- Opowiadanie: Marok - Nie patrz tak na mnie

Nie patrz tak na mnie

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Nie patrz tak na mnie

Obudziłem się przekonany, że budzik stojący na szafce nocnej jest kotem. Przerażenie, które przyszło z tą myślą, sparaliżowało moje ciało od stóp do głów. Poczułem, jak zimny pot spływa po plecach, jak prześcieradło zaczyna lepić się do łydek i stóp niczym wysmarowane miodem. Ten kot był inny. Nie jakiś tam poczciwy dachowiec. Miał żółte oczy, wielkości dorodnych cytryn, którymi spoglądał na mnie w bezruchu. Szara, pręgowana sierść wyglądała jak stary, znoszony płaszcz, wiszący w babcinej szafie, przybijający piątkę z najstarszymi molami. Nie wiem, ile trwałem w tym przekonaniu, ale wystarczająco długo, żeby coś się zmieniło.

Z łóżka zwlokłem się niechętnie. Nic nowego, powiecie, ale przysięgam, że moje poranki zwykle trwały krótko i z miejsca przeradzały się w dzień na wysokich obrotach. Tym razem miałem opory nawet przed porannym prysznicem. Na oczekiwanie, zanim z dyszy zacznie lecieć ciepła woda, na mozolne smarowanie ciała żelem. Zmusiłem się, a potem wyszorowałem zęby. I wtedy zobaczyłem go po raz drugi. Siedział na pralce, w miejscu, gdzie przed momentem stał niewielki kosz na brudną bieliznę. Te same, przerażające ślepia, wypłowiała sierść. Spoglądał na mnie, prawie nie oddychając. Wyglądał jak niemożliwie realistyczna figurka. Przetarłem oczy, odkręciłem oba kurki i obmyłem twarz wodą. Gapiłem się na własne odbicie i przekonywałem, że to wszystko jest po prostu wynikiem przepracowania, złego snu. Nie powiem, bywałem w mieszkaniu gościem. Ale umysł wiedział swoje. Tworzył scenariusze, zapalał ostrzegawcze lampki. Ja jednak robiłem swoje. Poszedłem do kuchni, zjadłem szybkie śniadanie. Odstawiłem kawę. Wolałem nie dokładać sobie wrażeń. Czułem się jak po kilku filiżankach czarnej. Zanim wyszedłem z mieszkania, konspiracyjnie obejrzałem się za siebie. Drzwi do sypialni były uchylone. Na szafce nocnej stał czerwony budzik retro.

Mówią, że żadna praca nie hańbi. Moja nie była wielką skazą na godności, ale wywoływała uśmiech politowania, gdy opowiadałem o niej znajomym. Klepali po plecach, wymieniali porozumiewawcze spojrzenia. „Uśmiechamy się, panowie. Poszydzimy potem”. Akceptowałem to, bo nie miałem wyjścia. Szczególnie latem, kiedy sezon przeżywał zatrzęsienie. Etat jako maskotka lokalnej drużyny koszykarskiej. Nic specjalnego. Dużo skakania i syndrom spoconych pach w gratisie. Ubzdurali sobie, że zielonkawy owad, przypominający komiczne kreatury z Żołnierzy Kosmosu, będzie idealną reklamą drużyny. Z zarządem się nie dyskutuje. Można jedynie wyśmiewać każdego z członków na potajemnych libacjach.

Zaparkowałem ledwo dychającego Golfa na parkingu nieopodal boiska, gdzie miał rozegrać się mecz pomiędzy naszą drużyną, a jakimiś profesjonalnymi konowałami, którzy podobno kiedyś mieli nawet szansę grać w reprezentacji (nie wszyscy). Cóż, niby niewielka różnica, a jednak kolosalna. Zabrałem z tylnej kanapy torbę z kostiumem i poszedłem nieśpiesznie w stronę szatni. Trzy drewniane budy z przeźroczystymi dachami z pleksi były mocno nadgryzione zębem czasu. Odrapane deski, schodząca płatami farba i drzwi domykające się na słowo honoru. Wyraźnie odstawały na tle odbudowanego kompleksu boisk i nowego placu zabaw. W drodze do jednej z nich minąłem się z trenerem. Był moim nieoficjalnym szefem.

