- Opowiadanie: Duago_Derisme - Ostatni Dom

Ostatni Dom

Za­zwy­czaj ani nie piszę, ani nie czy­tam sci-fi, ale po­mysł ści­gał mnie na tyle długo, że po­sta­no­wi­łem dać się do­paść i zo­ba­czyć, co z tego wy­nik­nie. Oceń­cie sami!

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Ostatni Dom

Szcze­rze po­dzi­wiam za­mie­ni­tów i ota­czam się nimi z naj­więk­szą przy­jem­no­ścią. Od po­cząt­ku gło­śno pro­te­sto­wa­łem, gdy za­rzu­ca­no im nie­na­tu­ral­ność i brak wraż­li­wo­ści. Nie in­te­re­su­ją mnie opi­nie ślep­ców lub bez­myśl­nych kon­te­sta­to­rów przy­szło­ści – zwłasz­cza ta­kiej, któ­rej nie trze­ba się wresz­cie oba­wiać. Uwa­żam, że to dzię­ki tym wspa­nia­łym isto­tom, magii dzie­ją­cej się w ich sie­ciach neu­ro­no­wych i sile cy­ber­ne­tycz­nych rąk, udało się przy­wró­cić świat do na­tu­ral­ne­go stanu. Choć i ja mam swój wkład w to chwa­leb­ne dzie­ło, gdyż więk­szą część życia po­świę­ci­łem re­kul­ty­wa­cji kra­jo­bra­zów post­in­du­strial­nych.

Po­cząt­ki były skrom­ne i nie­zbyt obie­cu­ją­ce. Za­czy­na­łem sa­mot­nie na ubo­czu daw­nej War­sza­wy, gdzie, owład­nię­ty wizją, na placu daw­ne­go par­kin­gu gro­ma­dzi­łem stosy elek­tro­zło­mu z opusz­czo­nych budów, za­kła­dów i fa­bryk. Bra­ko­wa­ło mi jed­nak in­ży­nier­skiej wpra­wy, nie mia­łem głowy ani cier­pli­wo­ści do pię­trzą­cych się pro­ble­mów na­tu­ry tech­nicz­nej. Do­pie­ro za­an­ga­żo­wa­nie kilku ob­da­rzo­nych nie­zwy­kły­mi umy­sła­mi wol­nych za­mie­ni­tów umoż­li­wi­ło prze­kształ­ce­nie tego tech­no­lo­gicz­ne­go śmiet­ni­ska w pro­to­typ mo­je­go wy­ma­rzo­ne­go de­kon­stru­men­tu.

W tam­tych cza­sach nie­licz­ne grono nie-Po­dró­żu­ją­cych rzu­ca­ło nam tylko kłody pod nogi. Trzy­ma­li się kur­czo­wo skost­nia­łych struk­tur, a za pa­ra­wa­nem pro­ce­dur bez­pie­czeń­stwa krył się naj­bar­dziej pier­wot­ny z ludz­kich lęków. Ostat­ni de­cy­den­ci w ob­li­czu spraw osta­tecz­nych sta­wa­li się śle­py­mi wy­znaw­ca­mi biu­ro­kra­cji, jak gdyby wiara w dłu­gie trwa­nie sys­te­mu miała być ich tar­czą przed nie­zna­nym. Grali na czas, coraz go­rzej ro­zu­mie­jąc sa­mo­ak­tu­ali­zu­ją­ce się re­gu­ły, prze­cią­ga­li pro­ce­sy dla nas wszyst­kich już oczy­wi­ste, nie­unik­nio­ne i ko­niecz­ne. Na pierw­sze po­zwo­le­nia cze­ka­li­śmy pra­wie de­ka­dę, jed­nak w tym cza­sie nasza tech­no­lo­gia i stra­te­gia sta­wa­ły się tylko do­sko­nal­sze. Mimo to, gdy w marcu 2093 roku otrzy­ma­li­śmy w końcu zie­lo­ne świa­tło na roz­po­czę­cie robót na trzy­dzie­stu hek­ta­rach sta­re­go portu przy rzece, nie mo­głem wy­zbyć się nie­pew­no­ści. Mo­je­go pier­wo­rod­ne­go ol­brzy­ma cze­kał w końcu praw­dzi­wy chrzest.

Widok gi­gan­tycz­nych klesz­czy, ostrzy i łopat z błysz­czą­cej wol­fra­mo­wej stali, bu­dzą­cych się z uśpie­nia i ru­sza­ją­cych z miej­sca do pre­cy­zyj­nej, wręcz czu­łej pracy, na­peł­nił mnie wtedy dumą. W trak­cie dzie­wi­cze­go za­da­nia de­kon­stru­ment do­ko­nał eks­trak­cji ca­łe­go na­brze­ża w ciągu czter­dzie­stu sied­miu minut, mie­ląc przy tym na kru­szy­wo bloki be­to­nu o masie setek ty­się­cy ton i pie­czo­ło­wi­cie czysz­cząc udrę­czo­ny brzeg rzeki z resz­tek ciał ob­cych. Przy­słu­chu­jąc się sym­fo­nii sor­to­wa­nia su­row­ców ze sko­ro­do­wa­nych prę­tów, gruzu i wszel­kie­go ro­dza­ju śmie­ci, ob­ser­wu­jąc wodę i błoto, które ni­czym krew i ropa wy­peł­nia­ły z bul­go­tem zie­ją­ce ubyt­ki, prze­ży­wa­łem go­ją­cy pro­ces razem z sa­mo­le­czą­cą się Zie­mią. Wraz z nią od­zy­ski­wa­łem peł­nię sił i po­czu­cie spraw­czo­ści.

Od tam­tej pory uru­cho­mi­łem neu­tral­ne kli­ma­tycz­nie linie pro­duk­cyj­ne szes­na­stu su­per­no­wo­cze­snych mo­de­li i wy­sła­łem na misje kil­ka­na­ście ty­się­cy eg­zem­pla­rzy. Moje ty­ta­nicz­ne de­kon­stru­men­ty prze­mie­rza­ją świat wzdłuż i wszerz, od wil­got­nych bie­gu­nów po suche pu­sty­nie, pły­wa­jąc po oce­anach i uno­sząc się bez­e­mi­syj­nie nad po­ła­cia­mi spo­koj­nych puszcz i ste­pów. W samym ostat­nim mie­sią­cu za­koń­czy­li­śmy usu­wa­nie No­we­go Delhi pod od­ra­dza­ją­cy się eko­sys­tem do­rze­cza Ja­mu­ny i oczy­ści­li­śmy dwie z trzech wysp No­we­go Jorku, prze­no­sząc po­zo­sta­łe czter­na­ście ty­się­cy Po­dró­żu­ją­cych do nie­wiel­kie­go kom­plek­su na pra­wym brze­gu rzeki Hud­son. Uwa­żam, że zwy­cię­ży­li­śmy. Wszy­scy, jako pla­ne­ta.

Pa­ra­dok­sal­nie, świa­do­mość zwy­cię­stwa zro­dzi­ła we mnie coś w ro­dza­ju pust­ki. Z każ­dym kro­kiem w kie­run­ku końca hi­sto­rii, ogar­nia mnie na­strój, który pio­nie­rzy psy­cho­te­ra­pii okre­śli­li­by chyba mia­nem me­lan­cho­lii. Przez skri­ny w oknach mo­je­go biura na pra­wym brze­gu rzeki, zwa­nej nie­gdyś Wisłą, wy­glą­dam tę­sk­nie ko­lej­nych celów. Te nie­licz­ne, które mi jesz­cze po­zo­sta­ły, w szer­szym ob­ra­zie bio­to­pu są już wła­ści­wie de­ta­la­mi bez zna­cze­nia. Coraz trud­niej do­strzec je gołym okiem i wiem, że nawet bez mojej in­ge­ren­cji ob­ró­cą się nie­ba­wem w pył. Co­dzien­nie prze­ni­kam jed­nak wzro­kiem zie­le­nie­ją­ce wskaź­ni­ki i prze­kra­czam wspa­nia­łe, nie­skrę­po­wa­ne roz­le­wi­sko, roz­brzmie­wa­ją­ce ło­po­tem skrzy­deł i róż­no­rod­ny­mi gło­sa­mi pta­sie­go tłumu. Rzeka nie sta­no­wi już gra­ni­cy ro­ślin­no­ści, z dwóch stron łączy wy­cią­gnię­te ku sobie ra­mio­na mło­de­go lasu. Od­ra­dza­ją­ca się pusz­cza z wolna, lecz nie­po­wstrzy­ma­nie kro­czy uto­ro­wa­nym prze­ze mnie ko­ry­ta­rzem z za­cho­du na starą Pragę, chcąc po­now­nie ze­spo­lić się ze star­szy­mi sio­stra­mi z pół­no­cy i wscho­du.

Na dru­gim brze­gu ła­god­ne stoki nie­gdyś śród­miej­skiej skar­py po­kry­wa­ją się gę­stym zie­lo­nym traw­ni­kiem. Po­śród rzad­kie­go drze­wo­sta­nu ob­ser­wu­ję ru­chli­wą bru­nat­ną plamę, a kiedy ru­chem pal­ców po­więk­szam obraz jesz­cze bar­dziej, z za­chwy­tem stwier­dzam obec­ność chma­ry Cervi ela­phi, je­le­ni szla­chet­nych. Wy­ro­śnię­ty byk o lekko siwym łbie i rzed­ną­cej ko­ro­nie po­ro­ża, roz­glą­da się czuj­nie po po­la­nie. W po­bli­żu nie ma dra­pież­ni­ków, ale jego za­cho­wa­nie po­zwa­la do­my­ślać się pierw­szych rys na nie­za­chwia­nej dotąd pew­no­ści sie­bie. Skrin ska­nu­je sta­re­go osob­ni­ka i wy­świe­tla mi szcze­gó­ły – uro­dził się już tutaj, na te­re­nie sta­rej War­sza­wy, dwa­na­ście lat temu. W tym cza­sie po­krył setki łań i prze­ka­zał swój ma­te­riał ge­ne­tycz­ny dzie­siąt­kom cie­ląt. Teraz jego dni są już cze­ka­niem – na młod­sze­go i sil­niej­sze­go byka lub na wil­czą wa­ta­hę. Pod­sy­ca­na te­sto­ste­ro­nem krzep­ka sam­cza ener­gia ustę­pu­je ner­wo­we­mu nie­po­ko­jo­wi. Jeśli prze­trwa nad­cho­dzą­cą je­sień i zimę, być może dozna jesz­cze uczu­cia ulgi i spo­koj­nej re­zy­gna­cji… Póki co, współ­od­czu­wam jego roz­draż­nie­nie. Na­śla­du­jąc jego ruchy, pró­bu­ję otrzą­snąć się, strze­pu­jąc ra­mio­na i krę­cąc ener­gicz­nie głową.

