- Opowiadanie: slqn - Zwycięstwo i klęska

Zwycięstwo i klęska

Fragment najdłuższej i najbardziej dopieszczonej z moich pisanin, której życzę, by kiedyś rozrosła się w powieść. Główny bohater i niektóre wątki znane z innego mojego opowiadania - "Pomiotu".

Oceny

Zwycięstwo i klęska

Dźwięk dzwonu, który podniósł alarm tej nocy, nie zaskoczył Fiona, pierwszego namiestnika Brahmen, ale przybył do niego jak z niepokojem wyglądana chmara zimowych ptaków; posępny zwiastun nieuchronnej trwogi. 

 Była bardzo późna noc, a namiestnik stał sam na szczycie wschodniej wieży i patrzył w dół na zamkowy dziedziniec. Palił fajkę, pił wodę z blaszanej manierki i czekał na wschód słońca. Był nieludzko głodny i trudno mu było skupić myśli czymkolwiek innym, choć ze wszystkich sił starał się to zrobić. Liczył parę razy ogniska rozpalone przez żołnierzy okupanta. Było ich dwadzieścia trzy. Próbował przekonać samego siebie, że nie jest to bardzo duża liczba, jednak zdawał sobie sprawę, ilu żołnierzy może ogrzewać jedno z takich ognisk. "Ile zdążyło zgasnąć od zmierzchu? Ilu śpiących Rakhii przebywa na zewnętrznym dziedzińcu? Wielu. Zbyt wielu", myślał. Czasami wiatr unosił w jego stronę słodki zapach pieczonych w żarze ziemniaków. Fion zaciągał się wtedy głębiej i pił wodę.

 Na rozpaczliwe zawodzenie dzwonu odetchnął głęboko, wydmuchując w mroźne powietrze ostatni kłąb dymu, odwrócił fajkę, stuknął nią o zewnętrzną krawędź blanki i ruszył biegiem w dół. U końca schodów wpadł na jednego ze swych żołnierzy. Mężczyzna zatoczył się do tyłu i oparł o ścianę, dysząc ciężko. Jego wychudzona, ciemna twarz wyglądała w stłumionym świetle pochodni jak zapadnięta twarz trupa.

– Co się dzieje? – zapytał Fion.

– Wróg w murach, panie namiestniku – wydyszał żołnierz, błyskając w półmroku mętnym wzrokiem. – Chyba pod kaplicą. Słyszałem tam krzyki chłopaków, potem ktoś zaczął walić w dzwony. Wołali, że Rakhii przeleźni na wewnętrzny dziedziniec. Wydaje mi się, że to pan Lear tak krzyczał, ale sam nic nie widziałem, było ciemno, nikt nie miał pochodni…

– Jak ci na imię? – przerwał mu Fion.

– Alif, panie.

– Dziesiętnik?

– Pan Manaesz z Salamany.

– Gdzie szedłeś?

– Do pana. Mówili, że tutaj pana znajdę.

– Idź dalej. Obudź tylu ludzi, ilu zdołasz i przekaż, żeby wszyscy zeszli do sieni, zamknęli i zabezpieczyli bramę, a potem setnicy mają zarządzić musztrę i czekać na mnie. Niech obstawią okna strzelnicze i mury nad bramą. No już! Ruszaj!

 Fion ponaglił mężczyznę klepnięciem w ramię i minąwszy go podążył biegiem w stronę następnych schodów. Jego droga wiodła do podziemi, gdzie mieściły się lochy i stara zbrojownia. Wiedział, że nie zdąży dotrzeć do swoich komnat mieszkalnych, by przywdziać własną zbroję, musiał więc zdać się na zasoby twierdzy.

– Wróg! Wróg u bram! – zawołał, minąwszy w biegu dwójkę młodych stróży. – Idźcie do donżonu i każcie kasztelanowi ukryć kobiety i dzieci! Kucharze niech szykują kotły i grzeją całą smołę, wodę i ołów. Niech…

 Przerwał, wiedząc, że zbyt się oddalił i chłopcy nie są już w stanie go usłyszeć. Dysząc ciężko przebiegł wilgotne, mroczne podziemia, minął rozwidlenie korytarza prowadzące w dół, gdzie znajdowały się więzienne cele, i oto zamajaczyły przed nim grube, pociemniałe od wilgoci wrota zbrojowni. Namiestnik wydobył zza szerokiego, wełnianego pasa pęk kluczy i drżącymi ze zdenerwowania rękami zaczął kolejno przymierzać je do zjedzonego przez rdzę zamka. Krew huczała mu w uszach, odmierzając bezlitośnie płynący czas. "A-tak, a-tak, a-tak", szeptało jego tętno. Któryś z kluczy zaskoczył i drzwi ustąpiły. Fion popchnął je ramieniem i wpadł do ciemnego pomieszczenia. Po omacku znalazł na ścianie świecznik i rozpalił go, ale słabe światło okryło jedynie parę najbliższych jardów ściany i podłogi, nie sięgając nawet ginącego w mroku sufitu. Nie zobaczył w nich żadnej skrzyni ani stojaka z orężem, a jedynie skromny i nieco zniszczony od wilgoci święty obraz, jeden z wielu, jakie przywiózł do twierdzy z rodzimego Syrmonu. Ikona przedstawiała najświętszego Daweszę, Boga bogów, stojącego samotnie na szczycie Góry Świata, olśniewającego majestatem swe ziemskie królestwo. Fion spojrzał w ukryte za maską oblicze Boga i złożył mu milczącą przysięgę. "Ochronię twój lud, Panie", obiecał w myślach. "I nie oddam twierdzy, która do niego należy". Oderwał ze świecznika płonącą świecę i ruszył z nią dalej. W pośpiechu przywdział pierwszą znalezioną przeszywanicę i stalowy kirys z taszkami na nogi, upchnął za kołnierz swój popielaty warkocz i nałożył na głowę szyszak. Nie był w stanie zaciągnąć do końca paska mocującego, przełożył więc włosy pod hełm, potrząsnął głową i akceptując efekt ruszył z powrotem na górę. O jego lewy bok obijała się oficerska szabla z najlepszej, salamańskiej stali, w pochwie obleczonej czerwonym jedwabiem. Był to dar od króla Syrmonu ofiarowany Fionowi przed czterema laty za zdobycie cytadeli Brahmen, zamku, którego teraz przyszło mu bronić; przedmurza Syrmonu pośród ziem Fomorii, krainy północnych pustkowi.

