- Opowiadanie: Ambush - Przejścia Zająca

Przejścia Zająca

Mój bohater przechodzi na drugą stronę, niczym Alicja i jest niemniej zaskoczony.

Poza tym pokazuje, że nie trzeba być pięknym i rosłym, żeby zostać bohaterem przygodówki.

 

Chwała betującym!

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Przejścia Zająca

Zając nie miał już nawet siły plugawić. Zmarznięty, wycieńczony, czuł łupanie w grzbiecie. Nie dziwota. Spędził w nadrzecznych krzakach niemal cały dzień.

Dokoła powoli szarzało, znad wody podnosił się zielonkawy opar, a on kulił się między olbrzymimi łopianami, nie mając odwagi by opuścić kryjówkę. 

Do tego był tak głodny, że próbował już nawet chrupać liście. Żuł je powoli, ale nie mógł się przemóc… Nie udało mu się połknąć tego paskudztwa. 

A pomyśleć, że u matuli w kuchni czekała pewnie na niego polewka piwna i kluski z makiem.

Spłoszony jakimś szelestem, uniósł się nieco, nasłuchując niespokojnie, niczym prawdziwy zając, i zaraz skrył się ponownie w liściach.

– Psiakrew – szepnął gorzko. – Psia krew i świńskie kiszki. Tfu… – splunął cicho.  Kowal Siemomysł pewnie by mi odpuścił drobne oszustwo w grze w kości – pomyślał. – Wszyscy przecież wiedzą, że Siemko jest duży, głupi – Zając uśmiechnął się szyderczo a jego mocno wystające zęby zalśniły – i nieco za szybki w rękach – dokończył wyglądając zza liści.

Rzucił okiem za siebie, bo kowal istotnie był bardzo porywczy i do tego miał wielkie, nieforemne łapska, których mocy nie kontrolował. Kiedy gniew mu mijał, można było się z nim spotykać, jakby nigdy nic, ale w chwili wzburzenia mógł okrutnie sponiewierać i obić gębę. Co przydarzyło się kilkakrotnie również Zającowi.

Wiatr przywiał znad rzeki smród gnijących wodorostów i rybich resztek, a jemu było mdło, a na sercu jeszcze gorzej, również na myśl o tym ewentualnym mordobiciu.

Jako mężczyzna drobnej budowy, a do tego z natury łagodny, Zając z dużą niechęcią myślał o siłowym rozwiązywaniu sporów. Bo wiedział aż za dobrze, że jeśli dochodziło do bójek z jego udziałem, to on był tym poniewieranym i okładającym potem siniaki surowym mięsem.

Oczywiście od kilku lat przechwalał się kompanom, że rozbił łeb potężnemu Niemcowi. Jednak prawda wyglądała tak, że człek ten był pijany, nie miał żadnej broni, a goniąc Zająca potknął się o leżącą na drodze kłodę i walnął twarzą prosto w drewniany próg.

Ziąb, głód i perspektywa spędzenia nocy na tym nawiedzanym przez utopce odludziu, skłoniłyby Zająca do powrotu, gdyby nie stary Złociuga.

Krewkiego karczmarza znał jeszcze z czasów dzieciństwa, gdy dostarczał buty wykonane lub naprawione przez ojca, a jeszcze więcej o nim słyszał. Całe miasto gadało, ale nic dobrego.

Stary był burkliwym gburem, złośliwym i cholernie mściwym. Nosił się jak wielki pan i domagał szacunku, mimo że był zamieszany w większość brudnych sprawek w mieście.

Wiedział więc, że Złociugę zadowoli dopiero, gdy zaciśnie swoje krótkie paluchy na sercu wyrwanym z młodej, choć może nieco zapadniętej i nie aż tak niewinnej piersi. To zniechęcało go mocno do opuszczania kryjówki.

 

X

Gdy tylko otworzył oczy, poczuł, że to będzie kiepski dzień.

Poprzedniego wieczora, niepomny zakazów matki, pobiegł do karczmy pod „Nadobnym Dzikiem”, by się zabawić.

Dzik, którego wypchany łeb gospodarz trzymał na ścianie, był nie tyle nadobny, co nadjedzony przez myszy i mole, ale właśnie w karczmie, położonej koło głównego traktu, a zarazem tuż obok otaczających miasto bagien, spotykali się miłośnicy gry w kości.

Wieczorem pili i grali, a Zającowi farciło się wprost niewiarygodnie, w czym, jeśli przeciwnik był mniej bystry, lub nieco podpity, ociupinkę sobie pomagał.

Kiedy wreszcie w środku nocy wspiął się po kurniku na stryszek rodzinnego domu, w jego zamroczonym mózgu błysnęła myśl, że miał tego wieczora odwiedzić tę kłótliwą zołzę o krągłym i gorącym tyłeczku, Sławkę Złociugównę. Zrozumiał też, że na pewno gorzko pożałuje tego zapomnienia.

No, ale na pewno nie spodziewał się, że ta żmija pobiegnie do ojca skarżąc się, że uwiódł ją i wpędził w ciążę.

Pełniejsze cycuszki i jeszcze gorszy niż zwykle charakter, skłoniły Zająca do takich przemyśleń już parę tygodni wcześniej, ale był pewien, że sprytna dzieweczka wybierze na przyszłego tatusia synka zamożnego kupca, albo rycerza.

Do tego uwiedzenie, ba – zniewolenie, o które oskarżał go stary, biegając za nim po mieście z wielkim rzeźnickim tasakiem w ręce, to już była gruba przesada. 

Niestety, unikając kolejnych ciosów, wrzeszcząc wniebogłosy o ratunek, a równocześnie przeklinając tych, którzy się z niego śmiali (czyli wszystkich napotkanych mieszkańców) i rozpaczliwie zaciągając troczki portek, Zając przyjął kiepską strategię obrony.

Zaczął wymieniać, nie zwalniając ani na moment biegu, wszystkich możliwych współwinnych. Zdyszany wykrzykiwał imiona tych, o których słyszał, że zachodzili do Sławki, i takich, co się przechwalali, że mieli z nią sprawę. Jednak to tylko jeszcze bardziej rozjuszyło starego.

Wspinając się na płotek nieopodal świętego dębu, ostatecznie zgubił spodnie.

Gawiedź, która z satysfakcją obserwowała całą awanturę, wołała za nim:

– Patrzcie, jakie ma krzywe, chude kulasy!

– Musi, na beczce prostowane!

– A do tego białe jak mleko i okudlone jak u kozła.

– No bo z tego, co mówi Złociuga, to niezły ci z niego koziołek!

Kuląc się, dziękował bogom, że długa, choć może niezbyt czysta koszulina, litościwie przykryła mu kościstą dupę.

Wtedy jeszcze był wściekły. Gniew bulgotał w nim, jak gotująca się kasza. Potem zimny wiatr ostudził kociołek złości.

Chociaż nie, gniew pozostał. Bo niby czemu te ćwoki śmiały się z niego?! Kto powiedział, że nie można pragnąć słodkich ślicznotek tylko dlatego, że ma się pryszcze na chudej gębie, krzywy nos i lichy wzrost?

Wszyscy uważali, że kiedy dorośnie (bo miał ledwie siedemnaście wiosen), gdy nauczy się ciężko pracować (bo każdego roku jego mistrz zwany Kopytem, wywalał go z warsztatu na zbity pysk, wyzywając od leniwych wszarzy i odgrażając się, że nigdy więcej go nie przyjmie), i zmądrzeje, pomińmy to… będzie mógł sobie wziąć za żonę jakąś kłótliwą dziewkę, chudą jak miotła i nadającą się jedynie do rzucenia do rzeki w wiosenne święto.

Jego mamusia, wiedział to mimo miłości, którą do niej czuł, była właśnie jedną z tych, które dostaje ktoś, kto nie zasługuje na nic lepszego.

Tatuś zresztą począł z nią kilkoro dzieci, będąc w stanie ciągłego zamroczenia winem, a kiedy zdrowie mu się pogorszyło i nie mógł już pić tyle, ile przystoi porządnemu szewcowi, pospiesznie utopił się w pobliskiej Młynkówce.

Zając nie zgadzał się na taki los. Dlatego krążył koło ślicznotek, jak kuna wokół kurnika, nadskakiwał im, nie dostrzegając wzgardliwych minek, wielbił w milczeniu, obiecywał gruszki na wierzbie oraz wyczekiwał sprzyjającej okazji.

Był gotowy na każde skinienie. Na początku starczały mu całusy, albo możliwość łakomego przylgnięcia do dziewczęcych kolan. Odkąd jednak odkrył smak prawdziwej obłapki, nie mógł myśleć już o niczym innym.

Dziewka mogła być głupia i wredna, byle tylko miała ładną buzię, kształtne ciałko i sprawiała wrażenie chętnej.

Zając zakradał się do mężatek, których mężowie opuścili miasto, pocieszał wdówki i nadskakiwał wszystkim pannom o błyszczących oczkach.

A już on i jego kamraci wiedzieli, że było ich niemało.

Nawet i teraz rozmyślanie o białogłowach sprawiło, że zaraz zrobiło mu się cieplej i jakby lżej na duszy. Niestety, zanim to uczucie mogło okrzepnąć, usłyszał ujadanie psów.

Wiedział, że Złociuga lubił polować. Często jeździł nawet z książęcą drużyną. Zając nieraz widział wiezione na wozie poszarpane truchła dzików i jeleni.

A Złociuga przechwalał się głośnio w swojej karczmie:

– Moje pieski już takie są, że jak złapią trop zwierzyny, to muszą sobie posmakować do syta juchy!

„Posmakować juchy” – zadźwięczało Zającowi w uszach, jak czarci chichot.

