- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - Mroki ludzkości

Mroki ludzkości

Oceny

Mroki ludzkości

Elis

– Elis, wracaj tu natychmiast! – grzmiała postać goniąca za poszarpanym

i obitym chłopcem. – Wracaj!

Im bardziej dźwięk się oddalał, tym bardziej przypominał ryk zwierzęcia.

Chcąc pozbyć się go wreszcie, chłopiec biegł szybciej, rozchlapując po drodze

kałuże niedawnego deszczu. Matka jeszcze długo stała na drodze przed chatą,

w której Elis spędził ostatnie lata życia.

Teraz nienawidził tylko tej słabej, uległej kobiety. Miłość zmazywana była

przez nią wraz z kolejnymi kopniakami i wyzwiskami ojczyma, które nie

wzbudzały jej litości. Czemu więc on miałby się nią przejmować i zostać?

Była wrażliwa jedynie na obitą mordę swojego konkubenta. Nadskakiwała mu,

robiąc ulubioną zupę, piorąc brudne gacie i w nocy… wydając okrzyki

niedające spać.

Elis zaś siedział w małym baraku prowizorycznie dostawionym do właściwego

budynku. Jadł jak pies. Sam. Resztki, które pozostały. Potem pracował cały

dzień, by wieczorem zostać nazwanym przez ojczyma „małym

nieudacznikiem”, „głupkiem” czy „wiejskim matołem”, w zależności od dnia

i humoru. Następnie otrzymywał serię kopnięć i uderzeń z pięści – „byś lepiej

pracował i nie przynosił matce wstydu”. A mina jej właśnie to uczucie

wyrażała. W ich trójosobowej „rodzinie” on był obcy, niepotrzebny,

trzymany właściwie tylko po to, by pracować. Równie dobrze mógłby

mieszkać u nieznajomych. Może nie byłby bity i traktowany jak zwierzę.

Tego dnia coś w nim pękło. Nieodwracalnie. I postanowił zrealizować swój

plan. Uciec nareszcie. Nie wiedzieć kiedy nawet, znalazł się daleko od wioski,

gdzie mieszkał. Słowo „dom” to za dużo. Głodny. Z podbitym okiem. Boso.

Przez chwilę pożałował. Ale tylko przez chwilę. Bo oto minął go jeździec.

Oszołomiony głodem chłopak nawet nie usłyszał tętentu końskich kopyt.

A na błotnistym bagnie, które przypominało teraz Północny Trakt, musiał być

głośny.

Mężczyzna na koniu zatrzymał się tuż przed nim i zeskoczył ze zwierzęcia.

Spojrzał w jego smutne szaroniebieskie oczy.

– Jak ci na imię? – zapytał.

Gdyby Elis się nie odezwał, konny uznałby go za niespełna rozumu.

Poczekał jednak na odpowiedź. Chłopak otrząsnął się z zadumy.

– Elis – odparł.

– Ach, ładne imię. – Uśmiechnął się.

Wydał się chłopcu bardzo potężny niczym niedźwiedź. Możliwe jednak,

że był dorosły, i to robiło wrażenie. Po chwili milczenia chłopak poczuł się

nieswojo z tym obcym, który chciał przekonać go do siebie.

– Elisie, co robisz na trakcie w taką ponurą pogodę?

– Ja… wybrałem się… na spacer. – Intensywnie myślał, co powiedzieć. –

Mieszkam niedaleko – dodał naprędce.

– A gdzie jest twój dom? Może cię odprowadzę? – Mężczyzna przykucnął,

a Elis zamiast poczuć się lepiej, mniej porażony jego ogromem, poczuł się

jeszcze bardziej osaczony. – To niebezpieczne chodzić tak samemu wieczorem.

Chłopak aż się cofnął.

– Wiem, ale mieszkam niedaleko. – Wskazał ręką w losowym kierunku,

odrywając wzrok od obcego.

– Ach, tam, pod lasem. – Udawał zainteresowanie.

Miał grube wąsy i małe sępie ślepia. Nie spodobały się Elisowi.

– Dziękuję… Sam trafię. – Jego głos drżał nieco.

– Jesteś bystry – stwierdził tamten.

„I będzie z ciebie pożytek”, pomyślał.

– Ale wiem – kontynuował, a chłopak znowu drgnął – że nie wybrałeś się

na spacer. Ty po prostu się zgubiłeś. Ja ci pomogę. – Patrzył głęboko w jego

oczy.