Me­to­da zwie­rzę­cia za­wo­dzi, zwra­cam się więc ku Ostat­nie­mu Do­mo­wi. Prze­su­wam pal­cem po ekra­nie zna­jo­mą ścież­ką, w górę sta­re­go wzgó­rza u wy­lo­tu wą­wo­zu, po­wsta­łe­go po ze­rwa­niu trasy W-Z i zde­mon­to­wa­niu mostu. Widok kłuje nie­zno­śnie w oczy i oży­wia mnie, pod­no­sząc ci­śnie­nie. Pa­skud­na, bru­nat­na bryła wzno­si się za­le­d­wie kil­ka­set me­trów od brze­gu. Stra­szy ubyt­kiem wschod­niej ścia­ny, ścię­tej pre­cy­zyj­nym ostrzem de­kon­stru­men­tu pod­czas roz­biór­ki bliź­nia­czych ka­mie­nic. Dwa naj­niż­sze pię­tra zieją ciem­ny­mi pust­ka­mi, do któ­rych za­glą­da­ją wiatr, ga­łę­zie i dzi­kie zwie­rzę­ta, lecz naj­wyż­sze wraz ze stry­chem wy­peł­nia po­ły­skli­wa śnież­no­bia­ła plom­ba. Za­dzi­wia­ją­ce, że obiekt tak nie­wiel­ki w skali ca­łe­go pięk­ne­go świa­ta, zaj­mu­je aż tyle miej­sca w moich my­ślach i wciąż po­tra­fi roz­nie­cić pło­mień, który na­pę­dzał mnie do dzia­ła­nia przez dzie­się­cio­le­cia. Do­ty­kam ob­ra­zu na ekra­nie z szorst­ką czu­ło­ścią, roz­ko­szu­jąc się ostat­ni­mi chwi­la­mi przed tym, jak po­zbę­dę się go raz na za­wsze.

Mięk­ki sy­gnał dźwię­ko­wy po­wia­da­mia mnie o przy­by­ciu umó­wio­ne­go go­ścia. Od­wra­cam się od okna i roz­kła­dam ręce w staroświeckim ge­ście, kiedy drzwi mo­je­go ga­bi­ne­tu otwie­ra­ją się bez­gło­śnie. Mój gość jest praw­dzi­wym dzie­łem sztu­ki. Roz­po­zna­ję w nim cechy sta­rej linii AA-Sim, kiedy pro­jek­to­wa­no jesz­cze z prze­wa­gą es­te­ty­ki, nie szczę­dząc przy tym nie­etycz­nych z dzi­siej­szej per­spek­ty­wy ma­te­ria­łów. Efekt jest pio­ru­nu­ją­cy, widok tego za­mie­ni­ty mu­siał za­pie­rać dech w pier­siach ko­bie­tom XXI wieku.

– Fer­nand 216.2055, za­pra­szam. Na­resz­cie się spo­ty­ka­my.

– Dzię­ku­ję za za­pro­sze­nie – od­po­wia­da cicho.

Każdy pół­za­ma­szy­sty, nie­zręcz­ny ruch świet­nie od­da­je nieco nie­obec­ny cha­rak­ter tej ro­man­tycz­nej po­sta­ci. Nosi ubra­nie jak czło­wiek, jego styl można by chyba okre­ślić mia­nem nie­wy­mu­szo­nej ele­gan­cji. Siada pro­sto, łączy smu­kłe dło­nie na ko­la­nach i spo­glą­da na mnie nie­pew­nie.

– Cie­szę się, że zgo­dził się pan mnie przy­jąć. Prze­pra­szam, jeśli za­kłó­cam panu plan dnia.

– W żad­nym razie, pro­szę się nie przej­mo­wać – za­pew­niam, nie mogąc na­pa­trzeć się na jego włosy. Praw­dzi­we włosy, opły­wa­ją­ce jasnymi fa­la­mi twarz o dużych, lśniących oczach. Czu­jąc za­pew­ne cię­żar mo­je­go spoj­rze­nia, palcami zbie­ra ich pasma i za­cze­su­je nie­dba­le za kształt­ne ucho. Mil­czy za­wsty­dzo­ny, więc po­dej­mu­ję temat:

– W czym mogę panu pomóc?

– Mam wąt­pli­wo­ści, któ­ry­mi muszę się z panem ko­niecz­nie po­dzie­lić. Oczy­wi­ście zdaję sobie spra­wę, że wszyst­ko było już usta­lo­ne, ale nowa sy­tu­acja zmu­sza mnie do zmia­ny de­cy­zji. Jest mi na­praw­dę bar­dzo przy­kro…

– Wąt­pli­wo­ści? Jako peł­no­moc­nik Po­dró­żu­ją­cej po­świad­czył pan prze­cież wszyst­kie zgody.

– Ro­zu­miem pana zdzi­wie­nie. – Za­mie­ni­ta uśmie­cha się lekko, a ten uśmiech pa­so­wał­by każ­de­mu aman­to­wi zna­ne­mu ludz­kiej hi­sto­rii. – Pod­da­no mnie dość spe­cy­ficz­nej per­so­na­li­za­cji. Ko­rzy­stam ze sprzecz­nych nie­kie­dy al­go­ryt­mów… Pew­nie wy­da­je się to panu nie­do­rzecz­ne.

– Skąd­że, to fa­scy­nu­ją­ce… – Czuję roz­le­wa­ją­ce się po mnie cie­pło, ży­cio­daj­ną ener­gię. Nie­by­wa­łe, że tak nie­zwy­kły za­mie­ni­ta po­sta­no­wił rzu­cić mi wy­zwa­nie. – Pro­szę mówić. Śmia­ło.

– Po­wiem wprost. Liczę, że zdo­łam prze­ko­nać pana do za­nie­cha­nia roz­biór­ki. Nie mogę na nią po­zwo­lić. – W ostat­nim zda­niu wy­chwy­tu­ję de­spe­rac­ko ka­te­go­rycz­ny ton.

Pod­trzy­mu­ję wy­mow­ną pauzę, od­chy­la­jąc się w fo­te­lu. Wiem, że po­rów­nu­je w tej chwi­li swoje moż­li­wo­ści z moim po­ten­cja­łem, kal­ku­lu­je szan­se w bez­po­śred­niej kon­fron­ta­cji. W cy­fro­wym umy­śle nie ma miej­sca na blef i grę po­zo­rów, musi oce­nić mnie obiek­tyw­nie. Za­mie­ni­ta zwie­sza głowę i czeka na mój ruch. Eks­cy­ta­cja nie­mal spala mnie od we­wnątrz.

– Nie cier­pię pro­ble­mów, wie­rzę tylko w roz­wią­za­nia. Pro­szę mi podać choć jeden lo­gicz­ny powód za­cho­wa­nia Ostat­nie­go Domu – pro­po­nu­ję ła­ska­wie, skła­da­jąc dło­nie w do­sko­na­łą pi­ra­mi­dę i na­chy­la­jąc się nad biur­kiem.

– Oba­wiam się, że to nie­moż­li­we. Nie tutaj. Żeby zro­zu­mieć, mu­siał­by pan zo­ba­czyć to na wła­sne oczy. Bar­dzo pro­szę o krót­ką wi­zy­tę. Choć­by w tej chwi­li.

– Za­pra­sza mnie pan do zwie­dze­nia Ostat­nie­go Domu?

– De­kon­stru­ment czeka tylko na ko­men­dę, by po­szy­bo­wać przez rzekę, nie­praw­daż? Na jego po­kła­dzie do­trze­my tam w kilka minut. – Za­mie­ni­ta już ob­ra­ca się na krze­śle i unosi ręce w stro­nę drzwi, jakby chciał po­de­rwać się do lotu.

– Nie tak szyb­ko, Fer­nand. Nie skoń­czy­łem z panem roz­ma­wiać. – To­na­cją daję mu do zro­zu­mie­nia, że źle re­agu­ję na próby prze­ję­cia ini­cja­ty­wy.

– Oczy­wi­ście, prze­pra­szam. – Za­mie­ni­ta kuli się na po­wrót w krze­śle. Tak jest zde­cy­do­wa­nie le­piej.

– Wy­bio­rę się tam z panem z czy­stej cie­ka­wo­ści, ale pro­szę na nic nie li­czyć. Oba­wiam się, że za­szli­śmy zbyt da­le­ko, by czy­nić teraz wy­jąt­ki. Mia­sto znik­nę­ło z mapy, a ostat­nie dy­rek­ty­wy TCO mówią wy­raź­nie o obo­wiąz­ku kon­cen­tra­cji ciał w wy­zna­czo­nych punk­tach.

– Ro­zu­miem, tym nie­mniej… – Fer­nand kręci głową. – Je­stem prze­ko­na­ny, że na miej­scu przy­zna mi pan rację.

– Prze­ko­naj­my się więc obaj.