Nie zastanawiał się więcej. Nie roztrząsał tego, czy ujadanie zbliża się, czy oddala. Nie tracił czasu na rozważanie możliwości ułagodzenia starego, ani nawet zmylenia wściekłej sfory. Po prostu poderwał się i puścił biegiem w stronę mostku na Starusze, bocznej odnodze Wisły, która w zależności od pory roku zamieniała się w stawy lub bagniska.

– Na południe wieje! – krzyknął za nim jakiś schrypnięty głos.

– Do chramu chce się schować!

– Ani chram mu nie pomoże, ani sam Perun – bluźnił charczącym głosem Złociuga.

Kiedy pod nogami zastukały belki mostku, Zając pomyślał jeszcze szybko: Charczy, jakby miał go zaraz piorun trafić…

– Dopuść Perunie w swej łaskawości, wtedy mi na pewno darują! – szepnął z nadzieją w głosie.

Niestety Perun, jak zawsze kiedy był potrzebny, rozpętywał burzę w innej stronie świata.

Za mostkiem Zając skręcił szybko w niski gąszcz leszczyny, głogu i jałowca. Znał ten brzeg dobrze jeszcze z czasów dzieciństwa i pewnie zniknąłby i tyle by go widzieli.

Gdyby nie psy…

Do chramu Peruna na Skale miał jeszcze z pół stai i raczej nie dawał sobie szans na dobiegnięcie tam przed pościgiem. No, ale miał tak mało do stracenia, a tak wiele do zyskania. Biegł więc dalej, klucząc między drzewkami, nie zwracając uwagi na gałęzie szarpiące mu ubranie i chłoszczące po twarzy.

Słońce schowało się za wzgórzem książęcym i czerń nocy rozlała się dokoła, jak smoła.

Im mniej widział i bardziej dyszał, tym mocniej ściskał go strach. Nagle potknął się i rozpaczliwie młócąc rękami poleciał. Sturlał się i z impetem klapnął tyłkiem o kamienie.

– Mokoszy, dobra matko, nie przecinaj jeszcze nitki w moim żywocie – szepnął żałośnie.

Próbował się podnieść, ale nogi ugięły się pod nim, a szczekanie psów dobiegało już z bardzo bliska. Pomacał rękami dokoła i wyczuł coś jakby kamienną rynnę. Zaczął się posuwać nią na czworaka, najszybciej jak potrafił. Ogarnął go jeszcze głębszy mrok i chłód.

Zrozumiał, że znalazł się w jaskini. Powiadano, że skałki za Staruchą poryte są dziurami, jak rosnące ciasto. Podobnie jak książęce wzgórze, zwane ponoć dlatego Bąblem.

Korytarz prowadził go w dół, nieopodal ciurkała woda. Szczekanie psów i głosy ludzi, wszystko zostało gdzieś daleko za nim. Zatrzymał się nasłuchując i próbując uspokoić chrapliwy oddech i dudnienie serca.

Kiedy upewnił się, że jest bezpieczny, zwinął się w kłębek i zapadł w niespokojny sen.

Obudziło go ostre światło, które maznęło mu twarz niby namolny, psi język.

– Umarłem? – zapytał na głos i próbował usiąść. Zaraz jęknął boleśnie walnąwszy się w głowę.

Znajdował się w ciemnej i przeraźliwie ciasnej odnodze jaskini. Skała dokoła niego była gładka jak szkło. Jednak, kiedy odchylił głowę, widział szczelinę, a w niej jasne światło.

Czyżbym przespał całą noc? – pomyślał zdumiony i zaczął przeciskać się powoli w kierunku blasku.

Szło mu opornie. Musiał zapierać się nogami i tyłkiem o ściany tunelu, by piędź za piędzią przepychać się w górę. Na domiar złego, kilkakrotnie zjechał w dół, klinując się za każdym razem coraz bardziej.

Kiedy wreszcie udało mu się wydostać, położył się, szeroko rozrzuciwszy ręce i nogi, na szmaragdowozielonej trawie i napawał się ciepłem i świeżym powietrzem. Po chwili usiadł i rozejrzał się coraz bardziej zdumiony. Nie miał pojęcia gdzie jest. Ba! Wiedział, że nigdy nie był w tej okolicy.

Dookoła rozciągały się łagodne wzgórza porośnięte niewiarygodnie wysokimi drzewami, zaś dolinę wyściełała trawa o wyjątkowo soczystej barwie upstrzona kolorowymi kwiatami. Daleko w dole zobaczył szmaragdową wodę, obramowaną żółtymi łachami piaszczystych plaż. Nad wodą widział skałki, przypominające nawet Krzemionki, ale poszarpane i wręcz oślepiająco białe. Przypominały mu rozczapierzoną dłoń z wyciągniętymi do góry palcami.

W powietrzu unosiła się przyjemna, słodkawa woń kwiatów.

To pewnie przez te kwiaty, które zmieniały łąkę w wielobarwny kobierzec, dookoła latało mnóstwo bursztynowych i purpurowych motyli, za którymi uganiały się małe ptaszki.

Nagle zobaczył coś co sprawiło, że wstrzymał oddech. Potem uszczypnął się z całej siły w udo.

– Na pewno wciąż jeszcze śpię! – szepnął. – To na pewno sen!

Szczypanie na nic się nie zdało. Obraz przed oczami trwał i nawet nie zafalował.

Zając przełknął ślinę wydając przy tym odgłos przypominający gulgotanie indyka.

Przez pierwsze, szczęśliwe sekundy nieświadomości wydawało mu się, że widzi tylko wzgórze, takie samo jak to, na którym siedział.

Potem przez krótki moment łudził się jeszcze, że jest to efekt zjedzenia kilka dni temu czarodziejskich grzybów przywleczonych z bagienek przez jego kompana Sudłaka.

Niestety wszystkie te nadzieje okazały się być płonne. Na swoje nieszczęście Zając był trzeźwy jak świnia i był całkiem sam, no nie licząc… smoka.

Smok siedział zwinięty w kłębek. Zachowywał się bardzo spokojnie, chociaż nie spał.

Wielkie jak główka kapusty, szmaragdowe oko wpatrywało się uważnie w Zająca.

Gdyby młodzieniec miał opisać umaszczenie potwora powiedziałby, że jest żółtozielony. Jednak wynikałoby to wyłącznie z ograniczonej, męskiej zdolności postrzegania barw.

Brzuch smoka miał soczysta barwę śliwki mirabelki, przy czym na podgardlu przechodził powoli w kolor ciemnego złota, a pod skrzydłami w barwę jasnej oliwki. Smocze skrzydła lśniły ciemną oliwką, bliżej końcówek i na grzbiecie przechodząc w barwę nieomal czarną. Dookoła długiej szyi biegł wąski, czerwony otok, jakby zwierzak, niby domowa kuna, miał założoną wstążkę.

Mimo swej wielkości, smok był smukły i zachwycająco piękny. Jego ciało połyskiwało w słońcu jak ulane z metalu.

– Nie jesteś rycerzem.  – Stwierdził głos, mimo że zwierzę ani na moment nie otworzyło pyska.

Dźwięk, który wydawał, przypominał dzwon. Nie piskliwy dzwoneczek, z jakim chłopcy gonili się w święto wiosny, ale mocny, jak śpiew postawnej niewiasty.

Chłopak nie odpowiedział. Zamiast tego patrzył na smoka z rozwartą gębą i wytrzeszczonymi z przerażenia oczami.

– Miałeś rację, Jaspisie – zadudnił. – Czasy się zmieniły i teraz na naszą stronę przechodzą niemal wyłącznie wiejskie głupki.

– Może tam zabrakło rycerzy – rozległ się niski jak grzmot bas i Zając zobaczył, że to co wziął za czerwono-czarną skałę było kolejnym smokiem.

– Przemów do nas! – rozkazał żółty smok. – Mów zaraz, czy są jeszcze w waszych czasach rycerze, czy może już wyginęli?

– Są panie – wysapał bełkocząc, bo szczęka drżała mu i wydawała kłapiący dźwięk jak dziecięca grzechotka.

– Dla porządku wspomnę, że jestem panią – mruknął piękny smok.

Czerwono-czarny pochylił się nieco nad Zającem i powąchał go nieśpiesznie. A ten poczuł, jakby porywisty wiatr wciągał go w pustkę, otwierającą się pod jego stopami.

– Nie pożeraj mnie! – wrzasnął przeraźliwie, chwytając się kurczowo jakiegoś krzaka. – Jestem chudy!

– I cuchnący – mruknął smok z niesmakiem.

Chłopak przytrzymywał sobie szczękę ręką. Przysiadł też na trawie, żeby nie było widać drżenia nóg, zwłaszcza, że wciąż nie miał spodni i nie wyglądał ani pięknie, ani godnie.

– Są rycerze, książęta, kapłani, wszystko jak trzeba – wybełkotał pospiesznie.  

Przytomnie postanowił nie komentować nieuprzejmej uwagi o swoim zapachu. Po pierwsze, sam wiedział, że po ostatnich wydarzeniach mógł śmierdzieć, po drugie uznał, że nie należy spierać się z kimś wielkości pagórka.

– Co więc sprowadza cię na naszą stronę świata? – z zainteresowaniem spytała smoczyca. – Nie masz przy sobie, jak widzę, toreb ani koszy, więc raczej nie przyszedłeś, by kraść jaja, albo ukryte w naszych jaskiniach skarby.

– Gonili mnie, jasna pani! A ja uciekałem! Nie wiem, czemu tu trafiłem… Jak mówicie, kiedy nie mówicie? – zapytał bo nie mógł już wytrzymać z ciekawości.

– Przekazujemy ci nasze myśli. Kiedy będziemy rozmawiać między sobą, zrozumiesz dokładnie tyle samo.

– Rozumiem smoczy język?! – zdumiał się Zając.

– Pojmujesz nas tak, jak psy ludzi. Zrozumiałeś? – Większy smok był nieco zniecierpliwiony.