Elis próbował uciec wzrokiem.

– Dam radę sam. – Tym razem się zdenerwował i wiedział dlaczego.

„On jest podobny do ojczyma”.

– Na pewno jesteś głodny – dodał po namyśle. – Weź chociaż tę kromkę chleba

na drogę. Nic więcej. Obiecuję, dam ci spokój.

Zabrzmiało to szczerze. Czemu miałby jej nie przyjąć?

– Dziękuję – odrzekł z ulgą w głosie.

„Raz, bo zaspokoję głód; dwa, bo pozbędę się intruza, który właśnie wsiadł

na konia i odjechał”, pomyślał Elis.

Dzień później obudził się spętany w jakimś zamkniętym wozie. Zakneblowany.

Z zasłoniętymi oczyma. Dokoła panowała całkowita ciemność. Słyszał tylko

stukot kopyt. Ale inny niż wczoraj. Jak po suchym podłożu, po kamieniach,

a nie po błocie. Dobiegł go też jakiś głos, jakby z oddali. Zapewne dźwięk

pozdrowienia podróżnego. Odruchowo zaczął krzyczeć, ale nic się nie działo.

Nikt nie otworzył niewidzialnych drzwi klatki. Szczelnie zawiązany knebel

tłumił jego wrzask. Miał posmak lnu i drewna. Elis czuł się bezradny.

Kolejny raz w życiu. Jak na jedenastolatka miał jednak silny charakter.

Postanowił, że się nie podda. Próbował odwiązywać szorstki sznur pętający

jego ręce i wypchać językiem knebel z ust. Ruszał szczękami w nadziei, że

choć trochę go poluzuje. Na darmo. Nie zdążył opracować kolejnego planu,

nim powóz się zatrzymał. To zaniepokoiło go bardziej niż jazda. Panująca

przez dłuższy moment cisza zagnieździła się w jego umyśle, usuwając zapał

do myślenia, pozostawiając jedynie dziecięcy strach. W nim Elis nie mógł

dosłyszeć słów ludzi, ale wyłapywał ciche parsknięcie konia, szelest

dochodzący z nieznanego kierunku, głuchy pogłos kroków. Łzy same zaczęły

cisnąć mu się do oczu, zupełnie jak poprzedniego dnia.

Nagle usłyszał metaliczny szczęk, po którym jego serce stanęło, a następnie

ruszyło szybko niczym okładane biczem. Nieznośny szum krwi w uszach

przeszkadzał w wychwyceniu obcych zewnątrzwięziennych dźwięków.

Wreszcie usłyszał odgłos opadającego łańcucha, trzask obijających się drzwi,

równocześnie zobaczył mgłę światła przebijającą się do oczu, przerażająco

przyginającą głowę.

Jego drżące ciało zostało złapane wielkimi chłopskimi łapami. Zapierał się

stopami, ale mężczyzna uniósł go bez problemu i niczym worek zarzucił sobie

na plecy. Śmierdział potem zmieszanym z odchodami szczura.

„Kto wie, może nim jest?”, pomyślał nie bez przerażenia Elis.

W jego skromnej sypialni często ganiały gryzonie. Węch niestety nie

przyzwyczaił się do nich nigdy. Teraz również był porażony tym ogromnym

źródłem stodolnianego „aromatu”.

Wreszcie dokolebali się na miejsce. Mężczyzna o sępich oczach szedł za nimi.

Obserwował bezwładne ciało Elisa i już myślał o tym, jak zareaguje Wielki

Mistrz. Pośle go na śmierć? Czy też wykorzysta w ten lub inny sposób?

Ogromny mężczyzna miał szczęście, jeśli samo życie nim było. Wiele lat temu

dostał się do najlepszego przydziału. Agent przeżył, ale z człowieczeństwa

pozostało niewiele. Został niewolnikiem, który sam stał się z czasem okrutnym

panem. Gdy tu przybył… nie… został zawleczony siłą, miał mniej lat niż ten

chłopak. Ledwo to pamiętał. Dlatego nie spodziewał się pomyślnych rokowań

dla Elisa. Nic więcej nie czuł. Żadnego współczucia. To mogłoby go „zabić”.

Jedynie czysta kalkulacja… Tego się tu nauczył. Tym żyli jego Panowie.