 Gdy tylko namiestnik dotarł do zamkowej sieni, jego uszy wypełnił stłumiony zgiełk ludzkich głosów. Ujrzał kłębiący się w półmroku tłum żołnierzy, uzbrojonych na tyle, na ile każdy zdążył. Część zajęta była wznoszeniem barykady pod ogromnymi wrotami zamku; z łoskotem przesuwali ku nim zakurzone skrzynie, ławy i beczki, nosili stoły i kandelabry, raz po raz wrzeszcząc na towarzyszy, by usunęli się z drogi. Inni, którym zabrakło roli w budowie barykady, przekazywali sobie gorączkowym półgłosem wydarzenia ostatnich chwil, dzieląc się rynsztunkiem i pociąjąc chciwie wodę z manierek. Powietrze było mokre i gorące od ich potu, a w ich zapachu czuć było strach i rozpacz. Czasem któryś klął głośno lub podnosił otwarcie lament, nie zważając na niemrawe próby musztrowania przez zmęczonych dziesiętników. Wielu mężczyzn siadło pod ścianą i ściskając drzewce halabard drzemało z twarzami na kolanach. Fion wiedział, że wszyscy są na skraju wytrzymałości, wykończeni głodem i miesiącami w zamknięciu, a teraz dodatkowo przerażeni i zdezorientowani nocnym atakiem wroga. Wsunął dwa palce do ust i gwizdnął przeciągle, przebijając się przez gwar. Zgiełk umilkł, jakby ktoś ciął go nożem.

– Jestem! – krzyknął do nich, unosząc nad głowę pochwę z szablą – Baczność!

 Sylwetki żołnierzy wyprostowały się. Kilku krzyknęło z ulgą.

– Namiestnik!

– Panie, jesteś tu! Chwała Daweszy!

– Pan Fion jest z nami!

Paru miało na tyle sił, by przed nim uklęknąć, reszta skłoniła tylko głowy i uniosła do serca zaciśnięte pięści w geście szacunku. Rozstąpili się przed nim, gdy nie zatrzymując się ruszył w stronę barykady. Wspiął się chwiejnie na nią, by mogli lepiej go widzieć. Potoczył wzrokiem po tłumie.

– Setnicy, wystąp!

 Pięciu mężczyzn przebrnęło przez tłum i stanęło przed namiestnikiem. Teraz, gdy zrobiło się ciszej, Fion zdał sobie sprawę, że gwar panował nie tylko w murach zamku. Za zastawioną po szczyt framugi bramą również rozbrzmiewały stłumione okrzyki, śmiechy i triumfalne gwizdy; sporadycznie słychać też było wycie przechodzące w wysoki jazgot, plugawy okrzyk wojenny tubylców, podobny bardziej do zewu wilków niż głosów ludzi.

– Learze, raport! – zakomenderował namiestnik. Jeden z dowódców wystąpił krok przed szereg i przyklęknął na kolano. Był to mężczyzna barczysty i nieco niższy od namiestnika, o miedzianych włosach i długiej, splątanej brodzie, tworzących razem gęstą grzywę, spod której ledwie można było dostrzec twarz. Z jego wychudzonych ramion zwisała zielona, wełniana opończa, w paru miejscach rozcięta i zachlapana świeżą, czerwoną posoką. Oddychał ciężko, chociaż nie wyglądał na strudzonego. 

– Drużyna ośmiu ludzi – zaczął chrapliwie – pod moim dowództwem. Pełniliśmy straż na wewnętrznym dziedzińcu. Czarny Bran i Olwen pod barbakanem, Bisma i Gellen pod kaplicą, ja z Aldenem przy moście… i Tannon z Małym Sidem na obchodzie. 

 Przerwał. Odetchnął spazmatycznie i zacisnął powieki.

– Są tu, Fion – warknął. – Za tymi drzwiami. Nie dalej niż piędź drewna od izby, w której stoimy. Sukinsyny otwarły bramę i teraz może ich tu wejść, tylu, ilu…

– Raport, Learze – przerwał mu namiestnik. Znał Leara jeszcze ze wspólnych chłopięcych lat w Syrmonie. Podejrzewał, jakie uczucia trawią jego wnętrze i rozumiał jego gorycz, jednak w tym momencie takie słowa mogły okazać się zgubą dla wszystkich. Minęła chwila, nim Lear zebrał siły, by powrócić do raportu.

– Trzy godziny po północy usłyszałem zamieszanie między oknem kaplicy a studnią. Jak już dotarliśmy na miejsce, zobaczyłem Gellena i Bismę na ziemi. Zabitych. Na szyi mieli ślady garot. Kazałem wtedy Aldenowi wszcząć alarm, a ja rozdzieliłem ludzi i poszliśmy szukać tych kundli, które dopadły chłopaków. Zdybałem dwóch pod studnią, ruszyłem za nimi z Tannonem i Branem. Zabiliśmy ich w kaplicy…

 Głos Leara zadrżał, a mężczyzna zacisnął zęby.

– …ale innym udało się przebić na górę. Usłyszałem, jak opada most nad fosą, a z murów dobiegły te ich przeklęte wrzaski. Wtedy już wiedziałem… wiedziałem, że te psy nas mają. 

– I co wtedy?

 Setnik milczał, jakby nie był w stanie wykrztusić więcej. Jego ręce zacisnęły się na kościstym kolanie. 

– Cofnąłem ludzi do zamku i kazałem barykadować wrota.