– Chyba tak… a może pokażecie mi teraz, którędy wrócić? Tam…

– A bardzo chcesz wrócić? – Jaspis wyszczerzył zęby w coś w rodzaju uśmiechu.

Każdy z tych kłów miał długość ludzkiej dłoni. Zęby czerwonawe, potężne i… budzące grozę.

Zając zawahał się, ale w końcu odpowiedział.

– Lepiej dać się zabić jak człowiek, niż zostać zeżartym jak zwierzę…

– Szpetnie wonieje, a przy tym filozofuje – mruknął Jaspis odchodząc kilka kroków. – Takich u nas jeszcze nie było…

– Cóż… – westchnęła smoczyca, a do Zająca dotarł przyjemny zapach jaśminu i powietrza po burzy. – Jeśli mówisz nam prawdę, pomożemy ci wrócić. Nie jest dobrze przekraczać granice światów. To zawsze wróży kłopoty. Tyle, że takie działanie zwykle wymaga czasu i ogromnego wysiłku…

– Mam czyste serce, pani! – zapewnił ją żarliwie.

– Nie rozśmieszaj mnie! – fuknęła. – Gdybyś miał czyste serce, nie cuchnąłbyś tak strasznie! Masz plugawe myśli i niecne uczynki na sumieniu. A jesteś taki młody! Wstyd mi za ciebie! Ile masz lat?!

– Prawie siedemnaście!

– No sama widzisz, ludzie – mruknął większy smok. – Do działania pchają ich wyłącznie najniższe instynkty. Chce się to jedynie nażreć, ożłopać czegokolwiek, byle było sfermentowane, albo inaczej plątało zmysły. Potem marzą, by dopaść jakiegokolwiek tyłka…

– Nie bądź wulgarny!

– Do tego to się sprowadza…

– A wy co? Nie jecie i nie chędożycie?! – zacietrzewił się Zając.

– Jemy tyle ile musimy, by przetrwać – odpowiedziała z godnością smoczyca. – Dlatego nasze ciała nie deformują się po trzydziestu latach używania, jak wasze. Mam dwieście osiemdziesiąt dziewięć lat i jestem równie gibka jak sto lat temu. Unikamy przy tym używek. Nie uśmiechaj się głupkowato! Nie jesteście ani najinteligentniejszymi, ani najsprytniejszymi stworzeniami na ziemi. Jak myślisz, skąd twój pryszczaty towarzysz zdobywa smocze grzyby?! Właśnie z takich jaskiń jak ta, którą przeszedłeś na naszą stronę!

– A obłapka??

– Ty mu odpowiedz – smoczyca wywróciła oczami, a na jej pysku odbił się niesmak.

Wzleciała, uniosła się nad łąkami, kępami drzew i osiadła niżej na białej skale nad wodą. Jej ciało opalizowało tysiącem odcieni złota, jakby promienie słoneczne przechodziły przez nią na wylot.

Piękna jest, nie ma co gadać i jaka gibka! – pomyślał z zachwytem Zając. To tak, jakby koty miały skrzydła… Wielkie koty.

– Sprawy reprodukcji traktujemy śmiertelnie poważnie. – Głos smoka był teraz ledwie słyszalny. – Nasze samice są gotowe łączyć się w pary zaledwie kilkanaście razy w ciągu całego, długiego życia. Robią to tylko, by złożyć jajko i dać początek nowemu smokowi. Matka opiekuje się młodym przez czterdzieści lat, aż to jest w pełni samodzielne i potrafi już tyle co ona.

– No to macie mało dzieci…

– Nasze dzieci nie spadają z dachów, nie wylewają na siebie wrzącej kaszy, ani nie trafiając wprost pod rozpędzony powóz! Mnożycie się jak króliki i pewnie dlatego w ogóle nie dbacie o swoje potomstwo. Może też wpływa na to wasza nędzna zdolność przewidywania konsekwencji własnych czynów. Ludzkie samice patrzą tylko, gdzie podrzucić swoje potomstwo, by móc się swobodnie parzyć.

Zając zamilkł zastanawiając się nad słowami gada.

– Może masz i trochę racji… – westchnął przypomniawszy sobie o oskarżeniach Sławki i swoich smętnych życiowych perspektywach.

– Nie smuć się – mruknął ugodowo smok. – Tacy po prostu jesteście, to wina bogów, albo natury, ale nie wasza. To tak, jakby mieć pretensje do piołunu, że jest gorzki. No, wskakuj na mój grzbiet. Żeby trafić do wyjścia musisz zejść na sam dół, a to daleka droga. Zaniosę cię nad Jezioro Świtania. Tam będziesz miał okazję poznać inne smoki i wspólnie zastanowimy się, jak umożliwić ci powrót.

– A nie zjesz mnie?!

– Żartujesz?! Przecież ty cuchniesz i na pewno jesteś trujący! Widziałem przez chwilę twoje myśli i od tego samego czuję głęboki absmak!

Dotknięcie smoczego skrzydła było doznaniem szokującym i zarazem przyjemnym.

Gładkie jak irchowa skórka na buty księżniczki i ciepłe – pomyślał.

Zając rozsiadł się zadowolony i zachwycony, że będzie miał co opowiadać chłopakom przy piwie, kiedy już wróci. I zaraz potem pomyślał, że i tak nikt mu nie uwierzy.

Smok skoczył zręcznie w górę i chłopak kurczowo uczepił się jego szyi, żeby nie spaść.

– Nieumiejętność dosiadania czegokolwiek potwierdza twe słowa, młokosie. Na pewno nie jesteś rycerzem – zamruczał zadowolony Jaspis.

– Na smoku nigdy wierzchem nie jechałem, ale w dosiadaniu mam pewne doświadczenia – zarechotał pyszałkowato Zając.

Smok wzdrygnął się – niemal zrzucając go z grzbietu.

– Uważaj! – wrzasnął młodzik. – Ja nie mam skrzydeł!

– Sam uważaj z takimi plugawymi słowami! – A po chwili rzekł. – Tylko głupiec nie wyciąga wniosków z własnych błędów.

A gdy byli już nad jeziorem, dodał jeszcze:

– Przy Chryzolicie, dla własnego dobra, powściągnij swój język, a najlepiej również i umysł.

Zając chciał zadać pytanie, ale ruch smoczej głowy wyjaśnił mu, że to było imię żółtozielonej smoczycy.

– No przecież mnie nie zje! – zaczął hardo.

– Może na tobie usiąść!

Kiedy dolecieli na miejsce, chłopak wspiął się ostrożnie na wierzchołek białej jak mleko skały i rozejrzał się, wzdychając:

– Jak tu u was pięknie! To jezioro jest takie niebieskie… że bardziej się już nie da! Ślicznie wyglądają białe skały i te kępy, czerwone jak krew.

– To purpurzyce, rodzaj traw, którymi żywią się jednorożce – odparł łaskawie smok. – W dolinie zobaczysz ich całe morze.

– Aż żałuję, że nie umiem malować, ani nic… tylko buty robię nie najgorzej. I dobrze strzelam z procy. O, tam bym nawet dostrzelił! – paplał podekscytowany Zając.

– Teraz twój umysł podoba mi się dużo bardziej. Jest przejrzysty i ładny – powiedziała Chryzolita, mrużąc z zadowoleniem piękne oczy.

Po czym podfrunęła bliżej i usiadła z wdziękiem na jednej ze skalnych wieżyczek, otulając się skrzydłami jak płaszczem.

– Co to za bulwy, tam za wodą? – spytał chłopak.

– To Skały Bazyliszka. Od nich zaczyna się płaskowyż, na którym żyją jednorożce. Musisz go minąć, by dotrzeć do Srebrnej Rzeki.

– Ile mi to zajmie?

– Na twoich krótkich nóżkach minimum trzy dni.

– Ile?!

– Nie zwlekajmy! Podczas twojej nieobecności wiele może zmienić się w świecie, który znasz. Potem będzie ci trudniej przywyknąć.

Ruszyli w dół. Smoki czasami szły, ostrożnie stawiając łapy na nierównościach, a od czasu do czasu wdzięcznie wykonywały długi skok.

Nawet masywniejszy Jaspis robił to bardzo pięknie.

Zając usiłował dotrzymać im kroku, ale mimo, że wyciągał nogi, kilkakrotnie wpadł w zdradliwe szczeliny i cały czas zostawał w tyle.

Na końcu drogi poszarpane skałki zmieniły się w lity blok, lekko nachylony w kierunku wody. Tam szło mu się zdecydowanie lepiej, ale i tak, kiedy dotarli do jeziora, chłopak był wpółżywy ze zmęczenia.

Padł płasko na gładką krawędź skały i pośpiesznie zanurzył twarz w chłodną toń.

Pił, pił i pił, a potem przewrócił się na plecy i leżał dłuższą chwilę, sapiąc jak pies po pogoni za zającem.

Smoki również się napiły, ale nie widać było po nich żadnego zmęczenia.

Kiedy trochę odetchnął, usiadł i popatrzył dokoła.

Skała z której zeszli była dachem olbrzymiej jaskini. Jej wnętrze zamykały niemal w całości, długie jak kolumny chramu, skalne słupy.

Lśniły w słońcu różnymi kolorami. Wilgotnym, szklanym blaskiem o barwie różu i błękitu. Zając siedział, kręcąc głową, by zobaczyć kolejne błyski i kolory.

Lśnią tak samo, jak smoki – przemknęło mu przez myśl.

Rząd jaskiń, z których wyszedł tego ranka, został daleko w górze i niknął wśród sinych chmur.

– To co mam zrobić, żeby jeszcze zobaczyć jednorożce?

– Zejść tam – smok wskazał – w dolinę.

– A przecież wszedłem do was z góry, czemu nie mogę wyjść tamtędy?