Byli już na miejscu. Obok stał „pięćdziesiąt”, zwany „żabią mordą”;

„dwadzieścia osiem”, czyli „stary kocur”, i „siedemdziesiąt”, dla niego nie miał

żadnej nazwy. Oczywiście posługiwali się tylko kodami. Nie mieli własnych

imion, lecz nie wszyscy zostali porwani i „hodowani” niczym zwierzęta,

każde z przydzielonym zadaniem. Pojeni przez lata dziwnymi środkami,

które miały wyplenić z nich uczucia; torturowani i trzymani w klatce, aż nie

było wątpliwości co do ich posłuszeństwa. Duża część z nich była pospolitymi

złodziejaszkami, gwałcicielami, wszelkiego rodzaju zwyrodnialstwem,

które pełzało po ziemi. Wyczuli gnicie tego oddalonego od miasta zamku.

I tak góra odpadów ludzkich urosła tu – chociaż nie tylko tu – stając się niemal

wyższa niż ich ofiary. Kaci znaleźli tutaj zaspokojenie swoich najpodlejszych

potrzeb, wśród których dominowały posiadanie złota, bezkarność, pełna władza

nad swoją „własnością” i możliwość uszczknięcia choć ułamka „ich” mocy.

– Co ty mi tu przyprowadziłeś? – zabrzmiał głos, powodując echo niosące się

po Sali Selekcji.

„Żabia morda” skulił się przed tronem.

– Chłopak, mistrzu – odpowiedział mało inteligentnie.

– To widzę.

Elis usłyszał kroki i plaśnięcie w policzek.

– Przepraszam, mistrzu… Panie… przepraszam. – Teraz klęczał na posadzce.

– Chociaż… może się przydać.

Kroki ucichły. Nastała chwila ciszy.

– Zabierz tę niedołęgę do Sali Wrażeń. Może ktoś skorzysta, a jeśli nie…

to trudno. Zabij i wyrzuć.

Tamten pokiwał jedynie głową.

– Tylko wiesz gdzie? Czy muszę ci przypominać? – Słychać było znudzenie

głosie mistrza.

Jak można było tak spokojnie mówić o morderstwie? Decydować o nim jak o

wyborze świni do oprawienia. Dokąd go zabiorą? Elis ze strachu nie dosłyszał.

Cały czas skupiał się na tym, czy kroki niosące śmierć zbliżają się do niego.

Tak naprawdę wiedział, że ma kłopoty.

„Być może nie było sensu uciekać? Teraz umrę. A najgorsze, że mamy nie

będzie to obchodzić”.

Chęć życia tliła się jednak w tym udręczonym dziecku. Wyrywał się i płakał,

ale cicho, tak by tamten nie usłyszał.

– A to tu? Co to za bestyjka wyrywa się i szamocze jak małe szczenię?

Elis przeraził się i wstrzymał oddech. Mężczyzna ściągnął opaskę z oczu,

ale nie jego. Jeszcze miał czas uciec.

– O, jaka śliczna dziewczynka – dodał.

– Z bogatego domu. – Dobiegł go bardzo niski głos.

– Na ofiarę – powiedział „kroki śmierci”, jak w myślach nazywał go Elis.

– Proszę natychmiast odwieźć mnie do domu.

Jej słowa wydobywające się ze świeżo uwolnionych z knebla ust nie zrobiły

wrażenia.

– A może lepiej do Sali Wrażeń, mistrzu?

Elis ponownie usłyszał kroki. Dziewczynka krzyczała, po chwili jednak

ucichła.

– Szkoda jej zmarnować dla ludzi. OFIARA – zabrzmiało bezkompromisowo.

– Tak, mistrzu. – Łamał mu się głos.

– A tu co mamy? – zapytał ktoś będący bardzo blisko Elisa.

– Wieśniaczy syn. Błąkał się po trakcie.

– Ile razy mam mówić, że przy trakcie nie łapiemy? Tylko lasy i odludne

miejsca. A co, gdyby…

– Przepraszam, mistrzu.

Elis poczuł na plecach powiew oddechu. Zadrżał. Czuł się jak małe zwierzątko,

mała myszka otoczona wielkimi szczurami, które myślały o tym, jak go zabić…

Czy go zabić. Jeszcze nigdy tak się nie bał.

Czerń została zdjęta z jego oczu.

Ujrzał przed sobą starca. Zupełnie nie tego się spodziewał. Takich pochylonych

próchen widział dziesiątki na wsi. Ci starcy byli dla niego mili. Dawali

jedzenie. Gładzili po włosach. Żaden jednak nie chciał się nim zaopiekować.

Niestety. Dlatego uciekł.