 Przez sień przetoczyło się echo niezadowolonych szeptów i pogardliwych prychnięć. Fion uciszył je gestem ręki. Wpatrywał się jeszcze przez chwilę w skulonego przed nim Leara, po czym odetchnął i zeskoczył z barykady. Podszedł do setnika i pochylił się nad nim. Spojrzał w jego oczy, jasne na tle brudnej grzywy; były zaczerwienione i szkliste.

– Powstań, Learze, i do szeregu – powiedział głośno. – Postąpiłeś słusznie. Jako mój najlepszy setnik i sierżant podwachty, staniesz do obrony donżonu. Weź pięć albo sześć najlepiej wyposażonych drużyn i…

– Nie – warknął Lear chrapliwie. Potrząsnął głową. – Zostanę z wami.

– To nie była prośba, Learze. Słyszałeś mój rozkaz – przerwał mu oschle Fion, jednak setnik nie ustawał. Pochylił głowę, nie podnosząc się z klęczek.

– Pozwól mi zostać i strzec z tobą bramy, bracie. Tylko tyle – powiedział z naciskiem. – Nie chcę się chować. Chcę walczyć.

 Fion zerknął na boki, starając się nie odwracać. Czuł na sobie wzrok dziesiątek par oczu. Choć jeszcze chwilę temu mógł dostrzec w nich jedynie lęk i apatię, słowa Leara rozpaliły w nich jakiś rodzaj dziwnego, złowieszczego podniecenia. Chociaż sytuacja wciąż prezentowała się tak samo, w obliczu skruchy setnika żołnierze nagle poczuli się silni, a ich bezczynność stała się im dowodem odwagi i rozsądku większego niż u człowieka, który popełnił błąd. 

 Lear także na niego patrzył, milczący i zacięty. Czekał. 

– Niech tak się stanie – przytaknął w końcu Fion. – Zostań ze mną w sieni i stań pod bramą. Ty, Gillead, idź na dach, rozpal tam ogień i trzymaj kotły z oliwą i wodą. Natop też ołowiu, jeśli go znajdziesz. Obłup kamienie z blank i murów, i wykorzystaj je, gdy Rakhii podejdą pod bramę. Lienalu, weź łuczników i obsadź stanowiska na drugim poziomie. Bądźcie stale gotowi do ostrzału, stale przez najbliższe godziny, zadbajcie o amunicję i cięciwy. Kaelinie, twoi ludzie…

 Fion przerwał. Głosy za bramą umilkły, zastąpił je miarowy, ciężki tumult. Pół oddechu potem wrotami zatrząsł przeszywający huk, barykada obsunęła się ze chrzęstem o parę stóp, a z sufitu posypał się tynk. Fion skoczył do przodu, w ostatniej chwili ratując się przed upadkiem. Jego żołnierze z przerażeniem wbili spojrzenia w drzwi. Fion gwizdnął raz jeszcze.

– Baczność! – ryknął. – Kaelinie, przyprowadź trzy lub cztery działa z poziomu czwartego, bez amunicji, i przynieś tyle wiader tłuczki, ile zdołasz. Już! Idź, teraz! Ty, Wiszna, zabierz resztę ludzi i obsadź donżon w miejsce Leara. Weź z sobą resztę podwachty. Będziecie osłaniać kobiety w razie… ostatecznego wycofania.

 Fion opuścił szablę i uniósł do piersi zaciśniętą pięść.

– Działajmy, chłopcy. Dawesza na nas patrzy i chroni od złego. Odmaszerować!

 Setnicy chwiejnie odwrócili się, by odejść, ale Lear wciąż patrzył na Fiona. Gdzieś w głębi podkrążonych, zapadnietych oczu setnika malowała się wątpliwość. Podszedł do namiestnika i pochylił głowę.

– Nie miej mi tego za złe, Fion – mruknął ponuro i splunął pod nogi. Spod rudej brody zabłysły wyszczerzone, zaciśnięte zęby – ale nie zaznam spokoju, póki nie odpłacę tym dzikusom za chłopaków. Nie pożałujesz, że pozwoliłeś mi zostać. Obiecuję, zabiję każdego przeklętego Rakhii, który przekroczy próg twojej twierdzy, choćbym miał za to zdechnąć. Może wtedy Dawesza będzie w stanie mi wybaczyć… 

– Nie myśl o tym w ten sposób – odrzekł Fion, poprawiając pasek szyszaka. – Nie słuchaj nienawiści, Learze. Odpowiadasz nie tylko za siebie, ale też za resztę podwachty. Czy myślałeś o…

– Oczywiście, że nie – warknął Lear, wtykając kciuki głęboko za pas. – Od dawna nie myślę nad większością rzeczy, Fion. Gdybym miał to robić, popadłbym w obłęd. Kiedy czasem zobaczę na dachu wróbla i nie zwalczę w sobie myśli, że to mała, skrzydlata porcja mięsa, chce mi się wyć. Piję jak gąbka, a moje szczyny są tak czyste, że gdybym myślał, zacząłbym je pić zamiast wody, oszczędzając sobie tylko drogi do studni. Tam, na dziedzińcu, też nie myślałem wiele. Wiedziałem tylko, że Rakhii tu są, że się przedarli i teraz będzie ich już tylko więcej. Uciekłem jak pies, zamykając chłopaków z tymi bestiami. Poddałem się słabości, ale teraz podjąłem decyzję, żeby więcej tego nie robić. Zabiję ich, bracie. Zabiję tak wielu, aż w końcu stracę rachubę, a ich krew zaleje mi oczy. Tego chcę i tylko o to cię teraz proszę.

 Fion z początku chciał mu odpowiedzieć, lecz ostatecznie zrezygnował. Ciosy tarana padały raz po raz, tak, że ledwo był w stanie zrozumieć setnika. Nie mieli wiele czasu.

– Posłuchaj – zaczął od nowa. – Jeśli… Kiedy Rakhii tu wejdą, weźmiemy ich w zasadzkę. Przed waszą szarżą wypalimy do nich z kartacza, po czym zepchniemy do samej bramy i tam będziemy trzymać, ile się uda. Potem wycofamy się za działa, a pod kolejną salwą zbudujemy barykadę. To twoja rola. Gdy pani Azira jeszcze żyła, przekazała mi, że pomoc Jego Łaski jest już w drodze. Jeśli to prawda, możemy liczyć na ich wsparcie lada chwila. 

