ła. 

– Oh, no do­brze. Bądź w domu przed zmierz­chem. Na li­tość Boską, mar­twię się o nią jakby żyła mię­dzy wil­ka­mi – uśmiech­nął się Eliasz. – Może już tak mamy, oj­co­wie cór?

Sa­mu­el ge­stem za­pro­sił Mag­da­le­nę, a ta po­słusz­nie we­szła do środ­ka. 

– Może tak. Anna dzię­ku­je za kwia­ty.

Po czym za­mknął drzwi, igno­ru­jąc, że Eliasz pró­bo­wał jesz­cze coś po­wie­dzieć.

– Ojcze… – za­czął Jakub tonem peł­nym wdzięcz­no­ści.

– Nie baj­durz – Sa­mu­el mach­nął dło­nią i wró­cił do izby głów­nej, uda­jąc, że nie in­te­re­su­je go życie mi­ło­sne syna. 

Wła­śnie wtedy Eze­kiel koń­czył tasz­czyć ostat­ni dzban wina. Na szczę­ście pod ko­niec walki z ce­ra­mi­ką, ze swo­je­go miej­sca wstał Bar­na­ba i po­mógł po­sta­wić ją na ziemi. Drugi z synów Sa­mie­go był już cały czer­wo­ny z wy­sił­ku i przy­po­mi­nał z twa­rzy pod­puch­nię­te jabł­ko. Z głę­bo­ką ulgą uwa­lił się na naj­bliż­sze po­sła­nie. 

– Pi­je­my? – za­py­tał tę­sk­nie Iza­jasz.

– Osz! – Natan zdzie­lił go po dło­niach. – Trze­ba po­cze­kać, aż go­spo­darz na­le­je pierw­szy kie­lich. Czy ten Sa­mu­el ni­cze­go cię nie na­uczył?

– Nie no… Na­uczył… – od­po­wie­dział naj­młod­szy z braci, roz­cie­ra­jąc czer­wo­ny ślad na knyk­ciach. 

Natan wstał, się­gnął po swój kie­lich i podał go Sa­mu­elo­wi. Po­ki­wał głową na znak, że nad­szedł czas na picie. 

Sami spoj­rzał naj­pierw w stro­nę żony (Sara wy­glą­da­ła jakby miała już wszyst­kie­go dość… no może z wy­jąt­kiem swo­jej matki), a potem w stro­nę córki. Anna pro­wa­dzi­ła oży­wio­ną dys­ku­sję z synem Jó­ze­fa i chi­cho­ta­ła po pra­wie każ­dym sło­wie, jakim czę­sto­wał ją Sza­weł.

– Racja. Picie czas za­cząć, bra­cia i sio­stry. 

Cie­śla za­mo­czył trzy­ma­ny pu­char w ciem­no­czer­wo­nej cie­czy. Uniósł go do góry i zmó­wił krót­ką mo­dli­twę, żeby Jahwe po­bło­go­sła­wił wino. A potem wrę­czył je Na­ta­no­wi, który hau­stem wypił do dna. 

Wznio­sły się wi­wa­ty żąd­nych upo­je­nia gości. 

 Kątem oka Sa­mu­el za­uwa­żył, że na boku Jakub ob­da­rza Mag­da­le­nę ukrad­ko­wym po­ca­łun­kiem w po­li­czek. 

,,W na­szym domu nie ma fa­ry­ze­uszy” – po­my­ślał. ,,Mi­łość to nie grzech. Niech robią to, co zo­sta­ło im na­ka­za­ne przez Pana: roz­mna­ża­ją się i mi­łu­ją”. 

Spró­bo­wał wró­cić my­śla­mi do swo­ich ku­zy­nów. Od po­cząt­ku uro­czy­sto­ści miał nie­od­par­tą ocho­tę za­py­tać ich o ceny drew­na w Ka­far­naum, ale cią­gle coś mu w tym prze­szka­dza­ło. W końcu miał ku temu oka­zję. Usiadł więc na ziemi, obok Bar­na­by i po­cze­kał aż ten na­le­je swoją por­cję al­ko­ho­lu. 

Bar­na­ba wlał sobie wina i wziął trzy głę­bo­kie łyki, opróż­nia­jąc cza­szę. 

– Nie jest złe – po­wie­dział. 

,,Grze­szy, bo kła­mie” – my­ślał Sa­mu­el. 

– Za­cha­riasz ma lep­szy towar w in­wen­ta­rzu – wy­tłu­ma­czył na głos. – Jed­nak cała za­ba­wa i tak drogo nas kosz­to­wa­ła. Ku­pi­łem więc naj­tań­sze wino jakie po­sia­dał. I tak myślę, że nie jest tra­gicz­ne. 

Kuzyn po­ki­wał głową ze zro­zu­mie­niem i pod­sta­wił kie­lich Iza­ja­szo­wi, żeby ten znowu na­peł­nił go pły­nem. 

Cie­śla miał już na końcu ję­zy­ka py­ta­nie o ceny drew­na w ich mie­ście i ewen­tu­al­ny, tani eks­port do Je­ro­zo­li­my, kiedy ktoś za­ło­mo­tał w drzwi.

Wszy­scy go­ście i cała ro­dzi­na go­spo­da­rza po­pa­trzy­li na miej­sce skąd do­biegł od­głos. Po krót­kiej chwi­li nie­zna­jo­my za­stu­kał jesz­cze raz, z taką samą in­ten­syw­no­ścią. 

Sa­mu­el spoj­rzał na Sarę, Sara spoj­rza­ła na Sa­mu­ela.

Wstał.

– Kto się do­bi­ja, u licha? 

Pod­szedł do drzwi i otwo­rzył. 

Na ze­wnątrz stał Jakub – Jakub, syn rzeź­ni­ka. Tak na niego wo­ła­li. Chło­pak miał nie wię­cej jak sie­dem­na­ście lat, był wątły, chudy, nie­roz­gar­nię­ty. Ba­lan­so­wał na pal­cach, wpa­tru­jąc się w twarz scep­tycz­ne­go pana domu, z miną świad­czą­cą o tym, że do­wie­dział się cze­goś sen­sa­cyj­ne­go i biegł ile sił w no­gach, żeby o tym ob­wie­ścić.

– Witaj! – za­wo­łał.

– Witaj, Ja­ku­bie. Czego znowu?

– Twoja córka ma uro­dzi­ny jak sły­sza­łem.

– Do­brze mó­wi­li. Przy­sze­dłeś na tańce?

– Nie, nie! – po­krę­cił szyb­ko głową. – Oj­ciec zna­lazł… Kazał ob­wie­ścić, że… – Od­dy­chał cięż­ko; bez wąt­pie­nia mu­siał pę­dzić. 

– Spo­koj­nie, Ja­ku­bie – rzekł Sa­mu­el, czu­jąc znie­cier­pli­wie­nie. – Po­wiedz po pro­stu to, co na­ka­zał ci oj­ciec.

– Tak… Tak… Oj­ciec zna­lazł ciało w domu… 

– Na Moj­że­sza! Jakie ciało? 

W środ­ku pod­niósł się gwar. Cie­śla usły­szał pisk Sary, a potem trwoż­ne py­ta­nia: ,,Kto tym razem”?, ,,Boże, to trze­ci raz w tym roku; kogo za­bra­łeś dzi­siaj”? i ,,Czy to Elż­bie­ta? Po­wiedz­cie mi, że to nie była Elż­bie­ta”!

Sami za­cho­wał jed­nak spo­kój. 

– No? Mów, chłop­cze. 

– Tak… Ciało Głu­che­go Jana. 

Zza ple­ców do­szedł do niego prze­cią­gły dźwięk ulgi. 

,,Jahwe, to okrop­ne! Głu­chy Jan był naj­mil­szym sta­rusz­kiem ja­kie­go zna­łem. Nigdy nie wsa­dzał nosa w nie swoje spra­wy. No i nie pod­słu­chi­wał. Co teraz? Nie miał prze­cież synów, ni córek, a żona zmar­ła mu pięć lat temu”. 

– Jak umarł? – za­py­tał przy­tom­nie. 

– Po­szedł użyź­nić ogród i zła­pał go bez­dech… Strasz­na śmierć, strasz­na!

Sa­mu­el miał w gło­wie co naj­mniej tuzin in­nych, gor­szych spo­so­bów na odej­ście z tego świa­ta, ale nie ko­men­to­wał. Za­miast tego zadał na­stęp­ne py­ta­nie, które po­win­no się zadać w ta­kiej sy­tu­acji:

– Ile miał lat?

– Bóg jeden wie! – od­po­wie­dział Jakub, syn rzeź­ni­ka. Po­pa­trzył na swoje palce u pra­wej ręki i wy­da­wa­ło się, że za­czął nad czymś go­rącz­ko­wo my­śleć. – Wy­da­je mi się, że wię­cej niż osiem­dzie­siąt. 

– To uczci­wy czas, by umrzeć. 

– Boże, po­zwól, by jego dusza za­zna­ła spo­ko­ju w Sze­olu – za­in­to­no­wał któ­ryś z jego synów. – I żeby nie za­bra­kło mu manny! 

– Al­le­lu­ja! – krzyk­nę­li po­zo­sta­li obec­ni. 

,,Nikt prócz mnie nie wie, jak wiele cię­ża­ru spa­dło wła­śnie na moje barki. Co się teraz sta­nie z Ma­gicz­nym Drze­wem? Na­le­ża­ło do niego. Nie od­wie­dza­łem go odkąd Eze­kiel zdo­był zdro­wie, bo bałem się, że po szczę­ściu przy­cho­dzi pech. Jed­nak teraz czuję trwo­gę. Kto odzie­dzi­czy pole? Ale co naj­waż­niej­sze – czy roz­ka­że ściąć sosnę”?

– Co z po­sia­dło­ścia­mi? – po­wie­dział na głos. 

– Dom i chlew przy­pad­nie sio­strze – wy­tłu­ma­czył mło­dzie­niec, mó­wiąc, jakby re­cy­to­wał z pa­mię­ci. – Pole pod Na­za­re­tem otrzy­ma któ­ryś z synów jego matki i ob­ce­go męż­czy­zny, cho­ciaż i oni są na gra­ni­cy ży­wo­ta… A te pole tutaj… Pod Je­ro­zo­li­mą… Je­re­miasz jest jego naj­bliż­szym ku­zy­nem. On je otrzy­ma. Pra­wie na pewno. 