– Bo wyjście jest w dole.

– Nie wytrzymam bez żarcia kolejnych trzech dni – mruknął i ostrożnie zerknął, czy znowu czymś nie uraził smoków.

– Widzisz drzewa, tam za zatoką? – spytał Jaspis.

Chłopak kiwnął głową.

– Ich owoce są smaczne – przypominają wasze brzoskwinie.

– A skąd wiesz, jak jest u nas?

– Bywało się tu i tam… – mruknął smok usprawiedliwiającym tonem. – Mamy do jedzenia tylko owoce i jednorożce. A u was są krowy, owce i te, no… zające, są małe, ale bardzo smaczne.

Zając poczuł dreszcz na plecach. A jakiś głos w głowie krzyczał:

– To po to wiodą cię w dolinę! Tam inne smoki czekają na świeże mięso!!

Smok tym razem nie zwrócił uwagi na jego myśli, tylko powiedział z wyraźnym wahaniem:

– Tak, więc zające, no i jeszcze… dziewice – zaszeptał, a jego oczy zmieniły barwę na jasnoczerwoną.

– Nie wiem… nigdy nie kosztowałem dziewicy, a poza tym sam zakazujesz mi o tym myśleć! – burknął niezadowolony Zając. – Idę się najeść!

– Dziewice są… – zaczął Jaspis, ale nie dokończył.

Nagle, jak grom z jasnego nieba, spadł przypominający niewielką kometę, pomarańczowy błysk, który pochwycił zręcznie i uniósł w górę Zająca.

Chłopak usłyszał jeszcze wykrzyczane słowo „Hiacynt!” a potem zgasło światło, zanikł dźwięk, a jego pochłonęła wilgotna ciemność, która objęła go ciasno. Starał się nie myśleć o tym, z czym mu się to kojarzy, a mrok gniótł go i miętosił. Brakowało mu tchu, a smród, który wdzierał się w jego płuca z każdym płytkim oddechem, wywoływał mdłości. Strach odgonił skutecznie grzeszne myśli. Chciał krzyczeć, ale nie mógł zaczerpnąć tchu. Próbował szarpać się, ale to, co go wchłonęło, było zbyt potężne.

Kiedy zdawało mu się, że spada gdzieś w głąb nicości, poczuł raptem, że leci. Machał rękami i nogami, oddychał ile sił w płucach i wrzeszczał wniebogłosy. Aż wreszcie spadł.

Oszołomiony usiadł w płytkiej wodzie jeziora, rozglądając się dookoła i nie rozumiejąc, co mu się przydarzyło.

Na brzegu patrzyli na niego z zatroskanymi minami Chryzolita, Jaspis i inna, słonecznie żółta smoczyca.

Nieopodal miotało się coś barwy ognia.

Był to nieduży, jak na przedstawiciela gatunku, smok, który na przemian charczał, pił wodę, ział ogniem i głośno się dławił.

– Hiacynt! Niemądry dzieciaku – napomniała go surowo żółta smoczyca. – Ile razy powtarzałam, że zanim się coś zje, trzeba to powąchać! Czy tak trudno spamiętać?!

Smok żłopał wodę, aż dudniło mu w brzuchu. Potem zwrócił ją, wywołując wielką, cuchnącą siarką falę, a na końcu ział ogniem i zajęczał:

– Wyglądał tak młodo i smakowicie!

– No, ale na staje cuchnie rozpustą – mruknęła karcąco.

– No co wy z tym smrodem?! – obruszył się Zając. – Przecież teraz to się nawet wykąpałem! Na pewno już nie śmierdzę! Jaspis, bądź tak dobry i powąchaj mnie! – poprosił.

– Po co? – burknął smok. – Śmierdzisz, bo jesteś rozpustny!

– A jakbym był cnotliwy?!

– To bym cię schrupał – mlasnął z rozmarzeniem. – Dziewice są przepyszne, a poza tym, mamy po nich cudowne wizje.

– I dziwić się, że nikt was nie lubi! – sarknął gorzko chłopak i powoli zaczął brodzić w kierunku plaży.

– Można by powiedzieć: “i vice versa…”

– Co to jest wiczawercza?

– Już nic – wzgardliwie prychnęła Chryzolita.

– Cóż, jeśli już nikt nie planuje mnie zeżreć, to pójdę coś przekąsić.

– Idź – mruknęła chłodno – ale oszczędź nam szczegółów.

Odchodząc słyszał za plecami ohydne dławienie się młodego smoka i rozmowę pozostałych.

– Nie chciałam ci tego mówić, moja droga Topaz, ale musisz coś zrobić z tym chłopcem. Ma już niemal pół wieku, a niczego się nie nauczył.

– Jest jeszcze młodziutki… – głos matki był miękki i czuły.

– No, ale może nie mieć okazji, by doczekać dojrzałości…

– On nie zachowuje się, jak smok! – zadudnił Jaspis. – Przynosi nam wstyd!

Zając przeszedł już staję, kiedy zobaczył, że młody smok leci za nim. Co jakiś czas rozpędzał się i mknął po niebie – niby olbrzymi, jesienny liść – znikał za skałami, by potem wrócić nie wiadomo kiedy i znowu wisieć mu nad głową.

Zająca deprymowała gadzia obecność. Smok wisiał nad nim, kiedy maszerował wzdłuż jeziora, kulejąc nieco po połknięciu i wypluciu, kiedy miotał się pod drzewem, nie mogąc dosięgnąć owocowych kiści oraz gdy wpadł w jakieś fioletowe, parzące jak pokrzywy krzaki.

– Czemu za mną ciągle latasz? – spytał wreszcie.

– Intrygujesz mnie. Wyglądasz zupełnie inaczej niż smakujesz – smok splunął demonstracyjnie.

Wydawał się mniej doskonały niż pozostałe bestie, więc młodzieniec nie czuł się przy nim tak nędznym robakiem. Jednak Zając cały czas pamiętał, że to gad narwany i nigdy nie wiadomo było, co wpadnie do czerwonej, jak ogień głowy. 

– Ty też wyglądasz jak czysta bryłka bursztynu, a w środku cuchniesz jak gnojówka!

– I kto to mówi?!

– Czyli co? Zbuk na zbuka pomstuje, że mu powietrze psuje?… – odciął się Zając.

– Nie znam tych waszych ludzkich przysłów, ale coś mi mówi, że powinienem cię pożreć!

– Spróbuj, jeśli chcesz się porządnie wyrzygać!

– Mały, powolny, bez pancerza, a pyskaty, że aż ogarnia mnie bezbrzeżne zdumienie – burknął smok siadając na ziemi nieopodal.

Zając przezornie cofnął się o kilka kroków. Właśnie skończył zajadać zdobyte z trudem owoce i planował zdrzemnąć się w cieniu drzewa. No, ale przecież nie będzie spał przy gapiącym się na niego, jak sroka w gnat, smoku.

Był niezadowolony i postanowił to okazać. Plunął pestką, celując tuż obok złotej nogi. Pestka wylądowała na trawie i potoczyła się, niemal uderzając w długi, brązowy jak kasztan szpon.

Smok popatrzył na nią i mruknął od niechcenia, jakby proponował łowienie ryb:

– A może cię trochę przypalę?!

– Dziękuję, nie trzeba.

– Wiesz, fuknę jakbym kichał, a wtedy z mojej paszczy wyskoczy ognista kula dwukrotnie większa niż twoja głowa.

– Nie chcę być spalony! – krzyknął Zając – Poza tym, wciąż będę niesmaczny i trujący.

– Ale jaki cichy – smok uśmiechnął się wrednie.

Zając poczuł, jak uginają się pod nim nogi. Tyle, że nie tak, jak opowiadają ludzie. Nie czuł mrówek, ani drżenia. Po prostu szedł, żeby jak najszybciej oddalić się od tej żółtej cholery, a nogi zgięły się, co sprawiło, że usiadł w trawie na środku łąki. Jak głupia owca… Zamknął oczy i czekał.

Powietrze zawibrowało dudnieniem, takim samym jak wtedy, kiedy młody smok chciał go zjeść. Jednak nie stało się nic strasznego.

Hiacynt wzbił się w niebo i odleciał, kręcąc na tle chmur śruby, wzlatując pionowo w górę i pikując jak wariat.

Zając, kiedy przyszedł do siebie, ruszył w drogę.

Zmierzchało, gdy dotarł do skałek przypominających kształtem smukłe wieże, albo długaśne palce. Między nimi wił się wąski labirynt ścieżki. Rosły tam gęste krzewy bladoróżowych jeżyn i kwitnące na biało paprocie.

Pomny opowieści o czarodziejskich właściwościach kwiatu paproci, schował za pazuchę pęk.

Dzień miał się już ku końcowi, więc nie rozglądał się za wiele tylko wyciągał nogi, żeby przejść możliwie dużo drogi. Blade paluchy miały wysokość przynajmniej rosłego mężczyzny, a bywało, że i dwóch, więc nie dawały mu szans na sprawdzenie, czy idzie w dobrym kierunku.

Kiedy mrok zgęstniał na dobre, chłopak umościł sobie posłanie z paproci i ułożył się do snu. Obudził go chłód i wilgotny szmer kropli spływających ze skał. Żuki, mrówki i cała reszta drobiazgu, żyjącego na ziemi rzuciły się łakomie na tę niespodziewaną obfitość wody. A on, zmarznięty i wciąż jeszcze obolały, ruszył w dalszą drogę.

Nie zdążył się nawet znużyć, kiedy niespodziewanie skały skończyły się i jego oczom ukazał się dalszy ciąg smoczego świata. Jak okiem sięgnąć, rozciągał się płaskowyż porośnięty łanami niskiego, złotego zboża i zielonej trawy. Pasy roślin układały się naprzemiennie, soczyste w barwie, gęste jak sierść zdrowego zwierzęcia. Gdzieniegdzie widział też kępy różnokolorowych drzew, skupionych, jak się później okazało, dokoła małych oczek wodnych.