 Lear uśmiechnął się krzywo.

– Bardziej niż gadaniu martwej wieszczki wolę zawierzyć halabardzie. Skoro wyruszyli tak dawno temu, wszystko wskazuje na to, że zbłądzili.

– Ocean jest kapryśny o tej porze roku. Wierzę, że lada moment usłyszymy trąby i łopot skrzydeł u siodeł kawalerii.

 Lear zarechotał głośno. Było w tym więcej goryczy niż rozbawienia.

– Nie liczyłbym na to, Fion. Jeśli w ogóle przyjdą, to mam tylko nadzieję, że będą ze sobą mieli parę beczek ciemnego piwa. Głodować mógłbym jeszcze długo, właściwie to zapomniałem już, że kiedykolwiek potrzebowałem jeść, ale za kufelek mógłbym zabić. Pamiętasz dymny smak portera z Oreadów?

 Fion uśmiechnął się.

– Pamiętam.

– Brakuje mi go, bracie. Będę modlił się, byśmy jeszcze tego lata napili się go razem, na południu, gdy to wszystko się skończy. Moja żona go nie cierpi, ale gdy już opuszczę to piekło i zamieszkam z nią w Salamanie, będzie musiała przyzwyczaić się do jego smaku na moich ustach.

– Nie wątpię – przytaknął namiestnik.

 Lear przełknął chciwie ślinę i ujął Fiona za przedramię.

– Zrobię wszystko, co będzie trzeba. Dla ciebie, dla chłopaków, dla chciwości naszego króla i dla wiecznego Syrmonu. A przede wszystkim dlatego, że Rakhii to parszywe demony i wszyscy powinni zginąć. Obiecuję, że jeśli będę musiał, sam zabiję ich wszystkich.

 Fion w milczeniu odwzajemnił gest i mężczyźni wymienili uścisk rąk, a kolejny huk tarana zatrząsł drzwiami. 

– Do dzieła, bracie.

– Powodzenia.

 Setnik odszedł do swoich ludzi i przekrzykując zgiełk rozpoczął musztrę. Fion zauważył, jak często potyka się i przełyka ślinę. „Choć teraz wrze w nim gniew, jest głodny i słaby jak my wszyscy. Oby Dawesza zlitował się nad nami tej nocy“. Fion pomyślał o swej małżonce i córce, ukrytych na najwyższym poziomie donżonu. Zastanawiał się, czy usłyszały alarm i huk taranu. Mała Marion miała tylko sześć lat, ale Bóg obdarzył ją odwagą i sercem pełnym nadziei. Bardziej namiestnik martwił się o żonę. Rona była istotą dobrą i łagodną, lecz skłonną do lęku. Wydarzenia ostatnich miesięcy już dotychczas zdążyły odcisnąć na niej okrutne piętno, a kolejna porcja strachu mogła okazać się dla niej nie do zniesienia. Fion pomodlił się krótko za nią i za córkę, po czym zauważył ludzi Kaelina, którzy właśnie wnosili do sieni pierwsze z dział, trzydziestofuntową bestię o lufie zakończonej smoczym pyskiem, sapiąc przy tym z wysiłku. Machnął ręką, wskazując im miejsce pod ścianą.

– Postawcie to tam, pod samym przejściem! Po strzale posłuży za barykadę. Nabijcie już teraz, zanim pójdziecie po następne!

 Za drzwiami rozległ się wrzask, chlupot i przeszywające skwierczenie, a po nich głuche dudnienie. Ciosy tarana umilkły. Powietrze wypełnił swąd smoły i palonego mięsa. Wyglądało na to, że Gillead i Lienal także trzymają się planu, jednak spokój nie potrwał długo. Nie ucichły jeszcze jęki konających, a drzwi znów znalazły się pod szturmem, tym razem toporów, butów i ramion. Fion nasłuchiwał i choć doczekał się chlustu kolejnej fali wrzątku o gzyms, tym razem wróg nie odpuszczał. Namiestnik czuł, jak jego zęby mimowolnie zaciskają się, mięśnie tężeją a krew gotuje się w żyłach, jednak wiedział, że musi czekać. „Część musiała schronić się pod gzymsem. Brama jest mocna, lecz po zniszczeniach, jakich doznała od taranu, nawet pięści dadzą jej radę. Nic więcej nie zrobimy. Wszystko w rękach moich chłopców, reszta to wola boża“.

 Przez kolejne minuty Fion pomagał żołnierzom wnosić do sieni kolejne działa, rozstawiać je i ładować, a także pocieszał załamanych, modlił się ze zrozpaczonymi i powtarzał w myślach poczynione plany, a wszystko po to, by nie oszaleć z bezczynności. Z korytarza wybiegł zdyszany parobek, tłukąc płazem szabli w szyszak i krzycząc:

– Pan Gillead melduje, że kotły są puste! Czekamy na rozkazy!

– Kruszcie kamień i rzucajcie. Jak z topieniem blachy?

– Nie ma!

– To próbujcie pozyskać i lejcie tak szybko, jak choć połowa stanie się płynna! Nie dajcie Rakhii podnieść tarana!

– Tak jest!

 Uderzenia toporów stawały się coraz bardziej natarczywe. Serce Fiona przyspieszyło, a ręka instynktownie spoczęła na rękojeści szabli. Żołnierze zamarli na swych pozycjach, wpatrzeni w barykadę.

– Na miejsca! – krzyknął namiestnik, a spojrzenia ludzi przeniosły się na niego. Czuł je na sobie, zdezorientowane i przerażone mimo wszystkich przygotowań, wpatrzone w niego jak w ikonę w mrocznej kaplicy.

– Działa do strzału i czekać na mój znak!