Sa­mu­el prze­two­rzył tę wieść w umy­śle bar­dzo po­wo­li. Po kilku chwi­lach po­ki­wał tępo głową, po­dzię­ko­wał (tak mu się przy­naj­mniej póź­niej wy­da­wa­ło, ale Bóg jeden wie jak to było na­praw­dę) i za­mknął drzwi. Od­wró­cił się do swo­jej ro­dzi­ny i wzru­szył ra­mio­na­mi, jakby nie było mu szko­da tego, co teraz sta­nie się z Ma­gicz­nym Drze­wem, jak zwykł je na­zy­wać odkąd do­ko­nał się przy nim cud. Był bo­wiem pe­wien, że jeden ze słyn­niej­szych han­dla­rzy drew­na w całej Je­ro­zo­li­mie, skwa­pli­wie wy­ko­rzy­sta wiel­ki mo­nu­ment na­tu­ry, otrzy­ma­ny cał­ko­wi­cie za darmo. 

– Jeśli zetną drze­wo… – Eze­kiel pod­niósł wzrok i po­pa­trzył na ojca. – Czy znowu stra­cę nogi? 

Sa­mu­el nie znał od­po­wie­dzi na to py­ta­nie. 

– Twoje nogi na­le­żą do Jahwe – od­parł. – Zrobi z nimi to, co mu się spodo­ba. I żaden ka­wa­łek kory z kil­ko­ma igła­mi na grzbie­cie nie ma na to wpły­wu. Tylko Pan. 

Wziął do ręki pu­char i na­peł­nił go winem. 

,,Dziw­ne” – skon­sta­to­wał. ,,Czuję się, jak­bym stra­cił człon­ka ro­dzi­ny. To tylko ga­da­ją­ce drze­wo. Za­ło­żę się, że na całym świe­cie są setki ta­kich”. 

 

***

 

Na­stęp­ne­go roku, dru­gie­go dnia Nisan, w całej Je­ro­zo­li­mie i oko­li­cach pod­niósł się wiel­ki krzyk. Tłumy wi­wa­to­wa­ły, lu­dzie ści­ga­li się mię­dzy sobą i wal­czy­li o miej­sca, żeby go zo­ba­czyć. Byli tacy, któ­rzy zo­sta­li stra­to­wa­ni i byli tacy, któ­rzy tra­to­wa­li. Lud ry­czał z pod­nie­ce­nia – tylko Bóg wie czy na­praw­dę wie­rzy­li, że to Me­sjasz, czy tylko chcie­li obej­rzeć spek­takl.

Kiedy Sa­mu­el po­kor­nie pra­co­wał w swoim warsz­ta­cie, Sara utka­ła palmę z liści drzew fi­go­wych i za­bar­wio­ne­go żyta. To samo zro­bi­ły wszyst­kie są­siad­ki i córki są­sia­dek, a nawet sy­no­wie są­sia­dek i dzie­ci córek i synów są­sia­dek. Wszy­scy tkali pa­lem­ki, żeby przy­wi­tać Go w sto­li­cy świa­ta, mie­ście-po­tę­dze, w Świą­ty­ni. 

Z ulicy sły­chać było tylko okrzy­ki:

Rabbi! Rabbi! Jo­szua! Me­szjah! Bar-ab­ba!

Choć Sa­mu­el po­zo­stał cichy i uda­wał, że nie słu­cha, to wrza­wa była tak wiel­ka, a roz­pa­le­nie tłumu tak silne, że Jakub i Eze­kiel po­zo­sta­wi­li swoje na­rzę­dzia i opu­ści­li pra­cow­nię, nie pro­sząc o po­zwo­le­nie.

Jakub po­pa­trzył się z lek­kim nie­zde­cy­do­wa­niem na swego ojca, za­sta­na­wia­jąc przez chwi­lę, a potem odło­żył dłuto i wy­biegł na drogę. Jego młod­szy brat zro­bił to samo. 

– Ba­ra­nek! Me­szjah! – za­wo­łał, wy­bie­ga­jąc na ze­wnątrz. 

,,Jeśli każdy cie­śla miał­by tyle uzna­nia, co ten ka­zno­dzie­ja, nasza ro­dzi­na nie mu­sia­ła­by wy­ci­skać każ­de­go de­na­ra do cna” – stwier­dził w my­ślach Sami. ,,Jed­nak ja je­stem tylko pro­stym rze­mieśl­ni­kiem spod Je­ro­zo­li­my. Je­ho­ha­nan nie za­nu­rzył mojej głowy w Jor­da­nie”. 

A potem wrzask pod­niósł się o sto­kroć moc­niej, bo oto osioł tego, któ­re­go zwą ,,Na­uczy­cie­lem”, za­krę­cał na dro­dze Sa­mu­ela i kie­ro­wał się do bramy Je­ru­sa­lem. Sara, Anna i Iza­jasz przy­bie­gli pro­sto z ogro­du i znik­nę­li, po­rwa­ni przez tłum. 

Sa­mu­el nie opu­ścił po­miesz­cze­nia ro­bo­cze­go. Miał pracę do wy­ko­na­nia. 

– Daj Boże, żebym mógł zbu­do­wać coś wiel­kie­go, aby za­ro­bić de­na­ry na we­se­le Ja­ku­ba – po­wie­dział.

I nie wie­dział, że Jahwe słu­cha. 

 

***

 

Na­za­jutrz, Rabbi miał na­uczać w Je­ro­zo­li­mie. Gdy nad­szedł świt, z mia­sta przy­biegł Jakub, syn rzeź­ni­ka i zre­la­cjo­no­wał całe wy­da­rze­nie:

– Jest ni­czym pług! – stwier­dził do­no­śnie w stro­nę zgro­ma­dzo­ne­go wokół tłumu, sto­jąc na skrzy­ni w sercu pod­miej­skie­go rynku. – Orze pole na­szych su­mień… Jest teraz w Świą­ty­ni i sprze­cza się z ra­bi­na­mi z fa­ry­ze­uszy i me­dy­ce­uszy… Wal­czy jak lew! Każde jego słowo zdaje się ważyć tyle co całe złoto Ba­bi­lo­nu! Gdy oni mówią, jakby rzeka się lała mię­dzy pal­ca­mi, lecz gdy on mówi, jakby rzu­cał ka­mie­nie na Świą­ty­nie Sa­lo­mo­na…! Kłóci się z nimi jak nikt dotąd! Po­je­dyn­ku­je się na Pismo! Cy­tu­je pro­ro­ków i na­uczy­cie­li… prze­ra­bia ich nauki… Fa­ry­ze­usze kipią ze wście­kło­ści, bo on mówi praw­dę! Po­wia­dam wam, lu­dzie, praw­dę! To jest Me­szjah! Praw­dzi­wy Bar-ab­ba, który uczy jak być taki jak on! I nie czuje stra­chu. Nie ma w nim ani kro­pli stra­chu. Stoi tam, u nich, jak posąg ka­mien­ny. Co ja mówię… Złoty! Złoty posąg! Jak gdyby cała po­tę­ga San­he­dry­nu miała tyle krze­py co jego nędz­na, naj­brud­niej­sza myśl! – Po tych sło­wach Jakub po­zwo­lił sobie na za­czerp­nię­cie po­wie­trza. – Rabbi jest naszą na­dzie­ją… Jeśli chce­cie, żeby Pismo ożyło to… Oh, idź­cie sami i pa­trz­cie i słu­chaj­cie! 

Sa­mu­el za­iste wy­słu­chał wy­wo­du mło­dzień­ca, ale od razu chciał wró­cić do pra­cow­ni. Za­trzy­mał go jed­nak Eliasz. 

– Nie­sa­mo­wi­cie to brzmi. Ten Rabbi – rzekł ku­piec. 

– Za­praw­dę – od­parł cie­śla. – Ale nie widzę w tym żad­ne­go po­żyt­ku dla mojej ro­dzi­ny. Co mi z tego, że Ga­li­lej­czyk po­kłó­ci się w świą­ty­ni z uczo­ny­mi w Pi­śmie? Czy za­pła­ci mi de­na­ra na chleb? Nie wy­da­je mi się. 

Eliasz po­ki­wał głową z apro­ba­tą.

– On bluź­ni. Ciąży na nim pięt­no grze­chu. Za­słu­gu­je na ka­mie­nie. 

Sa­mu­el wzru­szył ra­mio­na­mi z obo­jęt­no­ścią i od­szedł do domu. 

W domu była tylko Sara. Ich wszyst­kie dzie­ci z rana wy­ru­szy­ły do Je­ro­zo­li­my, żeby wy­słu­chi­wać nauk przy­by­sza, jego uczniów oraz ra­bi­nów. Sprze­daw­cy rów­nież wy­czu­li, że ogrom­ne tłumy zjadą do sto­li­cy świa­ta, gdyż już od wczo­raj­sze­go po­po­łu­dnia, ka­ra­wa­ny ku­piec­kie stały w gi­gan­tycz­nych ko­lej­kach przy każ­dej z bram. Dziś mu­sia­ło być tam praw­dzi­we świę­to han­dlu. 

Sami wszedł do izby głów­nej, gdzie żona przy­go­to­wy­wa­ła mu obiad z pity, ziół i psze­ni­cy. Z piesz­czo­tą mu­snął ją po po­li­ku, a Sara uśmiech­nę­ła się nie­znacz­nie. 

– Nie prze­szka­dzaj mi – po­wie­dzia­ła, tłu­miąc chi­chot.

– Prze­pra­szam – za­śmiał się Sa­mu­el i ru­szył do warsz­ta­tu. 

W warsz­ta­cie pach­nia­ło jak za­wsze – tro­ci­na­mi, ży­wi­cą, kor­ni­ka­mi, po­pio­łem i ku­rzem. Nie przy­zna­wał się do tego, ale lubił ten odór. Ko­ja­rzył mu się z pierw­szy­mi na­uka­mi, które tu po­bie­rał, kiedy miał nie wię­cej niż osiem lat. To były dobre czasy. Lep­sze niż teraz pod nie­któ­ry­mi wzglę­da­mi…

Chwy­cił za dłuto i po­szu­kał wzro­kiem noża rzeź­biar­skie­go. 

Ni­g­dzie go jed­nak nie było. Spraw­dził pod sto­łem, mię­dzy szaf­ka­mi, w skrzy­niach, pod su­fi­tem, a nawet w sta­rym, dawno nie­uży­wa­nym ko­mi­nie. Gdzie on go u licha po­dział? 

– Boże mój, ostat­nio nie mam szczę­ścia – rzekł pod nosem.

Wy­szedł na dwór. 

,,Mo­głem zo­sta­wić go w trzech miej­scach: na rynku, w domu i sto­do­le. Jeśli zo­sta­wił­bym w domu, mu­siał­bym mieć go na rynku. Na pewno nie mia­łem. Zatem musi być w sto­do­le”. 

