- Opowiadanie: Jacek K-ski - ...gdy noc spowiła świat

...gdy noc spowiła świat

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

zygfryd89, BasementKey, Finkla

Oceny

...gdy noc spowiła świat

Zapadł zmrok.

Zapadł prawie trzy lata temu.

Ciemność spowiła świat.

Ni stąd, ni zowąd, pewnego dnia znikły chmury, znikły gwiazdy, znikło niebo, znikło słońce.

Choć to ostatnie można było wyczuć – że gdzieś tam wysoko, za nieprzejrzystą zasłoną, jest. Temperatura nie spadła – można wręcz powiedzieć, że zrobiło się parniej, duszniej. Tak, jakby świat został przykryty kopułą nie pozwalającą mu w pełni swobodnie oddychać.

Nie było już dnia – została tylko noc.

Dziwna noc.

Nie umarła roślinność. Wydawałoby się, że powinna umrzeć – jak mogą żyć kwiaty, jak mogą istnieć liście, gdy nie ma słonecznych promieni?

Ale jednak nie umarła.

Nie umarły zwierzęta.

Nie umarliśmy my – ludzie.

Lecz padł na nas strach.

A może na zwierzęta też?

Może i one odczuwały go w swojej niesamoświadomej inteligencji – tak po zwierzęcemu?

 

W każdym razie my go odczuwaliśmy.

 

Odczuwałem ja i ludzie, z którymi kontaktowałem się za pomocą ekranu komputera i słuchawek oraz ci, o których była mowa w programach informacyjnych. Strach o to, co się stanie następnego dnia – o ile można jeszcze mówić o dniach. Skoro trzy lata temu, bez żadnej zapowiedzi, zgasło światło, to co może stać się za chwilę? Znowu – tak jak wtedy – bez żadnej zapowiedzi. Znowu – tak jak wtedy – ni stąd ni zowąd.

Pytania, pytania, pytania: „Czy tak, jak zgasł blask, nie zgaśnie powietrze? Czy wraz z nim nie zgaśnie oddech? A z oddechem życie?”

 

Ciemność spowiła świat.

 

Każdej zegarowej nocy dochodziły z zewnątrz, spoza osłoniętych roletami okien, odgłosy jęków, wycia – jakby dzikich zwierząt.

Albo dzikich ludzi.

Ustawały one, gdy zbliżał się kolejny ciemny początek ciemnego, zegarowego dnia.

 

Ciemność spowiła świat i spowiła też wiele serc i umysłów.

 

Niektórzy chcieli walczyć o zachowanie normalności. utrzymanie porządku, ładu, struktur.

Wielu jednak poddało się dekadencji, rozkładowi.

Dla jednych oznaczało to samobójstwo, dla innych agresywną walkę, zaborczość, gwałty, wyrządzanie krzywd. Wychodzili oni, być może, z założenia: „Po co się starać, jeśli w każdej chwili może rozpaść się wszystko i my razem z nim? Jedzmy więc i pijmy, kradnijmy i gwałćmy, bo jutro nas nie będzie. Łapmy chwilę, korzystajmy, bez oglądania się na innych”.

W imię swojej świeżo powstałej „filozofii”, która nie miała nic wspólnego z umiłowaniem mądrości… Więc może lepiej: nie filozofii, lecz w imię swojej świeżo powstałej ideologii śmierci, zaczęli gotować piekło i terror innym.

 

A gdzie ja byłem w tym wszystkim?

 

Nie przyłączyłem się do sprawców przemocy.

Nie miałem odwagi targnąć się na swoje życie.

Ale nie miałem też wiary i nadziei, by walczyć o nasz dotychczasowy świat.

Znalazłem się w grupie, która zdawałoby się powinna być najliczniejsza, a była najmniej liczna. W grupie, której nie wymieniłem wyżej – pośród ludzi biernych, niezdolnych do działania, z martwą nadzieją – czyli bez nadziei.

Nie miałem siły do pracy.

Nie miałem odwagi do wychodzenia z domu.

 

Ja i mi podobni żyliśmy tylko dlatego, że ci, którzy postanowili walczyć o ludzkość, walczyli szlachetnie i wytrwale.