 Naraz ciosy toporów umilkły, a dźwięki i nawoływania zza drzwi brzmiały, jakby wróg zarządził odwrót.

– Uciekają! – jęknął ktoś półprzytomnie.

– Nie – wychrypiał inny. – Kotły są puste… Wracają po taran.

Nim jeszcze skończył mówić, drzwi trzasnęły ogłuszająco, a barykada zadrżała i runęła w dół, osiadając na połowie swej uprzedniej wysokości. Poza jej opadającym cielskiem wnętrze sieni było nieruchome, jakby czas w nim zamarł. Wtedy też nadszedł ostatni cios, dużo cichszy od wszystkich przed nim. Taran przebił na wylot nadwyrężone deski bramy i resztki barykady, ukazując ludziom Fiona swój kamienny łeb. Namiestnik uniósł w górę drżącą rękę. „Jeszcze chwila. Jeszcze chwila. Jeszcze…“.

 Taran usunął się w tył i przez pół oddechu żołnierze wpatrywali się w ziejący w bramie otwór, nim pierwsi wojownicy Rakhii wtargnęli do sieni. Fion ujrzał znajome, blade oblicza dzikich wojowników o skośnych, zwierzęcych oczach, umalowane na czerwono krzepnącą krwią. Ich ciała okrywały skóry zwierząt, wyprawione tak, by głowy służyły im za kaptury. Rakhii wyli i jazgotali podnieceni nadciągającą walką, torując sobie drogę lekkimi toporami o kamiennych ostrzach. Było ich blisko trzydziestu, a namiestnik wiedział, że jest to jedynie pierwsza fala żołnierzy; najmłodszych, lekkomyślnych, odurzonych magicznymi ziołami, których i tak ma czekać śmierć. Pierwszy z nich przeskoczył resztki skrzyń i szaf, rozejrzał się po sieni jak węszący wilk, po czym ruszył pędem wprost na Fiona i cztery działa, skryte w ciemności korytarza naprzeciw wejścia. Reszta podążyła za nim. Namiestnik liczył gorączkowo ich kroki. „Jeszcze parę jardów… jeszcze cztery… dwa“.

– Ognia! – krzyknął i czym prędzej zatkał uszy.

 Półmrok sieni wypełniły płomienie a resztki barykady rozprysnęły się wokoło jak fontanna drewna i terakoty. Powietrze zgęstniało od pyłu, dymu i resztek dopalającego się prochu. Świat całkowicie umilkł, a głowę Fiona wypełnił świdrujący pisk. Nawet posadzka zdawała się dygotać.

– Teraz, Learze! – wykrzyknął, lecz nie słyszał własnego głosu. Nie czekając, wyszarpnął ze sprzączek swoją szablę, uniósł wysoko i ruszył ku bramie, przeskakując nad tym, co zostało z pierwszego oddziału Rakhii. Bardziej poczuł, niż usłyszał czy zobaczył, jak żołnierze Leara ruszają naprzód u jego boku. Nim kolejny bladolicy wojownik zdążył ukazać się w przejściu, namiestnik stał już przy bramie otoczony przeszło dwoma tuzinami halabard wycelowanymi we wrota. Kątem oka zobaczył u swego boku Leara z brodą zupełnie czarną od sadzy. W jego oczach lśniło gorące, mordercze podniecenie.

– …ani kroku w tył, chłopcy! Dawesza patrzy! – usłyszał echo jego głosu. Wyglądało na to, że wraca mu słuch - Trzymajcie tej bramy jak własnej duszy! Za Bismę i Gellena! Za sześć miesięcy psiego głodu! Ani kroku w tył!

 Z ciemności wyłoniły się sylwetki kolejnych Rakhii, przeskakujące strzaskaną bramę zwinnie jak wilki. Podpierając się o szczątki barykady długimi ramionami, pokryci czarno-czerwonymi pręgami swoich barw wojennych, wyjący i zawodzący ku uciesze swoich okrutnych bóstw, przypominali bardziej zwierzęta, niż ludzi; chudzi, żylaści mężczyźni, i kobiety z sutkami obnażonymi spod futrzanych płaszczy. Fion cofnął się krok w tył, a żołnierze Leara natarli na nich we wściekłym kontrataku, spychając z barykady. Rakhii rąbali drzewce i parowali ciosy halabard toporami na długich drzewcach, zajadli jak psy, lecz sama długość ich prymitywnej broni działała na ich niekorzyść. Barykada dodatkowo osuwała się i łamała pod ich nogami, czyniąc odwrót i manewry prawie niemożliwymi. Wielu padało, potknąwszy się o strzaskane meble, lub haczyło o nie bronią. Impet ich ataku został poskromiony.

– Naprzód, zepchnijcie ich głębiej, chłopcy! Krok naprzód! – wołał Lear. Choć dyszał ciężko, jego głos brzmiał raźno i niemal wesoło. "To nie potrwa długo", pomyślał Fion. "Rakhii są syci, wypoczęci i właśnie zdobyli dwa przejścia jednej nocy. Są pijani zwycięstwem i będą walczyć do ostatniej kropli krwi niepomni strat. Żeby moi ludzie ustali, potrzebujemy prawdziwego cudu, inaczej obrona padnie jak ta sterta krzeseł pod ciosem tarana".

 Jeden z dewskich żołnierzy wrzasnął nagle, szarpnięty naprzód wrogim toporem i padł przed siebie na barykadę. Rakhii wykorzystali to błyskawicznie, wbijając się klinem między drzewce. Niewiele myśląc, namiestnik skoczył naprzód i szarpnął przewróconego do tyłu za pas. W ostatniej chwili udało mu się przejąć jego upuszczoną halabardę i wbić ją w pierś najbliższego Rakhii, torującego sobie drogę w głąb sieni. Fion odkopał żołnierza do tyłu, nie wiedząc, czy ten jeszcze żyje, czy jest już martwy, zamachnął się i ciął po rękach kolejnego wroga, któremu udało się wejść między drzewce. Rakhii zawył, a jego topór upadł z brzękiem na podłogę, z obiema dłońmi wciąż zaciśniętymi na trzonku.

– Stać! Stać i chronić barykady! – sapnął namiestnik, jednak pierwsza wyrwa w jego formacji nie chciała maleć. Zaraz ujrzał kolejnego ze swoich, którego dosięgnął wrogi topór; ciemnoskóry chłopak szarpnięty naprzód za kark przyklęknął na jedno kolano, łapiąc rozpaczliwie równowagę i podpierając się rękami. Już miał wstać, gdy drugi cios z impetem rozłupał mu czaszkę. Jej pozostałości, zawieszone w gęstej, czerwonej brei, obryzgały twarze Fiona i jego ludzi. Kątem oka namiestnik zobaczył ich nieprzytomne przerażenie.

– Ani kroku! – powtórzył słowa Leara, czując, jak głos zaczyna mu chrypnąć. – Ani kroku w tył!

 Wytarł z twarzy krzepnące krople juchy tak szybko, jak mógł. "Nie wolno o tym myśleć. Myśl o swoich ludziach, narodzie Daweszy, i wytrzymaj. Reszta nie ma znaczenia".

 Sień wypełniła się okrzykami, teraz jednak przeważały głosy żołnierzy Fiona, wrzaski bólu i strachu. Ze swej prawej strony namiestnik zobaczył, jak mimo rozkazów rząd halabard powoli ustępuje i Rakhii wdzierają się głębiej. Jedynie Lear pozostał twardo na swym miejscu, otoczony z trzech stron przez wroga, broniąc się zaciekle.

– Lea… – krzyknął Fion i urwał, zmuszony uniknąć rąbnięcia topora w drzewiec swojej halabardy. W ciągu paru chwil cofnęła się też lewa strona, i chcąc nie chcąc, namiestnik wycofał się z nią. Coś zalewało mu oczy, nie wiedział, czy to krew, czy pot, i nie miał czasu tego zetrzeć. Obraz przed jego oczami nabrał dziwnych, ognistych barw, jakby zalał go blask płomieni. Nie widział już Leara i ludzi dookoła, tylko błyski skrwawionych toporów Rakhii i swoją halabardę. Jego ruchy stały się mechaniczne i sztywne, a broń wydawała coraz cięższa. Patrzył, jak jego ludzie padają ranni na ziemię, kulą się, ktoś odciąga ich w tył i na ich miejsce wpadają następni. Słyszał, jak Kaelin wykrzykuje z tyłu kolejne rozkazy:

– Drużyna siódma, wesprzeć bramę!

– Deszo, Misznu – przynieście bandaże!

– Na złote palce Daweszy, szybko, głupie szczeniaki!

– Wy tam, do zbrojowni, weźcie jakieś halabardy, te demony przerąbią się przez nas jak przez brzezinę!

 "Czy to już koniec?" pomyślał Fion wbrew woli. Zdawało mu się, że stoi u bram już od wielu godzin, lub że śni, nie mogąc przypomnieć sobie początku tego dnia. Był tak dawno. Nim zdążył się cofnąć, jeden z rakhijskich toporów trafił go w łydkę i ześlizgnął się po piszczeli, wrzynając głęboko w mięśnie. Fion nie poczuł nawet bólu, ale krzyknął, gdy szarpnięcie topora niemal zbiło go z nóg. Wierzgnął rozpaczliwie ranną nogą i zripostował cios, godząc przeciwnika w głowę płazem toporzyska. Ten zatoczył się ogłuszony do przodu, wciąż jeszcze próbując wyszarpać topór z nogi namiestnika. Fion dobił go pchnięciem w szyję. 

Naraz ogarnęło go jakieś osobliwe uczucie, z początku trudne do określenia, zaraz jednak dosięgnęło go zrozumienie. Gdzieś w oddali, stłumiona wrzaskami Rakhii i szczękiem oręża, rozbrzmiewała muzyka; piękna melodia, której nie słyszał ani razu, odkąd opuścił Syrmon. Część sił wróciła do jego ramion, a serce wypełniło się nadzieją, słodką i gorącą jak dni na południu.

– Trąby! – wykrzyknął namiestnik co sił w płucach – Słyszycie, chłopcy? Trąby Jego Łaski! Król tu jest! Ratunek!

 Gwizdnął przeciągle i machnął na oddział Leara.

– Naprzód! Drużyna ósma, dziewiąta!

 Uniósł halabardę, jednocześnie robiąc krok przed siebie, pod samą barykadę i rąbnął z impetem w kolejną Rakhijską głowę, okrytą kapturem z łba pumy. W szalonej kakofonii usłyszał zza siebie tupot dziesiątek stóp; setnicy, przeczuwając decydujący moment starcia, porzucili wyznaczone wcześniej posterunki i wraz z żołnierzami pospieszyli pod wrota twierdzy, by odeprzeć napastników. 

– Są odcięci! – wrzeszczał Fion – Rakhii są otoczeni! Przybyli husarze Króla Wybrańca! To ostatnia fala! Jeśli ich zabijemy, wygramy! 

W tle słychać było nawoływana posłańców i okrzyki radości rannych, którzy zdążyli już odzyskać przytomność. Rakhii wciąż nacierali zajadle, szukając w środku twierdzy ratunku przed nadciągającą odsieczą. W uszach Fiona rozbrzmiewała prawdziwa kakofonia krzyków, jęków, szczęku oręża, chrzęstu deptanej barykady i grzmiącego hejnału husarskich trąb, który płynął gdzieś z oddali, niosąc ze sobą smak zwycięstwa. Nie czuł już zmęczenia. Przyszłość przestała być otwartą przestrzenią i zawęziła się do kształtu rozwidlonego korytarza. Myślał tylko o jednym z wyjść. Wiedział, że nie może się cofnąć, że musi zabić każdego Rakhii, który spróbuje wedrzeć się głębiej i że to wszystko, o czym powinien teraz myśleć. Szukał w mroku bladych twarzy o skośnych oczach i rąbał machinalnie należne im sylwetki, jak drwal rąbie drzewo. Dyszał ciężko i miarowo.

Naraz, nie miał już przeciwnika, którego mógłby uderzyć. Wyszarpnął z truchła rakhijskiego wojownika toporzysko halabardy i nie ujrzał za nim nikogo więcej. Rozejrzał się nieprzytomnie; jego oczy były tak zmęczone skupieniem, że ledwie rozpoznawał w półmroku twarze swoich żołnierzy. Halabardnicy także toczyli wokoło błędnym wzrokiem, jakby nie mogli pojąć, co się właściwie wydarzyło. Ktoś ruszył na barykadę, lecz zaraz został z niej ściągnięty przez któregoś z towarzyszy.

– Złaź, baranie! Zabijesz się na tych zgliszczach. Zresztą, nikogo tam nie ma.

“Nikogo tam nie ma”, wyartykułował bezgłośnie Fion. Zamrugał, otarł twarz grzbietem ręki i krzyknął tak głośno, jak jeszcze był w stanie:

– Nikogo tam nie ma! Zwycięstwo!

 To, co stało się potem, trudno było opisać słowami. Najpiękniejsze momenty często brzmią banalnie, gdy przychodzi do opisu; ludzie zapamiętują towarzyszące im gesty, obrazy i zapachy, ale ich duch pozostaje zaklęty w mieszankę wszystkich tych elementów. Dla Fiona był to ból zdartego do granic gardła, smród rzeźni i siarki oraz uścisk chudych jak badyle rąk jednego z żołnierzy wokół jego szyi; namiestnik po prostu zamknął oczy i krzyczał, tak jak wszyscy wokoło, nie podchodząc wybrednie do treści okrzyków radości.

– Taaak!

– Hurra!

– Za Syrmon!

– Za Króla!

– Dawesza!

 W jego głowie wirowało, jakby zaraz miał zemdleć, i czuł się słaby jak diabli. Wsparli się o siebie ze ściskającym go kompanem, obydwaj świadomi, że tylko ten drugi ratuje pierwszego przed upadkiem. Broda żołnierza drapała Fiona w twarz, jednak nie przejmował się tym zanadto.

– Lear! Wiwat Learowi! – wykrzyknął namiestnik i zagwizdał przeciągle.

– Lear! – odpowiedział mu chór okrzyków.

Poczuł, jak ktoś łapie go za łydkę. Puścił wtulonego weń żołnierza i spojrzał w dół. 

Serce zamarło mu w piersi. U jego stóp, pokryty pyłem i krwią, leżał rudowłosy mężczyzna. Spod wdeptanego w jego odzienie brudu prześwitywała zieleń opończy.

– Learze! – wykrztusił Fion. Gdy nie krzyczał, niemal nie słyszał własnych słów – Już… już cię biorę!

 Najprędzej jak mógł ujął przyjaciela pod ramiona i utykając na ranną nogę, zaczął przepychać się z nim między tłumem wiwatujących ludzi. Strącając z siebie kolejne ręce, pragnące ściskać go i klepać, odciągnął Leara pod jedną ze ścian, gdzie zalegała reszta rannych. Ukucnął nad nim i odgarnął mu z czoła strąki skrwawionych i zakurzonych włosów. Zauważył, że setnik jest blady i spocony, a jego oddech chrapliwy jak u konającego zwierzęcia.

– Zwyciężyliśmy, Learze – wychrypiał głucho Fion. Przetarł twarz przyjaciela rękawicą, rozmazując na niej sadzę i posokę – Słyszałeś, prawda? Patrz na mnie. Król zaraz tu będzie. Przybyła odsiecz, w końcu. Jesteśmy uratowani.

 Lear otworzył oczy. Zamrugał półprzytomnie, najwyraźniej wciąż ogłuszony. Skrzywił się. Rozchylił powoli ręce i oczom Fiona ukazały się obszernie rozdarte opończa i przeszwa, oraz długie, poziome cięcie, z którego rytmicznie buchała krew, tworząc pod setnikiem rosnącą miarowo kałużę. Lear spojrzał w dół i odetchnął spazmatycznie. Mógł to być śmiech lub szloch.

– A niech mnie – sapnął cicho. – Co… teraz…? Moja mała Oronai… ja jeszcze… nigdy jej nie widziałem. Obiecałem, pisałem żonie… a teraz…

 Fion nachylił się, chwycił podbródek setnika i uniósł go w taki sposób, żeby ten nie widział rany.

– Wkrótce ją zobaczysz, Learze. Zabiorę cię do Syrmonu, do twojej żony. Nasze dziewczynki będą bawić się razem w morzu. Słyszysz mnie? Zabiorę cię do domu, bracie.

 Pochylił się niżej i objął jego ramiona. Poczuł, że Lear w panice zaciska palce na jego rękawach, jak tonący usiłując pozostać na powierzchni. Fion wiedział, co to oznacza. Ułożył sobie głowę Leara na ramieniu, by oszczędzić mu wysiłku i czekał, aż ciało przyjaciela zupełnie zwiotczeje, a jego oddech ustanie. Trwał tak z nim jeszcze jakiś czas, po czym przeżegnał się i odłożył zwłoki pod ścianę.

– Żegnaj – wyszeptał bezgłośnie, wstał i utykając ruszył z powrotem do bramy. 

Radość ze zwycięstwa nie malała. Zewsząd rozbrzmiewały wiwaty i fanfary wybijane na szyszakach, gwizdy i płacze i podzięki dla Daweszy. Nieliczni żołnierze zajęci byli dobijaniem poległych Rakhii, zaś setnicy z drużynami zajęli się energicznym naprawianiem barykady. Kaelin, podpierając się dumnie pod wychudzone boki, nadzorował przeładowanie garłaczy. Lżył i popędzał swoich podkomendnych z radością, której nie słyszało się w zamku od tygodni.

 Fion poczuł się nagle bardzo zmęczony. Wpół drogi do barykady przystanął i oparł się ciężko o ścianę. Wydobył zza pasa manierkę, dopił resztę wody i cisnął puste naczynie na stos gruzu pod bramą.

– Melduję, garłacze gotowe do strzaaału! – usłyszał śpiewny raport Kaelina. – Czy mogę dać już salwę do wiwaaatu?

 Fion odchrząknął boleśnie.

– Baczność.

– Pan wybaczy. To z radości.

– Przejmiesz obronę bramy, Kaelin. W razie ataku powtórzysz uprzednie działania. Wyznacz ludzi, którzy wyniosą stąd rannych i sprowadź lekarzy. Ja… udam się do jeńca i mojej rodziny. Muszę ich zobaczyć. Wrócę najpóźniej za kwadrans.

– Panie, ale przecież nikt nie przedarł się… to znaczy… – Kaelin stracił rezon. – Czy chce pan wody? Jest pan ranny?

 Fion nie słuchał go dalej. Ciężkim krokiem powlókł się przez cuchnącą siarką i juchą sień w głąb korytarza i na główne schody, które wiodły do donżonu. W milczeniu pokonywał kolejne stopnie, mijany przez biegających na złamanie karku gońców, spieszących zanieść radosną nowinę do wszystkich zakamarków Brahmen. Czuł się słaby i wykończony. Cieszył się jedynie, że nikt nie widzi teraz jego twarzy. Szedł powoli, podpierając się ścianą, a droga ciągnęła mu się w nieskończoność.

 Gdy dotarł do swych komnat u szczytu donżonu, ujrzał niewielkie zbiegowisko u drzwi sypialni swojej żony. Usłyszał płacz dziecka i szmer podnieconych szeptów. Trzy jasnoskóre pokojówki i paru starych służących dyskutowało o czymś zażarcie, patrząc bezradnie na drzwi. Kąciki ust namiestnika zadrżały.

– Co się… – wychrypiał, znów niepomny tego, jak zdarty ma głos. Jedna ze służek odwróciła się i spojrzała na niego z lękiem. Gdy tylko zrozumiała, że ją widzi, spuściła wzrok. Fion podszedł bliżej.

– Co się dzieje? – zapytał. Ludzie wokoło umilkli, a jedynym dźwiękiem, który wciąż rozbrzmiewał w korytarzu, był dziecięcy lament. Fion zobaczył na rękach jednej z dziewcząt swojego jeńca, trzyletniego Rakhijskiego chłopca, syna poprzedniego króla Fomorii. Dziecko krzyczało głośno i wyciągało rączki w stronę drzwi.

– Pani Rona nakazała zabrać panicza Hrefnira i zostawić ją w spokoju – wydukała w końcu jego niania, na którą dziecko mimowolnie ściągnęło całą niechcianą uwagę. – Życzyła sobie zostać sama z panienką Marion. My właśnie… chcieliśmy przekazać im dobre wieści, ale nikt nie odpowiada na pukanie.

 Nim Fion zdążył pomyśleć o swej rannej nodze, kopnął drzwi tak mocno, że zawiasy puściły i całe skrzydło wpadło z łoskotem do sypialni. Hrefnir załkał przeraźliwie ze strachu, a namiestnik wbiegł do środka. Jego nozdrza wypełnił słodki, duszny zapach snu… i czegoś jeszcze. Czegoś, co napawało go przerażeniem. Fion spróbował zawołać żonę i córkę, lecz głos uwiązł mu w gardle. Zbliżył się do łoża. Zobaczył w pościeli dwie wtulone w siebie sylwetki, okryte szczelnie kołdrą. Chciał ją podnieść, lecz zawahał się. Jego wzrok padł na szafkę nocną. Stał na niej mały, gliniany kubek z łyżeczką ułożoną na krawędzi.

 Miód, który z niej spłynął, utworzył na blacie złocistą plamkę, w której ciemniały zatopione fusy trujących ziół.

Koniec

Komentarze

Witaj.

Fragment rozbudowany i pokazujący magiczny świat fantasy w całkiem nowym wymiarze. :) Doskonałe, mocno realistyczne opisy walk. Dobrze przedstawione sylwetki bohaterów i relacje między nimi. Szkoda otrutych: żony i córeczki, szkoda zabitego przyjaciela… :(

 

Z technicznych – sugestie oraz wątpliwości – do przemyślenia:

Był nieludzko głodny i trudno mu było skupić myśli czymkolwiek innym… – powtórzenie

Wołali, że Rakhii przeleźni na wewnętrzny dziedziniec. – nie znalazłam, to literówka czy coś staropolskiego lub celowy neologizm?

… dzieląc się rynsztunkiem i pociąjąc chciwie wodę z manierek. – literówka

Powietrze było mokre i gorące od ich potu, a w ich zapachu czuć było strach i rozpacz. – powtórzenie

– Jestem! – krzyknął do nich, unosząc nad głowę pochwę z szablą (brak kropki) – Baczność!

Gdzieś w głębi podkrążonych, zapadnietych oczu setnika malowała się wątpliwość. – literówka

… jednak wiedział, że musi czekać. „Część musiała schronić się pod gzymsem. – powtórzenie

 Przez kolejne minuty Fion pomagał żołnierzom wnosić do sieni kolejne działa, rozstawiać je i ładować, a także … – i tu

– Trąby! – wykrzyknął namiestnik co sił w płucach (podobnie, jak wcześniej – brak kropki) – Słyszycie, chłopcy?

– Są odcięci! – wrzeszczał Fion (tu też) – Rakhii są otoczeni!

 

A zatem pod kątem kwestii językowych warto jeszcze prześledzić całość do samego końca, ja już reszty nie wypisuję.

 

Można wspomnieć o wulgaryzmach.

Pozdrawiam serdecznie i życzę powodzenia w realizacji zamierzenia, o jakim wspominasz w przedmowie. :)

Pecunia non olet

Dzięki Bruce, za nieugięte czytanie do samego końca, choć fragment przydługi ;) literówki poprawię w wolnej chwili.

I ja dziękuję, powodzenia, fragment ma spory potencjał, pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Nowa Fantastyka