Skie­ro­wał się na miej­sce. Wszedł do środ­ka i ro­zej­rzał po za­gra­co­nym po­miesz­cze­niu. Szu­ka­nie tu cze­go­kol­wiek za­po­wia­da­ło się na okrop­ną udrę­kę. Zro­bił krok do przo­du i sta­nął na pal­cach, żeby zaj­rzeć na półkę pod­wie­szo­ną nad wej­ściem. Le­ża­ło na niej tylko kilka dru­tów, stary kołek oraz tro­chę gwoź­dzi. Mruk­nął pod nosem z nie­za­do­wo­le­niem i za­ci­snął pię­ści. Za­czę­ły w nim wzbie­rać bluź­nier­cze myśli… Czy Je­ho­wa na­praw­dę tak bar­dzo musi utrud­niać mu pod­sta­wo­we czyn­no­ści? Odkąd tylko…

Sa­mu­elu! – do­sły­szał nagle.

Sta­nął jak wryty i ro­zej­rzał się do­oko­ła. Nie był pe­wien, czy to głos Sary. Dla pew­no­ści po­sta­no­wił od­krzyk­nąć coś w kie­run­ku domu, ale nikt mu nie od­po­wie­dział. W jego gło­wie za­świ­ta­ła już pewna, nie­zwy­kle nie­po­ko­ją­ca myśl, ale szyb­ko ją ode­gnał. 

,,Nie dajmy się zwa­rio­wać” – spa­ro­wał.

Jed­nak­że Sa­mu­el już dawno wpadł w ob­ję­cia wa­riac­twa, które było od­po­wie­dzial­ne za ule­cze­nie go z ataku amoku, a póź­niej nie­peł­no­spraw­no­ści Eze­kie­la.

Schy­lił się i zaj­rzał pod stół rze­mieśl­ni­czy, żeby spraw­dzić czy przy­pad­kiem tam nie po­zo­sta­wił noża. 

Ojcze Ja­ku­ba i Anny! 

Ude­rzył się głową o blat stołu i z gło­śnym sap­nię­ciem “Auu!”, upadł na plecy. Za­czął roz­cie­rać sobie bo­lą­ce miej­sce. 

– Czego chcesz tym razem?! – za­wo­łał, tra­cąc cier­pli­wość. 

Przyjdź do mnie!

– Nie ma mowy! Moja ro­dzi­na za­słu­gu­je na spo­kój!

Czy zo­sta­ło ci uczy­nio­ne prze­ze mnie co­kol­wiek złego? Czy jakaś kara spa­dła na cie­bie, bądź twoją ro­dzi­nę? Czy może same do­bro­ci cię spo­ty­ka­ły? Dla­cze­go wciąż mną gar­dzisz? 

Sa­mu­el w pierw­szej chwi­li nie wie­dział. Zmarsz­czył czoło i za­sta­no­wił się go­rą­co: ,,Dla­cze­go ja wciąż gar­dzę tym drze­wem”? Jed­nak uzy­ska­nie od­po­wie­dzi oka­za­ło się ła­twiej­sze, niż przy­pusz­czał. Była oczy­wi­sta, choć na oka­mgnie­nie o niej za­po­mniał.

– Dla­te­go, że bu­rzysz mój obraz świa­ta – po­wie­dział.

Za­pa­dła cisza. Bez­pł­cio­wy głos na­tu­ry ucichł, jak gdyby zmie­cio­ny tymi sło­wa­mi, ura­żo­ny i skon­ster­no­wa­ny. Cie­śla po­my­ślał prze­lot­nie, że to wszyst­ko chore i za­pew­ne grzesz­ne, że w ogóle od­po­wia­da temu cze­muś

,,Kto za­cho­wał­by się ina­czej”? – rzekł w środ­ku i wstał na nogi, uzna­jąc, że to ko­niec kon­wer­sa­cji. ,,Tak jest le­piej”. 

Chciał sku­pić się na zna­le­zie­niu noża i po­wro­cie do pracy. Odkąd tylko Jakub ob­wie­ścił, że bę­dzie brał ślub, a we­se­le od­bę­dzie się pierw­sze­go dnia Ijar, czuł nie­usta­ją­cy nie­po­kój i nie mógł ode­rwać się od tego zmar­twie­nia. Z tyłu głowy wciąż krą­ży­ły mu myśli o tym, jaki to wy­da­tek i ile de­na­rów z ro­dzin­nych oszczęd­no­ści prze­pu­ści na sam al­ko­hol. Nie miał czasu na roz­ma­wia­nie z Bóg wie czym, nie będąc do końca pe­wien, czy to w ogóle ist­nie­je, czy jest tylko wy­two­rem umy­słu – ilu­zją, kłam­stwem?

Jakby tego było mało, wczo­raj wie­czo­rem Anna wró­ci­ła do domu z kwia­ta­mi we wło­sach i wian­kiem na dło­niach. Po­wie­dzia­ła, że w ciągu naj­bliż­szych dni Sza­weł przy­bę­dzie do Sa­mu­ela pro­sić ją o rękę. 

,,Pan każe mnie za oj­cow­ską mi­łość i reszt­ki god­no­ści. Już teraz nie mam pie­nię­dzy na we­se­le syna, a cóż do­pie­ro na posag dla córki! Jeśli dam mniej niż dzie­sięć de­na­rów, wy­śmie­ją mnie. Ślub Ja­ku­ba bę­dzie kosz­to­wać trzy­dzie­ści de­na­rów, a po­ło­wę za­pew­ni Eliasz. Mówił, że może za­pła­cić ca­łość, lecz ja mam wstyd! Nie będą pa­trzeć na moje dzie­ci jak na biedę! Choć­bym miał za­dłu­żyć się u naj­gor­sze­go cel­ni­ka w całej Judei, za­pła­cę swoją część. Cho­ciaż nie mam tylko dwój­ki dzie­ci… Muszę utrzy­mać nas na dłu­żej, bo chleb kosz­tu­je. Mój bied­ny naj­star­szy syn i moja je­dy­na córka – nie wie­dzą tak na­praw­dę jak ubogi jest ich oj­ciec”!

Stwier­dził, że nad­szedł czas, aby od­wie­dził Je­re­mia­sza i za­py­tał czy ma dla niego ja­kieś drew­no w do­brej cenie. Zrobi to wie­czo­rem. 

Je­steś czło­wie­kiem małej wiary, Sa­mu­elu – wró­ci­ła nie­spo­dzie­wa­nie zmora, a cie­śla znów pod­sko­czył.

Za­mknął po­wie­ki i wy­pu­ścił ze świ­stem po­wie­trze. Miał na­dzie­ję, że to ko­niec. 

– Je­stem. Twar­do stą­pam na ziemi. Też byś stą­pa­ło, gdy­byś miało czwór­kę dzie­ci. 

Moimi dzieć­mi są ptaki i kor­ni­ki. Ale nie­dłu­go po­zo­sta­ną osie­ro­co­ne i dla­te­go chcę, żebyś przy­szedł do mnie ostat­ni raz, abym mogło dać ci koń­co­wy dar ode mnie… Nie wiesz jesz­cze czego do­ko­nasz, lecz winny po­zo­sta­niesz po wieki. Ktoś musi. Tylko ty mo­żesz unieść to brze­mię. Przyjdź do mnie zatem, pro­szę!

– Sami! – głos Sary za­dzia­łał na niego, jak lo­do­wa­ta woda wy­la­na na twarz pod­czas głę­bo­kie­go snu. – Sami, od­pocz­nij! Ugo­to­wa­łam ci stra­wę… Sami, sły­szysz?

Sa­mu­el rzu­cił krót­kie i (choć nigdy się do tego nie przy­zna) tę­sk­ne spoj­rze­nie na pole Je­re­mia­sza. I od­szedł do domu, bo był czło­wie­kiem małej wiary. 

 

***

 

Dwu­na­sty dzień Nisan był skwar­ny. Tym razem w po­wie­trzu nie krą­ży­ły żadne psz­czo­ły i Sa­mu­el w spo­ko­ju stru­gał sto­łek z figi. Było to drew­no sła­bej ja­ko­ści i wie­dział, że nie otrzy­ma wię­cej niż de­na­ra. Jed­nak zda­wał sobie spra­wę, że czasu do we­se­la jest coraz mniej i musi wy­ci­skać każdy grosz. Dwa dni wcze­śniej Sza­weł przy­szedł pro­sić go o rękę Anny. Zgo­dził się. Zgo­dził się, bo ko­chał swoją córkę bar­dziej od pie­nię­dzy. 

We­se­le Anny i Szaw­ła zo­sta­ło za­pla­no­wa­ne na trze­ci dzień Siwan, czyli po­wi­nien wnieść za nią posag do trze­cie­go dnia Ijar. Miał trzy ty­go­dnie i le­d­wie dzie­więć de­na­rów. Do spła­ty obu spraw bra­ko­wa­ło mu więc szes­na­stu de­na­rów, a nie my­ślał nawet o tym, że wy­pa­da­ło­by po­kryć po­ło­wę kosz­tów ślubu córki. Tak na­praw­dę był zatem ukró­co­ny o trzy­dzie­ści jeden de­na­rów, a do tego mu­siał przy­go­to­wać dom na Pe­sach i kupić co­dzien­ne je­dze­nie.

Żeby mu pomóc, Sara za­czę­ła szyć szaty dziew­czę­ce, cho­ciaż żad­nej jesz­cze nie sprze­da­ła. Sa­mu­el do­ce­niał jed­nak jej sta­ra­nia.

,,Mam dobrą żonę” – my­ślał. ,,Wy­bra­łem dobrą żonę”.

Tym­cza­sem w Je­ro­zo­li­mie do­cho­dzi­ło do dziw­nych wy­pad­ków. Rabbi, który przy­był do mia­sta jakiś czas temu, bluź­nił po­dob­no coraz bar­dziej i fa­ry­ze­usze i inni ucze­ni w Pi­śmie za­czę­li szem­rać. Ostat­niej nocy Eze­kiel prze­kro­czył mury, żeby ogło­sić sprze­daż szat matki. Wy­słu­chał przy oka­zji za­rzu­tów ludu wobec Jo­szui, bo lu­dzie, któ­rzy nie­daw­no go wi­ta­li, po­zna­li się na nim i wie­dzie­li już, że nie jest Me­szjah

Ob­wie­ścił się kró­lem.

Na samą myśl, Sa­mu­el wzdry­gał się po­twor­nie. Jak może? Jak on może? Czy on na­praw­dę chce na­pu­ścić na nich gniew rzym­skich le­gio­nów? 