– Dzień dobry – powiedziałem.

– Jaki dobry? Chyba dla ciebie – odparł zrzędliwie i zniknął za rogiem.

Pomyślałem, że to trema. Jego drużyna miała grać z „prawie” kadrą narodową. Ale tak naprawdę facet był niespełnionym konowałem i rzadko kiedy miewał ludzkie odruchy. Złapałem klamkę. Drzwi ustąpiły z trudem. Od progu czuć było efekty braku odpowiedniej wentylacji. Wchodziłeś do zatęchłej nory, w której testosteron z zeszłego miesiąca nadal osiadał na ścianach i ławkach, a z ubikacji ciągnęło uryną gorzej niż w pijackiej melinie. Nie zasłaniałem ust, bo miałem na sobie spojrzenia czterech „naszych”. Siedzieli na ławkach i gapili się jak na uciekiniera zakładu dla obłąkanych.

– Wolne? – spytałem. Miałem w zwyczaju upewniać się, czy moja obecność nie jest problemem. Z napompowanymi dryblasami, którzy widzą w tobie tylko klauna bawiącego dzieci, trzeba uważać. Być zawsze krok dalej niż oni.

Odpowiedź była aż za dosłowna. Zbyli mnie, wracając do swoich gadek. Znowu stałem się tylko cieniem przemykającym obok. Zająłem część szatni przy ubikacji. Prowadziły tam oddzielne drzwi z rosnącą każdego roku dziurą. Usiadłem na ławce i zobaczyłem, że nie jestem sam. Siedział przede mną. Tak samo nierzeczywisty, a jednak realny. Wybałuszone ślepia śledziły każdy mój ruch. Starałem się nie zwracać na niego uwagi. Wyjąłem kostium z torby i sprawdziłem, czy mam komplet ręczników. Kątem oka obserwowałem sierściucha. W świetle dnia bijącym przez półprzeźroczysty dach wydawał się być u kresu swoich dni, choć spojrzenie, jakim mnie obdarzył, było pełne ciekawości i życia. Za drzwiami trwała kontrolowana ustawka dwóch utalentowanych koszykarzy ligi powiatowej, dla których marzeniem jest zdobyć puchar starostwa powiatowego. Przyglądaliśmy się sobie, kiedy skończyły mi się opcje zajmowania uwagi czymś innym, a on nadal tam był. O wiele dłużej niż wcześniej. I o wiele realniejszy niż wtedy. Zniknął kiedy poszedłem do ubikacji. Zmusiłem się, aby pęcherz opróżnił marne rezerwy. Kiedy wróciłem, oprócz wrzawy w przedniej części szatni, było normalnie.

 

****

 

– Słuchaj, bo dwa razy nie będę powtarzał. Będą nowe bachory, nowi kibice. Musisz… no wiesz, zapierdolić dobre show, rozumiesz? – Trener zaciągał się ruskim papierosem po co drugim słowie. Ręka drżała, co próbował nieudolnie ukryć, tylko bardziej zwracając uwagę na symptomy tremy.

– Zrobię najlepszy występ w karierze – zapewniłem.

Trener uśmiechnął się z politowaniem.

– W jakiej karierze? Karierę to robią moi. Zagrają z pierwszą ligą. A ty? – oznaczył mnie, palcem wypuszczając z ust kłąb dymu. – Ty jesteś zabawką dla dzieciarni i gości. Muszą wiedzieć, że cenimy sobie profesjonalizm w każdym aspekcie. Rób, co musisz, najlepiej jak możesz. Dzisiaj specjalny test. Jak zawalisz, wypieprzę cię osobiście.