Pojawili się wolontariusze, a wraz z nimi organizacje, które roztoczyły troskę nad najsłabszymi. I bezinteresownie dbały o to, byśmy my – najsłabsi i nieprzystosowani – nie pomarli z głodu.

 

Nie byłem dumny ze swojej postawy.

 

Za każdym razem, gdy zegar wskazywał, iż to początek nowego „dnia” drżałem ze strachu.

A za każdym razem, gdy wskazywał, że zaczyna się „noc”, przeklinałem siebie za nieudaczność, beznadziejność, tchórzostwo i małoduszność.

A gdy moja wściekłość się wypalała, gdy ogarniało mnie znużenie, przysięgałem sobie, że to był ostatni raz, że to ostatni zmarnowany dzień, że to ostatnia klęska.

Że jutro wstanę, otworzę drzwi i wyjdę.

 

Tylko że później…

Później zegar znowu wzywał do pobudki, a ja ponownie drżałem ze strachu i wolałem pozostać w swoich czterech, w miarę bezpiecznych – a nawet jeśli nie bezpiecznych, to przynajmniej dobrze znanych – ścianach.

Za pomocą świata wirtualnego, internetu, komunikowałem się z innymi – najczęściej z mi podobnymi. W tych kontaktach, w rozmowach z nimi, szukałem usprawiedliwienia dla mojej postawy i ukojenia dla mojego niepokoju oraz poczucia pustki.

 

Ci inni, uciekający jak ja przed światem, ukrywający się w swoich domach, nie wychodzący na zewnątrz, sprawiali wrażenie zadowolonych. Satysfakcjonowała ich pomoc udzielana przez organizacje charytatywne i wolontariuszy. Cieszyli się możliwością w miarę komfortowego przebywania w zamknięciu.

Szczególnie polubiłem jedną ładną dziewczynę o czarnych włosach i czarnych oczach. Miała na imię Katarzyna i umiała mówić z łatwością – co akurat nie było moją mocną stroną.

Dlatego nasze rozmowy były przyjemne.

Ona mówiła i zupełnie nie zrażała się moim milczeniem.

A potem przestawała mówić.

Wtedy zaczynałem ja.

Nie trwało to długo – ale Katarzynie najwidoczniej nie przeszkadzało.

 

Ona, tak jak inni z naszej grupy, nie myślała o zmianie.

Nie chciała walczyć.

Marzyła o słońcu, o świetle.

Czekała na odrodzenie dnia.

Ale póki to nie następowało, nie miała potrzeby siłować się z rzeczywistością.

 

To nas różniło.

Ja nie czułem spokoju – ja czułem pustkę i bezsens.

Chciałem zmiany.

W każdym razie tak mówiłem: że jej chcę.

Za tymi słowami nie szły jednak czyny.

 

Po naszych sieciowych spotkaniach zastanawiałem się, czy to ze mną jest coś nie w porządku, czy też z nią, z nimi.

A może po prostu jesteśmy różni?

Może ich światem jest świat czterech ścian i przesłoniętych okien, a moim światem wcale nie ten?

 

Czułem pustkę i niepokój, każdy dzień, poszczególne godziny, przyprawiały mnie o lęk, o nieprzyjemne doznanie w piersiach: uczucie ni to bólu, ni to ucisku – ale uczucie bardzo nieprzyjemne. I rozlewające się na przedramiona i palce u dłoni.

I znowu postanawiałem, że chcę to zmienić, że chcę wyrwać się z marazmu, że chcę wyjść i odetchnąć innym światem: tym zewnętrznym. Pojawiał się zapał i ogień, a owo nieprzyjemne uczucie, mające swoje centrum, swój ośrodek, w mojej klatce piersiowej, zmniejszało się.

Gdy jednak nadchodziła pora realizacji postanowienia, zapał i ogień znikały.

Budziłem się w czasie, który wcześniej był nocą, około drugiej, trzeciej godziny i zaczynałem się bać.

Za zasłoniętych okien dobiegały mnie stłumione, ale dzikie odgłosy: wycia, skamlenia, jęku.

Serce przyśpieszało i myśli biegły przez głowę nie do zatrzymania.

Nie z powodu owych dźwięków, lecz z powodu zbliżającej się pory wstania z łóżka, pory o której miałem zrealizować swoje zamierzenie.