Z tych roz­wa­żań wy­rwał go nagle krzyk Iza­ja­sza. 

– Tato! 

– Czego tam? – za­py­tał i odło­żył dłuto. 

– Przy­szedł do cie­bie… Le­gio­ni­sta. 

 Cie­śla po­czuł, że bra­ku­je mu tchu. Z tru­dem prze­łknął ślinę i po­ka­zał gest dło­nią, żeby syn przy­pro­wa­dził żoł­nie­rza do pra­cow­ni.

Iza­jasz po­biegł do domu i wró­cił po chwi­li w to­wa­rzy­stwie wy­so­kie­go męż­czy­zny, ubra­ne­go w me­ta­lo­wą zbro­ję z okrę­giem wy­bi­tym na pier­siach, w zło­tych na­ra­mien­ni­kach i czer­wo­nym pió­ro­pu­szu, wy­sta­ją­cym mu z hełmu. Żoł­dak miał bor­do­wą tu­ni­kę, a przy pasie za­wie­szo­ny miecz. 

– Witaj, cie­ślo – rzekł na przy­wi­ta­nie.

Sa­mu­el od­pra­wił Iza­ja­sza kiw­nię­ciem głowy i wy­tarł dło­nie w chu­s­tę.

– Witaj. Co cię do nas spro­wa­dza?

Nie­zna­jo­my ro­zej­rzał się po warsz­ta­cie i zmarsz­czył nos. Naj­wy­raź­niej nie był przy­zwy­cza­jo­ny do za­pa­chu nie­obro­bio­ne­go drew­na, ale nie po­wie­dział nic nie­mi­łe­go. Wró­cił wzro­kiem na go­spo­da­rza.

– Sły­sza­łem, że je­steś dobry w tym, co ro­bisz. Tak mó­wi­li lu­dzie przy Pół­noc­nej Bra­mie. Stary Józef, ten ku­piec han­dlu­ją­cy by­dłem, za­opa­trza w cie­lę­ci­nę pałac He­ge­mo­na Pon­cju­sza Pi­ła­ta. Po­le­cił nam cie­bie, bo nasi za­ufa­ni cie­śle… – Od­chrząk­nął. – Okry­li się hańbą. 

Sa­mu­el po­ki­wał głową ze zro­zu­mie­niem.

– Więc czego ode mnie chce­cie? 

– Nasi agen­ci wie­dzą, że San­he­dryn się zbie­ra. Wiesz co się dzie­je w Je­ro­zo­li­mie, praw­da? 

– Oczy­wi­ście. Każdy wie.

– Dla­te­go sądzę, że obaj ro­zu­mie­my co nad­cho­dzi. Po­trze­bu­je­my so­sno­we­go krzy­ża.

Go­spo­darz wydał z sie­bie zdu­szo­ny okrzyk. Oparł się o stół rze­mieśl­ni­czy i spu­ścił głowę, czu­jąc, że zaraz ze­mdle­je. Wziął kilka głę­bo­kich wde­chów, żeby uspo­ko­ić od­dech. Nie może do­stać ataku. Nie teraz. To nic ta­kie­go. Przy­pa­dek.

,,Przy­pa­dek… Przy­pa­dek…”

Za­ci­snął zęby na war­gach, bo bał się, że może zwy­mio­to­wać, ale żo­łą­dek nie zde­cy­do­wał się na zdra­dę. Za­krę­ci­ło mu się w gło­wie, ale ustał na no­gach.

Od­wró­cił się z po­wro­tem do za­sko­czo­ne­go le­gio­ni­sty. 

– Dla­cze­go aku­rat sosna? – za­py­tał z tru­dem.

Męż­czy­zna uśmiech­nął się pod nosem, jakby to py­ta­nie tra­fi­ło do­kład­nie w jakiś czuły punkt – być może wpi­sy­wa­ło się w dys­ku­sje pro­wa­dzo­ne w rzym­skich ba­ra­kach, albo przy­wo­ły­wa­ło wspo­mnie­nie ubie­głej nocy?

– To sym­bol nie­śmier­tel­no­ści. 

– Chce­cie wy­chwa­lać ży­dow­skie­go bluź­nier­cę?

Żoł­nierz za­cmo­kał, ury­wa­jąc temat.

– Nie mam drew­na – Sa­mu­el pod­jął ostat­nią próbę.

– Twój są­siad ma. – Rzy­mia­nin wzru­szył ra­mio­na­mi. – Za­pła­ci­my mu za nie. Ma być świe­że, więc po­pro­si­łem, żeby ściął to wiel­kie, czar­ne drzewo, ro­sną­ce na jego polu. Za wy­ko­na­nie krzy­ża otrzy­masz pięć­dzie­siąt de­na­rów. Czy taka cena ci od­po­wia­da? 

Sa­mu­el nie wy­trzy­mał i opadł bez­wład­nie na zie­mię. 

 

***

 

,,Chcę my­śleć, że to bło­go­sła­wień­stwo. Bo do­sta­nę wła­śnie tyle, ile mi po­trze­ba. Ale to już trze­cie z bło­go­sła­wieństw, które do­sta­łem od sosny… Żal mi od­wdzię­czać się mu w ten spo­sób”.

Je­re­miasz po­pro­sił go o pomoc w ścię­ciu drze­wa, bo było na­praw­dę ogrom­ne i sam nie dałby rady. Wzię­li ze sobą dwu­ręcz­ną piłę, dwie sie­kie­ry oraz prze­ci­nar­kę. 

Na pole do­tar­li o zmierz­chu. Sa­mu­el po­pro­sił, żeby zro­bić to jesz­cze dzi­siaj, bo na wy­ko­na­nie krzy­ża bę­dzie po­trze­bo­wał co naj­mniej dwóch dni, a San­he­dryn miał ze­brać się pięt­na­ste­go dnia mie­sią­ca. 

Przez całą drogę Je­re­miasz wy­da­wał się wnie­bo­wzię­ty. Sa­mu­el za­sta­na­wiał się ile de­na­rów do­stał za ścię­cie tej sosny. Drwal miał tylko jed­ne­go syna, w do­dat­ku już po ożen­ku, oraz pięk­ną żonę i duży dom. Ten za­ro­bek mógł prze­zna­czyć na same roz­ryw­ki. 

,,Cie­śla po­wi­nien do­brze za­ra­biać” – po­wie­dział w gło­wie. ,,Nie pa­mię­tam, żeby mój oj­ciec kie­dy­kol­wiek skar­żył się na brak pie­nię­dzy. Cho­ciaż wąt­pię, żeby moje wła­sne dzie­ci wie­dzia­ły o mnie i o tym, co myślę… Być może ukry­wał to tak samo do­brze jak ja. Lub je­stem po pro­stu kiep­skim rze­mieśl­ni­kiem”. 

W końcu sta­nę­li przed pniem. Wokół pa­no­wa­ła nie­mal cał­ko­wi­ta ciem­ność, za­kłó­ca­na tylko przez wątłe i mlecz­no­bia­łe świa­tło księ­ży­ca, gó­ru­ją­ce­go nad ho­ry­zon­tem. Pole zda­wa­ło się spo­koj­ne. Żad­nych pta­ków, świń, wil­ków. Żad­nych gło­sów. 

Po­ło­ży­li na­rzę­dzia na ziemi przy drze­wie, a Je­re­miasz za­czął badać korę, żeby stwier­dzić w któ­rym miej­scu naj­le­piej bę­dzie na­po­cząć cię­cie. 

– Mhm, mhm – mru­czał pod nosem co jakiś czas, do­ty­ka­jąc po­wierzch­ni sosny. – Aha… Mhm…

Sa­mu­el stał w bez­ru­chu, czu­jąc jak po­czu­cie winy się w nim prze­le­wa. Odkąd tylko wy­szli na otwar­tą prze­strzeń i przy­po­mnia­ła mu się wi­zy­ta sprzed roku, a potem cięż­ka prze­pra­wa z Eze­kie­lem na ple­cach, miał wra­że­nie, że przy­szedł tutaj wy­rą­bać ka­wa­łek swo­jej duszy. 

,,To głup­stwo” – kar­cił się w my­ślach. ,,Głup­stwo dziec­ka”!

– No do­brze – rzekł w końcu drwal. – Wiem gdzie po­win­ni­śmy za­cząć. 

– Świet­nie. 

– Weź pro­szę tę piłę i chodź do mnie. 

Je­re­miasz od­szedł na drugą stro­nę ko­na­ru i za po­mo­cą ka­wał­ka węgla na­ry­so­wał cien­ką linię w wy­bra­nym miej­scu. Sa­mu­el wy­ko­nał po­le­ce­nie i sta­nął obok z piłą w ręku. 

W ciem­no­ści zda­wa­ło mu się, że widzi jak kro­pla ży­wi­cy spły­nę­ła po łu­pi­nie Ma­gicz­ne­go Drze­wa. Za bar­dzo przy­po­mi­na­ła mu łzę, więc od­wró­cił wzrok. 

– ,,Moje dzie­ci to ptaki i kor­ni­ki. Nie­dłu­go zo­sta­ną osie­ro­co­ne”. – przy­po­mniał sobie i prze­szedł go dreszcz. 

– Pójdę po sie­kie­rę – po­wie­dział. 

– Na razie nie bę­dzie po­trzeb­na – za­pro­te­sto­wał Je­re­miasz, ale Sa­mu­el nie chciał dać za wy­gra­ną.

– Niech wszyst­ko bę­dzie pod ręką – za­ar­gu­men­to­wał i od­su­nął się od są­sia­da na taką od­le­głość, żeby nie do­sły­szał naj­cich­sze­go szep­tu, który za­mie­rzał wy­do­być. Przy­ło­żył czoło do sosny i mruk­nął, bez­gło­śnie, prak­tycz­nie tylko ru­sza­jąc usta­mi: 

– Prze­pra­szam cię… Za to, że cię teraz za­bi­ję i za to, że się cie­bie bałem… Mar­twi­łem się, że tyle szczę­ścia ile da­jesz, mu­sisz od­bie­rać… Dla­te­go ucie­ka­łem… Ale dzię­ku­ję ci za uzdro­wie­nie Eze­kie­la. To od­mie­ni­ło moje życie… Muszę cię ściąć, żeby nie okryć hańbą moich dzie­ci… Toda.

Od­su­nął czoło. 