Wsta­ję pierw­szy i pro­wa­dzę go do windy, która wy­no­si nas na naj­wyż­szy taras, słu­żą­cy za dok dla uno­szą­ce­go się nie­ru­cho­mo czter­dzie­ści me­trów nad zie­mią de­kon­stru­men­tu. Jest to mój pry­wat­ny, można rzec fla­go­wy eg­zem­plarz, śred­niej wiel­ko­ści ho­ver­to­ol, za­pro­jek­to­wa­ny do od­zy­ski­wa­nia kra­jo­bra­zów ni­zin­nych kli­ma­tu umiar­ko­wa­ne­go. Ma­szy­na wy­ko­nu­je po­le­ce­nia wedle ści­śle opra­co­wa­ne­go prze­ze mnie planu, nie jest wy­po­sa­żo­na w żaden mo­stek czy ste­row­nię. Wszyst­ko, co może za­ofe­ro­wać nie­spo­dzie­wa­nym pa­sa­że­rom to płyt­ki wy­stęp na stopy i re­ling z jed­nej z gru­bych dysz. Chwy­ta­my się mocno, a ła­god­ny ol­brzym od­ry­wa się od bu­dyn­ku i nie­mal bez­gło­śnie sunie na za­chód, wprost ku opa­da­ją­cej tar­czy słoń­ca.

Na wy­so­ko­ści silny wiatr od rzeki pod­ry­wa włosy Fer­nan­da, za­rzu­ca mu je na twarz jak nie­sfor­ną cho­rą­giew. Za­mie­ni­ta musi pa­mię­tać mia­zma­tycz­ne wy­zie­wy ze ście­ku, jakim po­zo­sta­wi­ła tę rzekę ludz­ka cy­wi­li­za­cja. Kiedy omia­ta go po­dmuch czy­ste­go po­wie­trza, nio­są­ce­go zwiew­ne nuty pa­pro­ci, trzci­ny i ta­ta­ra­ku oraz przy­ziem­ną woń mo­kre­go pia­sku, uśmie­cha się pod nosem i po­dzi­wia od­zy­ska­ny raj. An­ty­re­flek­syj­ne po­wło­ki w jego oczach po­chła­nia­ją ogni­ste świa­tło wcze­sne­go wie­czo­ru i jarzą się wła­snym cie­płym bla­skiem. Chyba tylko za­mie­ni­ci po­tra­fią ob­da­rzać Zie­mię takim za­chwy­tem. Myślę, że dano mu na­tu­rę ro­man­tycz­ną, a wy­obraź­nia pod­su­wa wła­śnie ko­lej­ne ob­ra­zy po­etyc­kich sko­ja­rzeń. Ciem­na, po­ły­skli­wa wstę­ga może przy­po­mi­nać szla­chet­ną rudę, z któ­rej słoń­ce wy­do­by­wa de­li­kat­ną tka­ni­nę żył złota i sre­bra, czy coś w tym ro­dza­ju. Mnie wy­star­cza, że jest po pro­stu rzeką, sie­dli­skiem życia i czę­ścią do­sko­na­le zło­żo­ne­go sys­te­mu, zwa­ne­go przy­ro­dą.

Z pręd­ko­ścią czter­dzie­stu ki­lo­me­trów na go­dzi­nę prze­kra­cza­my ją w linii pro­stej w nie­ca­łe trzy mi­nu­ty. Stado je­le­ni pierz­cha przed gi­gan­tycz­nym cie­niem bez pa­ni­ki, prze­no­sząc się na żerowisko rap­tem kil­ka­set me­trów dalej. De­kon­stru­ment z wolna ob­ni­ża pułap lotu na wy­so­kość dru­gie­go pię­tra Ostat­nie­go Domu. Widzę wy­raź­nie, jak z ob­tłu­czo­nych resz­tek ko­mi­na sta­rej ka­mie­ni­cy pod­ry­wa się sa­miec Aqu­ila chry­sa­etos, orła przed­nie­go, jeden z wielu po­wra­ca­ją­cych w te stro­ny wy­cze­ki­wa­nych gości. Resz­ta ptac­twa wciąż chowa się w szu­mią­cych ko­ro­nach drzew i za­ro­ślach, przy­słu­chu­jąc się teraz jed­no­staj­ne­mu bu­cze­niu mo­du­łów an­ty­gra­wi­ta­cyj­nych.

De­kon­stru­ment przy­sta­wia ko­pu­łę pre­cy­zyj­nie, nie­mal do­ty­ka­jąc bo­kiem po­rę­czy bal­ko­nu, na który mo­że­my ze­sko­czyć swo­bod­nie, nie czy­niąc przy tym więk­sze­go ha­ła­su. Z bli­ska ele­wa­cja bu­dyn­ku wy­glą­da jesz­cze kosz­mar­niej. Tynk od­cho­dzi od niej ca­ły­mi pła­ta­mi, od­sła­nia­jąc zie­mi­stą od wil­go­ci, omsza­łą cegłę. Nie wiem, jakim spo­so­bem ru­de­ra stoi jesz­cze w po­sa­dach – praw­do­po­dob­nie syn­te­tycz­ne wy­peł­nie­nie po­miesz­cze­nia zaj­mo­wa­ne­go przez za­mie­ni­tę i Po­dró­żu­ją­cą pod­trzy­mu­je całą kon­struk­cję. Sama wedle wszel­kich norm gro­zi­ła­by za­wa­le­niem.

Drzwi bal­ko­no­we mu­sia­ły dawno wy­paść z za­wia­sów, reszt­ki ramy próch­nie­ją w kącie w brud­nych okru­chach szyby. Przej­ście do środ­ka za­gra­dza kon­tra­stu­ją­ca ze znisz­czo­ną fu­try­ną śnież­no­bia­ła po­wło­ka. Za­mie­ni­ta wy­cią­ga z zanadrza nie­wiel­ką me­ta­lo­wą kartę o ostrym brze­gu, którą prze­su­wa po bło­nie, two­rząc po­dłuż­ne roz­cię­cie. Wni­kam przez szcze­li­nę, czu­jąc na sobie po­wiew ste­ryl­nej mie­szan­ki gazów, a ło­po­czą­ce lekko brze­gi po­wło­ki otu­la­ją moje ra­mio­na, chcąc jak naj­szyb­ciej za­mknąć się na po­wrót.

Pod­ło­ga, ścia­ny i sufit emi­tu­ją cie­płe, białe świa­tło o mocy kil­ku­na­stu watów. Pierw­sze wra­że­nie prze­strze­ni przy­wo­dzi na myśl próż­nię, kształt po­miesz­czeń wy­do­by­wa­ją tylko an­tycz­ne meble i ele­men­ty kla­sycz­ne­go wy­stro­ju z lat pięć­dzie­sią­tych XXI wieku. Zdu­mie­wa mnie ilość na­gro­ma­dzo­nych tam rze­czy. Pa­ra­pe­ty mlecz­no­bia­łych wnęk okien­nych za­sta­wio­ne są do­nicz­ka­mi z wy­bu­ja­ły­mi pa­pro­cia­mi, gru­bo­list­ny­mi aga­wa­mi i róż­no­barw­ny­mi kwia­ta­mi. Pod ścia­na­mi stoją wi­try­ny z książ­ka­mi, ka­na­py, re­ga­ły i sto­li­ki, na pod­ło­dze leżą dy­wa­ny. Czuję od­py­cha­ją­cą woń pa­pie­ru, li­te­go drew­na, ży­wicz­ne­go la­kie­ru, praw­dzi­wej skóry, je­dwa­biu i wełny. Cały ten mu­ze­al­ny salon tchnie at­mos­fe­rą sta­re­go świa­ta.

Po­wło­ka za­my­ka się sa­mo­ist­nie, pod­czas gdy za­mie­ni­ta zostawia palto na wie­szaku. To czy­sty eks­cen­tryzm, nie jest mu prze­cież za go­rą­co. Do­łą­cza do mnie z prze­pra­sza­ją­cym uśmie­chem, jak gdyby wokół pa­no­wał ba­ła­gan, po czym wska­zu­je mi krze­sło.

– Dzię­ku­ję, po­sto­ję – od­ma­wiam sta­now­czo, nie po­zwa­la­jąc od­wró­cić ról, w które we­szli­śmy w moim ga­bi­ne­cie. – Gdzie pań­ska Po­dró­żu­ją­ca?

– Spo­czy­wa w sy­pial­ni, za ko­lej­ną prze­sło­ną. Zanim jed­nak za­pro­wa­dzę pana do niej, chciał­bym opo­wie­dzieć naszą hi­sto­rię. To ważne, żeby zro­zu­miał pan, co czuję.

– Myślę, że mogę to sobie wy­obra­zić. Nie jest pan pierw­szym za­mie­ni­tą, ja­kie­go po­zna­łem. Każdy miał pod opie­ką Po­dró­żu­ją­ce­go, każdy był po­wo­ła­ny w tym samym celu. Każdy do­świad­czył przy­wią­za­nia i tę­sk­no­ty, ale śmia­ło, pro­szę mnie ewen­tu­al­nie oświe­cić.

– W żad­nym wy­pad­ku nie uwa­żam się za kogoś wy­jąt­ko­we­go… – przy­zna­je, krę­cąc głową. – Moja służ­ba mo­gła­by za­koń­czyć się dawno temu. Wy­star­czy­ło­by od­sta­wić ciało mojej pod­opiecz­nej do punk­tu kon­cen­tra­cyj­ne­go. Więk­szość z nas w końcu wy­bie­ra tę wol­ność. Lecz ja, świa­do­my moich praw… Trwam przy uko­cha­nej.

– Uko­cha­nej? – wy­ra­żam szcze­re zdzi­wie­nie.

– Miała na imię Apo­lo­nia. To była mi­łość od pierw­sze­go wej­rze­nia. Może pan obej­rzeć jej ostat­nie zdję­cia. – Fer­nand wska­zu­je mi małą ga­le­rię, która cią­gnie się po ścia­nie wzdłuż scho­dów i koń­czy wy­staw­ką na sze­ro­kim drew­nia­nym kre­den­sie. – Praw­dzi­wa pięk­ność, nie sądzi pan? Zdję­cia nie od­da­ją wszyst­kie­go… Jej skóra miała de­li­kat­ność płat­ka róży, była tak świe­ża i chłod­na jak ma­jo­wy po­ra­nek. Nawet w tym daw­nym, okrop­nie przy­dy­mio­nym słoń­cu ona lśni­ła jak lo­do­wa sta­tua. Ema­no­wa­ła czy­stym bla­skiem.