 

Co pewien czas spoglądałem na wskazówki zegara – trzecia piętnaście, trzecia trzydzieści, trzecia czterdzieści pięć – z regularnością zastanawiającą mnie samego.

Wizja ciemnego poranka i nadejścia pory realizacji powziętego zamiaru napawała mnie rosnącym przerażeniem.

Chwilami zapadałem w niespokojny sen-nie sen, jakby śniąc, ale niczym na jawie, o różnych koszmarach, o zniekształconych obrazach z mojego dzieciństwa.

W końcu sen pogłębiał się – odpływała świadomość.

Wtedy zwykle rozlegał się dźwięk budzika.

Podskakiwałem gwałtownie na łóżku, podnosiłem się niczym pod lufą wymierzonego we mnie karabinu, i trzęsąc się zaczynałem się w pośpiechu ubierać.

Prawie zawsze niemalże ze łzami w oczach.

W końcu poddawałem się: „To jeszcze nie czas. Jeszcze nie dzisiaj. Jutro. Jutro wyjdę. Dziś zostanę tutaj. W tym domku, w tym pokoju, za zamkniętymi drzwiami i zasłoniętymi oknami”.

 

Opadałem bezsilnie na łóżko z uczuciem i ulgi i jednocześnie rozpaczy.

Przygnębiony, załamany i pełen złości.

Zły na siebie, że tak beznadziejną istotą jestem.

Zły także na moich rodziców za nieudane wychowanie, na świat, na ludzi w ogóle, na Siłę Wyższą kimkolwiek Ona była, na naukowców, którzy nie potrafili naprawić zepsutego światła, a w dodatku co i rusz obiecywali przełom i powrót dnia – co nigdy nie następowało. I zły na nich za to, że nie wymyślili jakiegoś eliksiru na posklejanie połamanego serca i psychiki.

 

W końcu poddawałem się i przestawałem się miotać w myślach.

Ogarniało mnie poczucie niemocy.

Miałem ochotę płakać – tak to odczuwałem.

Ale nie umiałem.

Leżałem i patrzyłem w ciemność będącą sufitem mojego pokoju.

Słuchałem tykania zegara.

 

W końcu narastające poczucie winy, wywołane świadomością marnowania czasu, skłaniało mnie do ruszenia się z miejsca.

Podnosiłem się i siadałem na skraju tapczanu.

 

Dziś było tak samo.

Usiadłem na brzegu mojego tapczanu. Opuściłem bezwładnie ręce i oparłem się ramionami o kolana. Głowa zwisła mi bezwładnie.

Chwilę siedziałem w tej dziwnej pozycji, kołysząc się delikatnie w przód i w tył i powtarzając: „Ja nie chcę, ja nie umiem, ja nie chcę, ja nie umiem”.

 

Po kilku minutach wyprostowałem się.

Jedna myśl – jak promyk, jak iskierka – pojawiła się w mojej głowie.

Tak delikatna, że wystraszyłem się, iż ją zgubię: zniknie a ja nie będę umiał jej sobie przypomnieć.

Była to myśl o treści następującej: „A może nie wychodź teraz, ale wstań, podejdź do okna, odsłoń żaluzje i popatrz przez szybę. Jeśli nie umiesz zrobić stu kroków, zrób jeden”.

 

Wstałem.

Podszedłem do okna – odsunąłem antywłamaniowe rolety i wyjrzałem na świat, na ten ciemny dzień, na to ciemne przedpołudnie.

Zobaczyłem znajomą scenerię: podwórze, a dalej ogrodzenie i furtkę prowadzącą na ulicę.

Za furtką kołysała się lampa – taka dziwna, zawieszona nad jezdnią na przewodzie, który równocześnie ją i podtrzymywał i zasilał.

Była inna od wszystkich innych lamp ulicznych.

Te inne umieszczone były zwyczajnie, na betonowych słupach.

Ta jedna, jedyna w całym miasteczku, wisiała nad środkiem jezdni, na przewodzie i kołysała się.

Tak było odkąd byłem dzieckiem i zawsze zastanawiałem się, dlaczego ona jest inna.

Polubiłem tę delikatnie kołyszącą się lampę.