„Jak bardzo żałuję”, brzmiało naprzemiennie w jego głowie z: „Proszę,

zostawcie mnie w spokoju”.

– Co, chłopcze, awansowałeś.

Elis porażony wyglądem „kroków śmierci” nawet nie drgnął.

– Ostatnio nie spisujesz się zbyt dobrze, „pięćdziesiąt osiem” – kontynuował

mistrz. – Nie wiem, czy jesteś godzien służyć naszemu wielkiemu dziełu. Może

Sala Liczb ci pomoże? – zwrócił się do jego porywacza.

Ten upadł na kolana, aż huknęło.

– Chłopak… jest bystry, przyda się jako Agent. Inaczej bym go zostawił.

„Czy to cień współczucia?… Myślałem, że skutecznie wypleniłem z ciebie

uczucia. Zawsze byłeś trudny do wytresowania. Powinienem był cię zabić.

Teraz jednak… trzeba ci dać motywację. Choć nadmiar uczuć szkodzi, to jedno

jest przydatne… Strach”, myślał nad sługą Wielki Mistrz.

– Weź go, sam wiesz dokąd. – Kiwnął żywo, jak na stuletniego dziadka,

do kogoś z tyłu.

Elis odwrócił się i ujrzał „szczurzą mordę”.

– A chłopak?

– Porozmawiam z nim chwilę.

Ktoś wyprowadził tego ogromnego człowieka, porywacza Elisa. Mina

mężczyzny zdawała się teraz nieco płochliwa. To nie dodawało otuchy.

Po tej niezwykle trudnej i bolesnej w każdym calu rozmowie Elis został

oznaczony. Czerwona opaska. Agent. Nigdy też nie spojrzał na starca tak samo.

Czuł się skatowany, choć nikt go nie bił. „Kroki śmierci” boleśnie kłuł go

niczym nożem, wydobywając najgorsze chwile jego życia. Zmusił go, nie

wiedzieć jakim sposobem, do mówienia prawdy, przy czym śmiał się tylko i

kiwał głową. Mały i podły, ale „wielki” na swoim tronie łez i upodlenia Elisa.

Chłopiec poczuł się bezwartościowy, choć nadal z iskrą życia i butności, co

uchroniło go od śmierci, lecz nie uratowało. Stał się kolejnym narzędziem w

rękach szaleńca, który nadał mu nowy, jedyny cel…

Klatka stała się od teraz jego jedynym domem. Zatęsknił za ciasną

przybudówką pełną szczurów. „Te” tutaj były znacznie gorsze. Biły go. Dźgały

znienacka kijem. Przypalały pochodnią. Zawsze tak, by ból był jak największy,

ale nie zabójczy. Elis nie wiedział, czy jest dzień, czy noc. Nie był jednak

jedyny. Przez uchylone na korytarz drzwi ujrzał kiedyś małego chłopca

prowadzonego przez strażnika. Zapewne do innej celi. Patrząc na tę scenę

w ciemnym świetle pochodni, w którym lśnił tylko łańcuch, można było

pomyśleć, że ktoś prowadzi zwierzątko, a nie dziecko. Ten widok był gorszy

niż inne tortury. Ukłuł Elisa głęboko w serce, dewastował wewnętrznie. Czy on

także wyglądał jak ten chłopiec? Tylko „tym” dla nich był? Niewolnikiem?

Nienawidził bezradności swojego położenia. W jego młodym umyśle nie

mieściło się, jak można kogoś tak traktować, nawet po tym, co przeszedł

w „domu”, a co kiedyś będzie wspominał jako „słodkie” czasy dzieciństwa.

Przez pierwsze dni nie mógł jeść ani pić. Żył tylko strachem. O to, że strażnik

znowu dźgnie go w bok i zwymyśla, zabierze pewnego dnia i zabije. A często

nękał go tak długo, aż ten nie zaczął wyć jak pies.

– Bardzo dobrze – mówił wtedy przymilnym głosem. – Teraz jesteś psem.

Pamiętaj o tym!

To jedyne, co Elis aktualnie wiedział, prócz tego, by do innych zwracać się

„Panie”, oczywiście prócz Wielkiego Mistrza, którego długo jeszcze nie

zobaczył. I nie wiedział, czy zobaczy… czy dożyje. Niepewność była chwilami

gorsza niż sama śmierć.