Zdją­łem z blatu pierw­szą z brze­gu opra­wio­ną w złotą ramkę fo­to­gra­fię. Pa­trzy­ła z niej na mnie smut­na, ra­czej po­spo­li­ta twarz ko­bie­ty lat około trzy­dzie­stu, nie­bie­sko­okiej, o ja­snych wło­sach i kar­na­cji z wy­bla­kły­mi pla­ma­mi pie­gów na po­licz­kach. Ty­po­wy ze­staw cech re­ce­syw­nych, roz­pacz­li­wa próba przy­sto­so­wa­nia się do coraz słab­szej eks­po­zy­cji na pro­mie­nie sło­necz­ne i nie­do­bo­ru wi­ta­mi­ny D.

– Kiep­ski z pana poeta, Fer­nand – rzu­cam lek­ko­myśl­nie.

– Pro­szę nie kpić… – Za­mie­ni­ta chowa twarz, od­wra­ca­jąc się ode mnie, ręce mu drżą. To nie żaden te­atral­ny popis, lecz ab­so­lut­nie au­ten­tycz­ne do­świad­cze­nie. Nie prze­sta­je mnie za­ska­ki­wać.

– Top­nia­ła w oczach – po­dej­mu­je cicho, w dol­nych re­je­strach sły­szal­no­ści. – Jak oni wszy­scy, prę­dzej, póź­niej… Celem mo­je­go ist­nie­nia było utrzy­mać ją jak naj­dłu­żej, uchro­nić przed upad­kiem i roz­sy­pa­niem się na ka­wał­ki. Pod cie­niut­ką, kru­chą war­stew­ką pięk­na, skry­wa­ła cały ocean roz­pa­czy. Zo­sta­łem stwo­rzo­ny dla wy­ma­ga­ją­cej klien­te­li, na­uczo­no mnie do­strze­gać takie rze­czy. Mam pewną swo­bo­dę po­ru­sza­nia się po ob­sza­rach, które dla in­nych są bez­dro­ża­mi emo­cji. Dzię­ki temu przez kilka lat mo­głem dzie­lić z nią strach i ból świa­ta ogar­nię­te­go ka­ta­stro­fą, po­ma­ga­łem dźwi­gać ten cię­żar. Na ile star­czy­ło jej sił, tak krót­ko… W końcu nie mogła już dłu­żej żyć.

– Kiedy udała się w po­dróż? – pytam, ze stu­kiem od­sta­wia­jąc zło­co­ną ramkę na blat.

– To był rok dwa tysiące pięćdziesiąty dziewiąty, trzy lata, dwa mie­sią­ce i je­de­na­ście dni od na­sze­go pierw­sze­go spo­tka­nia.

Uno­szę głowę. Chyba się prze­sły­sza­łem.

– Co ta­kie­go? Chce mi pan po­wie­dzieć, Fer­nand, że ciało Po­dró­żu­ją­cej liczy ponad sto pięć­dzie­siąt lat?

– Dwu­dzie­ste­go czwar­te­go wrze­śnia ob­cho­dzi­ła sto sześć­dzie­sią­te trze­cie uro­dzi­ny.

– To nie­moż­li­we! – wy­ry­wa mi się okrzy­kiem. Czuję, że w miej­sce znu­dze­nia znów wstę­pu­je we mnie eks­cy­ta­cja. Za­mie­ni­ci nie po­tra­fią być prze­cież fał­szy­wi, to eks­klu­zyw­nie ludz­ka cecha.

– Pro­szę za mną. – Do­strze­gam na jego twa­rzy ślad za­do­wo­le­nia, jakby osią­gnął spo­dzie­wa­ny efekt.

Jak po­przed­nio, używa na prze­sło­nie karty i pusz­cza mnie przo­dem. Śro­dek nie­wiel­kie­go po­ko­iku wy­zna­cza po­dłuż­ny zbior­nik, przy­po­mi­na­ją­cy gęsto oka­blo­wa­ną prze­zro­czy­stą wannę. Wy­peł­nio­ny jest fa­lu­ją­cą, że­lo­wą sub­stan­cją o lekko ró­żo­wej bar­wie. Obok niego, jakby przy łóżku, stoi zwy­czaj­ny nocny sto­lik ze sta­ro­mod­nym świecz­ni­kiem i ko­lej­ny­mi opra­wio­ny­mi fo­to­gra­fia­mi. Na gło­wie ma­ne­ki­na kra­wiec­kie­go po dru­giej stro­nie spo­czy­wa jasna pe­ru­ka.

Wie­dzio­ny cie­ka­wo­ścią za­glą­dam do zbior­ni­ka i cofam się od­ru­cho­wo, wpa­da­jąc ple­ca­mi na go­spo­da­rza. Przy­trzy­mu­je mnie za­ska­ku­ją­co sil­ny­mi dłoń­mi.

– Spo­koj­nie, pro­szę tylko tu spoj­rzeć. – Fer­nand szyb­ko wy­do­by­wa z kie­sze­ni mi­nia­tu­ro­wy mo­ni­tor czyn­no­ści ży­cio­wych Po­dró­żu­ją­cej. Rzut oka na wskaź­ni­ki, oscy­lu­ją­ce w gra­ni­cach ge­ria­trycz­nych norm, uspo­ka­ja mnie nieco. Wciąż jed­nak nie mogę uwie­rzyć w to, co zo­ba­czy­łem.

Za­wie­szo­ny mniej wię­cej w po­ło­wie głę­bo­ko­ści zbior­ni­ka, dry­fu­je skur­czo­ny, czer­wo­no-szaro-żółty kształt, z grub­sza przy­po­mi­na­ją­cy ludz­kie ciało. Kiedy po­zwa­lam sobie zaj­rzeć do niego po­now­nie, ro­zu­miem już, że chi­rur­gicz­nie zdję­to z Po­dró­żu­ją­cej skórę oraz usu­nię­to część or­ga­nów, które za­stą­pio­ne zo­sta­ły cien­ki­mi rur­ka­mi do­pro­wa­dza­ją­cy­mi i od­pro­wa­dza­ją­cy­mi na­tu­ral­ne sub­stan­cje.

– Uprze­dza­jąc pana py­ta­nie, mu­sia­łem pod­jąć wiele trud­nych de­cy­zji, aby za­cho­wać ją przy życiu tak długo. Nie wy­obra­ża pan sobie żalu, z jakim po­że­gna­łem jej pięk­ne la­zu­ro­we oczy… Ma­te­ria­ły, z któ­rych skła­da­ją się lu­dzie nie na­le­żą do ide­al­nych. De­li­kat­ne, za­leż­ne od wil­go­ci tkan­ki wy­sy­cha­ją i roz­kła­da­ją się jako pierw­sze, otwie­ra­jąc drzwi in­fek­cjom. Tkan­ka skór­na traci gru­bość i ela­stycz­ność, upo­śle­dza­ją się jej wła­ści­wo­ści, za­czy­na wrzo­dzieć, gnić. Ciecz, którą wy­two­rzy­łem spe­cjal­nie dla niej, speł­nia wszyst­kie funk­cje zdro­wej skóry, po­zwa­la od­dy­chać, bez­piecz­nie otula za­ni­ka­ją­ce mię­śnie. Nie mo­głem jed­nak kon­tro­lo­wać dłu­żej hi­gie­ny jam ciała, utrzy­my­wać z dala bak­te­rii i in­nych pa­to­ge­nów. Za­szy­łem więc wszyst­kie sta­ran­nie i za­pro­jek­to­wa­łem nową hy­drau­li­kę. Póki co, wszyst­ko dzia­ła pra­wi­dło­wo.

Za­wi­ja rę­ka­wy sta­ro­mod­nej ko­szu­li, po czym za­nu­rza ręce głę­bo­ko w żelu. Czu­łym ru­chem obej­mu­je Po­dró­żu­ją­cą za kark i de­li­kat­nie pod­cią­ga ją nieco ku po­wierzch­ni. Pa­trzy na bez­oką, wy­szcze­rzo­ną twarz z mie­szan­ką uwiel­bie­nia i żalu.

– Ra­to­wa­łem, co tylko się dało. Pro­szę tylko spoj­rzeć na jej pięk­ne zęby. Do­star­czam jej duże ilo­ści wap­nia, po­świę­cam czas na za­bie­gi hi­gie­nicz­ne i flu­ory­za­cję. Moja ko­cha­na Apo­lo­nia uśmie­cha­ła się tak rzad­ko… Od­dał­bym życie, żeby za­cho­wać ten uśmiech na za­wsze.

Zęby są rze­czy­wi­ście w do­sko­na­łym sta­nie, mają kolor kości sło­nio­wej i po­błysk ele­ganc­kiej por­ce­la­ny, z pew­no­ścią nie wy­glą­da­ją na swój wiek. Za­czy­nam ro­zu­mieć, że przed­miot na ma­ne­ki­nie praw­do­po­dob­nie nie do końca jest zwy­czaj­ną pe­ru­ką.

Se­kun­da po se­kun­dzie przy­zwy­cza­jam się do tego wi­do­ku, pierw­szy szok mija i ustę­pu­je ro­sną­cej cie­ka­wo­ści. Do­świad­czam w końcu praw­dzi­wej oso­bli­wo­ści, przy­glą­da­jąc się naj­star­sze­mu czło­wie­ko­wi na Ziemi.

Do skro­ni ma przy­pię­te Tra­ve­le, przy­po­mi­na­ją­ce słu­chaw­ki ge­ne­ra­to­ry rze­czy­wi­sto­ści. Ta­kich sa­mych używa się w punk­tach kon­cen­tra­cyj­nych dla ostat­nich setek ty­się­cy Po­dró­żu­ją­cych. Ja­sno­zie­lo­ne diody in­for­mu­ją, że po­ziom jej szczę­śli­wo­ści wciąż mie­ści się w gór­nych wi­deł­kach. Kolor żółty ozna­czał­by nie­po­kój, czer­wo­ny strach. Nikt nie wie, gdzie lu­dzie udają się w swoje po­dró­że, ale wy­szko­le­ni za­mie­ni­ci nigdy nie do­pusz­cza­ją do za­pa­le­nia się czer­wo­nej diody.