 

„To może podejdź do drzwi i je uchyl? Tylko tyle. Jeszcze jeden kroczek. Potem je zamkniesz, jeśli zechcesz” – wykiełkowała w mojej głowie kolejna myśl.

 

Wtem odezwał się głośnik komputera.

Dźwięk przywołujący na rozmowę z innymi.

Dzwoniła Katarzyna.

Choć ją lubiłem, to jednak z trudem oderwałem się od okna.

Bałem się, że zapomnę o tlejącej się myśli.

Że ta iskierka zniknie, a ja jej już nie odnajdę.

Był to iskierka subtelna, a jednocześnie tak mocno pociągająca – tak mocno, że aż serce zabiło mi szybciej i oddech przyśpieszył: tym razem nie z lęku ale z podekscytowania: otworzyć drzwi – tylko tyle – i wyjrzeć. I… a gdyby tak zrobić krok? Ale nie muszę. Jeśli zechcę, to się wycofam. Po prostu zobaczę, co będzie, gdy wyjrzę na zewnątrz.

 

Głośnik wzywał.

Odszedłem od okna i usiadłem przy biurku, przed monitorem z kamerą.

„A może to jest droga? – pomyślałem jeszcze – może zamiast planować, snuć zamiary, podejmować decyzje, że od jutra… Może trzeba po prostu zrobić krok. Jeden mały kroczek. Tak jak przed chwilą go zrobiłem? A potem drugi – tak jak prawie go zrobiłem?”

 

Podekscytowanie nie opuściło mnie, gdy uruchomiłem wideo-rozmowę.

Katarzyna miała jak zwykle spokojny głos.

I jak zwykle sprawiała wrażenie pogodzonej ze sobą i z rzeczywistością.

Opowiadała, że odczuwa spokój, że nawet nie odsłania okien.

Że dobrze jej w czterech ścianach.

I że ma nadzieję, że kiedyś spotkamy się na żywo – gdy znowu wzejdzie słońce.

 

Irytowało mnie to – ten jej spokój i zgoda.

Ten jej prywatny wewnętrzny komfort.

Zazdrościłem jej.

A jeszcze bardziej nie rozumiałem: jak można godzić się na takie życie? Jak można tego chcieć?

Złościło mnie to.

 

Zazdrościłem i jednocześnie czułem złość.

 

Minęło trochę czasu.

 

W pewnym momencie powiedziałem zdanie, które świdrowało mi głowę od początku naszej dzisiejszej rozmowy: „Ja chcę wyjść na zewnątrz”.

Pierwszy raz to powiedziałem – dotąd obawiałem się, że jedyne bliskie mi towarzystwo, towarzystwo ludzi siedzących w domach i czekających w zamknięciu, nie zrozumie tego i mnie odrzuci.

Że Katarzyna mnie nie zrozumie i odrzuci.

 

Do tej pory próbowałem się upodabniać do nich.

Mówić, jak oni, uśmiechać, jak oni.

Ale dziś coś we mnie pękło i nie powstrzymałem się.

 

Po wypowiedzeniu tego krótkiego zdania zobaczyłem malujące się w oczach Katarzyny i na jej twarzy przerażenie.

Nieśmiało zapytała: „Po co? Po co chcesz ryzykować?”

Bałem się, że mnie zaatakuje, ale ona naprawdę się wystraszyła. Zdumiało mnie to i sprawiło pewną przyjemność.

„Nie rób tego, nie rób!!” – wykrzyknęła słabo i z przejęciem.

 

Pomyślałem: „Tak się obawiałem jej reakcji… Spodziewałem się ataku i odrzucenia. A tymczasem jest troska, niepokój, nieśmiała rozpaczliwa prośba. Ona nie jest silna ani groźna – ona jest delikatna i boi się”.

 

Jak to często nasza fantazja podpowiada nam scenariusze, które w rzeczywistości nie spełniają się.

 

Później, już po zakończeniu rozmowy z Katarzyną – i po daniu jej obietnicy, iż będę na siebie uważał, przeżyję i jutro zadzwonię – pomyślałem jeszcze, że może tak samo jak z lękiem przed reakcją Katarzyny, jest i z moim lękiem przed wyjściem na zewnątrz.

Czego się spodziewam?

Zagrożenia, strachu, ataku, strachu, ucieczki, strachu, kalectwa.