Na całym tym pasistym dywanie pasły się jednorożce.

Zwierzęta ubarwione były jak normalne konie, ale ich wąskie, kręcone rogi miały barwę złota lub jadowitego różu.

Oczarowany ich urodą Zając zaczął iść w kierunku najbliższego stada zwierząt, a one zaintrygowane, ruszyły wprost do niego.

– Przyszedł żeś po jajo? – spytał kary zwierzak o złotych oczach, wyposażony w lśniący, złoty róg.

– Wy też znosicie jajka?! – spytał zdumiony chłopak.

– Głupek jakiś! – zaryczał ktoś z boku.

– Smocze jajo! – odparł karosz. – Tropisz smocze jajo, człowieku?!

– Nie. Uciekłem z mojego świata.

– Tak cuchniesz, że nie dziwota!

Powariowali z tym cuchnięciem – zezłościł się w myślach, a głośno odparł:

– Gdzie znajdę wyjście?

– Głupek jakiś – zaryczał ktoś z boku.

– Tu wszędzie dokoła – odparł grzeczny jak zawsze karosz – dobre, do syta.

– Nie pytam o zboże – kontynuował Zając.

– Trawa też pyszna.

– A wyjście, no wiesz do mojego świata?

– O dziewczyny musisz się bić! Wszyscy się bijem!

– Nie chcę waszych klaczy! – zapewnił żarliwie.

– Głupek jakiś!

– To po coś tu wlazł?

– Uciekałem.

– Jedz owoce.

– Pomaluj mi pupę w gwiazdki! – westchnęła piskliwym głosikiem jakaś krągła klacz barwy żurku.

– Nie chcę jeść i chyba nie zdążę cię pomalować. Chcę wyjść…

Zając był już zmęczony. Zdecydowanie jednorożce nie były jak smoki.

Głupie bydlęta, nawet nie konie! A już na pewno nie rumaki – pomyślał zagniewany.

Potem zerknął na nie, obawiając się, że usłyszały jego myśli, ale nie. Rogate konie spokojnie pasły się, straciwszy zainteresowanie.

– Gdzie znajdę rzekę? – spytał, starając się dostosować poziom do rozmówcy.

– Po co szukać? Jest tam, za kulkami, na końcu łąki.

– A co jest dalej?

– Nie ma łąki – odparły jednorożce niechętnym chórem, jakby brak trawy był ostatecznym powodem, żeby tam nie iść.

– Po co tu jesteś? – drążył uparty karosz. – Samic nie damy! Moje są i braci!

– Głupek… – zaczął ryczeć gniady ogierek.

Zając wypatrzył go już po drugim „głupku” i strasznie go bydlak drażnił. Na tyle, by po każdej obeldze rzucać na niego okiem. Miał ochotę walnąć go w łeb, ale bał się trochę reakcji tysiąca zwierząt wyposażonych w kopyta. Miał złe doświadczenia z kopytami…

Zaciskał zęby, zerkał gniewnie na gniadosza, starając się ciągnąć z karym koniem grzeczną i owocną w fakty rozmowę. Tylko dzięki temu dostrzegł, co się stało.

Utrwalający obelgi gniadosz nie dokończył swojej dyżurnej złotej myśli.

Nim Zając zdążył mrugnąć, koń zginął w paszczy Hiacynta, który spadł z nieba jak złota błyskawica Peruna.

Nie zauważył za to Jaspisa, który podleciał z drugiej strony i korzystając z zamieszania połknął zręcznie jedną z klaczy.

Hiacynt rozciągnął się na trawie jak objedzony kot, a Jaspis przełknął konia jednym kęsem i nieco zawstydzony spojrzał na chłopaka.

Pozostałe jednorożce również patrzyły na niego, a w ich oczach widział nieme oskarżenie.

– Czemu one nie uciekają? Skoro… – Nie wiedział, jak mówić o tym, co się stało, żeby nie urazić smoków.

– Jemy tyle, ile musimy. One wiedzą, że już nic im nie grozi… przez miesiąc.

– I połknąłeś go całego?!

– Niegrzecznie o to pytać! Wstydzimy się jedzenia żywych istot. Staramy się robić to jak najrzadziej i dyskretnie. W samotności i z dala od oczu innych.

– Ramona! – zaryczał jeden z rosłych ogierów i próbował dosięgnąć rogiem Hiacynta, który wzleciał niespiesznie jak złoty liść i wygodnie rozsiadł się na drzewie.

– Zabiłeś mi brata! – zaryczał w tej samej chwili kary ogier i zaszarżował na Jaspisa.

Gad zawisł ledwie pięć stóp nad ziemią i spokojnie kontynuował wyjaśnienia, całkowicie ignorując jednorożca. 

– Dlatego twoi nazywają nas „całożercami”. Mamy odpowiednio szerokie szczęki i pojemne paszcze, by nawet dużą ofiarę łykać jednym kęsem. Jednak taki zwierz, to zwykle za dużo dla naszych trzewi. Teraz będzie mi zalegał w brzuchu około czterech tygodni.

– I nie będziesz nic jadł?! – zdumiał się młodzieniec. – Przez miesiąc?!

– Jakieś jagódki, ziarenka, orzeszki. Głód poczuję nie wcześniej niż za cztery tygodnie.

Zając dostrzegł, że foremne do tej pory ciało gada wybrzuszyło się ohydnie. Na wysokości gardzieli pojawiło się olbrzymie wole, które powoli przesuwało się w dół. Kiedy kończyli rozmowę, kula znalazła się już na wysokości smoczego brzucha i przestała być owalna i nieruchoma. Wewnątrz smoczych kiszek coś kopało, wierzgało i szamotało się rozpaczliwie.

Głowa smoka zmieniła barwę na kremową, a on, wyraźnie zawstydzony swoim stanem, zmrużył oczy i zakrył się skrzydłami.

Naprawdę wstydzą się, że jedzą! – pomyślał, bezbrzeżnie zdumiony.

– Chyba powinieneś już iść – bąknął gad – pragnę zostać sam.

– Lecieliście za mną, bo wiedzieliście, że zaintryguję jednorożce i staną się nieostrożne! To nieładnie!

– Mówiąc między nami, one nie są zbyt mądre.

– Tak, zauważyłem. Są głupsze niż konie.

– Wiesz, te kontakty z księżniczkami, kapki z perełek, różowe siodła, torebki w serduszka i inne takie – odezwał się z drzewa Hiacynt. – To nie zostaje bez wpływu.

– Pasą się albo zadają z rozwydrzonymi smarkulami, których nikt nie kształci, ani nawet nie kształtuje – uzupełnił starszy smok. – Księżniczki to nieciekawe towarzystwo… Rosną słodkie i płoche. Wymaga się od nich jedynie, żeby były uległe i płodne.

– No, ale są takie piękne, niedostępne, wyjątkowe… – Zając aż zatchnął się z zachwytu.

– Pulchne, zepsute przez komplementy i słodycze (to ostatnie dotyczy zwłaszcza zębów i oddechu). Potem taka krzyczy mi prosto w twarz: „Nie pożeraj mnie potworze, bo lilia mojej niewinności przebije twe serce!” – a ja czuję czosnek, próchnicę i ciało, nieczęsto korzystające z mydła. No i mam nie lada konfuzję, bo tamci ją ofiarowali, a ja jeść nie mam ochoty, chociaż wiem, że powinienem…

– Wszak to dziewice?!

Smok wyszczerzył zęby w uśmiechu pełnym politowania i mruknął:

– Niezbyt często! Uwierz mi, mój nos nie zawodzi. No, ale teraz już idź.

I Zając poszedł, mijając naburmuszone jednorożce. Zwierzęta nie rozmawiały z nim, rzucały mu za to oburzone spojrzenia, lecz mimo to pasły się spokojnie.

Szedł nieśpiesznie, bo wiedział, że nie minie tej równiny przed zmrokiem. Kosztował różnych owoców, pił wodę ze strumieni, a czasem zatrzymywał się tylko, by z zachwytem oglądać krajobraz.

Owoce przeważnie miło go zaskakiwały. Wszystko jedno czy były gładkie, kolczaste, czy obrośnięte futerkiem, bez względu na kształt i wielkość, niemal wszystkie okazały się bardzo smaczne. Jedne kwaskowe, inne porażająco słodkie, ale smaczne. 

Wyjątek był jeden. Złote wisienki piekły i do końca dnia język i wargi paliły go nieznośnie.

Kiedy na przemian pluł, pił wodę z sadzawki, jednorożce przerywały objadanie się. Rżały i pochrząkiwały radośnie, trącając się bokami.

A niech was wszystkie smoki pozżerają! – myślał gorzko.

Usnął tam, gdzie płaskowyż kończył się niby-lasem. Była to dziwaczna plątanina roślin o kształcie tataraku, ale wyższych i rodzących żółte owoce. Znalazł kępę gęstego, tak zielonego, że aż niemal czarnego mchu i przygotował sobie na nim legowisko. Okrył się płaszczem i zapadł w ciężki sen.

Śnił mu się koszmar, w którym Złociuga dopadł go i wlókł na zamek. Zając zastanawiał się, jak straszna będzie kara, która go spotka i płakał głośno. Obudził go własny szloch i czyjś wbity w niego wzrok.

Na tle wschodzącego słońca i równie czerwonej jak ono korony potężnego drzewa, stał niewiarygodnie wysoki chudzielec w zbroi. Był rudy, miał ospowatą twarz i czerwone, jakby odmrożone, palce. Te palce wystające z wykonanych ze stalowych, błękitnych kółek rękawic, wyglądały jak różowe robale. Na dodatek robale oplatały potężny, nagi miecz.

Widząc zdumione spojrzenie Zająca, chudy powiedział lekko sepleniąc, ale z namaszczeniem:

– Mogłem cię zabić we śnie, lecz to nie licuje z godnością rycerza!

– Po co miałbyś mnie zabić?! – spytał nieco zaspany, ale wystraszony Zając. – Nic ci nie zrobiłem?! – dodał mniej pewnie, bo nigdy nie wiadomo, czy to nie jakiś miłośnik gry w kości, którego oskubał i wyrzucił z pamięci, albo rozżalony narzeczony.

– Jestem na terenie wroga, mogę zabić, kogo chcę – odparł z godnością rycerz, po czym uśmiechnął się jak idiota.

Spod cudacznie szpiczastego szyszaka wystawały żółte, głupie oczy, lekko obwisłe, czerwone jak u opoja policzki i kiść rudych, poszarpanych jak lis, dorwany przez psy Złociugi, wąsów.

Rycerz miał niezwykle długie ręce i nogi, jakby go sobie Wyrwidąb z Waligórą przez parę dni wyrywali. Zbroja była porządna, ale powycierana i z cienkimi rzemieniami. Widać było, że rycerz nie był bardzo majętny, a zbroję odziedziczył, a może nawet z kogoś zdarł.

– No, ale po co? – ugodowo mruknął Zając, uśmiechając się tak życzliwie, jak tylko pozwalał mu lęk.

– Jestem na ziemi wroga i mogę…

– Jakiego wroga? – zapytał z wymuszoną, radosną ciekawością. – Ja przecież nic nie wiem! Tylko zabłąkałem się w tę okolicę.

– I nie widziałeś smoków?! – spytał tamten nieufnie i zaraz naburmuszył się i jakby rozzłościł.

– Smoki widziałem! – zapewnił gorliwie chłopak. – Widziałem cztery smoki! – krzyknął i dla lepszego efektu pokazał to na palcach.

To znaczy pokazał cztery, bo wiadomo, że za pokazanie palcami smoka nie tylko kowal Siemko wali w mordę.

– Aż cztery?! – zachłysnął się podniecony rycerz. Oczy błyszczały mu dziko i bez litości szarpał wąsy. Które szybko jednak zwisły smętnie, a ich właściciel zafrasował się: – Jak ja cztery wielkie truchła przecisnę przez jaskinię?!

– Wiesz, gdzie znajduje się wyjście?!

– A kim ty właściwie jesteś i czemu sam chociaż jednego smoka nie utłukłeś?!

Różowy palec z bezlitośnie obgryzionym pazurem wyciągnął się oskarżycielsko w stronę chłopaka. Niestety, to był tylko jeden palec. Jego czterech, różowych jak robale, kolegów wciąż ściskało miecz.

– Ty chyba nie widziałeś w życiu smoka! – wrzasnął Zając, zapominając o ostrożności.

– Zamilcz kmiotku! – ryknął rycerz. – Bo cię usiekę jak zająca!

– One są wielkie jak góra! Zieją ogniem i mają zęby jak… jak moje ramię!

– Nie zrazisz mnie do realizacji mojej świętej misji, ty smoczy popleczniku! – ryknął rycerz, plując obficie śliną. – Złożyłem ślub, że ubiję smoka i przyniosę języki z jego siedmiu paszczy!

– Te mają ino po jednej…

– Łżesz, psie plugawy!

– Może w jakiejś innej okolicy są takie, co mają więcej głów…

– A co tu robisz, skoro nie polujesz?! – Rycerz wyraźnie coś knuł, bo znowu znęcał się nad wąsami.

– Ludzie występni chcieli mnie zabić, z psami gonili! – Zając zaczął płakać, co przychodziło mu dość łatwo, bo całkiem zwyczajnie bał się chudzielca. Poza tym w swoich kontaktach z większymi i porywczymi nieraz stosował tę broń. – Schowałem się do jaskini, a potem wyszedłem, sierotka…

– Jesteś sierotą? – zapytał z troską rycerz, a wymęczone wąsy podskoczyły przyjaźnie.

– Tak – skłamał Zając.

– To tak, jak ja! Poświęciłem się służbie Bogu, a imię moje Roland. Kiedyś będą o mnie śpiewać pieśni! – sapnął zadowolony. Zaraz jednak przybrał surowy wyraz twarzy, a jego oczy zalśniły gorączką: – Jak się zwiesz pytam i czy wierzysz w jednego Boga?!

– Zwą mnie Wojciechem. Wierzę w jednego – potwierdził zgodnie, myśląc oczywiście o Perunie.

– Biorę cię więc, Wojciechu w niewolę, a ty zaprowadzisz mnie do smoków!

– Tylko, że ja szukam wyjścia! – jęknął.

– Najpierw pomożesz mi zabić wszystkie obecne tu smoki, a potem przecisnąć ich ciała, żebym mógł otrzymać rękę przepięknej księżniczki i pół królestwa. Chociażem rodził się ubogi, ale do wielkich celów i zaszczytów wychowała mnie mamusia, nim pomarła.

Zając przez chwilę bił się z myślami. Nie chciał zabijać smoków, bowiem mimo że trochę się przed tym bronił, lubił je i szanował. Tyle, że z drugiej strony ten dziwak wiedział, gdzie znajduje się wyjście.

Chętnie uciekłby gdzieś między chaszcze albo wykpił się w inny sposób, ale chudy rycerz nie wyglądał na człowieka obdarzonego poczuciem humoru.

– Nie mogę cię zaprowadzić do smoków dla ich i twojego dobra – odpowiedział wreszcie szczerze.

– W takim razie zabiję cię – zaniosę królowi jako zewłok smoczego syna.

– Mnie, jako smoczego syna?! Popatrz na mnie i sam przyznaj, że cię wyśmieją! – krzyknął i jęknął, bowiem rycerz pchnął go mieczem w pierś.

– Nie pierwszy to raz – wyrecytował jakby deklamował wiesz. – Lecz wiem swoje! Teraz, kiedy wbiłem w ciebie miecz, na twój krzyk przybędzie smoczyca-matka.

Rana nie była głęboka, ale piekła i krwawiła. Zając pojął, że właśnie tu i właśnie tak głupio zakończy swój niewesoły żywot. Zasmucił się i spojrzał jeszcze raz na łąki pięknie rozświetlone miękkim światłem słońca, uwięzionego w wełnistym stadku białych chmurek.

Wtem usłyszał chrupnięcie.

Obok stała Chryzolita, a z jej kształtnego pyska wypadły miecz i kolczuga.

Smok miał szkliste i błyszczące oczy, w których odbijały się chmury, słońce i oszołomiony Zając.

Chłopak patrzył na nią czując jednocześnie przerażenie i zachwyt.

Smoczyca podwinęła pod brzuch przednie łapy, obwinęła się ogonem jak kot i westchnęła zadowolona. Jej źrenice zwęziły się w szparki, potem rozbłysły niezwykłym blaskiem i zmieniły w wąskie pionowe kreski.

– Rycerz był dziewicą! – szepnęła w uniesieniu.

 

Kolejny dzień wstał niezwykle gorący i parny. Ciężkie chmury wisiały nisko, pękate jak nowo wypchane poduchy, strasząc ziemię burzą.

Zając kluczył pomiędzy niewielkimi pagórkami, porośniętymi lichymi, srebrnymi choinkami i jeszcze wątlejszymi lipkami. Pagórki te wyglądały jakby jakiś olbrzym ulepił z ciasta nieforemne kluski. Jedne kluski były zielone od porastających je traw, inne gładkie i kremowe jak pyzy. Był bardzo głodny, więc nie dziwota, że wszystko co widział kojarzyło mu się z jedzeniem.

Tego dnia wędrówka dłużyła mu się, bo wielokrotnie gubił drogę w tym kluskowym labiryncie. Kluczył, a po kilku Wisłach i tak okazywało się, że wybrana ścieżka kończy się ścianą. Zając całkiem stracił zapał, mrużył oczy, sapał i wlókł się ospale w dół.

Siły odbierały mu upał i wilgoć, która kleiła mu koszulę do grzbietu i włosy do twarzy.

– Jak ma być mocny ktoś, komu wbito sztych prosto w pierś!? – powtarzał sam sobie płaczliwym głosem.

 Kiedy rycerz ranił go, Zając myślał, że już po nim. Na szczęście smoczyca szepnęła rozmarzonym głosem:

– Lśnisz, czyli jesteś przezorniejszy niż myślałam. – Kwiat paproci zamknie twoje rany.

I faktycznie paprocie, które niósł za pazuchą, wżarły się w jego ciało i uleczyły go. Zamiast rany miał teraz na piersi odcisk drobnych listków. Fizycznie czuł się dobrze, ale ostatnia przygoda rozbiła go i skłoniła do rozczulania się nad sobą.

Do tego otaczające go pagórki i drzewka dawały co prawda ochronę przed słońcem, ale skutecznie zatrzymywały najmniejszy nawet powiew wiatru.

– Za rzeką znajdziesz jaskinie – powiedziała mu na pożegnanie wyniosła Chryzolita – sprawimy, że jedna z nich zostanie dla ciebie otwarta.

Ponieważ długo był sam, Zając pozwalał sobie od czasu do czasu na grzeszne myśli, do których prowadziły go nieuchronnie miękkie, bułeczkowate krągłości mijanych pagórków, a nawet na gniewne słowa rzucane w stronę smoków, które zostały, miał nadzieję, w tyle.

– Znajdziesz tam jaskinię, pewnie będzie ich więcej… na przykład tyle, co tych cholernych skalnych klusek! – przedrzeźniał smoczycę, przeciągając końcówki jak ona. – Ciekawe, jak znajdę tę właściwą?! Bo oczywiście wspaniałe smoki nie towarzyszą mi teraz, kiedy nie ma już kogo zeżreć! – wrzasnął na cały głos.

Echo przyłączyło się niespodziewanie do jego zabawy, powtarzając wielokrotnie „eć, eeeć”.

Młodzieniec poczuł w tym wołaniu aprobatę dla swoich słów, jakby znalazł się w wesołej kompanii. Krzyknął więc buńczucznie:

– Ogłaszam wszem, że te okrąglutkie pagórki przypominają mi pupcię Sławki!

Stał przez moment, czekając nie wiadomo na co, a potem ruszył w dalszą drogę.

Kiedy pod koniec kolejnego dnia doszedł do rzeki i podziurawionych tysiącem jaskiń wapiennych skał, znowu miał wrażenie, że lata nad nim smok. Zadarł głowę, ale dostrzegł jedynie fioletowe chmurki.

Ponieważ nie otrzymał żadnych wskazówek co do wyboru jaskini, postanowił kierować się własnym nosem. Dwie pierwsze nie spodobały mu się wcale, ale za to w trzeciej poczuł, że dotarł na miejsce.

Najpierw dwadzieścia kroków w dół, a jak zrobi się całkiem ciemno, obróć się i poszukaj światła – usłyszał dźwięk płynący jakby z wnętrza głowy. Odliczał na głos kroki, żeby się nie pomylić.

Zawsze był dumny z tego, że potrafi dobrze liczyć, ale w tej, jak ją nazywał “ciemnej smoczej dupie”, nie był pewien, czy dobrze ocenia odległość. Doliczył do trzynastu, kiedy w jaskini zrobiło się ciemno i niesamowicie ciasno. Zgodnie z tym, co mówiła mu smoczyca, niemal od razu dostrzegł oślepiające światło. Zbliżył się o krok, a wtedy jakaś moc, jakby setki rozpędzonych koni, zaczęła go pchać na ścianę. Walczył, aż wreszcie ostatkiem sił wydostał się na zewnątrz.

Wtem usłyszał szelest, poczuł mocne szarpnięcie i uniósł się w górę.

– Znowu zabłądziłeś, łazęgo?!

– Hiacynt, co ty tutaj robisz?! – odpowiedział, usiłując poprawić się w uścisku smoczych szponów.

– Przepchałem się wraz z tobą, nie mogłem przecież odpuścić takiej wspaniałej okazji.

– A co? Sam nie umiesz otworzyć jaskini?

– Ale umiem rozewrzeć szpony…

– Dokąd mnie niesiesz? – spytał, starając się nie okazywać niepokoju.

– Do domu!

Koniec

Komentarze

Brzydzę się betowanymi textami, cóż gruppensex, nigdy mnie nie interesował. Ale opko przeczytam.. jakkolwiek brzydko by się Ambush nie zabawiała z betującymi.. to jednak Ambush :)

Kawkoj piewcy pieśni serowych

Brzydzę się betowanymi textami, cóż gruppensex, nigdy mnie nie interesował. Ale opko przeczytam.. jakkolwiek brzydko by się Ambush nie zabawiała z betującymi.. to jednak Ambush :)

W sensie, że ze mną i Nikaszko? Bo ja oczywiście nie zrozumiałam… 

 

A komentarz po becie – gratuluję Ambush pomysłowości w kolejnych odsłonach wędrówki lubieżnego bohatera po zaczarowanej krainie, fajnych smoków i delikatnego – jak zawsze – humoru. :)

Pozdrawiam i klikam. :)

Pecunia non olet

Oj AstridLundren, nie wiesz co tracisz, nie korzystając z bety. Betuję i daję to betowania, bo lepiej dowiedzieć się o tym, co zostało w głowie autora, o literówkach, czy niezręcznościach językowych na becie, niż potem.

 

Dzięki bruce za betę, za cierpliwe łowienie błędów wszelakich;) I za kliczka.

Lożanka bezprenumeratowa

Cała przyjemność po mojej stronie. :) 

Pecunia non olet

smiley

Brak słów po prostu… Walnę więc paralelą: czułem się – czytając – jakbym za pacholęcia

delektował się przepysznym, słodziutkim i różowym ptysiem. Ach, onegdaj też tak smakował…

Naprawdę sympatyczna kraina i pyszny humor.

Kłaniam Autorce najnowszym kapeluszem…smiley 

dum spiro spero

@Fascynatorze Wzruszyły mnie Twoje słowa i zachęciły do dalszej, wytrwałej pracy twórczej;)

Lożanka bezprenumeratowa

N I E ! Płerdokłerwum, nie bede tego czytać! Kondensum-only technicalconcrete! Getafockuth of there

Kawkoj piewcy pieśni serowych

Mam wrażenie Astrid, że nadużywasz grzybów Sudłaka;)

Lożanka bezprenumeratowa

Nosił się jak wielki pan i domagał się szacunku, mimo że był zamieszany w większość brudnych sprawek, które działy się w mieście.

Wiedział więc, że Złociugę zadowoli dopiero, gdy (+ten) zaciśnie swoje krótkie paluchy na sercu wyrwanym z młodej, choć może nieco zapadniętej i nie aż tak niewinnej piersi.

– Nie masz przy sobie, jak widzę, toreb ani koszy, więc raczej nie przyszedłeś CHYBA PRZECINEK by kraść jaja, albo ukryte w naszych jaskiniach skarby.

– Jeśli mówisz nam prawdę PRZECINEK pomożemy ci wrócić.

Zając rozsiadł się zadowolony i ucieszył się, że będzie miał co opowiadać chłopakom przy piwie, kiedy już wróci. I zaraz potem (+ pomyślał), że i tak nikt mu nie uwierzy.

Usnął tam PRZECINEK gdzie płaskowyż kończył się niby lasem.

Widząc zdumione spojrzenie Zająca, Chudy powiedział lekko sepleniąc, ale z namaszczeniem: ← dlaczego nie: chudy?

Jak widzisz Łowuszko, czytałem dokładnie. Te drobiazgi wynotowałem, by klik był ważny. Czytałem z zainteresowaniem i uśmiechem na pysku. Chyba Ty i ja lubimy smoki. Fajnie je przedstawiłaś. Światotwórstwo też ok. Całość mam nadzieję, znajdzie się w bibliotece wkrótce. Klik

Dzięki Koalo, za czytanie, łapanie, recenzowanie i klikanie;)

Tylko z “ten” pozwoliłam sobie się nie zgodzić;)

Lożanka bezprenumeratowa

Obyczajówkowy wstęp przydługi, ale potem już tekst się rozkręcił.

Zdziwiło mnie, że prosty szewczyk tak widział smoka. Chłopak naprawdę wiedział, jaki kolor mają oliwki?

Smoki sympatyczne, ja też kiedyś nadawałam im imiona od kamieni szlachetnych, więc pomysł popieram. Ciekawie wypadają stworzenia, które wstydzą się jedzenia.

No i fajny pomysł, żeby dziewice traktować jak narkotyk. :-)

Ludzkie samice patrzą tylko, gdzie podrzucić swoje potomstwo, by móc się swobodnie parzyć.

A tu nie miały być samce? Bo samice chyba jednak częściej opiekują się potomstwem, a i Zając zdawał się wziąć uwagę do siebie.

Babska logika rządzi!

Prosty szewczyk powiedziałby żółty, to narrator gaduła nie umiał krótko opisać;)

 

Cały pomysł zaczął się od smoka, który zjadł dziewicę.

Chciałam samice. Bo samce ze swej natury mogą zapłodnić i zająć się czymś innym, więc to one zaniedbują dzieci, które są, siłą rzeczy pod nie podczepione.

 

Dziękuję za wizytę, recenzję i klika.

Lożanka bezprenumeratowa

No, bohater z bohatera taki, jak z koziej dupy trąbka, bo stale ktoś go musi ratować ;) I niecnota do tego. Ale widać i takim bohaterem da się stworzyć interesującą historię ;) Fajny pomysł na smoki, które wstydzą się jedzenia i odurzają dziewicami płci obojga. W ogóle postawiłaś tu wszystko na głowie. Jednorożce widywałam już szlachetne albo złe, ale tak głupich jeszcze nie spotkałam. Rycerz Roland mądrością też nie grzeszy, szlachetnością jeszcze mniej. A mina Chryzolity po posiłku była bezcenna ;)

Podobało mi się, ale żeby Ci za bardzo nie słodzić… jakiś mocniejszy przytup by się na koniec przydał.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

jakiś mocniejszy przytup by się na koniec przydał.

Popieram… Samice zjadające dziewice – to się co prawda rymuje, ale nie brzmi dobrze…

Może samiec zionący ogniem, aby jedzonko było nieco pieczyste?… Taki drobny horrorek.

cheeky

dum spiro spero

Dzięki za wizytę Irko i miłą recenzję. To nie jest ostatnie spotkanie z Zającem, więc mam nadzieję jeszcze tupnąć;)

 

@Fascynatorze Wędrując kiedyś po Camino Santiago natknęłam się na schronisko, w którego łazience w 5 językach napisano, żeby ścierać posadzkę po wzięciu prysznica. Na końcu był tekst po rosyjsku, który brzmiał: “Przeczytaj tekst po angielsku”. Dlatego piszę Ci, przeczytaj odpowiedź skierowaną do Irki;)

Lożanka bezprenumeratowa

Może czegoś nie dostrzegam, ale gdzie jest odpowiedź do Irki?

Babska logika rządzi!

Nad Fascynatorem. Ależ namieszałam ;P

Lożanka bezprenumeratowa

Gdyby nie pewna dawka lubieżności, byłaby to fajna bajka dla dzieci. 

Jednak bez dawki rzeczonej lubieżności opowiadanie nie byłoby tak zacne jak jest i nie cieszyłoby czytelniczkę, która dzieciństwo ma już za sobą. Twoja radosna twórczość okazała się szalenie sympatyczną opowieścią i dostarczyła mi wielu wyjątkowo barwnych wrażeń. 

Cieszę się, Ambush, że zapowiedziałaś kontynuację przygód Wojciecha Zająca. ;D

Mam nadzieję, że poprawisz usterki, bo chciałabym odwiedzić klikarnię. ;)

 

ale w chwi­li wbu­rze­nia mógł okrut­nie spo­nie­wie­rać… → Literówka.

 

po­biegł do karcz­my pod „Na­dob­nym dzi­kiem… → …po­biegł do karcz­my pod „Na­dob­nym Dzi­kiem

 

że to co wziął za czer­wo­no­czar­ną skałę… → …że to co wziął za czer­wo­no-­czar­ną skałę

 

Przy­siadł też na tra­wie, żeby nie było widać drże­nia jego nóg… → Czy zaimek jest konieczny?

 

Zęby czer­wo­na­we, po­tęż­ne i … bu­dzą­ce grozę. → Zbędna spacja przed wielokropkiem.

 

Wzle­cia­ła w po­wie­trze. Unio­sła się nad łą­ka­mi… → Zbędne dookreślenie – czy mogła wzlecieć inaczej, nie w powietrze?

Proponuję: Wzle­cia­ła, unio­sła się nad łą­ka­mi

 

Pięk­na jest, nie ma co gadać i jaka gibka! – po­my­ślał z za­chwy­tem Zając. – To tak, jakby koty miały skrzy­dła… → Półpauza po didaskaliach jest zbędna.

 

Zając roz­siadł się za­do­wo­lo­ny i ucie­szył się, że… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Zając roz­siadł się za­do­wo­lo­ny i zachwycony, że

 

– Na Smoku nigdy wierz­chem nie je­cha­łem… → Dlaczego wielka litera?

 

a naj­le­piej rów­nież i umysł . → Zbędna spacja przed kropką.

 

mru­żąc z za­do­wo­le­niem swoje pięk­ne oczy. → Zbędny zaimek.

 

od czasu do czasu wy­ko­ny­wa­ły wdzięcz­ny i długi skok. → Komu skoki były wdfzięczne i dlaczego? Są dwa smoki, więc raczej: …od czasu do czasu wdzięcznie wy­ko­ny­wa­ły i długie skoki.

 

Lśni­ły one w słoń­cu róż­ny­mi ko­lo­ra­mi. → Zbędny zaimek.

 

oczy zmie­ni­ły barwę na jasno czer­wo­ną. → …oczy zmie­ni­ły barwę na jasnoczer­wo­ną.

 

Hia­cyn­ta, który wzle­ciał w górę nie­spiesz­nie jak złoty liść… → Czy dookreślenie jest konieczne – czy można wzlecieć w dół?

 

– … Wiesz, te kon­tak­ty z księż­nicz­ka­mi, kapki z pe­re­łek, ró­żo­we sio­dła, to­reb­ki w ser­dusz­ka i inne takie – ode­zwał się z drze­wa Hia­cynt. → Nieuzasadnione użycie wielokropka przed wypowiedzią.

Za SJP PWN: wielokropek «znak interpunkcyjny złożony z trzech kropek następujących po sobie, oznaczający przerwanie toku mowy lub niedomówienie»

 

gdzie pła­sko­wyż koń­czył się niby lasem. → …gdzie pła­sko­wyż koń­czył się niby-lasem.

 

– Jak ja czte­ry wiel­kie tru­chła prze­ci­snę przez ja­ski­nię ?! → Zbędna spacja przed pytajnikiem i wykrzyknikiem.

 

– Tylko, że ja szu­kam wyj­ścia! – jęk­nął . → Zbędna spacja przed kropką.

 

– Naj­pierw dwa­dzie­ścia kro­ków w dół, a jak zrobi się cał­kiem ciem­no, obróć się i po­szu­kaj świa­tła – usły­szał dźwięk pły­ną­cy jakby z wnę­trza głowy. → Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać głosy w głowie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

@Reg Dziękuję za ciepłe słowa;) Poprawki naniesione.

Lożanka bezprenumeratowa

OK, Ambush, pędzę do klikarni. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hej,

 

bardzo udana historia, zagłebiłem się w nią z przyjemnością. Tych prawie 50k znaków naprawdę się nie czuje, dobra robota.

Kraina cudowna, ale nie przesadzona, nie nadmiernie cukierkowa; smoki wyniosłe, ale z drobnymi grzeszkami; jednorożce głupie – ciekawe przetwaorzenie tradycyjnie baśniowego świata.

 

Lekkie zgubienie dotknęło mnie na początku – nie zrozumiałem czy przed kowalem się chowa nasz Zając, czy przed Złociugą, czy może przed jednym i drugim? Dużo tam się dzieje ;)

 

Daję ostatniego klika.

 

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

I jeszcze tak sobie pomyślałem – dobra, jest dobrze, ale czy bardzo dobrze? Dlaczego nie do piórka czy coś, skoto te 50k tak dobrze weszło?

 

Całkiem subiektywnie wypowiem się więc tak – nie znajduję tutaj konkretnej i porywającej historii. Siłą tego tekstu wg mnie jest budowa świata przedstawionego, który jest różnorodny, trochę zabawny, trochę obrzydliwy, zdecydowanie nienudny. I dlatego ten tekst dobrze się czyta. Dołóż do tego jakąś ciekawą historię i IMHO będzie jeszcze lepiej, może piórkowo.

Jakieś przykłady czego mi zabrakło żeby była to “porywająca historia”? Ponownie subiektywnie i bardzo ogólnie:

– bohater zmienia się w tekście – np. staje się gorszy lub lepszy po wizycie w krainie smoków, spędza tam 100 lat, zakochuje się w smoku, jednorożcu,

– świat zmienia się pod wpływem bohatera – jednorożce rozpoczynają wojnę ze smokami, bohater zatruwa krainę, sprowadza smoki do swojego świata,

– jest jakiś wielki twist lub zaskoczenie, np. – bohater sam jest smokiem, albo jednorożcem, albo upadłym rycerzem, albo dziewicą (kobietą) zmienioną w brzydkiego chłopca.

 

Tyle mądrości ode mnie.

 

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

Dzięki BasementKey za klika i dogłębną recenzję. Wyznam Ci w sekrecie i jakby co, to się tego potem wyprę;), że napisałam dzieje Wojciecha dawno temu jako większą całość i teraz będę Was karmić po kawałku, ale to z pewnością nie będą fragmenty;)

Może dlatego nie ma wielkiego bum, ale postaram się wyciągnąć wnioski z Twoich uwag w kolejnych opowiadaniach.

Lożanka bezprenumeratowa

ale to z pewnością nie będą fragmenty;)

No mam nadzieję ;)

 

Jbc, daj znać na priv, chętnie się zapoznam.

 

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

Dobrze, dziękuję;)

Lożanka bezprenumeratowa

Jak dla mnie całkiem fajne. Długo się czytało i przyjemnie. Pozdrawiam yes

Cieszę się Mentodesie, że mimo że długo to jednak szczęśliwie;)

Lożanka bezprenumeratowa

Napisane lekko i ze swadą, do tego mimo oszczędnych opisów bardzo trafiające do wyobraźni. Uśmiechnąłem się nie raz.

 

Z minusów – najpierw lekkie zapętlenie w monologu wewnętrznym bohatera, potem jednak nieco przegadanie przez długie dialogi. W pierwszej połowie stężenie tyłka trochę zaczyna męczyć, a mówię to jako sezonowany koneser.

 

Jak to się stało, że najpierw ledwo co wszedł i zasnął, a obudził się daleko, daleko od domu?

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Sezonowany koneser;)

Dzięki GreasySmoothie, za wizytę i miłą recenzję. Zając musiał zacząć od tyłków, bo inaczej zaliczyłby żołądek! A co do czasu w jaskini, to przecież ona, do disaska, była magicznym portalem.

Lożanka bezprenumeratowa

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Cieszę się Anet;)

Lożanka bezprenumeratowa

bo inaczej zaliczyłby żołądek

Ależ pyszny pomysł!

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Jak dziewica;)

Lożanka bezprenumeratowa

To ci Zając na baby! :)

 

Rzuciła mi się takie drobnostki:

 

Nasze samice są gotowe łączyć się w pary zaledwie kilkanaście razy w ciągu całego, długiego życia. Robią to tylko, by złożyć jajko i dać początek nowemu życiu.

 

– A po chwili jeszcze dodał. – Tylko głupiec nie wyciąga wniosków z własnych błędów.

A gdy byli już nad jeziorem, dodał jeszcze (…)

 

Choć nie wiem, może w tym przypadku taka miała być konwencja ;x

 

Bardzo fajnie napisana historia, zarówno smoki, jaki i Zając wyjątkowo sympatyczni. Humorystyczne opisy, np. kolorystyki smoków i wiele innych definitywnie “robiły robotę”, nic tylko pełzać po więcej! :D

Nie ma Boga, wszechświata, rodzaju ludzkiego, ziemskiego życia, nieba i piekła. To wszystko jest snem - groteskowym i głupim snem. Nic nie istnieje prócz ciebie. Ty zaś jesteś jedynie myślą, bezdomną myślą, wędrującą samotnie wśród pustej wieczności.

Z przyjemnością czytałem po raz drugi. Mam pamięć złotej rybki, więc chciałem sobie przypomnieć Zająca. :)

@Persefono, cieszę się, że trafiłam w Twój gust. Zapraszam w takim razie do czytania świeżutkiej kontynuacji;)

@Koalo, Twoja śmiała decyzja o powtórnej lekturze ujęła mnie;) Cieszę się, że wpadłeś i czekam na wrażenia z kontynuacji.

Lożanka bezprenumeratowa

Nowa Fantastyka