I wtedy od­niósł wra­że­nie, że wzmógł się lekki, ledwo wy­czu­wal­ny wiatr. Spo­koj­ny po­dmuch przy­niósł ze sobą dziw­ny świst, który prze­cięt­ny czło­wiek uznał­by za przy­pad­ko­wy i nie­zbyt in­te­re­su­ją­cy dźwięk. Sa­mu­el przy­siągł­by jed­nak, że usły­szał w nim ci­chut­ki głos:

Oto twoje po­wo­ła­nie… Sa­mu­elu…

Ura­do­wał się szcze­rze na od­po­wiedź Ma­gicz­ne­go Drze­wa i wtedy przy­po­mnia­ła mu się praw­dzi­wa wąt­pli­wość z jaką tu przy­był. Po­czuł wstyd, że od razu o tym nie po­my­ślał, ale w ostat­nich dniach był zbyt roz­dar­ty.

– Czy Eze­kiel nie stra­ci nóg…? – za­py­tał.

Nigdy… – od­par­ło.

Potem na­stą­pi­ła cisza. Cie­śla w całym swoim życiu nie sły­szał jesz­cze ta­kiej ciszy. W uszach mu za­brzę­cza­ło. Jakby się obu­dził. 

Zrób to, co mu­sisz… – ode­zwał się nie­spo­dzie­wa­nie gło­sik, jakby na osta­tecz­nie po­że­gna­nie. 

To były ostat­nie słowa, jakie Sa­mu­el usły­szał od Ma­gicz­ne­go Drze­wa. 

Starł łzę z le­we­go po­licz­ka, chwy­cił raz jesz­cze piłę i przy­ło­żył do kre­ski, na­ry­so­wa­nej przez Je­re­mia­sza. Drwal zła­pał za drugi ko­niec na­rzę­dzia i za­czę­li na­ci­nać. 

Sami wi­dział kro­ple ży­wi­cy spły­wa­ją­ce z góry sosny i zda­wa­ło mu się, że sły­szy ci­chut­kie łka­nie. Ale uznał, że to dru­gie było tylko wy­two­rem umy­słu. 

 

***

 

 Sa­mu­el koń­czył pracę nad krzy­żem. Było to wiel­kie przed­się­wzię­cie, więc za­go­nił do po­mo­cy wszyst­kich swo­ich synów, a swoją dłoń za­ofe­ro­wał także Sza­weł. Kiedy skoń­czy­li bu­do­wać kon­struk­cję, spró­bo­wa­li pod­nieść ją do góry. Pię­ciu do­ro­słych męż­czyzn chwy­ci­ło za pięć boków. 

Oka­za­ło się, że nawet w tyle osób, zwle­cze­nie bryły drew­na ze stołu, przy­szło im z nie lada tru­dem. Gdy uno­si­li krzyż, Sa­mu­el wark­nął cicho z wy­sił­ku. 

,,Skoro cała nasza ro­dzi­na ledwo to dźwi­ga, to jakim cudem jeden czło­wiek ma utrzy­mać to na bar­kach”? – po­my­ślał ze współ­czu­ciem i obu­rze­niem. 

Nie za­sta­na­wiał się nad tym jed­nak zbyt długo, bo przy­po­mniał sobie, że otrzy­ma za to pięć­dzie­siąt de­na­rów. 

 

***

 

Mieli do­star­czyć wy­ko­na­ny pro­dukt do kon­kret­ne­go punk­tu woj­sko­we­go, ulo­ko­wa­ne­go pod Pół­noc­ną Bramą. Wle­kli go w piąt­kę przez całą drogę, a lu­dzie pa­trzy­li się na nich ze wzgar­dą. 

Gdy zbli­ża­li się do murów, lud za­czął być na­praw­dę sza­lo­ny. Nie­któ­rzy wi­wa­to­wa­li i kle­pa­li ich po ple­cach z uzna­niem, zaś inni wrzesz­cze­li we wście­kło­ści, bluź­ni­li na nich, a nawet rzu­ca­li wa­rzy­wa­mi. 

– Dla­cze­go to robią? – za­py­tał Jakub. 

Żo­łą­dek Sa­mu­ela nieco się ści­snął. Do tej pory nie zdra­dził żad­ne­mu z synów dla kogo bu­do­wał krzyż. My­śle­li, że zo­sta­nie na nim za­wie­szo­ny pierw­szy lep­szy ło­trzyk, ska­za­ny na karę śmier­ci przez pod­rzęd­nych rzym­skich urzęd­ni­ków. 

– Ojcze – ode­zwał się Iza­jasz. – Ojcze, wiesz coś o tym? 

Cie­śla nie od­po­wie­dział. 

– Ojcze – za­wtó­ro­wał mu Eze­kiel. – Sły­szysz? 

– Dla­cze­go nic nie mó­wisz? – za­py­tał Sza­weł. 

Sa­mu­el pa­trzył przed sie­bie i dziel­nie cią­gnął krzyż na­przód. 

– Ode­zwij się, do dia­bła! – ryk­nął Jakub, gdy na­stęp­ny po­mi­dor roz­bił się mu o głowę. 

– Tato! – pi­snął Iza­jasz. 

– Do­brze się czu­jesz? – mruk­nął Eze­kiel. – Ojcze.

– Na Hio­bo­wy za­kład! – wrza­snął po­now­nie Jakub, tym razem z taką za­wzię­to­ścią, jakby pod­ry­wał się do walki. – Mówże wresz­cie!!!

– Bo na tym krzy­żu po­wie­szą Jo­szuę! 

Głu­cha cisza, która na­sta­ła, prak­tycz­nie sta­ra­no­wa­ła mu uszy. Ten okrzyk usły­sze­li nawet zgro­ma­dze­ni wokół lu­dzie. 

Jakub pu­ścił kon­struk­cję. 

– Wra­cam do domu. 

Za­wró­cił na pię­cie i od­szedł. 

Iza­jasz sta­nął na chwi­lę w miej­scu, po­pa­trzył naj­pierw na ojca, a potem na od­cho­dzą­ce­go brata. Ode­rwał dło­nie od drew­na i bez słowa po­biegł za Ja­ku­bem. 

Eze­kiel i Sza­weł spoj­rze­li po sobie. 

– Jeśli chce­cie, idź­cie – rzekł cie­śla, czu­jąc, że łzy na­pie­ra­ją mu do oczu. – No, idź­cie.

Eze­kiel po­ki­wał głową. 

– Ule­czy­łeś mi nogi, ojcze. 

– A mi po­da­ro­wa­łeś córkę – po­wie­dział Sza­weł. 

Sa­mu­el po­ru­szył nie­znacz­nie pod­bród­kiem na znak po­dzię­ko­wa­nia i po­szli dalej.

,,Sa­ta­nie prze­klę­ty…” – kon­tem­plo­wał, pła­cząc po cichu. ,,Robię to wszyst­ko dla Ja­ku­ba, a chciał zo­sta­wić mnie sa­me­go”.

Z tę myślą prze­kro­czył Pół­noc­ną Bramę Je­ro­zo­li­my, cał­ko­wi­cie igno­ru­jąc po­tę­gę i wspa­nia­łość murów, ota­cza­ją­cych mia­sto. 

 

***

 

Zło­ży­li krzyż na wy­zna­czo­nym miej­scu. Sta­cjo­no­wa­ło tam sied­miu le­gio­ni­stów, z czego jeden miał zna­mio­na ofi­cer­skie i roz­po­rzą­dzał całym przed­się­wzię­ciem. Żoł­nie­rzom za­le­ża­ło, aby tłum do­wie­dział się, że to kara prze­zna­czo­na dla Jo­szui. W tym celu zwo­ły­wa­li tłum do oglą­da­nia. 

– Oto jest cie­śla, który go wy­ko­nał! – Jeden z żoł­da­ków wska­zał dło­nią za sku­lo­ne­go Sa­mu­ela, a ten scho­wał twarz w sza­cie. 

Lu­dzie pa­trzy­li na niego, Eze­kie­la i Szaw­ła z pewną dozą dy­stan­su – za­rów­no zwo­len­ni­cy ska­za­nia Rab­bie­go, jak i prze­ciw­ni­cy. Nie­wąt­pli­wie ta trój­ka przy­by­szów spoza mia­sta zda­wa­ła się być in­tru­za­mi. W do­dat­ku wy­stru­ga­li na­rzę­dzie hań­bią­cej śmier­ci, któ­rym Rzy­mia­nie od lat każą Żydów, a ukrzy­żo­wa­nie pod­kre­śla po­gar­dę oku­pan­tów dla Na­ro­du Wy­bra­ne­go.

Kiedy do­wód­ca od­dzia­łu od­mie­rzył Sa­mu­elo­wi na­leż­ną za­pła­tę (trzy­ma­nie w rę­kach pięć­dzie­się­ciu de­na­rów wy­da­wa­ło się snem), lud za­czął się bu­rzyć. Po­cząt­ko­wo cie­śla bał się, że to z po­wo­du wy­so­kie­go wy­na­gro­dze­nia, albo dla­te­go, że jako Żyd uści­snął dłoń gojim, ale szyb­ko oka­za­ło się, że była to wy­jąt­ko­wo ego­istycz­na myśl. Lu­dzie za­czę­li przeć w kie­run­ku głów­ne­go placu, gdzie mu­sia­ło do­cho­dzić do jakiś nad­zwy­czaj­nych wy­pad­ków. 

Sa­mu­el spoj­rzał na Szaw­ła i po­ka­zał mu dło­nią, że po­win­ni spró­bo­wać prze­bić się przez tłum i do­trzeć do bramy. Chciał zro­bić to samo do syna, ale Eze­kie­l gdzieś znik­nął.

Ro­zej­rzał się i za­wo­łał go kilka razy, ale na nic. 

,,Ru­szył na plac”. 

Cie­śla pod­jął zatem męską de­cy­zję i po­szedł z ludem. 

Po­dróż do cen­trum Je­ro­zo­li­my trwa­ła dość krót­ko, gdyż wszy­scy pę­dzi­li jak na zła­ma­nie karku. Sa­mu­el mu­siał robić to samo i cały czas na­wo­ły­wał Eze­kie­la, cho­ciaż wąt­pił, aby ten go usły­szał. 

W końcu zna­lazł się na miej­scu. Było dusz­no i tłocz­no, jed­nak gwar cichł z każ­dym kro­kiem bli­żej pa­ła­cu Pon­cju­sza Pi­ła­ta. Sami zna­lazł się aku­rat obok mie­dzia­ne­go po­są­gu króla Sa­lo­mo­na do któ­re­go przy­ci­snę­li go inni zgro­ma­dze­ni. Zro­zu­miał, że otwo­rzy­ła się przed nim szan­sa.