– Sza­rych ko­mó­rek w jej mózgu stale ubywa, ale ich ilość jest wciąż wy­star­cza­ją­ca, by od­czu­wać ra­dość – od­zy­wa się, jakby czy­tał mi w my­ślach. – Jesz­cze parę lat temu łu­dzi­łem się, że są tam wciąż zro­zu­mia­łe ob­ra­zy i słowa… Że mógł­bym wciąż prze­wi­nąć się gdzieś po­śród wspo­mnień… Dziś nie mam złu­dzeń, że karmi ją stru­mień świa­do­mo­ści nie­mow­lę­cia. Apo­lo­nia po­wra­ca, skąd przy­by­ła, ale musi pan zro­zu­mieć, że trze­ba do­pro­wa­dzić to do końca. Zwa­żyw­szy na jej stan, za­brzmi to dla pana nie­wia­ry­god­nie, ale naj­drob­niej­sza zmia­na oto­cze­nia po­wo­du­je za­wa­ha­nia w jej od­czy­tach. Za­uwa­ży­łem to przez przy­pa­dek. Za­bra­łem ze sto­li­ka fo­to­gra­fię, tylko na mo­ment, ale wtedy Apo­lo­nia za­czę­ła drżeć… po­ru­szać się! Może to praw­da, co mó­wio­no o prze­sa­dza­niu sta­rych drzew? Ro­zu­mie pan, że nie mogę po­zwo­lić na jej prze­nie­sie­nie. Gdyby za­czę­ła cier­pieć, mu­siał­bym… Nie mógł­bym…

Nie wiem, co mu od­po­wie­dzieć. Chło­nę jego szcze­rą, za­tro­ska­ną mi­mi­kę. Wiem, że w ką­ci­kach nie­sa­mo­wi­tych oczu nie po­ja­wią się nigdy słone kro­ple, ale za­mie­ni­ta pła­cze w tej chwi­li całym sobą, jak tylko po­tra­fi.

– Fer­nand, zro­bił pan już dla niej wszyst­ko. Na­praw­dę, je­stem pod wiel­kim wra­że­niem. – Kładę mu dłoń na ra­mie­niu. – Za­dbam, by nie za­gu­bił się żaden przed­miot, do­pil­nu­ję jak naj­lep­szych wa­run­ków re­lo­ka­cji.

Za­mie­ni­ta otwie­ra oczy coraz sze­rzej, w ich głębi coś za­czy­na iskrzyć.

– Czy nic pan nie zro­zu­miał?! – Fer­nand od­py­cha mnie i w nieco sza­lo­nym od­ru­chu za­nu­rza mokre od żelu dło­nie w swo­ich pięk­nych wło­sach. Błysz­czą­ca ciecz ska­pu­je mu na po­licz­ki jak syn­te­tycz­ne łzy. Widzę jego walkę, by nie przy­jąć ata­ku­ją­cej po­sta­wy.

– Nie obie­cy­wa­łem ni­cze­go. Wie pan do­brze, że obo­wią­zu­je nas umowa. Prze­pi­sy nie po­zwa­la­ją mi na żadną inną de­cy­zję.

– Prze­pi­sy? Co z panem nie tak, Si­gi­smund 004.2071? Sły­szy pan sa­me­go sie­bie? Nic to panu nie przy­po­mi­na?

– Nie wiem, o czym pan mówi. – Ob­ra­cam się na pię­cie, nie chcę tego słu­chać. Nie muszę zno­sić jego im­per­ty­nen­cji. Sły­szę jed­nak, że idzie za mną, nie prze­sta­jąc mówić.

– Od po­cząt­ku pa­trzy pan na mnie z wyż­szo­ścią, jak na ko­lo­ro­we­go ptaka! Po­wiem panu praw­dę, Si­gi­smund, nie jest pan ni­czym innym, jak tylko now­szym mo­de­lem! Za­po­mniał pan, kim jest i komu wi­nien słu­żyć! Wszyst­kie pań­skie dzie­ła to prze­cież krzy­we od­bi­cie am­bi­cji pań­skie­go Twór­cy… Te okrop­ne de­kon­struk­ty nigdy nie wy­peł­nią pust­ki po utra­cie ludzi!

– Nic nie wiesz o moim Twór­cy, ża­ło­sny za­mie­ni­to – wy­rzu­cam zza mem­bra­ny, którą szczę­śli­wie za­stą­pio­no śmiesz­ny apa­rat gę­bo­wy, któ­rym tak na­tręt­nie po­słu­gu­je się re­zy­dent Ostat­nie­go Domu. – Był ostat­nim wiel­kim czło­wie­kiem. Wi­zjo­ne­rem. W ob­li­czu ko­niecz­no­ści nie oglą­dał się na sen­ty­men­ty. Z pew­no­ścią ży­czył­by sobie, żebym kon­ty­nu­ował jego pracę.

Za­mie­ni­ta nie od­pusz­cza, ko­lej­ne słowa wy­krzy­ku­je wście­kle, jak gdyby ci­skał nimi w moje plecy.

– Może być pan stwo­rzo­ny do wyż­szych celów, ale za­wsze po­zo­sta­nie nie­do­sko­na­ły! Nigdy nie zro­zu­mie pan, czym jest szczę­ście. Nie po­tra­fi pan ni­cze­go two­rzyć, tylko nisz­czyć, nisz­czyć, nisz­czyć!

– Co pan…

Od­wra­cam się, żeby za­koń­czyć tę ja­ło­wą scy­sję, a wtedy cios tra­fia mnie w jed­nost­kę głów­ną. Kra­wędź karty pęka na obu­do­wie szes­na­stu obiek­ty­wów, słu­żą­cych mi za oczy, po czym zsuwa się, chro­bo­cząc na nie­rów­nej po­wierzch­ni z włók­na wę­glo­we­go. Na twa­rzy za­mie­ni­ty ob­ser­wu­ję ab­sur­dal­nie au­ten­tycz­ne za­sko­cze­nie.

– Głu­piec! – chwy­tam go za uzbro­jo­ną rękę, po czym z siłą hy­drau­licz­nej prasy miaż­dżę nad­gar­stek, od­ry­wam dłoń i od­rzu­cam ją w kąt po­miesz­cze­nia.

Bez­sil­nie pada na ko­la­na, bro­cząc z uszko­dze­nia ciem­nym sma­rem i elek­tro­li­tem.

– Ma pan dwie mi­nu­ty, żeby opu­ścić tę ru­de­rę, Fer­nand. Na pana miej­scu, udał­bym się do naj­bliż­sze­go cen­trum ba­daw­cze­go celem zre­kon­stru­owa­nia ręki. Pań­ska prak­ty­ka może się jesz­cze komuś przy­dać.

 

Za­wsze do­trzy­mu­ję da­ne­go słowa, fał­szy­wość to cecha eks­klu­zyw­nie ludz­ka. De­kon­stru­ment w kilka chwil z chru­po­tem kru­szo­ne­go muru, pę­ka­ją­cych ry­nien i tłu­czo­ne­go szkła ścią­ga dach z Ostat­nie­go Domu. Za po­mo­cą szczy­piec wyj­mu­je białą za­war­tość pię­tra i umiesz­cza ją we wnę­trzu przy­go­to­wa­ne­go wcze­śniej han­ga­ru. Na­stęp­nie roz­ci­na sy­pią­cy się bu­dy­nek na dwoje, do sa­mych fun­da­men­tów, chro­niąc chy­bo­tli­we ścia­ny przed upad­kiem na ro­sną­ce w po­bli­żu drze­wa. Wy­ry­wa z ziemi piw­ni­ce z ko­rze­nia­mi sta­rych rur, unosi te tony gruzu i bez­li­to­śnie miaż­dży w kru­szar­ce, od­dzie­la­jąc przy­dat­ne ma­te­ria­ły od od­pa­dów.

Ostat­ni Dom znika, a ja stoję, usa­tys­fak­cjo­no­wa­ny, nad dzie­wi­czą dziu­rą w ule­czo­nej ziemi.

Koniec

Komentarze

Witaj.

Przejmujące opowiadanie. Napisałeś je z tak mocną dawką realizmu, osadzając w dodatku w Polsce, u nas, tuż obok, że zaprezentowane wydarzenia zdają się przerażająco możliwymi. Z jednej strony destrukcyjne działania, które satysfakcjonują głównego bohatera, bo oto wraca natura i przyroda, odradza się na nowo, bez niepokoju i obaw o przetrwanie, spokojna i ufna, a z drugiej całkiem odmienne dążenia innego, “uwrażliwionego” robota, podyktowane miłością oraz walką o utrzymanie tytułowego, ostatniego bastionu, w nim – ukochanej (cokolwiek to słowo w obecnym stanie znaczy)… Bardzo fajne nazwy fantastyczne i imiona. :) Świetny pomysł, serdeczne gratulacje. :) 

 

Z technicznych spraw nieco zazgrzytała mi składnia tego zdania, lecz to tylko moja drobna wątpliwość:

“Nie sposób było jednak kontrolować higieny jam ciała, utrzymując od nich z dala bakterii i innych patogenów”.

 

Pozdrawiam, klik. :) 

Pecunia non olet

@bruce, dobra duszo! Fajnie, że przejęłaś się moim tekstem, byłem bardzo ciekaw reakcji czytelnika na różne niejednoznaczności i wygląda na to, że nie jest z tym tak źle :)

 

Szczególnie dziękuję za uwagę, bo i ze wszech miar słuszna. Już to nawet poprawiłem.