Wraz z upływem dni więzienie zapełniło się kolejnymi klatkami, w których

trzymano dzieci młodsze od Elisa. Po prawej stronie w świetle pochodni ujrzał

twarz około pięcioletniej dziewczynki. Była cała czarna od brudu. Jedynie dwie

długie kreski znaczyły policzki, czego nie można było dojrzeć

w przytłumionym świetle. Jej oczy szkliły się od łez, przez co Elisowi wydały

się nienaturalnie duże. Pełne bezradności i niezrozumienia. Zapewne na zawsze

takie pozostaną, gdyż ta klatka to jedyne miejsce, które zapamięta. „Sto

pięćdziesiąt pięć” – bo tak mówił do niej strażnik – była najnowszym

„nabytkiem”. Na samo to słowo Elis aż się skręcał. Nie po to uciekał, by zostać

jednym z numerów „ich” więzienia. Zatęsknił za mamą, jaka by nie była.

Aż tak źle się czuł.

– Jak masz na imię? – szepnął do „sto pięćdziesiąt pięć”.

Nie odezwała się, miast niej usłyszał chrapliwy głos.

– Nie rozmawiać. Psy potrafią tylko szczekać! – Strażnik zrobił taką minę,

jakby sam miał zacząć wyć.

A może to jedynie iluzja, którą nasunął umysł Elisa. Nagle usłyszał płacz kilku

małych bezbronnych istnień. A strażnik tylko śmiał się głośno, mówiąc:

– Nie trzeba uczyć… nie trzeba uczyć.

To doprowadzało Elisa do szału.

„Kiedyś stąd wyjdę i się policzymy”, myśl ta trzymała go przy życiu.

– Co, mały? Zawyj! – Usłyszał ten ohydny głos.

Poczuł tę samą wściekle żółtą pochodnię przyłożoną do twarzy. Opuścił azyl

myśli.

– Nie chcę! – zawołał.

– Takiś oporny, nie chcesz? – zapytał strażnik, klepiąc się po stanowczo zbyt

grubym brzuchu.

Jego równie ohydne oczka bardzo niepokojąco żarzyły się w świetle.

Wyglądały, jakby należały do żmii. Chłopak jednak patrzył w nie, próbując być

nieustraszonym. Niestety, strach był widoczny na jego drżącej twarzy.

– Starasz się być odważnym… To dobrze. Panu przyda się taki sługa. –

Odwrócił się na pięcie.

Wydawało się, że odpuścił. Elis nie zdążył odetchnąć, gdy tamten rzucił czymś

w klatkę. Aż się skulił, nie tyle z mocy trafienia, ile z zaskoczenia.

– Na razie jednak należysz do mnie!

Drugi twardy przedmiot przedostał się przez klatkę i uderzył w policzek

chłopca. Elis poczuł pulsowanie i ból. Narastały one z płaczem innych dzieci.

Przestraszyły się, że także oberwą. Przycupnęły w jak najdalszym kącie,

głowy chowając między kolana i nasłuchując w ciemności kroków. Niewidzące

oczy zamknęły się we własnej ciemności, nie tej wszechogarniającej

z zewnątrz, z której znienacka wyłaniał się drąg tłukący o klatkę czy szpikulec.

Najgorsze, że strażnik lubił zabawy z tym ostatnim. Gasił wtedy pochodnię.

I na oślep celował gdzie popadnie. Ostrze było zbyt krótkie, by zabić. Dzieci

osłaniały się tylko bezwładnie. A strażnik niczym drapieżnik nasłuchiwał,

które najgłośniej oddycha. I karał. Prawie nigdy nie chybił. Dopiero po tych

kilkunastu dniach chłopak pojął cel „nauki”, którą „obdarował” ich strażnik.

Kilka lat później…

Koniec

Komentarze

Witaj.

Przebiegłam szybko oczami i jestem przerażona scenami tu zawartymi… Na razie tylko kwestia układu treści – wyjustuj sobie całość. Z komentarzem wrócę, kiedy zdołam przeczytać tak makabryczne treści, a to nie będzie łatwe. crying

Pozdrawiam serdecznie. 

Hej,

Formatowanie poszło się kochać i tekst wygląda trochę jak pieśń Homera.

To pewnie fragment książki? Muszę cię zmartwić, bo niestety już po tych 16 tysiach znaków trochę się domyślam, co będzie dalej. :\

P.S.: Zakładam, że jesteś tu nowy, więc możesz sobie nie zdawać sprawy, że kombinacja ,,fragment + fantasy + anonimowa publikacja” wielu czytelników raczej odstrasza. :(

Nowa Fantastyka