Odszedł tak jak stał, gestem palca dając mi sygnał z daleka, że mogę wracać do szatni i czekać na "zielone światło" do błazenady. Zwykle był to jakiś chłystek, który wbiegał zdyszany do kanciapy i mówił, że mogę wchodzić, bo trener już mnie przeklina. Czasami życie jest do dupy, a czasami marzę tylko o tym.

Siedziałem w szatni, nasłuchując gwaru za ścianą. Goście przybywali tłumnie, co oznaczało, że na bank zapełnią wszystkie miejsca trybun. To z kolei powodowało zwiększenie presji. Kto by pomyślał, że wygłupy w kostiumie kosmicznego owada mogą podlegać jakiejkolwiek ocenie? Na szali była moja dodatkowa pensja. Nieduża, ale w wielu sytuacjach zbawienna. Godność już wołała o pomstę do nieba. Wolałem nie wyczerpać ostatnich jej zapasów.

Wrzawa rosła. Jak na zawołanie do szatni wbiegł jakiś dzieciak. Miał na sobie o wiele za duży strój do koszykówki. Stanął w progu, opierając dłonie o futrynę. Oddychał ciężko, jakby skończył właśnie maraton śmierci.

– Już? – spytałem.

Chłopiec kiwnął tylko głową. No to zaczynamy kabaret.

*****

 

Jak to się zaczyna? Ze szczegółami? Jesteście bezlitośni! Ale niech będzie. Kiedy wyszedłem z kanciapy, spotkałem dwóch rezerwowych. Nie omieszkali skomentować tego, jak idiotycznie wyglądam. Miałem przynosić wstyd drużynie. Włodarze klubu mieli inne zdanie. Dla nich byłem atrakcyjnym kąskiem skierowanym do najmłodszej widowni, ciągnącej z rodzicami na mecze towarzyskie i nie tylko. Stanąłem w wąskim przejściu pomiędzy szatniami. W odległości dwudziestu metrów ode mnie znajdowała się pierwsza brama, za nią plac zabaw, a potem kolejna, prowadząca już na boisko. Obie były otwarte i czekały, aż je przekroczę groteskowym, zawadiackim krokiem. Zacząłem spektakl. Wrzawa rosła, kibice krzyczeli, serce waliło mi jak oszalałe.

Był o wiele większy niż przedtem. Wielkości dorosłego faceta. Siedział na chodniku w przejściu drugiej bramy. Oblizywał mozolnie łapę, z ciągle wybałuszonymi, żółtymi ślepiami. Poczułem, jak strach przenika kostium i wpełza pod skórę niczym larwy. To bez sensu, pomyślałem. Nikt go nie widzi oprócz mnie. Ludzie wiwatowali tak samo jak wcześniej. A on, niczym pan na włościach, czekał tam na mnie, jakby wiedział, że to jest jedyna droga do boiska. Nie chciałem zwalniać. Nie mogłem. Czułem na sobie wzrok trenera. Świdrował mnie tymi małymi, bursztynowymi oczkami zagłębionymi w oczodołach i skrytymi lekko pod fałdami okazałych łuków brwiowych. Robiłem pajacyki, biegłem tyłem, machałem na oślep ku uciesze dzieciarni. A ten kocur nadal tam był. Stał jak słup, patrzył na mnie i… uśmiechał się! Pysk przybrał nierealnie ludzki kształt. Pojawiły się usta, szerokie i posiniałe jak u nieboszczyka. Groteskowy półksiężyc uśmiechu, który za cholerę nie chciał zniknąć, tak samo jak jego właściciel.