Ale czy to się spełni?

Czy tak się stanie? Czy może tylko obraz malowany przez moją zranioną wyobraźnię?

 

Podszedłem znowu do okna.

Widok ogródkowej alejki i furtki na jej końcu sprawił, że serce znowu szybciej mi zabiło – bardziej z ekscytacji niż ze strachu.

Wahałem się.

Potem przeniosłem wzrok na moją ulubioną lampę kołyszącą się nad jezdnią na wprost mojego domku.

Zapragnąłem – tak, naprawdę zapragnąłem – zobaczyć ją z bliska.

Poczuć podmuch wiatru, świeże powietrze, ciepło inne od ciepła czterech ścian.

Szybko poszedłem do przedpokoju i wziąłem do ręki moje buty, stojące wciąż w pogotowiu, nie w szafce ale na podłodze – tak jakbym kilka razy dziennie z nich korzystał.

Wróciłem do pokoju, usiadłem na tapczanie i zacząłem je zakładać.

 

Palce drżały mi delikatnie.

 

Wstałem i ruszyłem do drzwi szybkim krokiem. Przekręciłem klucz, nacisnąłem klamkę i otworzyłem je – nie trochę, ale szeroko. Stanąłem w progu i zatrzymałem się.

Poczułem dotknięcie, prawie uderzenie, ciepłego powietrza.

„Wieczornego powietrza” – tak pomyślałem.

A za moment kolejna myśl przepłynęła przez moją głowę: „Ej, ej… to, że ciemno, to dziś wcale nie znaczy, że jest wieczór”.

Spojrzałem na zegarek – jednak rzeczywiście był już wieczór. Dochodziła godzina dziewiętnasta.

„Cały dzień minął” – skonstatowałem ze zdumieniem.

Przez moment zastanawiałem się: „A może lepiej wrócić i wyjść jutro, rano albo przed południem?”

Ale to było tylko chwilowe zawahanie.

 

Słyszałem leciutki powiew wiatru w roślinności, spojrzałem znów na kołyszącą się delikatnym i spokojnym ruchem lampę. Nie było słychać żadnych jęków, żadnego skowyczenia.

Pomału ruszyłem dróżką w stronę furtki.

Gdy chwilę później stanąłem przy niej, oparłem się o nią łokciami i spojrzałem na moją ulicę.

 

Była to ulica leżąca na uboczu miasteczka, zabudowana niskimi, w większości parterowymi domkami.

 

Popatrzyłem w prawo, na południe – nikogo.

Popatrzyłem w lewo – w oddali, w świetle latarni, zobaczyłem idącego człowieka. Jednego, jedynego. Szedł oddalając się ode mnie. Bez pośpiechu, spokojnym, wręcz powolnym krokiem. Nie wyglądał na kogoś, kto spodziewa się ataku, kto drży przez czającym się w ciemności zagrożeniem.

Doszedł do skrzyżowania i skręcił w poprzeczną uliczkę.

 

Podniosłem wzrok na lampę.

 

Potem odwróciłem się w stronę drzwi domu: zostały szeroko otwarte – prostokąt jasnego światła oświetlający fragment ogródka i kawałek dróżki.

Patrzyłem przez chwilę, ale nie chciałem jeszcze wracać.

Nie chciałem nawet cofać się, by je zamknąć.

Nie bałem się, że ktoś tam wejdzie, gdy będę patrzył w inną stronę: ktoś lub coś.

 

„A gdyby tak…?”

 

„A gdyby tak przejść się kawałek w tę stronę, gdzie szedł ów przechodzień?”

 

Nie bałem się zostawić otwartego domu, który dotąd był moim azylem, moją twierdzą.

 

„No właśnie!” – pomyślałem w pewnej chwili – „Ja się nie boję!”

 

Było to tak nieoczekiwane, tak niespodziewane odkrycie, że poczułem…

 

Co poczułem? Co to było?

 

To było szczęście!

 

Brak napięcia w piersiach, brak napięcia w palcach od dłoni i w przedramionach. Brak napięcia w sercu, w oddechu i w myślach. Brak napięcia w uczuciach.

Spokój i rozluźnienie – naprawdę szczęście.

 

Ja się nie bałem!