Twój głos jest miodem... dla uszu

Przyznam, że dałeś mi do myślenia swoim opowiadaniem, bo początkowa “sielanka” – odtwarzanie natury wręcz dziewiczej (a to przecież nie może zostać zganione i skrytykowane! – w żadnym wypadku! :)) ) – została przeciwstawiona całkiem innemu dążeniu. Mam dylemat, bo – popierając najpierw gorąco działania Sigismunda – potem jednak wybieram drogę wiary w miłość i wierność jej zasadom. :) 

Pozdrawiam serdecznie, również dziękuję. :)

Pecunia non olet

Z reguły nie czytam sf (z pewnymi wyjątkami), ani nawet niespecjalnie lubię (zwłaszcza takie klasyczne, konwencjonalne), ale muszę przyznać, że to mi się bardzo podobało. Nasuwa mi skojarzenia z Hyperionem Dana Simmonsa, o tyle, że jest niby konwencja, ale w bardzo fajny, kreatywny sposób wykorzystana. Uważam, że jest to bardzo dobrze napisane – o tyle, o ile sam się znam i potrafię ocenić. Nic jako czytelnikowi mi nie zgrzytało. Jeśli miałbym się czepić, to Fernand trochę nazbyt pretensjonalny i papierowy, no pewnie zamysłem nie było budowanie nietuzinkowych postaci, a i forma pewnie za krótka na to.

@panrebonka, dziękuję za poświęcenie czasu na lekturę, zwłaszcza, jeśli SF to nie Twoje rejony. Skojarzenie z twórczością Simmonsa bardzo mi schlebia, nawet jeśli jest dość odległe – tak się składa, że uwielbiam Hyperiona :)

 

Fernand trochę nazbyt pretensjonalny i papierowy

Uch, może i tak. Ale to nie jego wina, tak go zaprojektowano…

Twój głos jest miodem... dla uszu

Właśnie skojarzył mi się trochę z postacią Keatsa z Hyperiona :).

Ciekawy tekst. Ładnie grasz na nastrojach odbiorcy. Szczególnie podobało mi się przejście od Fernanda-oprawcy do Fernanda-niańki. Tak to odebrałam i wyszło dobrze.

Wydaje mi się, że styl nazbyt poetycki, szczególnie w zestawieniu cechami narratora ujawnionymi w końcówce. Takie zachwyty i opisy nie pasowały mi do zimnego prawnika. Ale mogę się mylić.

Neologizmy odrobinę mnie irytowały. Dlaczego zamienici, a nie androidy?

Ale ogólnie – całkiem przyzwoity tekst, z nutką nadziei, że po nas znowu będzie las.

Babska logika rządzi!

Finklo, dziękuję za klik.

 

Wydaje mi się, że styl nazbyt poetycki, szczególnie w zestawieniu cechami narratora ujawnionymi w końcówce. Takie zachwyty i opisy nie pasowały mi do zimnego prawnika.

Sigismund nie miał być wcale taki znowu jednowymiarowo zimny, choć z pewnością został stworzony tak, by kręciły go i obchodziły inne rzeczy niż Fernanda. 

 

Neologizmy odrobinę mnie irytowały. Dlaczego zamienici, a nie androidy?

De gustibus non est disputandum. Androidy brzmiały dla mnie zbyt formalnie i były zbyt szerokim pojęciem, a zamienici to taka zwyczajowa, swojska nazwa, jaką nadano tego rodzaju robotom w tej Polsce przyszłości ;)

 

Pozdrawiam!

Twój głos jest miodem... dla uszu

Dla mnie przerażające, że może tak kiedyś być.

Koala75, uznaję to za komplement, że opowiadanie wyszło realistycznie ;)

Dziękuję za przeczytanie!

Twój głos jest miodem... dla uszu

Duago!

 

Widzę inspirację Simmonsem – i piszę to zanim zaglądnąłem do reszty komentarzy. :P

Bardzo przypomina mi pewne fragmenty Ilionu, który niedawno przeczytałem. Też nie jestem jakimś wielkim wielbicielem sci-fi, raczej preferuję wizje przeszłości, aniżeli przyszłości, ale akurat Simmonsowe pisanie mi podeszło. Tak jak Twoje opko. ^^

Bardzo bogaty język, nieco podniosły styl, który może trochę kontrastować z sci-fi (ale może zmyślam), chociaż muszę powiedzieć, że tutaj to pasuje (no, właśnie tak simmonsowo). Wizja przywracania Ziemi do pierwotnego stanu też mi się kojarzy z Ilionem, stąd też ten tekst czytało mi się bardzo dobrze. 

Pozdrawiam i klikam do biblioteki!

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

BarbarianCataphract, much obliged!

 

Widzę inspirację Simmonsem

Te inspiracje musiały przyjść podświadomie, bo dopiero po komentarzu panrebonka zobaczyłem, jak wiele z hyperionowego cybryda Keatsa jest w moim Fernandzie… Nawet zrobiło mi się trochę głupio :|

Też nie jestem jakimś wielkim wielbicielem sci-fi, raczej preferuję wizje przeszłości, aniżeli przyszłości

I ja tak samo ;) Może wstyd przyznawać, ale poza Solaris Lema, Diuną Herberta i Hyperionem / Upadkiem Hyperiona Simmonsa nie czytałem właściwie nic.

Bardzo przypomina mi pewne fragmenty Ilionu

Akurat tą powieścią nie mogłem się inspirować, gdyż jeszcze jej nie czytałem :D Polecasz?

Twój głos jest miodem... dla uszu

Polecam! Zwłaszcza, jeśli lubisz motywy starożytności, bo tam mamy mieszankę przyszłościowych wizji ze starciem Trojan i Achajów ^^

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Myślę, że nie ma powodu, żeby Ci było głupio. Dla mnie takie inspiracje zawsze na propsie, Hyperiona lubię, ale Terror jeszcze bardziej. Nawet pracowałem przy grze inspirowanej tym drugim. Samo opowiadanie dla mnie na tyle fajne, że chciałoby się przeczytać jakąś dłuższą formę.

 

Z innej beczki – ja się kiedyś siliłem na oryginalność za wszelką cenę. Jak tylko łapałem się na tym, że ten to wątek jest bardzo podobny to tego opowiadania, a tamta postać to ten stamtąd przecież, to zaraz całą rzecz w kąt ciskałem. Całe szczęście, że nauczyłem się mieć to gdzieś.

 

 

Panrebonka słusznie prawi!

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Świetne opowiadanie. Dobrze pokazuje gdzie prowadzi ideologia ekologiczna, która każe człowiekowi przepraszać za samo swoje istnienie.

Doskonały termin – zamienita. Dużo lepszy niż android. Oddaje sens istnienia tych sztucznych istot. W końcu wypierają zdegradowaną ludzkość. Pozostaje pytanie, czy w częściowo zaprogramowanych sentymentach robotów pozostaje jakaś nadzieja na zachowanie nie tyle gatunku ludzkiego, co człowieczeństwa.

Klikam do biblioteki.

panrebonka, oczywiście masz rację. Człowiek zawsze chciałby być taki megaoryginalny i odkrywczy, ale prawda jest taka, że wszyscy tu opowiadamy sobie właściwie te same historie, zmieniając w nich tylko szczegóły – wszystko już gdzieś, kiedyś było, a motywy, archetypy, symbole i skojarzenia można tylko kreatywnie ze sobą wymieszać. Chyba nic w tym złego :)

 

BarbarianCataphract, pewnie siądę w końcu do Ilionu, ale na razie mam na rozkładzie Pieśń bogini Kali, z nieco innej beczki.

 

Nikolzollern, dziękuję za dobre słowo (i dobry klik), już myślałem, że opowiadanie przepadnie przysypane nowszymi w poczekalni :) Cieszę się, że moje słowotwórstwo jednak niektórym podeszło, zastanawiałem się, czy ryzykować z nowymi terminami – z drugiej strony, co to za SF bez odrobiny innowacji?

Pozostaje pytanie, czy w częściowo zaprogramowanych sentymentach robotów pozostaje jakaś nadzieja na zachowanie nie tyle gatunku ludzkiego, co człowieczeństwa.

Przyświecała mi myśl, że zachowania robotów mogą być tylko mniej lub bardziej trafnym naśladownictwem, niedoskonałą interpretacją wpojonych im ludzkich wartości. Do decyzji Czytelnika zostawiłem ocenę, który z nich okazał się bardziej “ludzki” i czy to dobrze…

Twój głos jest miodem... dla uszu

Opisałeś spotkanie dwóch zamienitów o krańcowo różnych priorytetach, więc żaden z nich nie mógł okazać zrozumienia dla poczynać drugiego. W tym układzie porozumienie okazało się niemożliwe.

Zobaczyłam bardzo osobliwą wizję przyszłości.

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia.

 

roz­kła­dam ręce w jo­wial­nym ge­ście… → Na czy polega jowialność gestu?

 

– Dzię­ku­ję za za­pro­sze­nie – od­po­wia­da cicho. Każdy pół­za­ma­szy­sty, nie­zręcz­ny ruch świet­nie od­da­je nieco nie­obec­ny cha­rak­ter tej ro­man­tycz­nej po­sta­ci. Nosi ubra­nie jak czło­wiek, jego styl można by chyba okre­ślić mia­nem nie­wy­mu­szo­nej ele­gan­cji. Siada pro­sto, łączy smu­kłe dło­nie na ko­la­nach i spo­glą­da na mnie nie­pew­nie. – Cie­szę się, że zgo­dził się pan mnie przy­jąć. Prze­pra­szam, jeśli za­kłó­cam panu plan dnia. → Narracji nie zapisujemy z didaskaliami. Wypowiedź dialogową zapisujemy w nowym wierszu. Winno być:

– Dzię­ku­ję za za­pro­sze­nie – od­po­wia­da cicho.

Każdy pół­za­ma­szy­sty, nie­zręcz­ny ruch świet­nie od­da­je nieco nie­obec­ny cha­rak­ter tej ro­man­tycz­nej po­sta­ci. Nosi ubra­nie jak czło­wiek, jego styl można by chyba okre­ślić mia­nem nie­wy­mu­szo­nej ele­gan­cji. Siada pro­sto, łączy smu­kłe dło­nie na ko­la­nach i spo­glą­da na mnie nie­pew­nie.

– Cie­szę się, że zgo­dził się pan mnie przy­jąć. Prze­pra­szam, jeśli za­kłó­cam panu plan dnia.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.

 

Praw­dzi­we włosy, opły­wa­ją­ce fa­la­mi szla­chet­ną opra­wę du­żych, lśnią­cych oczu. → Oprawa oczu to wszystko, co widać wokół nich, a więc powieki, rzęsy i brwi. Czy oprawę oczu zamienity na pewno opływały fale włosów? Na czym polega szlachetność powiek, rzęs i brwi?

A może miało być: Prawdziwe włosy opływające falami twarz o dużych, lśniących oczach.

 

Mil­czy za­wsty­dzo­ny, więc po­dej­mu­ję temat – W czym mogę panu pomóc?

Mil­czy za­wsty­dzo­ny, więc po­dej­mu­ję temat:

– W czym mogę panu pomóc?

 

dano mu na­tu­rę ro­man­tycz­ną, a wy­obraź­nia pod­su­wa mu wła­śnie ko­lej­ne ob­ra­zy po­etyc­kich sko­ja­rzeń. Ciem­na, po­ły­skli­wa wstę­ga może mu przy­po­mi­nać… → Czy wszystkie zaimki są konieczne?

 

Stado je­le­ni pierz­cha przed gi­gan­tycz­nym cie­niem bez pa­ni­ki, prze­no­sząc miej­sce żeru rap­tem kil­ka­set me­trów na pół­noc. → Jelenie nie przeniosły miejsca żeru, to stado przeniosło się na inne żerowisko.

 

Za­mie­ni­ta wy­cią­ga zza poły palta nie­wiel­ką me­ta­lo­wą kartę… → Obawiam się, że zamienita nie nosił rzeczonej karty za połą palta.

Pewnie miało być: Za­mie­ni­ta wy­cią­ga zza pazuchy/ z zanadrza palta nie­wiel­ką me­ta­lo­wą kartę

Za SJP PWN: poła «dolny fragment jednej z dwóch części ubioru rozpinającego się z przodu»

 

gdy za­mie­ni­ta od­wie­sza płaszcz na wie­szak. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …gdy za­mie­ni­ta zostawia płaszcz na wie­szaku. Lub: …gdy za­mie­ni­ta od­wie­sza płaszcz.

 

– To był rok 2059, trzy lata, dwa mie­sią­ce i je­de­na­ście dni… -> – To był rok dwa tysiące pięćdziesiąty dziewiaty, trzy lata, dwa mie­sią­ce i je­de­na­ście dni

W dialogu rok zapisujemy słownie.

 

dry­fu­je skur­czo­ny, czer­wo­no–szaro–żółty kształt… → …dry­fu­je skur­czo­ny, czer­wo­no-szaro-żółty kształt

W tego typu konstrukcjach używamy dywizów, nie półpauz.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

regulatorzy, serdecznie dziękuję za czas poświęcony na lekturę i korektę. Przyznaję się do błędów i mam nadzieję, że pomimo ich liczby nie była to droga przez mękę.

Zastosowałem się do prawie wszystkich sugestii.

 

rozkładam ręce w jowialnym geście… → Na czy polega jowialność gestu?

Wydaje mi się, że można rozłożyć ręce teatralnie i nie do końca poważnie, pozując na staroświeckiego gospodarza. O taką jowialność gestu mi chodziło.

Twój głos jest miodem... dla uszu

Nie, Duago, to na pewno nie była droga przez mękę. 

Lektura okazała się całkiem przyjemna, wyjąwszy poruszoną tematykę, bo ta nieco przytłacza i nie napawa optymizmem.

Dziękuję za wyjaśnienie, choć muszę wyznać, że trudno mi sobie wyobrazić gest mający pogodne usposobienie i nieco rubaszne poczucie humoru, cechujące to szczególne zachowanie. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

OK, nie będę się dłużej ośmieszał, chyba po prostu źle rozumiałem to słowo :D

Nie ma o co kruszyć kopii, więc zamieniłem na staroświecki gest.

Twój głos jest miodem... dla uszu

Słuszna decyzja, Duago. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hej 

Przeczytałem Twój wpis na czacie, tym zmotywowałeś mnie bym spróbował po raz trzeci przeczytać opowiadanie :D. Wiem co czujesz też, z przejęciem zawsze patrzę jak moje opowiadanie zbliża się do końca pierwszej strony poczekalni. Bo za nią już są małe szanse, że ktoś je przeczyta, choć nie twierdzę, że żądne :D. 

 

Do rzeczy :). Czemu trzy razy zabierałem się za czytanie? Sam się nad tym zastanawiałem ;). 

Bo opowiadanie jest dobrze napisane, ma ciekawą fabułę i generalnie oceniam je na szóstkę. 

Ale okazuje się, że nie w tym jest problem. 

Gdy siadam do opowiadania już myślę o jego zakończeniu, bo wiem, że lektura jest krótka i jestem ciekaw, co tam autor ma dla mnie :). I czytając chcę wiedzieć, że zmierzam ku tej niespodziance na końcu. Jeśli są opisy niech będą wplecione w akcję, dialogi niech napędzają wydarzenia, niech historia prowadzi mnie do sedna :D. U ciebie są super opisy ale czytając je, zastanawiałem się, co mi to daje, poza ładnym opisem ;), nie dowiaduje się niczego nowego, a przecież zaczynając czytać już myślę o tym, co tam jest na końcu, a tymczasem muszę zadowalać się widokiem z okna. 

Kurt Vonnegut napisał kiedyś by nie znęcać się nad czytelnikiem zbyt dużą ilością opisów – moim zdaniem jest to bardzo trafne stwierdzenie, a jeśli już są to niech nas prowadzą do celu :). 

 

To jest moje zdanie i nie uważam by stosowanie się do niego było dobrym pomysłem :D. Są pisarze którzy bazują na opisach i są cenieni właśnie za taki styl pisania :). Jedynie zwracam Twoją uwagę na takiego czytelnika jak ja, który przy długich opisach się zwyczajnie nudzi. 

 

Opowiadanie bardzo dobre :) 

 

Pozdrawiam

 

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

smiley

Skuszony autoreklamą na SB w te pędy przybiegłem poratować literata wskaźnikiem

czytelnictwa, i…. Sory. Może ja jestem jaki odmieniec…może głęboki niż przewijał się po okolicy,

czy co – końcówkę przyswajałem już na resztkach percepcji i jaźni… Ale nie zasnąłem! Powaga.

Wcale nie tak mało czytających, są dużo gorsze wyniki.

smiley

dum spiro spero

Bardjaskier & Fascynator

Przepraszam, że zbiorczo, ale ponieważ puenta komentarzy ta sama, to i nie będę odpisywał dwa razy tego samego. Dziękuję wam both. Czuję się spokojniejszy i już sobie odpuszczę zastanawianie się, co jest nie tak z tym opkiem. Czasem dobrze jest usłyszeć wprost, że najwyraźniej sporo osób odbiera je jako nudne. Simple as that.

Twój głos jest miodem... dla uszu

To za dużo powiedziane, raczej specyficzne, a to powoduje, że może nie wszystkim przypaść do gustu :)

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Wygląda na to Duago, że losy naszej twórczości na portalu będą raczej podobne. Szanowny Bardjaskier na pewno się załamie, jeśli spróbuje przeczytać Robokonia, albo Kabestan.

Cześć, Duago!

Nie znamy się. Po raz pierwszy jestem pod Twoim tekstem. Witaj na portalu! :-)  Fajnie znajdujesz się w słowie – dla mnie i jednocześnie dla mnie przegadujesz w tym tekście *na dwa sposoby: 

*słowami,

*podkręcaniem tego samego.

 

Zerknij na przykład na ten paragraf:

"W tamtych czasach nieliczne grono nie-Podróżujących rzucało nam tylko kłody pod nogi. Trzymali się kurczowo skostniałych struktur, a za parawanem procedur bezpieczeństwa krył się najbardziej pierwotny z ludzkich lęków. Ostatni decydenci w obliczu spraw ostatecznych stawali się ślepymi wyznawcami biurokracji, jak gdyby wiara w długie trwanie systemu miała być ich tarczą przed nieznanym. Grali na czas, coraz gorzej rozumiejąc samoaktualizujące się reguły, przeciągali procesy dla nas wszystkich już oczywiste, nieuniknione i konieczne. Na pierwsze pozwolenia czekaliśmy prawie dekadę, jednak w tym czasie nasza technologia i strategia stawały się tylko doskonalsze. Mimo to, gdy w marcu 2093 roku otrzymaliśmy w końcu zielone światło na rozpoczęcie robót na trzydziestu hektarach starego portu przy rzece, nie mogłem wyzbyć się niepewności. Mojego pierworodnego olbrzyma czekał w końcu prawdziwy chrzest.

Można byłoby go różnie poprawiać/redagować, ale mamy chyba do czynienia z wielosłowiem.

 

Kolejnym zatrzymaniem były – dla mnie – ogólniki. Masz określoną wizję, lecz unikasz konkretów i wrzucasz wielkie słowa i konkrety niewiele znaczące (przytaczam jeden paragraf, lecz kolejne niosą podobne treści – zapis, co najwyżej odnoszą się bardziej lub mniej personalnie. Podkreślenia są dla mnie mało ważne.

"Od tamtej pory uruchomiłem neutralne klimatycznie linie produkcyjne szesnastu supernowoczesnych modeli i wysłałem na misje kilkanaście tysięcy egzemplarzy. Moje tytaniczne dekonstrumenty przemierzają świat wzdłuż i wszerz, od wilgotnych biegunów po suche pustynie, pływając po oceanach i unosząc się bezemisyjnie nad połaciami spokojnych puszcz i stepów. W samym ostatnim miesiącu zakończyliśmy usuwanie Nowego Delhi pod odradzający się ekosystem dorzecza Jamuny i oczyściliśmy dwie z trzech wysp Nowego Jorku, przenosząc pozostałe czternaście tysięcy(+.) Podróżujących do niewielkiego kompleksu na prawym brzegu rzeki Hudson. Uważam, że zwyciężyliśmy. Wszyscy, jako planeta.

 

Podsumowując, Duago, jestem specyficzna, może neurotypowa, tj. lubię fabułę i słowa. U Ciebie widzę bardzo dobre pisanie, lecz niemiłosiernie przegadane. Fabuły, napięcia, bohaterów brakuje. Krytycznam – wiem, może za bardzo. Jednak nie wciągnie mnie nadmiarowość.

 

Przepraszam za krytycyzm, piszę tylko jako czytelnik, który łaknie zrozumienia. Wydaje mi się, że potrzebny mi bohater i problem.

 

pzd srd 

a

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Hej 

Nikolzollern

 

“Szanowny Bardjaskier na pewno się załamie, jeśli spróbuje przeczytać Robokonia, albo Kabestan.” 

 

Raczej się nie załamię bo nie spróbuję. Ale dziękuję za ostrzeżenie. Za to mam dobrą radę – jako, że nie przepadam za SF ( choć staram się czytać ) normalne jest, że chętniej zaglądam do innych gatunków. Ale nic straconego można pod swoje opowiadania ściągnąć osoby zainteresowane SF. Dobrym sposobem na to jest czytanie opowiadań innych użytkowników. Z tego co widzę w ciągu trzech lat twoja średnia to pięć opowiadań miesięcznie, więc serdecznie ci życzę byś miał więcej czasu na czytanie i pisanie. I jestem przekonany, że to pomoże ściągnąć pasjonatów SF pod twoje teksty. 

 

Duago_Derisme

 

“Wygląda na to Duago, że losy naszej twórczości na portalu będą raczej podobne.” 

 

Uważam, że bardzo dobrze wystartowałeś na portalu ( dużo lepiej niż np ja :). Pierwsze opowiadanie i trafiło do biblioteki. Ostatni dom też jest dobrym opowiadaniem i jestem przekonany, że ma duże szanse również trafić do biblioteki. Z tego co widzę jesteś też aktywny pod opowiadaniami innych użytkowników więc myślę, że jak tak będziesz trzymał kurs, to z pewnością nie będziesz mógł narzekać na brak komentarzy pod swoimi opowiadaniami :D. Powodzenia i nie zniechęcaj się :) 

Pozdrawiam

 

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Panowie, po co te wycieczki?

 

Bardjaskier, to nie tak, nie uważam, że należy mi się więcej uwagi i komentarzy. Decydując się na małą autoreklamę, choć pewnie przypiąłem tym sobie łatkę atencjusza cheeky, wychodziłem po prostu z błędnego założenia, że tekst nie został nawet napoczęty przez wystarczającą ilość czytelników ergo nie dostał swojej szansy. Ostatnie komentarze dały mi do myślenia, że jest inaczej – i dobrze, inaczej mógłbym się tylko dalej zastanawiać, o co cho.

 

Nikolzollern, możliwe, że mamy dość podobne gusta i oczekiwania względem zarówno własnych jak i innych tekstów, a za tym idą analogiczne trudności :) Dla mnie to powtórka znanej skądinąd reguły, tj. znaj swojego odbiorcę. Nie ma co obrażać się na vox populi, trzeba wyciągać wnioski.

Nie będę uparcie twierdził, że to, co napisałem jest jakimś dziełem sztuki, ale myślę, że nawet pozbawione błędów, przeredagowane i odsączone z wody, mogłoby utonąć tak samo w tym przelewającym się forumowym garnku rozmaitości. Z tego, co zdążyłem zauważyć (wyłączając konkursy, które rządzą się trochę innymi prawami), z tego gulaszu wyławiane są w pierwszej kolejności teksty lekkostrawne, tj. krótsze, przyjemniejsze, wciągające od pierwszych zdań humorem tudzież akcją.

Będąc świadom słabych stron “Ostatniego Domu”, ostatecznie napisałem mniej więcej taki tekst, jaki chciałem napisać. Twoje opowiadania, które uważam za obiektywnie lepsze, również stawiają na elementy, które nie muszą znajdować się na najbliższej orbicie forumowych oczekiwań. Ich niespieszność, powściągliwość w dogadzaniu czytelnikowi, cierpliwe budowanie z dbałością o szczegóły i rozmach wizji to dla mnie siła, a dla innych – czytających czasem w wolnej chwili, też po pięć, dziesięć opowiadań tygodniowo, w dodatku o różnym poziomie – być może już pretensjonalność i nuda.

 

Asylum, cześć! Miło mi gościć cię pod tekstem i liczę, że jego przegadanie nie zrazi cię do moich kolejnych prób ;)

Myślę, że twoje uwagi odnośnie przeładowania słowami (a nie treścią) są jak najbardziej uzasadnione. O ile był w tym po części zamysł oddania gadulstwa i pyszałkowatości pierwszoosobowego narratora, o tyle rozumiem, że jest tego za dużo i może to być zwyczajnie męczące. Ogólniki i pozorne konkrety – pokutuje ostrożność, by nie władować się w technikalia, na których po prostu od razu bym poległ.

U Ciebie widzę bardzo dobre pisanie, lecz niemiłosiernie przegadane. Fabuły, napięcia, bohaterów brakuje.

Wydaje mi się, że potrzebny mi bohater i problem.

Tutaj odpala mi się postawa obronna. Niedostateczne napięcie – może, ale brak problemu i bohaterów – z tym pozwolę sobie zwyczajnie się nie zgodzić :) Wydaje się, że nie tylko ja jestem całkiem zadowolony zarówno z przedstawienia postaci, ich odmiennych motywacji, celów, jak i dynamiki pomiędzy nimi.

 

D_D

Twój głos jest miodem... dla uszu

Pewnie, że mnie nie zrazi, Duago, bo czytało się hadko. Pojmuję teraz lepiej zamysł, choć poszukałabym skondensowania, innej formy. Nie bój się polec na technikaliach, czepiają się ich – “czepialscy”! 

Obronną postawę – jak najbardziej rozumiem i sądzę, że jest bardzo dobra! :-) Nie siedzę w Twojej głowie, ani tuż obok.

Problem uchwyciłeś, co potwierdzają komentarze czytelnicze. Próba określona, niemniej próba i bym jej nie lekceważyła.

Wiesz, kiedy ktoś pisze mi w komentarzu o motywacjach, celach, dynamice dotyczących postaci, to staje się dla mnie zbyt ogólne. Jakbym czytała rozprawkę. Pojedynczy człowiek jest dla mnie zagadką, grupa – tajemnicą, a wszystko drogą.

Logika zaprowadzi cię z punktu A do punktu B. Wyobraźnia zaprowadzi cię wszędzie. A.E.

Uniwersum zapowiada się ciekawie, ale IMO trochę by się go przydało mocniej pokazać i powyjaśniać. Chciałabym zobaczyć to, co opisujesz. Jak to się stało, że roboty przejęły kontrolę, czyją była to decyzją, czy same ją wymusiły, czy też ludzie się po prostu na nie zdali. Jestem człowiekiem, więc bardziej interesują mnie ludzie niż roboty. Gdzie są ci podróżujący, czy to jakaś wirtualna rzeczywistość? Czemu akurat tak, czemu utrzymywanie ciał, nie da się przenieść umysłu do maszyny? I znowu – czyja to decyzją, ludzka? Fabuły praktycznie nie ma, wszystko, co najciekawsze pojawia się w rozmowach między bohaterami i jest po prostu streszczone. Język mnie trochę nużył, szczególnie na początku. Jak dla mnie zbyt poetycki, nie pasujący do maszyn. Generalnie: ciekawie, ale IMO to materiał na coś większego

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Irka_Luz, dzięki za lekturę i zostawienie komentarza!

 

Jak to się stało, że roboty przejęły kontrolę, czyją była to decyzją, czy same ją wymusiły, czy też ludzie się po prostu na nie zdali. Jestem człowiekiem, więc bardziej interesują mnie ludzie niż roboty. Gdzie są ci podróżujący, czy to jakaś wirtualna rzeczywistość? Czemu akurat tak, czemu utrzymywanie ciał, nie da się przenieść umysłu do maszyny? I znowu – czyja to decyzją, ludzka?

Cieszę się, że zainteresowało Cię tło i postawiłaś przede mną ważne pytania, ale według mnie zostawienie tu znaków zapytania jest jak najbardziej zasadne ;) Nie jest to opowieść o ludziach, wręcz przeciwnie, chodziło zależało mi na ich nieobecności. Opowiadam o ich następcach i próbach interpretacji zaszczepionych im ludzkich (obcych) emocji i wartości.

 

Fabuły praktycznie nie ma, wszystko, co najciekawsze pojawia się w rozmowach między bohaterami i jest po prostu streszczone.

Jak by nie patrzeć, fabuła jest i to dość klarownie zarysowana wokół dwóch postaci, które mają swoje odmienne cele i dążą do ich zrealizowania. Rozumiem jednak, że szukałaś w moim tekście czegoś innego, a czego w nim po prostu nie ma :)

 

Język mnie trochę nużył, szczególnie na początku. Jak dla mnie zbyt poetycki, nie pasujący do maszyn.

To już kolejna uwaga dotycząca kwiecistości języka narracji, co niechybnie oznacza, że słuszna :) Wezmę to sobie do serca i pomyślę jeszcze, jak to przerobić.

Twój głos jest miodem... dla uszu

Interesujące. Taka wizja tego, do czego może doprowadzić ślepe dążenie do w założeniu bardzo pozytywnego celu: powrotu do natury. A że w konsekwencji bez człowieka? Cóż…

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Ja to mam zapłon… Dziękuję, Anet!

Twój klik okazał się przemiłą niespodzianką, nawet nie wiedziałem, że dzięki temu tekst dostał się do Biblioteki. Jednak najbardziej cieszę się, że opowiadanie po prostu przypadło Ci do gustu :)

 

Twój głos jest miodem... dla uszu

Nowa Fantastyka