 

****

 

Zamknąłem oczy. Być może miałem w głowie kilka innych pomysłów, ale na podjęcie decyzji były dwie sekundy. Po chwili poczułem na ciele przejmujący chłód. Gdy otworzyłem oczy, leżałem na boisku, w otoczeniu roześmianych mord bachorów. Otoczyły mnie, wytykały palcami. Z ust sączyły pianę. Wśród nich stał kot. Był o wiele bardziej ludzki. Tylko oczy pozostały takie jak zawsze. Nadal olbrzymie i wpatrujące się we mnie. Dzieciarnia powtarzała w głos: wylatujesz, wylatujesz, wylatujesz…

 

****

Wróciłem do rzeczywistości. Tej prawdziwej, realnej do bólu jak krzyki trenera stojącego gdzieś między dryblasami z jego drużyny. Krzyczał do mnie coś w stylu: Zacznij skakać pieprzony amatorze! Może nie dokładnie w tej kolejności, ale sens był podobny. Zrobiłem, jak mówił. Kot zniknął, a ja miałem do wykonania zadanie. Pozostał jednak przejmujący chłód. Jak arktyczny wiatr, dla którego nie jest przeszkodą ani kostium, ani ubranie pod nim. Skakałem jak narkoman po krytycznej dawce, mający przed sobą krainę nieustannej fazy, zaraz przed tym jak padnie martwy z rozklekotanym sercem. Dzieciarnia wiwatowała. Kto jak kto, ale oni nie byli wymagającą widownią. Wystarczyło odpowiednio szybko wykonywać pajacyki i machać do każdego bachora. Kosmiczny owad, wasz najlepszy przyjaciel na każdym meczu ulubionej drużyny tatusia.

Trener się uspokoił. Widziałem to w jego oczach, choć stał daleko przede mną. Więc może lepiej, jakby powiedział, że wyczytałem to z jego postawy. W każdym razie wyglądał na usatysfakcjonowanego. Drużyna przeciwna i nasza szykowały się do wejścia na boisko. Pokazowa rozgrzewka, szybie wrzutki za trzy, kozłowanie przed sobą i za sobą. Wszystko dla tłuszczy tłumnie oblegającej trybuny. Już wtedy poczułem, że coś jest nie tak. Jak w tych filmach, gdy nagle czas zwalnia, a kamera podaje nam ujęcia roześmianych twarzy kibiców w slow motion. Preludium do wielkiego chaosu, który będzie idealnym kontrastem dla leniwego oczekiwania. Stałem oparty o wysokie ogrodzenie, za którym rozciągało się boisko piłkarskie. Mogłem skorzystać z przerwy, ale coś mówiło mi, że lepiej jeśli zostanę na boisku. Kanciapy za mną nie wyróżniały się przez ten czas niczym szczególnym. Ludzie opuszczali swoje miejsca na trybunach, by skorzystać z toalety. Potem wracali i znowu niecierpliwili się na rozpoczęcie meczu. Do czasu.

Dziewczyna. Widziałem jej twarz. Była blada, ale mimo to pełna wdzięku. Małe oczy i blond włosy. Szła powoli, poprawiając żółty podkoszulek. Jako zdesperowany singiel chciałem zagadać. Klasyka. Ale nie zrobiłem tego. Minęła mnie, a mój język stanął kołkiem w gardle. Wycharczałem coś, ale nie usłyszała. Była za daleko. Zniknęła w kanciapie. Chwilę potem nastąpił wybuch.

 

****

 

Jezu, naprawdę nie chciałem tego widzieć. Ale z drugiej strony nie mogłem oderwać wzroku od buchających w niebo płomieni, które tworzyły pomarańczowe kule buchające ciepłem, Stojący w niedużej odległości od szatni budynek dawnego domu nauczyciela stracił większość szyb w oknach. Posypały się, jakby były zrobione z cukru. Wiedziałem doskonale, że tamta dziewczyna nie miała prawa przeżyć. Czy byłem zawiedziony? Wtedy nie. Bardziej bałem się o własną skórę, choć jeszcze przed momentem nie mogłem od dziewczyny oderwać wzroku. Podbiegł do mnie trener. Pamiętam wyraźnie jego czerwoną jak burak twarz, oczy pełne gniewu i zaciśnięte pięści. Wyglądał jak współczesne ucieleśnienie upadłego anioła, który zatracił swoją wielkość w dobrobycie nowoczesnego świata.

– Co to, kurwa, było?! – Złapał się za włosy i rozciągnął je na dwie strony, tworząc groteskowe rogi okraszone siwizną.