 

Jeden mały kroczek, po nim drugi mały kroczek, po nich kolejne małe kroczki – okazały się być kluczem do uwolnienia od lęku.

 

Nacisnąłem klamkę i pociągnąłem furtkę.

Otworzyła się lekko – nawet nie zaskrzypiała.

Wyszedłem na chodnik.

Postawiłem stopy na twardych płytkach i skręcając w lewo ruszyłem przed siebie wolnym krokiem.

Nadal słyszałem delikatny szum wiatru.

Słyszałem też stonowany stukot moich butów o chodnikowe płytki.

Usłyszałem nawet śpiew jakiegoś ptaka.

Minąłem kilka domków z oświetlonymi oknami.

„Bez rolet” – pomyślałem – „Może opuszczają przed snem?”

 

Po kilku chwilach zatrzymałem się.

„Dobrze, wystarczy na dzisiaj. Teraz wrócę” – powiedziałem do siebie, tym razem na głos.

 

Zawracając spojrzałem na asfalt jezdni.

Wszystko tu było takie ciche i spokojne.

Zapragnąłem stanąć na środku ulicy.

I idąc powoli, środkiem, wrócić do mojej furtki.

 

Zszedłem z chodnika. Jeden krok, drugi, trzeci.

Stanąłem w połowie jezdni.

Obróciłem się powoli wokoło spoglądając w każdą stronę.

Głęboko wciągnąłem nosem powietrze i przeciągnąłem się odchylając rozłożone ramiona daleko do tyłu. Poczułem delikatną euforię, ekscytację, niemalże rozkosz.

 

Wolnym krokiem i bez oglądania się za siebie, bez sprawdzania, czy nikogo tam nie ma, ruszyłem w stronę mojego ogródka, domu i wiszącej nad jezdnią – na wprost mnie – lampy.

 

Przy furtce zatrzymałem się jeszcze i spojrzałem wzdłuż ulicy – w lewo i w prawo.

Nawet nie chciało mi się wracać do domu, ale ostatecznie stwierdziłem, że wystarczy na pierwszy raz.

 

Obejrzę jakiś film emitowany przez telewizję i pójdę spać.

 

A jutro wstanę i bez zbędnych ceregieli wyjdę z domu i pójdę na rynek miasteczka – zrobię to! Tak jak dzisiaj: po jednym małym kroczku.

 

Tej nocy, choć zbudziłem się na chwilę o pierwszej i później o trzeciej, nie słyszałem jęków i skowytów.

I właśnie o trzeciej zauważyłem, że nie zasłoniłem rolet.

Światło lampy delikatnie rozświetlało kawałek sufitu i podłogi.

Nie wstałem, żeby je zaciągnąć.

Panowała cisza.

 

A gdy zaczął się dzień podniosłem się bez rozpaczy w sercu i bez drżenia ciała. Ubrałem się, obmyłem twarz, założyłem buty i wyszedłem przed dom.

 

Gdy podszedłem do furtki i spojrzałem w prawo, w kierunku południa, zobaczyłem, że niebo nad horyzontem ma jaśniejszy odcień.

Tak jak kiedyś miewało po innej stronie – na wschodzie – gdy kończyła się noc i zbliżało wzejście słońca.

 

Jaśniejszy odcień…

Przez chwilę myślałem: „Może to jakaś łuna, odblask świateł?”.

Poszedłem na rynek, mając tę delikatną poświatę za plecami.

Co kilka chwil odwracałem się, by sprawdzić, czy nie znikła.

Nie chciałem, żeby znikała.

Promyk niejasnej nadziei – tak delikatny, że bałem się o nim myśleć, że bałem się go nazwać – rozświetlał moją myśl.

A gdy godzinę później wracałem, mając teraz twarz skierowaną ku południowi, byłem przekonany, że poświata jest intensywniejsza i że sięga wyżej.

Była ciepła, delikatna, zdrowa i piękna.

Pomyślałem: „Jak tylko wrócę, włączę wiadomości, może…”

Koniec

Komentarze

Witaj.

No tak, nadzieja to nasza ostatnia deska ratunku i ona ponoć umiera ostatnia. :) Niezły pomysł na fabułę, dobrze oddający emocje bohatera w tak ekstremalnej sytuacji. :)

 

Nieco zazgrzytał mi fragment:

„Ni stąd, ni zowąd, pewnego dnia znikły chmury, znikły gwiazdy, znikło niebo, znikło słońce.