Zła­pał się rogów ko­lum­ny pod­trzy­mu­ją­cej po­mnik i po­ło­żył stopę na szczy­cie dol­nej bryły; potem pod­cią­gnął w górę i stał już na kon­struk­cji. Oka­za­ło się, że na ten sam po­mysł wpa­dło dwóch chłop­ców po­dob­nych wie­kiem do Iza­ja­sza, któ­rzy usie­dli na obu bar­kach Sa­lo­mo­na i wpa­try­wa­li się w Pi­ła­to­wy bal­kon.

– Eze­kiel! Eze­kiel! Je­steś tu?! Ezi! 

W jego stro­nę ob­ró­ci­ło się kilku męż­czyzn z oko­li­cy, za­pew­ne Eze­kie­lów. Sa­mu­el zro­zu­miał jak bez­ce­lo­wa jest ta walka. 

,,Po co ja tu w ogóle przy­bie­głem”? – za­sta­no­wił się. ,,Ezi jest do­ro­sły, wró­cił­by po wszyst­kim do domu, a ja i tak go nie znaj­dę. Je­stem dziś roz­bi­ty. To przez Ja­ku­ba i Iza­ja­sza, ale boję się, że i tę la­to­rośl stra­cę”. 

Nagle na pa­ła­co­wym ta­ra­sie zro­bi­ło się po­ru­sze­nie. War­tow­ni­cy wy­pro­sto­wa­li się, kiedy na ze­wnątrz wy­cho­dził męż­czy­zna w wieku Sa­mu­ela, jed­nak o bla­dej cerze i kę­dzie­rza­wych wło­sach. Miał na sobie białą tu­ni­kę, oraz złote na­ra­mien­ni­ki i na­szyj­nik. Złoto dziw­nie od­bi­ja­ło świa­tło… Kłuło Sa­mie­go w oczy i ośle­pia­ło. Mu­siał je zmru­żyć, żeby móc pa­trzeć na na­miest­ni­ka.

,,Dziw­ne” – po­my­ślał. ,,Nie prze­ra­ża mnie jego ma­je­stat, lecz bi­żu­te­ria”. 

Na po­cząt­ku Piłat uniósł dłoń, żeby uci­szyć tłum. Wszy­scy byli tak za­in­te­re­so­wa­ni tym, co ma do po­wie­dze­nia, że sku­tek był na­tych­mia­sto­wy.

Potem roz­ło­żył ręce w dół, po­ka­zu­jąc na dwie męski syl­wet­ki, które Sa­mu­el wi­dział tylko czę­ścio­wo – prze­bi­ja­ły się do niego frag­men­ty: dłu­gie, czar­ne włosy, opusz­czo­ne barki, a wię­zień sto­ją­cy po lewej miał na sobie plamy świe­żej krwi. 

– Ludu Je­ro­zo­li­my! – za­wo­łał na­miest­nik, zaś głos miał niski i głę­bo­ki. – Wy­pro­wa­dzi­łem go tu, że­by­ście zo­ba­czy­li, że nie znaj­du­ję w nim żad­nej winy. Czy wi­dzi­cie pur­pu­rę w którą go przy­odzia­łem? Czy nie wi­dzi­cie w nim swo­je­go króla?

Po tych sło­wach tłum ryk­nął jak osza­la­ły. Zie­mia za­trzę­sła się pod siłą tego wrza­sku, a Sa­mu­el moc­niej zła­pał się talii Sa­lo­mo­na, żeby nie spaść w dół, bo czuł się jak ma­ry­narz, pa­trzą­cy we wzbu­rzo­ne morze, go­to­we po­żreć go w każ­dej chwi­li. 

– Wi­dzi­cie? To nie jest wasz król! – krzyk­nął Pon­cjusz Piłat, gdy lu­dzie nieco się uspo­ko­ili. – Ecce Homo!

– Ukrzy­żuj go! Ukrzy­żuj! – pod­nio­sło się z czę­ści placu zaj­mo­wa­nej przez ka­pła­nów i ich straż­ni­ków. 

– Sami go ukrzy­żuj­cie! – od­po­wie­dział he­ge­mon. – Ja nie znaj­du­ję w nim żad­nej winy!

– My też mamy Prawo! I we­dług na­sze­go Prawa po­wi­nien zgi­nąć, bo na­zy­wał sie­bie Synem Bożym! – wo­ła­li. – Jeśli go uwol­nisz, nie bę­dziesz przy­ja­cie­lem ce­za­ra! Kto ob­wiesz­cza się kró­lem, wy­stę­pu­je prze­ciw­ko ce­za­ro­wi!

Piłat cof­nął się o krok od ba­lu­stra­dy. 

Spoj­rzał w stro­nę swo­ich do­rad­ców, któ­rzy zda­wa­li się bez­rad­ni. Wró­cił więc do re­zy­den­cji i po­ja­wił po­now­nie po mo­men­cie, tym razem wstę­pu­jąc na wyż­szy bal­kon, gdzie mie­ścił się tron sę­dzie­go – Gab­ba­ta

Spo­czął na nim i słu­żą­cy uży­czył mu łyka ja­kie­goś trun­ku. 

– Oto wasz Po­ma­za­niec! – Mach­nął nie­dba­le dło­nią.

Efekt był pio­ru­nu­ją­cy. Fa­ry­ze­usze wsta­li z krze­seł i za­czę­li oskar­żać Pi­ła­ta o zdra­dę, a Rab­bie­go o bluź­nier­stwo. Zwy­kli Żydzi krzy­cze­li co in­ne­go: 

– Precz z nim! Precz! Ukrzy­żuj!

Na­miest­nik wy­da­wał się coraz bar­dziej zre­zy­gno­wa­ny. W końcu po­ka­zał coś do naj­bliż­sze­go z ad­iu­tan­tów, a on wydał po­le­ce­nia żoł­nie­rzom. Znowu do­szło do ja­kie­goś ruchu na pod­wyż­sze­niu, gdzie stali dwaj więź­nio­wie, ale Sa­mu­el nie mógł zo­ba­czyć co do­kład­nie się tam dzie­je.

,,Cie­ka­we kim jest ten drugi”? – my­ślał. 

– Jutro za­czy­na się wasze świę­to! – rzekł Piłat.

Sa­mu­el zdał sobie spra­wę, że cał­ko­wi­cie za­po­mniał o tym, że to ostat­ni dzień przed Pe­sach.

,,Co ze mnie za Żyd, jeśli za­po­mi­nam o tym, co praw­dzi­wie ży­dow­skie”? – Po­czuł za­że­no­wa­nie i wstyd, ale słu­chał dalej. 

– Wedle Prawa i Tra­dy­cji, mo­że­cie uwol­nić jed­ne­go ze ska­za­nych. Któ­re­go więc chce­cie, abym uwol­nił? Tego, zwa­ne­go Me­szjah, czy Ba­ra­ba­sza?

Po­cząt­ko­wo Sa­mu­el do­sły­szał kilka okrzy­ków ,,Jo­szua!”, ale szyb­ko zo­sta­ły za­głu­szo­ne przez prze­wa­ża­ją­cą więk­szość:

– Ba­ra­ba­sza! Uwol­nij Ba­ra­ba­sza!

Sami spu­ścił wzrok, bo przez chwi­lę miał na­dzie­ję, że wy­stru­gał krzyż dla tego, który praw­dzi­wie za­wi­nił prze­ciw­ko Bogu. 

– A więc do­brze – rzekł Piłat. – Stra­że, uwol­nij­cie Ba­ra­ba­sza! A tego, który uzna­je się kró­lem ży­dow­skim, ukrzy­żuj­cie na górze Czasz­ki. – Po czym szyb­ko wstał z fo­te­la i znik­nął za pa­ła­co­wy­mi za­sło­na­mi.

Tłum zaś za­czął wi­wa­to­wać na cześć Ba­ra­ba­sza.

 

***

 

We­se­le miało odbyć się za trzy dni. 

Oka­za­ło się, że w przy­pad­ku tak wiel­kich wy­płat jak pięć­dzie­siąt de­na­rów, przy­chód muszą zba­dać cel­ni­cy. Przy­szli do domu Sa­mu­ela i roz­kra­dli dwa­dzie­ścia jeden de­na­rów. Z tego po­wo­du na ślu­bie Ja­ku­ba i Mag­da­le­ny mogło za­brak­nąć wina. 

Sa­mu­el przy­go­to­wy­wał się już do wyj­ścia z domu, by pójść do Elia­sza i ośmie­szyć się, pro­sząc o po­ży­cze­nie czte­rech de­na­rów. Wtedy jed­nak przy­bie­gła Sara, cała roz­ra­do­wa­na. 

– Co się stało? – za­py­tał cie­śla. 

– Mamy szczę­ście! – od­par­ła mu żona. – Moja da­le­ka ku­zyn­ka, Mał­go­rza­ta… Wiesz która, ta od wi­no­gron… Miała ślub córki przed ro­kiem. Przy­je­cha­ła dzi­siaj, żeby kupić nowe dy­wa­ny w Je­ro­zo­li­mie. Po­szłam się z nią spo­tkać, bo to na­praw­dę ko­cha­na ko­bie­ta… Zgad­nij co mi po­wie­dzia­ła!

– Niby co?

– Że zo­sta­ło im wino i chęt­nie nam od­da­dzą tyle, ile bra­ku­je! Mó­wi­ła, że na ich za­ba­wie też za­bra­kło i wie­dzą jak to jest… Czy to nie cu­dow­ne? 

Sa­mu­el po­czuł ulgę, ale z ja­kie­goś po­wo­du nie po­tra­fił się uśmiech­nąć. 

– Na jakim we­se­lu zo­sta­je wino, do dia­bła? – za­py­tał.

– Oh, Sami. – Sara usia­dła mu na ko­la­nie. – To było w Kanie. Po­dob­no przy­szedł tam Rabbi z matką i za­mie­nił w tru­nek całą wodę, jaką mieli. Pa­mię­tasz jak ci o tym mó­wi­łam? 

Sa­mu­el pa­mię­tał. 

– Co my byśmy zro­bi­li! – za­wo­ła­ła Sara, wsta­jąc na nogi. – Dzię­ki Ci, Boże, dzię­ki Ci! 

Po czym wy­bie­gła z domu. 

Cie­śla sie­dział sam w izbie głów­nej, wpa­trzo­ny w pod­ło­gę. 

,,Dziw­ny ze mnie Żyd” – po­wie­dział sobie w my­ślach. ,,Wszyst­kie cuda wy­mie­niam na wino”. 

A potem wstał i po­szedł do warsz­ta­tu, cho­ciaż miał wra­że­nie, że ostat­nio wi­dział tam ducha.