Wzruszyłem ramionami. Przez kostium nie było to widoczne, więc trener uznał, że olałem jego pytanie. Złapał mnie za fraki i śliniąc się jak wściekły ratler, przystawił swoje czoło do mojego.

– Jesteśmy zrujnowani – oznajmił. Potem odszedł na dwa kroki i zapalił papierosa.

Ludzie wokoło tłumnie panikowali. Był to zwykły chaos, jakich pełno w filmach katastroficznych. Każdy ratował własny tyłek. Najgorzej miały bachory oddzielone od rodziców. Skazane na opracowanie planu ratunkowego z własnych doświadczeń, po prostu biegały w kółko i ryczały. Szatnie płonęły, dym rozpościerał się na pół nieba. Ciemnoszary, miejscami przypominający pręgowane cielsko wielkiego… kota!

Podbiegła do mnie kobieta, zatroskana matka. Wyglądała na naprawdę przerażoną, gotową zapłacić każde pieniądze za udzielenie jakiśkolwiek informacji na temat jej dziecka.

– Bartuś ma niebieską czapeczkę, z takim dziwakiem co biega bardzo szybko! – wykrzyczała mi każde słowo jakby stała sto metrów dalej i chciała mieć pewność, że usłyszę.

– Ale Flash jest czerwony – odpowiedziałem ze spokojem, może nawet lekkim zrezygnowaniem.

Kobieta spojrzała na mnie jak na zabójcę jej dziecka.

– Co z tobą nie tak?

Dym za naszymi plecami powoli stawał się znajomym kształtem, od którego ciarki urządzały sprint na moich plecach.

– Mój syn zaginął!

Szczerze chciałem wyznać tej spanikowanej kobiecie, że gówno obchodzi mnie jej bachor i najlepiej będzie, jak wróci do domu, a następnego dnia pojedzie do miejskiego prosektorium.

– Widziałem go! – krzyknąłem i wskazałem palcem w stronę największego zbiegowiska ludzi.

– Nie widzę go. Bartuś! Ma…

Z kłębiącego się obłoku dymu wystrzelił pocisk. Wyglądał jak przerośnięta cytryna i tylko cud uratował mnie od oberwania rykoszetem. Kobieta nie miała tyle szczęścia. Można by rzec, że jej szczęście poszło na randkę z moim i dlatego przeżyłem, a ona nie. Kiedy otrząsnąłem się z szoku, widziałem obok stygnące zwłoki z rozłupaną w połowie głową i podziurawionym jak ser szwajcarski ciałem. Pocisk, którym oberwała, rozdrobnił się na setki kawałeczków jak granat odłamkowy. Kłąb dymu był już uformowany. Wielki kot patrzył na mnie wielkimi oczami i zstępował z nieba. Pomyślałem: dlaczego? To miał być normalny dzień. Trochę dzielnego znoszenia szykan, myśli o cholernie dziadowskiej pracy i braku perspektyw. Odbębniony obowiązek i powrót na kwadrat, do własnych czterech ścian żalu i pretensji pod adresem świata. Ale stałem tam, patrzyłem w jego ślepia, a on zstępował na murawę boiska piłkarskiego. Nastąpił delikatny wstrząs, przyziemienie.

 

*****

 