Choć te ostatnie można było wyczuć – że gdzieś tam wysoko, za nieprzejrzystą zasłoną, jest”.

Bo – skoro jest – to mamy liczbę pojedynczą, czyli drugie zdanie dotyczy słońca, zatem nie „te”, lecz „to”.

 

W kilku miejscach pojawiły się usterki interpunkcyjne, stylistyczne i ortograficzne.

Nie mam pewności, czy można napisać, że „zgaśnie powietrze czy oddech”, ale – jak rozumiem – to celowa metafora.

 

Układ treści przypomina nieco wiersz – prawie wszystkie zdania są od nowego akapitu. Czy to celowe?

Pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Dziękuję za komentarz.

Poprawię :)

A z tym zgaśnięciem to faktycznie metafora

Tak przypuszczałam. I ja dziękuję, pozdro! :)

Pecunia non olet

Znalazłem się w grupie, która zdawałoby się powinna być najliczniejsza, a była najmniej liczna. W grupie, której nie wymieniłem wyżej – pośród ludzi biernych…

Jestem optymistą. Ale chyba nie aż takim. 

 

Opowiadanie smutne, nastrojowe. Posiada fajny rytm. Myślę, że dzięki rozbiciu tekstu na dużą liczbę akapitów. Dobrze się czytało.

 

Pozdrawiam

Mi trochę przeszkadzała budowa tego opowiadania. Akapit pełni pewną funkcję w tekstach literackich – używa się go przy zmianie opisywanego wątku, czy myśli. Przynajmniej ja tak dotąd uważałem. Jeśli chodzi o kompozycję Twojego opowiadania to przypomina raczej lirykę niż epikę. Daleki jestem, by uznać to za błąd – pewnie był w tym jakiś, umykający mi, cel. 

 

Co do fabuły – to mam zagwozdkę. Punkt wyjścia, czyli wieczna noc, jest na tyle absurdalny (zwłaszcza, że wspominasz, że rośliny dalej rosną, a na Ziemi jest parno), więc doszedłem do wniosku, iż musi się kryć w tym coś więcej. Zatem “wieczna noc” jest metaforą. Idąc tym tropem początkowo myślałem, że to pokłosie pandemii i lockdown-u. Ale po przeczytaniu całości uważam, że tekst traktuje o alienacji społecznej. Te spotkania online, ta ciemność na zewnątrz, strach przed wyjściem z domu… 

Finał dość optymistyczny – bohater wychodzi z czterech ścian, przestaje bać się “ciemności” – wraca do życia, społeczeństwa.

Podsumowując: dobry, ciekawy tekst. Do przemyślenia. yes

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Spodobało mi się. Tekst napisany w oryginalny sposób, część pewnie uzna go za dziwny, ale mnie ta forma kupiła. Pomysł ciekawy. Fabuła z rodzaju tych, gdzie niewiele się dzieje, ale napięcie jest od początku do końca. Poza tym całość podejrzanie przypomina metaforę.

Cześć,

 

mi również nasuwają się metaforyczne skojarzenia. Myślę, że nawet doświadczyłem tej ciemności, która w pewnym momencie spowiła mój świat, a i wydostać się z pokoju wcale nie było łatwo – tak jak u bohatera historii. Nikomu nie życzę doświadczania tych mrocznych czasów.

 

Co do formy – postarałbym się zebrać jakoś te zdania do kupy, bo faktycznie tekst mocno rozstrzelony.

 

Ogólnie tekst mi się podoba, dałem głos na bibliotekę.

 

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

Dziękuję bardzo za wszystkie komentarze :)

Pozdrawiam serdecznie każdą i każdego

Ciekawy pomysł z tą ciemnością i mimo to żyjącymi roślinami.

Pewnie najważniejsza jest warstwa metaforyczna, ale ja pozostaję odporna na takie rzeczy, więc trochę mi brakowało “prawdziwej” akcji, wyjaśnień, co tam właściwie się zadziało itd.

Cieszę się, że bohater zdecydował się na eksplorację ciemności. Dobrą metodę obrał.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka