- Opowiadanie: Neron - Eleanor Rigby

Eleanor Rigby

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Eleanor Rigby

Eleanor Rigby picks up the rice

In the church, where a wedding has been

Lives in a dream

 

The Beatles

 

 

 Miałem w głowie tylko jedną myśl: zdążyć. Zdążyć i powiedzieć wszystko to, co powinno zostać powiedziane, nie pozwolić jej uciec. Ostateczna decyzja uniosła głowę w ostatniej chwili; i dlatego teraz biegnę przez lotnisko jak w kiepskiej komedii romantycznej, pośród tłumu zirytowanych i rozbawionych ludzi, którzy zaraz rozlecą się po świecie jak szarańcza (nigdy nie zobaczą swoich twarzy). Mój wzrok w coraz większej panice prześlizguje się po wszystkich anonimowych człowiekopodobnych sylwetkach; w końcu odnajduję spojrzenie błękitu, połyskujące zdziwieniem i nadzieją.

 Stoi w tłumie, dziwnie nieśmiała, w eleganckim, piaskowym płaszczu; jedną bladą dłoń zaciska na rączce komicznie zbyt dużej walizki, drugą odgarnia złote włosy z czoła. Wszystko wokół niej rozmywa się i ciemnieje; tylko błękitne oczy prowadzą przez labirynt tłumu. Gdy stoimy naprzeciw siebie, milczymy z dziwnym skrępowaniem. Rozpaczliwie szukam słów, które należało wypowiedzieć już dawno; w końcu mam, chwytam, były na samym wierzchu serca pod kołdrą wątpliwości, które odrzucam. Potok płynie, a razem z nim jaśnieją i śmieją się jej oczka. Puszcza swoją śmiesznie dużą walizkę i obejmuje mnie, ja ją, mocno, by nigdy nie wypuścić. Opieram brodę na czubku złotej poduszki, która zawsze rodziła sny pełne piękna. Przymykam oczy, kołysząc drobne ciało w ramionach, wreszcie bezpieczne, wreszcie na swoim miejscu, chronię piękny kwiat przed suszą, przed ulewami, przed pasożytami i chorobami, przed ślepotą świata wokół, niech rośnie, rozwija się, jak tylko chce, ku słońcu, ku ziemi, bez zbędnych dłoni bezwzględnych ogrodników, niech kwitnie własnym błękitem, niech będzie najczulszym snem ogrodu. Snem, który sama wyśni.

 Słyszę odległy szum ludzi wokół; większość nie zwraca na nas uwagi, część zaszczyca przelotnymi spojrzeniami obojętności lub pozornego zainteresowania. Kilku pewnie wyświetliło tą samą kliszę, która narzucała mi się od samego początku; ale nawet jeśli życie jest momentami jak kiepską komedią romantyczną, pełną głupich perypetii i obowiązkowego happy endu, to nie widzę w tym nic złego.

– Jedźmy do domu – powiedziałem, gdy oderwaliśmy się od siebie; skinęła głową, nie znajdując jeszcze głosu.

– Wiesz – powiedziała później, nakładając leniwie swój puchaty biały szlafrok na nagie ciało – Czułam, że przyjedziesz, ale i tak się bałam.

– Ja nie byłem pewny – przyznałem cicho – Wiedziałem, co chcę ci powiedzieć już dawno, i że trzeba to zrobić; mimo to bałem się.

– A żal? Nie miałeś do mnie żalu? – zapytała cicho, stając przy oknie i patrząc przez nie w zamyśleniu.

– Trochę. Dużo. O to, że nie wyszło za pierwszym razem.

– Miałam tak samo. Zawsze czuje się wtedy żal?

– Chyba tak, jeśli ci zależało. Jeśli ci nie zależało, to pewnie też, ale to wtedy inny żal.

– O co?

– O to, że druga osoba nie jest tym, za kogo ją braliśmy. To zły żal. Nie lubię go.

– To jest dobry żal? – zdziwiła się, zerknąwszy na mnie błękitem.

– Nie wiem. Wiem tylko, że tamten jest zły.

– Brakowało mi ciebie i twoich kretynizmów.

– Mnie ciebie też – odpowiedziałem, wygrzebując się z łóżka. Podszedłem do niej i objąłem. Położyła mi głowę na ramieniu. Staliśmy tak kilka chwil, obserwując świat poniżej, przez szklane lustro okna. Nagle westchnęła.

– Spójrz na tych wszystkich samotnych ludzi.

 Spojrzałem. To były tłumy. Nie powinno mnie to zaskoczyć, ale… skąd oni się wzięli? Dlaczego wyglądali jak nie na swoim miejscu? Patrzę. Mężczyzna szedł przed siebie, ze zmęczonym, zaspanym wyrazem twarzy, ze wzrokiem uparcie wbitym w niedostrzegalną przestrzeń. Minęła go starsza pani, wciąż w zimowej kurtce i czapce; w rękach niosła siatki pełne codziennych zakupów. Szła powoli, człapała wręcz, stawiając ostrożnie nogę za nogą; patrzyła na nie, jakby bała się potknąć. Nie zauważyła psa, który załatwiał się na trawniku obok; po drugiej stronie smyczy rozdrażniony mężczyzna rozkładał woreczek na odchody, klnąc przy tym, na czym świat stoi. Zwierzęcego sprawcę gniewu zauważyła za to mimochodem przechodząca kobieta w średnim wieku; zmarszczyła nos, zamrugała i przyśpieszyła znacząco, zostawiając za sobą zawstydzonego nie wiadomo czym mężczyznę i psa, który nic nie robił sobie z głupich ludzkich problemów.  Po wszystkim, zadowolony, niedbale machnął parę razy łapami, wbijając grudki ziemi, które majestatycznie wzbiły się w powietrze i opadły na to, co po sobie pozostawił; poczekał na pana, ignorując jego niezrozumiale i wiecznie marudny humor, a po chwili radośnie wyrwał się przed siebie, głodny dalszego spaceru, ciągnąc za sobą smycz i złorzeczącego pod nosem człowieka. Zmagania zwierzęcia i właściciela bez większego zainteresowania zaobserwował chłopiec, maszerujący ze zbyt dużym plecakiem; żuł gumę i kopał kamień, w którym widział po prostu… kamień. Nie zwrócił uwagi, kiedy, włożywszy nieco zbyt dużo siły, wykopał go poza chodnik, na jezdnię. Po prostu poszedł dalej. W jego głowie nie zamieszkało żadne wspomnienie. Na chłopca przelotnie spojrzała dziewczyna, odrywając się na krótką chwilę od ekranu wyrysowanego ścianą tekstu tłumu ludzi na grupowej konwersacji, do której zresztą szybko powróciła, i od której nie odwróciła się nawet, kiedy prawie wpadła na parę idącą w przeciwną stronę. Trzymali się mechanicznie za ręce i mówili coś ze sobą, a słowa próżni rozbijały się w powietrzu i spadały na deptaną tysiącami stóp ziemię. Ziemię, która, choć przykryta grzeczną piżamą betonu, uchylała ją śmiało, ukazywała przebłyski rozkwitającej skóry; kusiła uparcie swoim dziwnym urokiem doświadczonej, a zarazem dziewiczej piękności. Na próżno wabiła, na próżno czekała, zdawało się, że nikt nie dostrzega tej prośby o uwagę.

– Mamy taką piękną wiosnę – powiedziała cichutko ta, której błękit widział. Dostrzegłem jej odbicie w szybie i obraz ten przykrył wszystko inne. Ubrała ten swój wyraz twarzy, tak jasny, że nie potrafię go opisać; miałem tylko nadzieję, że jest on przeznaczony dla mnie.

– To jeszcze zima – mruknąłem kątem ust, nie wiedząc, co powiedzieć, wpatrzony w nasze odbicie jaśniejące jej twarzą.

– Nie, już dawno nie. Gadasz głupoty, McKenzie – powiedziała żywo, po czym wbiła mi boleśnie łokieć między żebra. Syknąłem, roześmiała się, nie wiem dlaczego, ale sam zacząłem się śmiać.

 Nikt nas nie usłyszał, nikt nas nie widział, nikt nie podniósł wzroku i nie zobaczył wtulonej do siebie, zaśmiewającej się pary za kryształem świata po drugiej stronie szyby.

 Dni z nią w końcu nabrały odpowiedniego smaku i biegły w kierunku, w którym biec powinny. Budziłem się wyspany, zwykle przed nią, lubiła się wylegiwać. Patrzyłem często, jak spokojnie oddycha przez sen, z delikatnie rozchylonymi ustami, a potem wysłuchiwałem jej udawanego gniewu. Nikomu nie chciało wstawać się wcześnie wstawać z łóżka, zanim zebraliśmy dość energii, często rozmawialiśmy, kochaliśmy się albo czytaliśmy książki porzucone poprzedniego dnia. W końcu któreś z nas wstawało, robiło kawę i śniadanie dla dwojga; mijało pośród rozmów albo towarzyszyło nam przy filmie. Potem z reguły siadałem do klawiatury, próbując napisać cokolwiek z sensem, a ona wychodziła na spacer z aparatem. Czasem jej towarzyszyłem, ale rzadko; każdy z nas potrzebował też czasu dla siebie – chociaż lubiłem te momenty, gdy widziałem ją robiącą zdjęcia. Gdy robiła to, co kocha, piękniała jeszcze bardziej. fotografowała wszystko, co miała przed sobą; obrazy, które pokazywała, z reguły były prozaiczne. Pusta butelka na ławce. Kiełkujące powoli pączki. Cienie. Kałuże. Kwiaty. Codzienność – ale widziana przez pryzmat jej spojrzenia, miała w sobie dziwną głębię, choć nieco niepokojącą; przez to, jak głęboko zakorzenione w rzeczywistości, zdawały się nieprawdziwe, pozowane (nigdy takie nie były pamiętam pamiętam).

 Gdy była na którymś ze swoich spacerów, próbowałem pisać, ale znów nie mogłem, nie potrafiłem przełamać krat, za którą kotłowały się słowa. Walczyłem przez chwilę, ale bezowocnie, więc się poddałem. Ekran zgasł. Postanowiłem przejść się na krótki spacer; odrobina świeżego powietrza dobrze mi robiła, myśli często pojawiały się znikąd, uwalniane przez sam nie wiedziałem co; wówczas jak najszybciej wracałem do domu, nim uciekną zbyt daleko, a ja znów zostanę z niczym.

 Wkładałem buty, kiedy to się stało. Uniosłem wzrok i krzyknąłem; na ścianie przy drzwiach, na półkach, których nigdy tam nie było, rzędem stały słoiki, a w nich, w bezosobowej, dziwnokolorowej brei pływały twarze, dziesiątki, setki twarzy, twarzy bez wyrazu, naszych twarzy, tych, które ubieramy przed wyjściem, i te, które wkładamy po powrocie do domu, niektóre szczerzyły się szyderczo, inne uśmiechały fałszywie skrywając łzy, jeszcze inne kpiły grymasem, które nie potrafiłem nawet określić…

 Automatycznie zrobiłem krok do tyłu, niemal się przewracając; chciałem krzyczeć, ale znów nie znalazłem głosu, a wtedy nagle wszystko zniknęło. (jakby nie istniało)

Nigdy nie opowiedziałem co mi się przytrafiło nikomu, zwłaszcza Eleanor; była ostatnią osobą, która powinna to usłyszeć. Nie wiem, skąd miałem takie przeświadczenie, ale niczego nie byłem tak pewny, jak tego.

 Czasem halucynacje – niektóre równie niepokojące – powtarzały się.

 O żadnej z nich nie powiedziałem głośno.

Jakiś czas później (czas nie biegnie) później słowa płynęły same, dawałem się im prowadzić za rękę, to one prowadziły palce uderzające z gorączką w klawiaturę. Pisałem kilka godzin, kiedy Eleanor wróciła, bardziej zamyślona niż zwykle. Usiadła w milczeniu na moich kolanach, założyła ręce na szyję i w ciszy obserwowała znaki wyłaniające się z bieli.

– Mów, co się stało – powiedziałem po chwili i przestałem pisać, słowa przestały płynąć, zatamowane przez niepokój.

– A coś musiało się stać?

– Znam cię. Odpowiesz?

– Nic, naprawdę. Tylko – wiedziałem, że w tej chwili przygryzła wargi, robiła to bardzo często, kiedy się zastanawiała (tęsknię za widokiem i smakiem tych warg) – spacerowałam przy kościele. Był ślub.

– I co, porwałaś pannę młodą sprzed ołtarza?

– Już ciebie ledwo znoszę, McKenzie.

– Yhm. Też cię kocham.

– Państwo młodzi akurat wychodzili przed kościół, wiesz, i rzucali ryżem.

– Może uda im się uzbierać parę misek w kraju dobrobytu, na dobry start.

– Będziesz ty w końcu cicho? – zapytała, ale ja wiedziałem, że jej usta się uśmiechają.

– Prosisz o dużo, ale spróbuję.

– Dziękuję. Zrobiłam im kilka zdjęć z daleka…

– Mam nadzieję, że wzięłaś za to porządną kwotę, co? Nikt nie robi zdjęć na ślubie za darmo.

 Odwróciła głowę i spojrzała na mnie w groźnym milczeniu.

– Przepraszam, przepraszam. Co z tym ryżem?

– Nie jestem pewna, ale nie wydawał się… realny.

– GMO.

– Ja nie żartuję. Masz czasem wrażenie, że wszystko wokół jest jakieś nieprawdziwe?

 Przyznam, że czułem pokusę rzucenia kolejnego czerstwego żartu, ale z jakieś nieznanej mi przyczyny nie mogłem; słowa cofnęły się z powrotem (brak słów brak słów). Pojawił się niepokój; doskonale rozumiałem, co miała na myśli. Mówiąc szczerze, miałem takie wrażenie praktycznie każdego dnia (słyszysz mnie nie ignoruj mnie); czasem były to delikatne nitki nie do uchwycenia, rzeczy, które nie wiadomo dlaczego wydawały się nie na swoim miejscu, jednym detalem – i to taki, którego nie potrafiłem jasno określić – psuły efekt harmonii i prawdy, z której zbudowany jest świat. Czasem dochodziły do tego drobne i bardzo niepokojące przewidzenia, jak te ze słoikami pełnymi twarzy; wszystko to sprawiało, że nie mogłem się poczuć w pełni częścią tego świata, nieważne, jak bardzo bym próbował (nigdzie nie pasujesz).

– Nie mam – skłamałem tak spokojnie, jak tylko mogłem; prawda wyzwala, a w pewnych okolicznościach nikt nie chce wyzwolenia (nie ignoruj mnie mówię).

– Beznadziejnie kłamiesz.

– To po prostu świat, Elly – powiedziałem cicho, tuląc ją mocniej; przez krótką, straszną chwilę miałem wrażenie, jakby niknęła pod moim dotykiem, jakbym obejmował powietrze – To normalnie, że czujemy się w nim obco.

– Myślę, że jest w tym coś więcej.

– Czasem za dużo myślisz.

– Nie można myśleć za dużo, McKenzie.

– Tutaj akurat bardzo się mylisz, moja piękna, naiwna dziewczyno.

– Zebrałam trochę tego ryżu – wyznała nagle; sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła drobne ziarenka. Zerknąłem; na jej mlecznej dłoni spoczywało kilka ziarenek – widok ten, nie wiedząc dlaczego, obrzydził mnie. Miała rację, to było coś nienaturalnego, wypaczonego i udającego tylko rzeczywistość; z odrazą i fascynacją oglądałem chwilę coś, co na pierwszy rzut oka było ordynarnie prozaicznymi ziarnami ryżu, ale…

– Wyrzuć je – powiedziałem ostrzej, niż zamierzałem.

– Dlaczego? – spytała ze zdziwieniem – Wiem, że są jakieś dziwne, ale…

– Wyrzuć je, Elly – powtórzyłem, już ciszej i spokojniej – Jeżeli ci na nas zależy, wyrzuć je przez okno.

 Siedziała chwilę nieruchomo, nie rozumiejąc, dlaczego to takie dla mnie ważne, dlaczego głupie ziarna ryżu mogą stać się przyczyną przedramatyzowanej tragedii; ostatecznie, pokręciła tylko głową, wstała i wyrzuciła je przez uchylone okno, po czym wróciła na moje kolana.

– A jak u ciebie? – zapytała sztucznie wesołym głosem – Jak pisanie?

 Zawahałem się – nie znałem odpowiedzi. Gdyby spytała mnie jeszcze kilka chwil temu, odpowiedziałbym, że dobrze, lepiej niż od dawna, napisałem dużo, historia sama się prowadziła; ale teraz sam już nie wiedziałem. Patrzyłem na długie rzędy znaków ciągnących się po horyzoncie monitora – wprawdzie były opowieścią, ale nie byłem już przekonany co do ich wartości; a nawet jeśli historia była, to co za różnica, skoro…?

– Chyba nikt nie chce słuchać tych kazań – powiedziałem w zamyśleniu, wycierając machinalnie dłonie; miałem wrażenie, jakby ubrudziły się dotykiem klawiatury – Piszę historie, których i tak nikt nie usłyszy. I po co to?

– Ja je słyszę – powiedziała łagodnie, ale zmarszczyłem brwi. Coś w tym zdaniu brzmiało nie tak, bardzo nie tak (słyszała nie słyszy).

– Ostatecznie, jakie to ma znaczenie – mruknąłem, nagle bardzo, bardzo zmęczony – Muszę się położyć. Będziesz obok?

 Uśmiechnęła się. Zaniosłem ją do łóżka, położyłem i zasnąłem, wtulony w drobne ciało, które musiało być rzeczywiste.

 Sam nie wiem kiedy, ale czas przyśpieszył gwałtownie tak, że ledwo za nim nadążaliśmy; już dawno przestałbym próbować, ale Eleanor zawsze odwracała głowę, patrzyła swoim błękitem, a ja, zacisnąwszy zęby, biegłem dalej. Stałbym w miejscu, gdyby nie ona. Myślę, że o tym wiedziała, choć nigdy nie przyznałem tego głośno.

 Udawało nam się jakoś utrzymywać na całkiem przyzwoitym poziomie, z mojego pisania (nikt nie słyszy) i z jej fotografii (nikt nie zobaczy). Byliśmy szczęśliwi, a to coś, co naprawdę niewielu może powiedzieć z pełnym przekonaniem. Oczywiście, były gorsze chwile, było parę kłótni, ale nie miały znaczenia (ignoruj cienie i to, jak opada ryż nie słyszysz co mówię?). Była obok i nigdy nie rozstawaliśmy się na dłużej – od kiedy znów połączyły nas słowa na lotnisku, jak w komedii romantycznej. Byliśmy młodzi, ale po raz pierwszy uwierzyłem w naiwne piękno happy endu.

 Dorastaliśmy gdzieś podczas drogi. Na jednym ze spokojniejszych odcinków podeszła do mnie i zaczęła głaskać po głowie. Miała dziwny wyraz twarzy; malowała się na nim niepewność, a ona rzadko kiedy była niepewna (udawała była różą).

– Głaszcz, głaszcz – mruknąłem leniwie, przeciągając się w łóżku, był wczesny ranek – I mów.

– Co mam mówić?

– Wstałaś wcześniej niż ja. Nigdy nie wstajesz wcześniej, leniu. I masz dziwny wyraz twarzy. Jakbyś zjadła przeterminowanego naleśnika.

 Roześmiała się, ale niepokój nie spłynął z jej twarzy, zaczął obmywać też mnie.

– Coś się stało? – spytałem, poważniejąc.

 Skinęła głową.

– Coś złego?

 Spojrzała z dojrzałym zastanowieniem (przygryzła wargi uwielbiałeś jak przygryzała wargi), po czym powoli pokręciła głową.

– Myślę, że nie. Ale zrozumiem, jeśli uznasz inaczej – powiedziała z lekkim zdenerwowaniem.

 Zmarszczyłem brwi, nie rozumiejąc.

– Jestem w ciąży. Będziesz ojcem, McKenzie.

 Zamilkłem na dłuższą chwilę, pozbawiony oddechu przez nagłe uderzenie odpowiedzialności.

– Rozumiem, że… – zaczęła, ale nie dałem jej dokończyć i przytuliłem ją bardzo, bardzo mocno, czując jak śmieje się lekko i płacze w moich ramionach.

– Sądziłam, że się przestraszysz – powiedziała później przy śniadaniu.

– Kiedy ja się cholernie boję – zapewniłem ją.

– Myślałam, czy nie będziesz chciał mnie zostawić.

– Poczekaj, aż będę musiał zmienić pierwszą pieluchę.

– Kretyn – powiedziała czule.

– Nie zostawię cię, Elly – powiedziałem poważnie – Już nigdy więcej cię nie zostawię i już zawsze będziemy razem.

– Kocham cię.

– Ja ciebie też.

 Uśmiechnęła się. Od tamtego czasu zaczęło się moje dość gwałtowne – i średnio udane, zapewne – dorastanie. Część druga komedii romantycznej po latach wraca do kin; teraz młoda para, która obiecała sobie miłość na zawsze w tłumie lotniska, staje przed nowymi i jeszcze trudniejszymi perypetiami, które wystawią ich związek na próbę – rodzicielstwem! Czy żar ich miłości przejdzie zwycięsko przez…

 Tak, tak. Cholera, to komedia romantyczna, wiadomo, że się uda, dzielnie pokonamy swoje problemy, te wydumane i to rozwiązania przez dziesięciominutową rozmowę, jak i te faktyczne.

 Często gładziłem ją po rosnącym coraz bardziej brzuchu.

– Jasne, nie przejmuj się, to wcale nie jest creepy – powiedziała, kiedy pewnego wieczoru po prostu odłożyłem książkę i zacząłem ją głaskać.

– Przepraszam.

– Kretyn – westchnęła tylko cicho i też odłożyła książkę.

– Mam nadzieję, że będzie podobna do ciebie, Elly.

– Oho, już wiesz, że to córka?

– Mam nadzieję. Jeśli to będzie syn podobny do mnie, to pobawimy się w Spartan i znów będziemy tylko my.

– Jesteś pieprznięty, McKenzie – zaśmiała się – Opowiem twojemu dziecku, co o nim wygadywałeś.

– Proszę bardzo. To będzie córka.

– Skąd wiesz?

– Nie wiem, skąd wiem, ale wiem – odpowiedziałem z przekonaniem. Tylko podniosła oczy do góry i wróciła do książki, uśmiechając się od czasu do czasu.

 Nie powiedziałem jej, dlaczego tak lubię dotykać jej brzucha; w każdym razie, nie powiedziałem całej prawdy.

 Chciałem się upewnić, że dziecko naprawdę istnieje.

 (Chciałeś chcieć)

 Byłem przy niej, kiedy rodziła, nie mogąc znieść bólu malującego się na jej twarzy; nie mogłem zrobić nic, poza byciem przy niej, a i tak miałem wrażenie, że to za mało. Była dzielna; po wszystkim z uśmiechem przytuliła naszą córeczkę (ale zamknąłeś dramat albo cud narodzin w jednym akapicie).

– Twój tata wiedział, że się zbliżasz – wyszeptała – To pierwszy raz, kiedy udało mu się mieć rację.

 Życie bardzo się zmieniło i musieliśmy zrezygnować z wielu naszych przyzwyczajeń, nie mówiąc już o rozsądnej dawce snu, ale dawaliśmy jakoś radę (tęsknię). Eleanor siadała często na fotelu przy oknie, z dzieckiem w ramionach, i obserwowały świat zza szyby; uwielbiałem, gdy tak siedziały, rodzina, którą kochałem i którą stworzyliśmy (mogliście).

 Rzeczywistość wydawała się piękniejsza niż sen.

 Dziecko miało jej oczy, jej błękitne oczy, a na główce zaczęły nieśmiało wyglądać złote promyki włosów.

 Siedziała na tym fotelu, z dzieckiem w ramionach, kiedy nagle przyklęknąłem przy niej i zadałem pytanie.

– Oszalałeś? Mam się pozbyć mojego Rigby i co, nazywać się Eleanor McKenzie? O nie, pochowają mnie pod własnym nazwiskiem. Jak to w ogóle brzmi, Eleanor McKenzie, phi. Jak parodia piosenki, nie uważasz?

– Brzmi cudownie, Elly. Jak baśń o życiu długo i szczęśliwie.

– W takim razie – westchnęła – Dobrze. Wyjdę za ciebie. Uwielbiam sztampowe zakończenia.

 Jest coś niesamowitego, kiedy widzisz ukochaną osobę w białej sukni. Elly wyglądała jak obietnica; obietnica poranka, obietnica długiego, szczęśliwego życia razem. Patrząc na nią w bieli, miałem przed sobą przyszłość, o której zawsze podświadomie marzyłem. Nie wierzyłem w swoje szczęście; jak to się stało, że w tym tłumie samotnych ludzi, nie wiedzących, dokąd zmierzają, udało nam się spotkać i pokochać? Jaka szansa na to była, złączył nas przypadek, przeznaczenie? Czy ludzie naprawdę są dla siebie stworzeni? Nasza dwójka, w świecie, którego nie rozumiała, ale rozumiała siebie, i to wystarczyło.

 W tłumie samotnych znalazłem błękit, a błękit mnie ocalił.

 (Nikt nie został ocalony)

 Przestała się uśmiechać, gdy goście przy wyjściu obsypali nas ryżem. Schyliła się i zebrała garść. Udawałem, że nie widzę, licząc, że przemilczenie i tym razem wystarczy.

 Na weselu znów uwierzyłem, że wszystko będzie w porządku; Elly, od dziś pani Eleanor McKenzie, tryskała energią i dobrym humorem. Jaśniała jak niebo, którym była. W nocy tuliłem i całowałem jej ciało, kochałem się z miłością, która miała się powtarzać i trwać już wiecznie, aż do końca.

 (Końca)

 Miesiąc miodowy potrwał weekend – ale spędziliśmy go tylko w dwójkę, pierwszy raz zostawiając dziecko pod opieką dziadków. Wylecieliśmy na Wyspy, do Londynu. Włóczyliśmy się głównie po Camden Town albo spacerowaliśmy nad Tamizą. Nigdy nie zapomnę, jak oparła mi głowę na ramieniu, błękitnymi oczkami wpatrzona w Westminster po drugiej stronie rzeki. Padał delikatny deszcz, otworzyłem więc parasol, czerwony jak jej płaszcz. Moment, który pamięć zachowała, namalowany chwilą (to obraz to obraz). Chwilą, która mogłaby trwać wiecznie; dwójka ludzi pośród życia wieków wielkiego miasta, dwójka ludzi, która w końcu pokonała samotność i znalazła swoje miejsce.

 Rutyna dnia powróciła razem z nami, ale była to rutyna, która nie przeszkadzała i nie zabijała; nie dostrzegałem, a raczej nie chciałem dostrzegać drobnych znaków, które przeczyły sielance. Coraz częściej przyłapywałem Elly z nieobecnym smutkiem wypisanym na twarzy. Siedziała w swoim ulubionym fotelu, przy oknie, machinalnie bujając dziecko.

– Spójrz na tych wszystkich samotnych ludzi – mówiła czasem, chyba nawet nie zdając sobie sprawy, że myśli na głos – Skąd oni się tam wzięli? Gdzie jest ich miejsce?

 Raz czy dwa widziałem, jak wychodzi z łazienki z zaczerwienionymi oczami. Płakała. Nie potrafiłem się przemóc, pocieszyć ani spytać, co jest nie tak; miałem podejrzenia, które usiłowałem odtrącić. Odwracałem wzrok. Nie znajdowałem słów (milczałeś słyszysz mnie).

 Na ogół jednak dni wypełnione były szczęściem. Jej obecność, oczy, uśmiech i głos były wszystkim, czego potrzebowałem (prawda), a obserwowanie jak dziecko upodabnia się do niej, największą radością, jakiej doświadczyłem – duma rodzica, który wciąż nie wierzy, że może dać światu tyle piękna, stworzyć je z najważniejszą osobą ze wszystkich.

Odwróciłem wzrok od monitora. Znowu płakała (nienawidzę gdy z błękitnego nieba płacze deszcz). Tym razem nie potrafiłem odwrócić wzroku, nie mogłem milczeć, dość już (dość już). Wstałem, przyklęknąłem przy niej, pogładziłem po głowie najpierw dziecko, później ją.

– Co się stało? – spytałem łagodnie (wiesz).

 Pokręciła głową, uśmiechnęła się smutno przez zasłonę łez.

– Bylibyśmy szczęśliwi, prawda? – wyszeptała głosem plecionym dziwnie ze smutku i marzeń.

– A nie jesteśmy? Masz mnie, jak ja mam ciebie, mamy naszą…

– Córeczkę, tak – powiedziała; jej twarz najpierw przykryła się rozrywającą serce tęsknotą, aż ubrała jedną ze strasznych masek ze słoików, które niegdyś widziałem. Była to maska balansująca między zimną obojętnością a szczerą nienawiścią, maska przerażająca u tak dobrej osoby, którą była, zwłaszcza, że patrzyła przecież na nasze dziecko.

– Elly… co się dzieje? – spytałem z tłumionym przerażeniem.

– Pamiętasz ten dzień na lotnisku?

– Oczywiście, że tak – uśmiechnąłem się i uspokoiłem, to jedno z najpiękniejszych wspomnień, jakie miałem.

– Pamiętasz, co mi mówiłeś?

– Każde słowo.

 (powtarzałeś je przez lata i będziesz powtarzać do końca tylko nie kiedy było trzeba)

– Jak w komedii romantycznej – wyszeptała – Nasza druga szansa zaczęła się jak w komedii romantycznej.

 Skinąłem głową i spróbowałem pogłaskać jej policzek, ale odsunęła się lekko; moja dłoń zawisnęła w powietrzu i opadła po chwili, jak słowa wyciekające z delikatnych ust Elly.

– Och, słońce, gdybyś tylko mi wtedy to wszystko powiedział – uśmiechnęła się smutno. Spojrzałem, nie rozumiejąc. Spojrzałem w jej oczy, ale było w nich coś takiego, że musiałem odwrócić wzrok, spojrzeć gdziekolwiek indziej. Spojrzenie padło na dziecko. Zmarszczyłem brwi. Coś w tym obrazku było bardzo nie tak. Zadrżałem, gdy zrozumiałem, co.

– Dziecko… – wyszeptałem – Ona…

– Nie oddycha – potwierdziła spokojnie, patrząc z obojętnością na małe, delikatne ciałko spoczywające w jej ramionach – Co cię tak dziwi? Przecież nie żyje. Trupy nie oddychają.

 Z martwych ust dziecka wysypało się kilka ziarenek ryżu. Wzdrygnąłem się.

 Skamieniały, z niemym przerażeniem obserwuję, jak najpierw unosi ciało naszej córki za jedną nóżkę i trzyma je na wysokości twarzy, obserwując badawczo, a potem krzywi się i rzuca nim za siebie. Delikatne uderza w ścianę, osuwa się po niej makabrycznie, zostawia za sobą ślad krwi, aby na końcu, w nienaturalnej pozie, spocząć na podłodze, z dziwnie wygiętymi rękoma i nogami oraz na wpół uchylonymi ustami.

 Nasze dziecko.

 Nasze dziecko, martwe, porzucone, z oczami koloru błękitu, które nigdy nie spojrzą na świat oczami dorastania. Z ustami rubinów, które nigdy nie powiedzą do nas „mamo” i „tato”.

– Daj spokój, nie płacz – mówi, jakby zdziwiona moją rozpaczą, jej oczy są tak niewinnie zdumione, że przestaję, nie rozumiem, nie wiem, co się dzieje – Za czym tym płaczesz, dlaczego? Po co?

– Przecież… ona tam leży…

– Leży – wzrusza ramionami – I co?

– Nie żyje – szepce zdrętwiałymi wargami.

– Przecież ona nigdy nie żyła.

 Patrzę tylko na nią, na granicy rozpaczy, niezrozumienia i bólu, który jest tak ogromny, że mój umysł odcina się od niego, dawkuje tylko niewielkie porcje, żeby nie zwariować.

– Och – zasępiła się, a jej oczka (wciąż nie możesz przestać kochać jej oczu) zabłysły blaskiem zrozumienia – Ty naprawdę nie rozumiesz, prawda?

Coś w mojej głowie wrzeszczy rozpaczliwie (słyszysz mnie słyszysz mnie nigdy nie usłyszysz jej głosu), staram się nie słuchać krzyku, który rozlega się cały czas, a który tak skutecznie dusiłem w zarodku myśli.

– Słońce – uśmiecha się smutkiem – Ona urodziła się martwa.

– Jak – niedokończone pytanie zamiera mi na ustach, nie daje rady wypowiedzieć go do końca.

– Przecież – mówi z cichą prostotą – Z martwej matki nie urodzi się żywe dziecko.

 Patrzę na nią. Patrzę w jej oczy. Patrzę w błękitne niebo, które przykryły szare chmury.

– O czym ty mówisz, El – pytam z rozpaczą; chcę żeby błękit, jej błękit i błękit naszej córki, powrócił, bo tylko pod jego bezkresem umiem żyć – Jesteś tutaj, ze mną. Jesteś ze mną.

– Jestem tutaj – potwierdziła, bardzo powoli, starannie, ze smutkiem – Jestem z tobą. I zawsze będę, bo nigdy nie pozwolisz mi odejść.

– Tak – potwierdzam rozpaczliwie, klękając przy niej i chwytając ją za dłonie, ignorując ich nieludzki chłód – Nigdy nie pozwolę ci odejść… Wtedy, na lotnisku…

 Milczy przez chwilę. Odwraca wzrok, wyjmuje swoje dłonie z moich i starannym ruchem kładzie je na kolanach.

– Nie było żadnego wtedy na lotnisku.

– Co?

– Nie było cię na lotnisku.

– Ale przecież… miałaś wylecieć, a ja…

– Wyleciałam. A ciebie przy tym nie było.

Głos w głowie krzyczy (nikt nie przyszedł milczałeś).

– Nie przyjechałeś mnie zatrzymać. Nie powiedziałeś nic z tego, co chciałeś powiedzieć. Milczałeś gdzieś daleko, walcząc ze sobą, rojąc te dziwne, romantyczne plany, ale ostatecznie, zostałeś, a ja poleciałam. Pozwoliłeś mi uciec. Nie chciałam, żebyś pozwolił mi uciec, ale pozwoliłeś.

– Nie, to nieprawda – wychrypiałem.

 Kontynuuje bezlitośnie jak prawda.

– Poleciałam i próbowałam ułożyć sobie życie na nowo. Rozmawialiśmy często przez telefon, pamiętasz?

 Pamiętam jej głos (Kocham jej głos). Oczywiście. Szeptał mi do ucha, ale nie przez telefon, była obok, przytulona, szeptała, czułem przecież pieszczotę jej oddechu.

– Widzieliśmy się potem kilka razy. Zdarzało mi się wrócić do kraju, a ty raz na Wyspach, pamiętasz? Przyjechałam cię odwiedzić w stolicy. Spacerowaliśmy po Londynie. Włóczyliśmy się po Camden Town. Nie poszło zbyt dobrze. Wróciłeś wcześniej. Dwa razy wróciłeś wcześniej do mieszkania, zostawiając mnie.

– Byliśmy w Londynie niedawno – mówię z wciąż zamkniętymi oczami – Dopiero co wróciliśmy z miesiąca miodowego. Nie kłóciliśmy się, nikt nikogo nie zostawił.

– Powiesiłam się.

 Milczałem.

– Powiesiłam się we własnym pokoju, niedługo po tym, jak wyszłam ze szpitala, a wszyscy wokół uwierzyli, że będzie w porządku.

– Przestań.

– Otwórz oczy. Spójrz na mnie.

 Nie. Nie dam rady.

– Proszę.

 Nigdy nie umiałem odmówić jej prośbie.

Spojrzałem w oczy błękitu, oczy, które były moim pragnieniem i miłością, lustrem mnie samego, jakim chciałem dla niej być, oczy, w które uciekałem przed samotnością, w których widziałem najczystszą i najpiękniejszą duszę, jaką spotkałem.

 Spojrzałem w oczy, które były niebem.

(Jej oczy zamknęły się na zawsze)

(Nigdy już nie zobaczysz śmiechu jej oczu)

(Cicho proszę)

(Proszę)

– Musisz dać mi odejść – wyszeptała moja Eleanor Rigby, która żyła już tylko w śnie, wśród wspomnień piękna i łez, pod niebem straconych nadziei, w klatce słów, które nigdy nie padły.

 (Nikt nie został ocalony)

 Nikt nie został ocalony.

Koniec

Komentarze

Przeczytałem i mam mieszane odczucia. Wtrącenia w nawiasach mi przeszkadzały, ale jestem prosty zwierzak. Całość, no właśnie nie wiem, jak określić.

Witaj.

Ciągle miałam skojarzenia z horrorem “Inni”, kiedy zmarli jawią się jako żywi i odwrotnie. Zastanawia mnie, czy w tekście nie jest opisane życie obojga bohaterów w dwóch równoległych czasoprzestrzeniach, które przenikają się co jakiś czas. A może to jedynie wyobraźnia mężczyzny? 

Bolesne, przygnębiające i bardzo smutne. :(

Po drodze w oczy wpadło mi nieco kwestii językowych, jak choćby brak kropek przy środkowych zdaniach w dialogach czy też nieprawidłowe odmiany wyrazów. 

Pozdrawiam serdecznie, gratuluję debiutu na Portalu. :)

Pecunia non olet

Rzeczywiście albo dwa równoległe światy, które od czasu do czasu przenikają się, jak już zaproponowała Bruce, albo takie na pół majakliwe półwspomnienia, półmarzenia gościa, który zdał sobie sprawę, że spaprał sobie i jeszcze komuś życie, i teraz nie może dać sobie z tym rady.

Ciężkawa lektura.

Dodam, że wstawki w nawiasach ani nie uprzyjemniały, ani nie ułatwiały czytania. 

Rozumiem, że bohater długi czas istniał w wyimaginowanym świecie, pełnym omamów, różnych wspomnień i pewnych wyobrażeń, zupełnie nie przyjmując do wiadomości tego, co się faktycznie wydarzyło. I pewnie dlatego nie umiem pojąć, co sprawiło, że nagle Eleanor opowiedziała mu, jak faktycznie sprawy się miały. Jedyne co mi przychodzi do głowy, to że McKenzie umarł i wtedy uświadomił sobie prawdę.

Wykonanie pozostawia bardzo wiele do życzenia. Najbardziej przeszkadzały liczne usterki, nie zawsze czytelnie złożone zdania, źle zapisane dialogi, że o nie najlepszej interpunkcji nie wspomnę. Szalenie irytujące okazały się wtrącenia w nawiasach.

 

po wszyst­kich ano­ni­mo­wych czło­wie­ko­po­dob­nych syl­wet­kach… → …po wszyst­kich ano­ni­mo­wych, człe­ko­po­dob­nych syl­wet­kach…

 

ale nawet jeśli życie jest mo­men­ta­mi jak kiep­ską ko­me­dią ro­man­tycz­ną, pełną głu­pich pe­ry­pe­tii i obo­wiąz­ko­we­go happy endu… → Chyba miało być: …ale nawet jeśli życie jest mo­men­ta­mi jak kiep­ska ko­me­dia ro­man­tycz­na, pełna głu­pich pe­ry­pe­tii i zakończona obo­wiąz­ko­wym happy endem

 

– Jedź­my do domu – po­wie­dzia­łem, gdy ode­rwa­li­śmy się od sie­bie; ski­nę­ła głową, nie znaj­du­jąc jesz­cze głosu. → Narracji nie zapisujemy z didaskaliami. Winno być:

– Jedź­my do domu – po­wie­dzia­łem, gdy ode­rwa­li­śmy się od sie­bie.

Ski­nę­ła głową, nie znaj­du­jąc jesz­cze głosu.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.

 

na­kła­da­jąc le­ni­wie swój pu­cha­ty biały szla­frok na nagie ciało – Czu­łam, że przy­je­dziesz, ale i tak się bałam. → Zbędny zaimek – czy wkładałaby cudzy szlafrok?

Brak kropki po didaskaliach – ten błąd pojawia się wielokrotnie także w dalszej części opowiadania.

 

– O to, że druga osoba nie jest tym, za kogo ją bra­li­śmy. → Piszesz o osobie, więc: – O to, że druga osoba nie jest , za którą ją bra­li­śmy.

 

mach­nął parę razy ła­pa­mi, wbi­ja­jąc grud­ki ziemi… → W co wbijał grudki ziemi?

A może miało być: …mach­nął parę razy ła­pa­mi, wzbi­ja­jąc grud­ki ziemi

 

Trzy­ma­li się me­cha­nicz­nie za ręce i mó­wi­li coś ze sobą… → Na czym polega mechaniczne trzymanie się ręce?

A może wystarczy: Trzy­ma­li się za ręce i mó­wi­li coś do siebie… Lub: Trzy­ma­li się za ręce i rozmawiali ze sobą

 

Ubra­ła ten swój wyraz twa­rzy, tak jasny… → Wyrazu twarzy nie można ubrać, nie można też ubrać twarzy, chyba że założy się maskę. Zbędne zaimki.

Proponuję: Przybrała wyraz twarzy tak jasny

 

i nie zo­ba­czył wtu­lo­nej do sie­bie, za­śmie­wa­ją­cej się pary… → …i nie zo­ba­czył wtu­lo­nej w sie­bie, za­śmie­wa­ją­cej się pary… Lub: …i nie zo­ba­czył przytu­lo­nej do sie­bie, za­śmie­wa­ją­cej się pary

 

Ni­ko­mu nie chcia­ło wsta­wać się wcze­śnie wsta­wać z łóżka… → Dwa grzybki w barszczyku.

Pewnie miało być: Ni­ko­mu nie chcia­ło się wcze­śnie wsta­wać z łóżka

 

Cza­sem jej to­wa­rzy­szy­łem, ale rzad­ko; każdy z nas po­trze­bo­wał też czasu dla sie­bie… → Piszesz o kobiecie i mężczyźnie, więc: Cza­sem jej to­wa­rzy­szy­łem, ale rzad­ko; każde z nas po­trze­bo­wało też czasu dla sie­bie

 

gdy wi­dzia­łem ją ro­bią­cą zdję­cia. Gdy ro­bi­ła to… → Nie brzmi to najlepiej.

 

nie po­tra­fi­łem prze­ła­mać krat, za którą ko­tło­wa­ły się słowa. → …nie po­tra­fi­łem prze­ła­mać kraty, za którą ko­tło­wa­ły się słowa.

 

 …na­szych twa­rzy, tych, które ubie­ra­my przed wyj­ściem… → Twarzy się nie ubiera – no, chyba że masz na myśli nakładanie maski.

 

jesz­cze inne kpiły gry­ma­sem, które nie po­tra­fi­łem nawet okre­ślić… → …jesz­cze inne kpiły gry­ma­sem, którego nie po­tra­fi­łem nawet okre­ślić

 

Nigdy nie opo­wie­dzia­łem co mi się przy­tra­fi­ło ni­ko­mu, zwłasz­cza Ele­anor… → Pewnie miało być: Nigdy nikomu nie opo­wie­dzia­łem, co mi się przy­tra­fi­ło, zwłasz­cza Ele­anor

 

Jakiś czas póź­niej (czas nie bie­gnie) póź­niej słowa pły­nę­ły same… → Dwa grzybki w barszczyku.

 

– Pań­stwo mło­dzi aku­rat wy­cho­dzi­li przed ko­ściół, wiesz, i rzu­ca­li ryżem. → Czy dobrze rozumiem, że ryż rzucali państwo młodzi? Byłam przekonana, że to goście obrzucają ryżem młodą parę.

Proponuję: – Pań­stwo mło­dzi aku­rat wy­cho­dzi­li przed ko­ściół, wiesz i obrzu­cono ich ryżem.

 

słowa cof­nę­ły się z po­wro­tem… → Masło maślane.

 

jed­nym de­ta­lem – i to taki, któ­re­go nie po­tra­fi­łem jasno okre­ślić… → Literówka.

 

Cza­sem do­cho­dzi­ły do tego drob­ne i bar­dzo nie­po­ko­ją­ce prze­wi­dze­nia… → Cza­sem do­cho­dzi­ły do tego drob­ne i bar­dzo nie­po­ko­ją­ce przywi­dze­nia

Sprawdź znaczenie słów przywidzenieprzewidzenie.

 

wy­cią­gnę­ła drob­ne zia­ren­ka. Zer­k­ną­łem; na jej mlecz­nej dłoni spo­czy­wa­ło kilka zia­re­nek… → Powtórzenie.

 

widok ten, nie wie­dząc dla­cze­go, obrzy­dził mnie. → Dlaczego widok miałby wiedzieć, dlaczego coś komuś obrzydza?

A może miało być: …widok ten, nie wie­m dla­cze­go, obrzy­dził mnie.

 

– Dla­cze­go? – spy­ta­ła ze zdzi­wie­niem – Wiem, że są ja­kieś dziw­ne, ale… → Nie brzmi to najlepiej. Brak kropki po didaskaliach.

 

mogą stać się przy­czy­ną prze­dra­ma­ty­zo­wa­nej tra­ge­dii… → Na czym polega przedramatyzowanie tragedii.

 

rzędy zna­ków cią­gną­cych się po ho­ry­zon­cie mo­ni­to­ra… → Gdzie znajduje się horyzont monitora?

 

jakby ubru­dzi­ły się do­ty­kiem kla­wia­tu­ry… → …jakby ubru­dzi­ły się, do­ty­kając kla­wia­tu­ry

To mnie klawiatura dotyka dłoni, to dłonie dotykają klawiatury.

 

od­wra­ca­ła głowę, pa­trzy­ła swoim błę­ki­tem… → Zbędny zaimek – czy patrzyłaby cudzym błękitem?

 

Miała dziw­ny wyraz twa­rzy; ma­lo­wa­ła się na nim nie­pew­ność… → Miała dziw­ny wyraz twa­rzy; ma­lo­wa­ła się na niej nie­pew­ność

Niepewność malowała się na twarzy, nie na wyrazie.

 

pro­ble­my, te wy­du­ma­ne i to roz­wią­za­nia przez dzie­się­cio­mi­nu­to­wą roz­mo­wę… → Pewnie miało być: …pro­ble­my, te wy­du­ma­ne i do roz­wią­za­nia podczas dziesięciominutowej rozmowy

 

Jak baśń o życiu długo i szczę­śli­wie. → Pewnie miało być: Jak baśń o życiu długim i szczę­śli­wym.

 

Coraz czę­ściej przy­ła­py­wa­łem Elly z nie­obec­nym smut­kiem wy­pi­sa­nym na twa­rzy. → Nie pojmuję, jak coś, czego nie ma, czyli nieobecny smutek, może być wypisany na twarzy.

 

Spoj­rza­łem w jej oczy, ale było w nich coś ta­kie­go, że mu­sia­łem od­wró­cić wzrok, spoj­rzeć gdzie­kol­wiek in­dziej. Spoj­rze­nie padło na dziec­ko. → Czy to celowe powtórzenia?

 

nie daje rady wy­po­wie­dzieć go do końca. → Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Tekst raczej do mnie nie trafił. Większość opowiadania to drobiazgowe opisy codziennych czynności zakochanej pary. Później następuje zwrot akcji, przez co robi się ciekawiej, choć samo zaskoczenie z rodzaju tych często pojawiających się w opowiadaniach. Fragmenty w nawiasach dość dyskusyjne, wydaje mi się, że jest ich za dużo.

Nowa Fantastyka