 

Koniec

Komentarze

Witaj. :)

 

Kilka razy zgrzytnął mi styl, np.:

Gdy tylko złamało mu się trzecie dłuto, cisnął bezużytecznym narzędziem o podłogę, zdjął fartuch i wyszedł z izby, żeby zaczerpnąć się zapachem lokalnej akacji.

Cieśla cofnął się o krok i zaczął trzeć o powieki

– Oh! – parsknął Samuel i, wciąż na ślepo, powłóczył się w stronę drzewa.

Samuel rozmyślał nad tym czasem podczas pracy. 

Tak, musi zbudować większe oszczędności niż osiem denarów, skoro będzie chciał wyprawić wesele najstarszego syna.

,,Ciekawe czy te drzewo może sprawić nam tyle samo bólu, co igła” – pomyślał Samuel, ale szybko odgonił tą myśl, gdyż napawała go poczuciem winy, że zabiera tu ułomnego syna.

Jeśli powie Ezekielowi co o tym myśli, ten zapewne uzna, że staruszek mu oszalał

A te pole tutaj…

Samuel przetworzył tą wieść w umyśle bardzo powoli.

 

 

Zdarzyły się błędy interpunkcyjne, np.:

W pobliżu nie było niczego, prócz tego jednego, samotnego drzewa w które uderzył.

Przez chwilę podczas której nie miał wizji, zmieniło się dość sporo.

Wrócił do miejsca w którym leżał Ezekiel. 

 

Napotkałam również literówki, np.:

Jednak zdawał sobie sprawę, że czasu do wesel jest coraz mniej i musi wyciskać każdy grosz.

Chce myśleć, że to błogosławieństwo. Bo dostanę właśnie tyle, ile mi potrzeba.

 

A zatem pod kątem usterek językowych trzeba jeszcze przejrzeć i poprawić całość.

 

Opowiadanie mocno klimatyczne, kumulujące sporo (znanych mniej lub bardziej) faktów z Biblii, pokazujące bardzo ludzkie i bardzo prawdziwe zachowania, emocje, postępki bohaterów wobec zaskakujących zjawisk i epokowych zdarzeń, których są świadkami. Losy polnego, gadającego, „Magicznego Drzewa” były sporym zaskoczeniem.

Mam wątpliwość – nie wiem, czy dobrze odczytałam w necie, ale podany w pierwszym zdaniu miesiąc przypada na marzec-kwiecień. Czy wtedy kwitną akacje? Może w tamtym rejonie? 

 

Pozdrawiam serdecznie, klik. :)

Pecunia non olet

W tekście jest sporo nieporadności, może nie wszystkie nazwałbym błędami, ale mi trochę przeszkadzały w lekturze. Dla przykładu:

 

Moment później zaczął odnosić wrażenie, jakby serce biło mu agresywniej niż zazwyczaj.

Wolałbym: gwałtowniej.

 

lub nigdy tu nie rosło, wstał na nogi i pobiegł w stronę sąsiedniego pola.

lub nigdy tu nie rosło, wstał na nogi i pobiegł w stronę sąsiedniego pola.

 

Wstał na proste nogi i pobiegł w stronę ogrodu, nie oglądając się za siebie. 

Pisarz powinien szanować każde słowo. Czy nie brzmi to lepiej i nie jest przejrzyście, gdy zapisać po prostu: Wstał na proste nogi i pobiegł w stronę ogrodu, nie oglądając się za siebie. 

 

Ja na przykład myślę o tym, że Jahwe spuścił na nas piękny dzień.

To “spuścił” strasznie mi tu zgrzytnęło.

 

Wiem, że próbowałeś unikać powtórzeń i dlatego zdecydowałeś się na korzystanie również ze zdrobnienia “Sami”, ale ono tutaj nie pasowało. To poważna, ciężka opowieść, a to zabawne, dziecinne “Sami” wybija z klimatu.

Co do samej fabuły:

Początkowo myślałem, że to jednak będzie osadzone gdzieś pośród wydarzeń Starego Testamentu, a jednak mamy Nowy i to zgrabnie wpleciony. Wydarzenia Biblijne widziane jakby na uboczu, z drugiej ręki, ciekawa perspektywa. Finał oczywiście spina całość i bohater już sam bierze w nich udział, choć nie do końca z własnej woli. Trochę zabrakło mi tu emocjonalności, czytelniczego dyskomfortu moralnego. Nie poczułem tego. Czegoś zabrakło. 

Środkowa część opowiadania mi się dłużyła. Myślałem, że chyba jednak nie dotrę do końca. A potem wątek z Jezusem… i chwyciło :)

 

Po namyśle nominuje do biblioteki.yes Opowiadanie wymaga doszlifowania, ale doceniam ogrom pracy, przemyślaną i konsekwentnie poprowadzoną fabułę.

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Widać w tym opowiadaniu jakiś konkretny zamysł, który jest konsekwentnie realizowany – za to ogromny plus. Masz też ładny styl, a jakieś małe błędy i błędziki nie rzucają się w oczy (chociaż warto poprawić, ale tutaj nie będę powtarzać za innymi komentarzami).

Myślę jednak, że warto zastanowić się nad tym, czy to opowiadanie na pewno musiało mieć aż taką objętość. Bo szczerze przyznam, że miałam do niego dwa podejścia – tempo jest trochę za wolne jak dla mnie. Mam poczucie, że w niektórych momentach opowiadanie jest zbyt rozwleczone (zupełnie niepotrzebnie), choć nadal konsekwentne w tej całej historii. Dopiero bliżej połowy poczułam realne zaciekawienie, mimo że budowany klimat już dawno gdzieś uleciał, i pomyślałam sobie “okej, co dalej?”. Dlatego też dobrnęłam do końca.

I w sumie nie żałuję, bo fajny pomysł z ciekawą realizacją – podoba mi się ujęcie tej historii z trochę innej perspektywy + dobrą robotę robi kreacja Samuela, takiego zwykłego człowieka z zaletami i wadami, świetnie wyśrodkowany i pasujący do wydarzeń i tego, co dzieje się w tle. W ogólnej ocenie zdecydowanie na plus. :)

smiley

podany w pierwszym zdaniu miesiąc przypada na marzec-kwiecień. Czy wtedy kwitną akacje? Może w tamtym rejonie? 

Może w tamtym rejonie i może miejscowe gatunki, których na świecie występuje dobrze ponad

tysiąc. W Polsce akacja naturalnie nie występuje, jedynie w ogrodach botanicznych. To, co

podziwiamy jako akację to “fałszywka” – robinia akacjowa i u nas kwitnie faktycznie później,

maj-czerwiec. Z drewna akacjowego podobno Żydzi wykonali (Ks. Wyjścia) Arkę Przymierza, 

jest twarde jak dąb, odporne na wodę a do tego sprężyste.

Klimatycznie (jak u bruce), oczywiście na ile to możliwe po tylu latach. Czytało się nieźle…

 

Ja na przykład myślę o tym, że Jahwe spuścił na nas piękny dzień.

To “spuścił” strasznie mi tu zgrzytnęło.

Jahwe spuszczał na ludzi nie tylko plagi. Tak się wtedy mówiło…

dum spiro spero

bruce – Hej, miło cię znowu widzieć :) Dziękuję za pokazanie błędów stylistycznych i interpunkcyjnych, literówek. Styl pozostawia jeszcze wiele do życzenia, ale mam nadzieję, że od moich ostatnich wypocin jest lepiej, hehe. Akacje… Tak, sprawdziłem. Nie wiem jaki gatunek dokładnie, ale kwitną w Judei na Nisan :D. Dziękuję za to, że doceniłaś klimat i bardzo dziękuję za klika!!

Nazgul – Cześć, wielkie dzięki za nominację!! Jeśli chodzi o niezręczności stylistyczne to z pewnością się zastosuje. Co do kwestii “Samiego”. Cóż, Sami jest używany, bo w ich rodzinie tak już jest (”Ezi” dla Ezekiela, “Iza” dla Izajasza); domyślam się, że mogło to zaburzyć powagę tej opowieści, ale sam na Samuela lubię patrzeć przede wszystkim jak na człowieka. Dzięki za przeczytanie i docenienie!!

TynaToJa – Siemka, wielkie dzięki za przeczytanie i docenienie części fabularnej. Cieszę się, że na pewnym etapie poczułaś klimat, na pewnym zaintrygowanie, bardzo szkoda, że nie udało się osiągnąć obu naraz. Przyszykuj się – niedługo.

Fascynator – Witam, dzięki za wpadnięcie, rzucenie ciekawostką nt. Arki Przymierza (właściwie to symboliczne, że z w opowiadaniu pojawiają się dwa rodzaje drzew i jedno służyło do zrobienia Arki, a drugie Jezusowego krzyża. Nie było to zamierzone, szczerze mówiąc xD). Cieszę się, że się podobało :)

 

Co do długości opowiadania – Ja wiem… Ja naprawdę wiem… Czytałem to pięć razy, za każdy mówiłem: ,,Szlachcic, cholera, trzeba coś skrócić, przecież to wszystko nie może być potrzebne, to jest rozwleczone”, no i siadałem do skracania i nie mogłem usunąć więcej, niż to, co czytacie powyżej. Wiem, że niektóre sceny mogą wydawać się monotonne, ale stwierdziłem, że Samuel, jako bohater, zasługiwał na to, żeby czytelnik zobaczył to jak bardzo jest pracowity, jak bardzo rodzinny, jak bardzo kocha swoje dzieci, jak bardzo jest już zmęczony i czuje się coraz bardziej żałosny względem siebie. Każda scena ma nieść za sobą pełen ładunek emocjonalny. Przykro mi, starałem się ukrócić ile mogłem :((. No ale czasami historia przejmuje wodze.

 

Pozdrawiam wszystkich!! laugh

„Temu, kto nie wie, do jakiego portu zmierza, nie sprzyja żaden wiatr.“ - Seneka Starszy

Ja też dziękuję; domyślałam się, że w tamtym klimacie “nasze wakacyjne akacje” kwitną wcześniej; tekst jest naprawdę przejmujący i pomysłowy, a wspomniane emocje widać oraz czuć. ;)

Pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Cześć, 

 Dobry pomysł i naprawdę ciekawa historia. Opowiadanie ma fajny klimat, a zgrabnie wplecione motywy, czy wręcz cytaty z Ewangelii dodają mu sporo uroku.

Nie odniosłem przy tym wrażenia, że tekst jest jakoś znacząco za długi. Może drobna obcinka w kilku miejscach by się przydała, ale to raczej kosmetyka, nic wielkiego.