Kroczył w moją stronę. Teraz widzieli go wszyscy. Ci którzy pozostali. Nie wierzcie filmom. Ewakuacja przebiegła sprawnie. Niedobitki krzątały się gdzieś w oddali. Widziałem też trenera, który nagrywał wszystko swoim nowym smartfonem. Miał wielką radochę. Zrzuciłem kostium i zacząłem biec w stronę wyjścia ewakuacyjnego, to jest małej furtki w rogu boiska. Była otwarta. Zapraszała, żeby z niej skorzystać. Kot nadal kroczył. Dumnie i majestatycznie. Nie oddychał, nie miauczał. Po prostu szedł z wybałuszonymi ślepiami jak balon z helem nadęty aż do granic wytrzymałości. Kiedy opowiadam tę historię, mam ochotę się śmiać, potem płakać, a na końcu przytaknąć sobie, że chyba nic nie zmusiłoby mnie do zmiany roboty tak skutecznie jak to. Siedzę przed biurkiem w swoim wynajętym mieszkaniu. Wszystko już spakowane. Wszędzie stoją pudła z książkami i figurkami japońskich kaiju. Za oknem deszcz stuka w metalowy parapet. Coraz mocniejsze bębnienie budzi kota drzemiącego na kocu w rogu pokoju. Zwierzak leniwie przeciąga się i ziewa. Potem spogląda na mnie z zainteresowaniem. Przekrzywia głowę i obserwuje. Jego żółte, błyszczące ślepia są czujne. Zniża wzrok, jakby wskazując na pudła rozwalone po całym pomieszczeniu. Tak. Pora na nas. 

Koniec

Komentarze

Witaj.

 

Kot w opowiadaniu to zawsze miły dodatek, bo uwielbiam te futrzaki. :) I chociaż zaprezentowany tutaj miał budzić grozę, początkowo traktowałam opisy jego wyglądu z dużym przymrużeniem oka, ponieważ bez względu na stan napotkanego gdziekolwiek kota, od dziecka mam nieustanną manię pogłaskania go. :) Jest to chyba jedyne zwierzę, którego nie boję się, nawet jeśli jest obce i początkowo nieufne. :)

 

Nie wiem, czy dobrze odczytałam przekaz, lecz wydaje mi się, że w Twoim opowiadaniu ów specyficznie wyglądający i ciągle zmieniający się kot zwiastuje tragedię. Jest przekazicielem złej wiadomości, ale jednocześnie – ostrzeżeniem, nakazem ratowania się, skupienia na nim uwagi celem przeżycia. Bardzo dziwacznymi są w moim odczuciu emocje głównego bohatera. O ile odczucia co do zachowania napotykanych na początku ludzi, oceny swej pracy czy ogólnie spojrzenia na całokształt traktuję jako rzecz normalną, to od czasu wybuchu bohater moim zdaniem postępuje nienaturalnie. A zatem – albo kot go w tak dużym stopniu hipnotyzuje, albo jest on wraz z kotem zwiastunem owych tragicznych wydarzeń, kimś nie z tego świata.

Trener złoszczący się czy potem nagrywający sceny po wybuchu, to dla mnie kolejna zagadka, bo zamiast ratować ludzi, co byłoby rzeczą ze wszech miast zrozumiałą, postępuje irracjonalnie. Czyżby filmik miał mu zwrócić stracone tak niefortunnie pieniądze?

 

Z technicznych – sugestia do przemyślenia:

Stałem oparty o wysokie ogrodzenia, za którym rozciągało się boisko piłkarskie. – literówka/literówki, lecz nie wiem, jaka/jakie – chodziło Ci o liczbę pojedynczą, czy mnogą?

 

Pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

cześć bruce, miło znowu widzieć :)

Tak myślę, że bohater jest kimś pokroju siewcy nieszczęść, naznaczonym, choć nieświadomym. Oglądamy wycinek działań, które są jego udziałem. Nie wykluczam też, że kiedy pisałem, miałem w głowie coś na zasadzie: to część jakiegoś większego snu, jakiejś silnej wizji.

A co do trenera – na yt na pewno by dobrze się dorobił, ale przy obecnych restrykcjach pewnie by go za ten filmik zbanowali ;)

Tak właśnie przypuszczałam, dobry pomysł z tym bohaterem. :)

Haha, fakt, trener mógłby się przejechać na takim kręceniu. :)

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Maroku, dość zwyczajną historyjkę wzbogaciłeś sporą dawką absurdu, przywodzącą na myśl czyjś osobliwy sen, skutkiem czego nie za bardzo wiem, co miałeś nadzieję opowiedzieć.

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia, ale obawiam się, że łapanka psu na budę zda się Tobie, bo zauważyłam, że nie masz zwyczaju poprawiać palcem wskazanych usterek.

 

Ga­pi­łem się we wła­sne od­bi­cie→ Ga­pi­łem na wła­sne od­bi­cie

 

stał czer­wo­ny retro bu­dzik. → …stał czer­wo­ny bu­dzik retro.

 

da­wa­li sobie po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nia. → …wymieniali po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nia.

Spojrzeń się nie daje.

 

Za­par­ko­wa­łem ledwo dy­cha­ją­ce­go Golfa na par­kin­gu… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Postawiłem ledwo dy­cha­ją­ce­go golfa na par­kin­gu

Nazwy pojazdów piszemy małą literą. https://rjp.pan.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=285:pisownia-marek-samochodow&catid=44&Itemid=58

 

Zła­pa­łem za klam­kę.Zła­pa­łem klam­kę.

 

spoj­rze­nie, jakim mnie obar­czył, było pełne cie­ka­wo­ści i życia. → Obawiam się, że spojrzeniem nie można obarczyć.

Pewnie miało być: …spoj­rze­nie, jakim mnie obdarzył, było pełne cie­ka­wo­ści i życia.

 

Zmu­si­łem się, aby pę­cherz opróż­nił marne re­zer­wy.Zmu­si­łem się, aby pę­cherz wydalił marne re­zer­wy.

 

Ob­li­zy­wał mo­zol­nie łapę z cią­gle wy­ba­łu­szo­ny­mi, żół­ty­mi śle­pia­mi. → Czy dobrze rozumiem, że łapa miała wybałuszone żółte ślepia?

 

To bez sensu, po­my­śla­łem. → A może: To bez sensu – po­my­śla­łem.

Tu znajdziesz wskazówki, jak można zapisywać myśli bohaterów

 

Świ­dro­wał mnie tymi ma­ły­mi, bursz­ty­no­wy­mi oczka­mi… → Czy zaimek jest konieczny?

 

w oto­cze­niu za­śmia­nych mord ba­cho­rów. → Chyba miało być: …w oto­cze­niu roze­śmia­nych mord ba­cho­rów.

 

Sta­łem opar­ty o wy­so­kie ogro­dze­nia, za któ­rym roz­cią­ga­ło się… → Literówka.

 

i znowu nie­cier­pli­wi­li się na roz­po­czę­cie meczu. → …i znowu nie­cier­pli­wi­e czekali na roz­po­czę­cie meczu.

 

od bu­cha­ją­cych w niebo pło­mie­ni, które two­rzy­ły po­ma­rań­czo­we kule bu­cha­ją­ce cie­płem… → Powtórzenie.

 

two­rząc gro­te­sko­we rogi okra­szo­ne si­wi­zną. → Siwizna niczego nie krasi.

 

Wiel­ki kot pa­trzył na mnie wiel­ki­mi ocza­mi i stę­po­wał z nieba. → Pewnie miało być: Wiel­ki kot pa­trzył na mnie wiel­ki­mi ocza­mi i zstę­po­wał z nieba.

Czy to celowe powtórzenie?

 

Ale sta­łem tam, pa­trzy­łem się w jego śle­pia→ Ale sta­łem tam, pa­trzy­łem w jego śle­pia

 

a on stę­po­wał na mu­ra­wę bo­iska pił­kar­skie­go. → …a on zstę­po­wał na mu­ra­wę bo­iska pił­kar­skie­go.

 

Nie­do­bit­ki krzą­ta­li się gdzieś w od­da­li. → Nie­do­bit­ki krzą­ta­ły się gdzieś w od­da­li.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Najpierw mi sie spodobało, a potem… nie ogarnąłem. Bardzo mi się podoba bohater i jego zawód, budowanie napięcia wyszło Ci całkiem całkiem, mocno się zastanawiałem nad tym, dokąd mnie to wszystko zaprowadzi, tymczasem potem wybuchło, przeleciał pocisk jak oko tego kota, trener zwariował, a bohater się wyprowadza dokądś, razem z kotem. Czytam Wasze komentarze wyżej i jestem zaskoczony – ja miałem wrażenie, że pojawienie się kota to nowość w życiu bohatera, jakby zobaczył go po raz pierwszy, tymczasem, jak rozumiem, widywał no już nieraz, stąd to przerażenie. Może i tak, bo jak się wczytać, nie ma mowy o zaskoczeniu…

Mnie osobiście to opowiadanie zawinęło, choć ma ono swoje mocne strony, nie przeczę. 

regulatorzy – witaj i od razu muszę zdementować zarzut braku poprawek. Owszem, nie naniosłem je na tekst, który widniał na portalu ( jeśli chodzi o ten poprzedni wstawiony) ale dlatego, ponieważ uznałem, że jest do generalnego remontu całkowicie. Nie więc sensu aby wisiał i straszył, skoro te poprawki mogą mi zająć sporo czasu :) To tyle z wyjaśnień takich, bo nie chce być odebrany za kogoś kto ma wszystkich w nosie i przychodzi z buciorami i tekstem, a potem nic nie robi z radami :)

Jeśli chodzi o ten twór, wszelkie uwagi biorę na warsztat :)

Absurd na pewno jest duży, a co do przekazu. Co do pytania – co chciałem opowiedzieć? Hmmm, na pewno trochę szaloną historię człowieka w szalonym świecie :)

Dziękuję za komentarz

Łosiot – według mnie bohater nie obcował z kotem wcześniej, jakkolwiek to brzmi. W opowiadaniu widzi go pierwszy raz i jest to jednocześnie pierwszy raz w życiu. Potem stara się nie zwariować i oswoić z tym, ale kot nie odchodzi. Bohater nie ma też łatwo, może stracić robotę, dlatego trochę przestaje na moment rozważać widywanie kota w kategoriach choroby psychicznej, albo czegoś w ten deseń. Chce dobrze wypaść przed trenerem, żeby ten go nie wywalił na zbity pysk. Zakończenie – zapewne jest bardzo szalone, pewnie aż za, a ostatnie słowa bohatera kiedy mówi że pora na niego i na kota – ja w zamiarze miałem otworzyć furtkę dla domysłów czytającego. Co tak naprawdę się stało? Nikt do końca nie wie. Może kot go zdeptał, może zabrał ze sobą, może zmienił się z powrotem w mniejszą formę i razem poszli… dajmy na to na pizzę (oby nie hawajską!) :)

Ale dzięki za komentarz i obecność

regulatorzy – witaj i od razu muszę zdementować zarzut braku poprawek. Owszem, nie naniosłem je na tekst, który widniał na portalu ( jeśli chodzi o ten poprzedni wstawiony) ale dlatego, ponieważ uznałem, że jest do generalnego remontu całkowicie. Nie więc sensu aby wisiał i straszył, skoro te poprawki mogą mi zająć sporo czasu :)

To przykre, Maroku, że Tobie szkoda czasu na poprawienie palcem wskazanych usterek, a zupełnie nie liczysz się z tym, że ci którzy przeczytali Twoje teksty i wskazali błędy, poświęcili swój czas, z nadzieją, że sprawisz, aby opowiadania czytało się lepiej. No, ale skoro Tobie szkoda czasu na remont własnego tekstu, mnie pewnie braknie czasu zarówno na lekturę, jak i na zrobienie łapanki. :(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hmm, nie wiem, co się właściwie zdarzyło. Wygląda to na sen, tym bardziej, że w końcówce sierściuch znajduje się w mieszkaniu bohatera. Czy on wpływał jakoś na sen bohatera, żeby zmusić go do zrobienia czegoś ze swoim życiem? Chciał go zmusić do radykalnych zmian?

 

Natomiast muszę stanowczo zaprotestować przeciwko przedstawianiu kotów jako nosicieli wszelkiego nieszczęścia ;)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Nowa Fantastyka