To co mi trochę zepsuło lekturę, to liczne niezręczności językowe, a czasem błędy. Trochę ich już poprzednicy wypisali, więc ja tylko dorzucę to, co zapamiętałem:

– “To zagwostka” zagwozdka, od “zagwoździć”

–  “Położę cię przy konarze”, albo “czarny konar, rosnący na jego polu” – utożsamiasz “konar” z “pniem”, a to nie to samo 

– “Nadgarstek, na którym wylądował, przeszył piekielny ból, ale był tak pobudzony, że ustąpił prawie od razu.” – ból był tak pobudzony że ustąpił? :D

Zauważyłem jeszcze trochę takich “kwiatków”, ale nie chcę ich tu wypisywać, bo nie chodzi mi o to, żeby się wymądrzać, tylko skłonić Cię do przejrzenia tekstu i skorygowania, w sumie drobnych wpadek, przez które jednak, dobre opowiadanie trochę traci.

 

zaczerpnąć się zapachem lokalnej akacji ← ?

akacja którą zakupił od Jeremiasza, była jakościowa <– inaczej

Ciekawe czy te drzewo ← to

Położę cię przy konarze, ← chyba przy pniu

Nadgarstek, na którym wylądował, przeszył piekielny ból, ale był tak pobudzony, że ustąpił prawie od razu. Wróci za jakiś czas ze zdwojoną siłą. ← pomieszanie podmiotu, a lądowanie na nadgarstku nie brzmi najlepiej

W tę i we wtą ← Słowniki wymieniają dwie możliwości: „literacką” w tę i we w tę oraz potoczną wte i wewte. (Poradnia językowa PWN)

żeby ściął ten wielki, czarny konar, rosnący na jego polu ← ?

ale Ezekiela gdzieś zniknął

 

Przy takim tekście to są drobiazgi. Ciekawy pomysł na taką perspektywę. Długość i tempo mi nie przeszkadzały. Plus za nie usiłowanie wprowadzenia ‘żydowskiego’ stylu, który można spotkać w szmoncesach, a jednocześnie pokazanie specyficznego myślenia. Klik

czeke – Hej! Wielkie dzięki za ciepłe słowa odnośnie opowiadania i szacun za dostrzeżenie cytatów z Ewangelii ;). Co do zauważonych przez ciebie nieporadności językowych oczywiście się zastosuje.

 

Koala75 – Cześć, również dziękuję za odwiedziny i przede wszystkim za Klika! Rzeczywiście, przez chwilę myślałem, że brak biblijnego stylu i podniosłości, albo dawka “żydowskości współczesnej” może być nieodpowiedni, ale hej, w końcu to nie opowiadanie o Jezusie, czy Dawidzie, ale o zwykłym mężczyźnie z Jerozolimy! No i oczywiście znowu dziękuję za pokazanie wpadek i wpadeczek.

 

Co do konaru, panowie… Doskonale zdaje sobie sprawę czym jest, a czym nie jest konar. Ale wiecie, myślałem, że to jeden z tych “luźnych synonimów”, które czasem występują w literaturze. To samo słowo pojawia się często, no to daje wyraz bliskoznaczny, ale.. No dobra, trochę missnąłem. Zabieram się do korygowania. xD

 

Pozdrawiam!! laugh

„Temu, kto nie wie, do jakiego portu zmierza, nie sprzyja żaden wiatr.“ - Seneka Starszy

O, i to mi się podoba. :) Początek jest trochę chropawy i trudno się domyślić, dokąd to wszystko zmierza, ale im dalej, tym lepiej. Objętość mocno onieśmiela przy pierwszym kontakcie, ale historia jest skonstruowana tak, że lepiej tych pozornie nic nie znaczących scen nie ruszać. Ostatecznie wyszedł naprawdę dobry apokryf w stylu ,,Ben Hura”. Klikam.

… Ale doczepię się do jednego merytorycznego szczegółu – Żydzi nie mogą wymawiać na głos imienia JHWH, bo to dla nich wykroczenie przeciwko drugiemu przykazaniu (a przynajmniej w starożytności tak było). Używa się raczej eufemizmu ,,Pan” (po hebrajsku chyba ,,Elohim”, ale nie jestem pewien). Przypomniała mi się scena z ,,Żywotu Briana”: ,,Powiedziałeś <<Jehowa>>!” (rzut kamieniem).

Dlaczego hebrajskie słowa są zapisane kursywą?

,,Nie jestem szalony. Mama mnie zbadała."

SNDWLKR – Cześć, miło cię znowu widzieć; bardzo się cieszę, że tekst wyszedł fajny i wiem, że początek jest trudny, ale w tym opowiadaniu po prostu taki być musi. Wyszedłem właśnie z tego samego założenia – nie mogę obciąć zbyt dużo, bo każda z tych scenek ma pewne znaczenie dla historii i bez którejś z nich, następne czyny Samuela mogłyby okazać się niejasne.

Co do ,,Jahwe”, oczywiście wiem, że istnieje taki zakaz, ale zwróć uwagę, że Samuel w obrębie całego tekstu nie łamie tylko drugiego przykazania, ale również pierwsze (pieniądze nad Boga), trzecie (ignorowanie prawa szabatu), oraz przyczynia się do złamania piątego (wystruganie krzyża) i szóstego (przyzwolenie na przedślubny pocałunek Jakuba).

Słowa po hebrajsku są kursywą, bo chciałem nadać klimatu zaznaczając tak słowa z języka obcego. Widziałem podobny zabieg w “Orient Expressie” i pomyślałem, że to całkiem kul.

 

Wielkie dzięki za klika!

Pozdrawiam!! laugh

„Temu, kto nie wie, do jakiego portu zmierza, nie sprzyja żaden wiatr.“ - Seneka Starszy

Khaire!

 

Dawno, dawno temu wrzuciłem sobie Twój tekst do kolejki i nadszedł w końcu jego czas smiley

 

Mój główny problem z tym opowiadaniem to chaotyczny styl, jakbyś co chwilę odlatywał myślami i opowiadał ciekawe rzeczy, ale trochę bez ładu i składu.

Zacząłeś od tego, że bohatera ugryzła pszczoła. To ciekawe, ale zamiast rozwinąć ten temat (albo zawiesić go tajemniczo w powietrzu), kontynuujesz o pochodzeniu i obróbce drzewa figowego. Wszystko w jednym akapicie. Co z tą pszczołą? Czy Samuelowi zdarzyło się to pierwszy raz? Czy ukąszenie okazało się niebezpieczne? Dlaczego to wydarzenie było takie ważne, że podałeś jego dokładną datę? Na część z tych pytań otrzymałem odpowiedzi, ale zdecydowanie zbyt daleko w tekście. Zaprzątnąłeś moją uwagę dygresjami i powracająca kwestia pszczoły była już trochę musztardą po obiedzie.

Akapity powinny być wewnętrznie spójne i układać się w logiczne ciągi, jeśli to dopracujesz, twoja proza tylko na tym zyska.

 

Przeszkadzał mi też nadmiar słów (a czasem ich dobór). Fragment:

Samuel miał dość kruchą cierpliwość. Gdy tylko złamało mu się trzecie dłuto, cisnął bezużytecznym narzędziem o podłogę, zdjął fartuch i wyszedł z izby, żeby powdychać zapach lokalnej akacji. Zaczęły pylić jakieś pięć dni wcześniej, a stary cieśla ukochał sobie ich woń. Powodem tego była prawdopodobnie matka – wspaniała i kochająca kobieta, pracująca przy zbieraniu kwiatów z tych drzew. Zawsze przynosiła ze sobą z pracy cudowny aromat.

To był ciepły dzień. Samuel miał zatem odsłonięte rękawy. Założył ręce na piersi i wziął kilka głębokich oddechów, żeby ochłonąć. Trzecie dłuto…

można odchudzić o jedną trzecią, zapisując go np. tak:

 

Kolejne dłuto pękło Samuelowi w rękach. Cisnął bezużytecznym narzędziem o polepę i zrzucił fartuch. Musiał wyjść z dusznego warsztatu, by ochłonąć.

Woń kwitnących akacji była zapachem dzieciństwa Samuela, pamiętał, że matka przynosiła go z pracy przy zbiorach. Odetchnął z ulgą. Ciepły wiatr głaskał go po nagich ramionach.

 

Oszczędność środków to rzecz przydatna nie tylko przy założonych limitach znaków, ale wpływa na ogólną schludność i przyswajalność tekstu.

 

Kolejna rzecz to praca nad słownictwem. Piszesz na przykład:

Samuel podskoczył w górę z prędkością strzały

albo

Samuel zamrugał zawzięcie oczami i przetkał palcem małżowiny uszne.

To są zwyczajne błędy, ale żeby je wyłapać, trzeba się spokojnie zastanowić, co się napisało. Czy strzały podskakują w górę i czy da się podskoczyć w dół? Na czym polega przetykanie małżowiny? Kiedy szukasz na siłę malowniczych słów lub porównań, prawdopodobieństwo, że przestrzelisz, jest dużo większe niż kiedy piszesz coś wprost.

 

Samuel aż podskoczył.

 

Samuel zamrugał i powiercił palcem w zatkanym uchu.

 

To tyle z czepialstwa. Fajnie udało Ci się wprowadzić bliskowschodni klimat, jest tu parę przyjemnych skojarzeń zmysłowych. Starasz się wpleść w opowiadanie różne tradycje i dawną kulturę Izraela. Podobają mi się monologi Samuela do Jahwe, chyba stosownie oddają ducha żydowskiej pobożności.

Po słabszym, chaotycznym początku historię śledzi się dużo łatwiej (jeszcze jeden „dołek” zaliczasz w trakcie urodzin Anny – wprowadzasz zbyt dużo postaci, które mówią jedna przez drugą i nie wiadomo, do czego to zmierza). Ostatecznie jednak wszystko się ładnie spina, a relacja Samuela z drzewem krzyża angażuje do samego końca.

 

Pozdrawiam!

D_D

Twój głos jest miodem... dla uszu

Ciekawa historia z interesującym motywem. Jakoś nigdy się nie zastanawiałam, co działo się z tym drzewem przed ukrzyżowaniem. Cuda wydają się rozsądną opcją.

Acz obcięcie paru (tysięcy) znaków chyba by nie zaszkodziło. Początek wydawał mi się nieco rozwleczony.

Podobało mi się pokazanie żydowskiego podejścia do rozmów z Bogiem. Te dialogo-monologi wewnętrzne wyszły fajnie.

IMO, pisze się “och”. Oh jest po angielsku. Edytor nie podkreślił? To mi przeszkadzało. I jeszcze “alkohol” chyba nie jest aż takim starym słowem, ale pewności nie mam.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka