- Opowiadanie: Storm - Stary Harrison

Stary Harrison

Hor­ror z nutą hu­mo­ru i pa­ro­dii. Miłej lek­tu­ry!

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Stary Harrison

– Patrz, znowu idzie ten wa­riat. – Ta­ki­mi, peł­ny­mi nie­uf­no­ści szep­ta­mi miesz­kań­cy mia­sta Burk­svil­le wi­ta­li sta­re­go Har­ri­so­na. Po­ru­sza­ją­cy się dziar­sko mimo laski, sta­ru­szek o bia­łych jak mleko wło­sach, nie­dba­le ogo­lo­nym za­ro­ście i po­zna­czo­nym licz­ny­mi zmarszcz­ka­mi ob­li­czu nie był lu­bia­ny w mie­ście. Miesz­kań­cy mieli wiele po­wo­dów, by okre­ślać go mia­nem wa­ria­ta. O ile w wy­glą­dzie sta­re­go nie było nic nad­zwy­czaj­ne­go, o tyle w za­cho­wa­niu jak naj­bar­dziej.

Har­ri­son prak­tycz­nie cią­gle mam­ro­tał do sie­bie. Sta­rał się to robić naj­ci­szej jak mógł a gdy ktoś pró­bo­wał pod­słu­chać, o czym tak za­wzię­cie szep­cze, ten od­wra­cał się i ze skwa­szo­ną miną od­po­wia­dał, że nie wtyka się nosa w cudze spra­wy. Na­stęp­nie od­da­lał się w bar­dziej ustron­ne miej­sce, oglą­da­jąc się kilka razy czy żaden cie­kaw­ski nie po­sta­no­wił go śle­dzić. Kilku ludzi na­zy­wa­nych przez Har­ri­so­na wścib­ski­mi za­uwa­ży­ło, że zda­rza mu się no­to­wać coś w no­szo­nym w kie­sze­ni płasz­cza, brud­nym, ledwo trzy­ma­ją­cym się kupy no­te­sie. Pi­sząc trzę­są­cą się, ko­ści­stą ręką spo­glą­dał ner­wo­wo na wszyst­kie stro­ny jak gdyby to, co za­pi­sy­wał, sta­no­wi­ło ta­jem­ni­cę wszech­świa­ta. Jakby tego było mało (we­dług Ruby wła­ści­ciel­ki i kel­ner­ki w lo­ka­lu, w któ­rym czę­sto prze­by­wa Har­ri­son) sta­ruch nie­jed­no­krot­nie pod­czas swo­ich co­dzien­nych ry­tu­ałów mam­ro­ta­nia i gry­zmo­le­nia w no­tat­ni­ku gła­dził się piesz­czo­tli­wie po brzu­chu, uśmie­cha­jąc jak głupi do sera i cmo­ka­jąc. Na po­cząt­ku wszy­scy wy­śmia­li re­la­cję Ruby, mó­wiąc, że praw­do­po­dob­nie cho­dzi­ło o to, iż stary po­rząd­nie się najadł i nie ma w tym nic dziw­ne­go. Kel­ner­ka jed­nak upar­cie twie­dzi­ła, że ko­bie­ca in­tu­icja pod­po­wia­da­ła jej coś złego i nie­po­ko­ją­ce­go w tej z po­zo­ru nor­mal­nej sy­tu­acji. O praw­dzi­wo­ści prze­czuć kel­ner­ki na temat tej czę­ści Har­ri­so­no­wej co­dzien­no­ści, prze­ko­nał się pan Jef­fers – eme­ry­to­wa­ny woj­sko­wy, jedna z naj­bar­dziej zna­czą­cych osób w mie­ście zaraz po bur­mi­strzu. Lloyd Jef­fers ob­ser­wo­wał sta­ru­cha od ja­kie­goś czasu, a po hi­sto­rii opo­wie­dzia­nej przez Ruby po­sta­no­wił jesz­cze wni­ki­li­wiej przyj­rzeć się sy­tu­acji. Cały ty­dzień były żoł­nierz po­świę­cił na śle­dze­nie sta­re­go Har­ri­so­na, za­pi­su­jąc ob­ser­wa­cje w dzien­ni­ku. W so­bo­tę od­wie­dził bur­mi­strza, przed­sta­wia­jąc na­stę­pu­ją­cą kon­klu­zję:

– Stary cap szpie­gu­je dla ru­skich!

Gdy tylko in­for­ma­cja ro­ze­szła się po mie­ście lu­dzie stali się jesz­cze bar­dziej nie­spo­koj­ni. Ro­syj­ski agent w Burk­svil­le!

– Trze­ba na­tych­miast za­dzwo­nić po na­szych, niech zgar­ną dzia­da! – krzy­cza­ła pani Pe­ter­son ze skle­pu spo­żyw­cze­go na Main Stre­et

– Zo­bacz no młody, nawet w na­szym spo­koj­nym mia­stecz­ku ko­mu­chy – mówił do swo­je­go syna pan Bar­nes, zecer w dru­kar­ni na Hope Alley

– Precz z czer­wo­ną za­ra­zą! Oso­bi­ście wy­ku­rzę stąd tego po­je­ba! – pro­po­no­wał pan Da­niels, elek­tryk miesz­ka­ją­cy ulicę dalej od Har­ri­so­na.

By uspo­ko­ić zde­ner­wo­wa­nych miesz­kań­ców, bur­mistrz zor­ga­ni­zo­wał w swoim domu spo­tka­nie. Przy­szli wszy­scy, go­to­wi ro­ze­rwać na strzę­py naj­więk­sze­go wroga Ame­ry­ki. Nim omó­wio­no plan dzia­ła­nia, Lloyd Jef­fers przed­sta­wił wszyst­kie wnio­ski, jakie udało mu się wy­cią­gnąć z ty­go­dnio­wej ob­ser­wa­cji sta­ru­cha. Mówił, że ga­da­nie do sie­bie i ro­bie­nie po­spiesz­nych no­ta­tek to naj­mniej­szy pro­blem. Dziw­ne gła­dze­nie po brzu­chu, które za­nie­po­ko­iło bied­ną Ruby, oka­za­ło się praw­dą z tym że stary robił to nie tylko pod­czas je­dze­nia w barze, lecz także na spa­ce­rze po parku czy pod­czas roz­mo­wy przez te­le­fon. Jef­fers pod­słu­chał rów­nież jak Har­ri­son te­le­fo­nu­je do ja­kie­goś Ro­sja­ni­na (oka­za­ło się, iż po­tra­fi per­fek­cyj­nie mówić w ję­zy­ku wroga), pali ster­ty do­ku­men­tów czy pije jakiś po­dej­rza­ny napój w świe­cą­cej bu­te­lecz­ce. Gdy Jef­fers skoń­czył opo­wia­dać, przed­sta­wił plan dzia­ła­nia. Za­pew­nił o za­wia­do­mie­niu swo­je­go do­bre­go przy­ja­cie­la z SES i już za kilka dni sta­re­go pryka czeka po­rząd­na re­wi­zja. Uspo­ko­je­ni za­pew­nie­niem miesz­kań­cy dys­ku­to­wa­li jesz­cze kilka go­dzin, po czym ro­ze­szli się do domów.

 

 

 

***

W końcu nad­szedł upra­gnio­ny przez całe Burk­svil­le dzień. Czło­wiek z Grupy ds. Szpie­go­stwa Ra­dziec­kie­go przy­je­chał na miej­sce. Jef­fers wy­biegł mu na przy­wi­ta­nie. Wska­zał wła­ści­wy dom. Ele­ganc­ki dżen­tel­men w ka­pe­lu­szu za­pu­kał do drzwi i wpusz­czo­ny przez sta­re­go Har­ri­so­na do środ­ka na­tych­miast za­brał się do pracy. Jef­fers, bur­mistrz oraz zgro­ma­dze­ni przed do­mo­stwem sta­re­go pier­ni­ka są­sie­dzi cze­ka­li z nie­cier­pli­wo­ścią, aż agent w końcu wyj­dzie z gniaz­da czer­wo­nej za­ra­zy. Kiedy wresz­cie wy­szedł, uśmiech­nię­ty, ener­gicz­nie ma­cha­jąc na po­że­gna­nie sta­rusz­ko­wi, pod­szedł do Lloy­da, za­pa­lił pa­pie­ro­sa i po chwi­li po­wie­dział:

– Jef­fers, ty stary dur­niu. Chyba wle­pię ci karę za fał­szy­we zgło­sze­nie, to, że znamy się jak łyse konie, oba­wiam się nic tu nie da.

– Fał­szy­we zgło­sze­nie? O czym ty do dia­bła ga­dasz Re­eves? – za­py­tał Lloyd kom­plet­nie skon­fun­do­wa­ny.

– Ten miły dzia­dek agen­tem ko­mu­chów? Chyba whi­sky już cał­kiem zryło ci mózg – od­po­wie­dział z drwią­cym uśmie­chem Re­eves.

Wi­dząc zdzi­wio­ną minę Jef­fer­sa do­pa­lił pa­pie­ro­sa i wy­rzu­ca­jąc nie­do­pa­łek na ulicę, kon­ty­nu­ował:

– Dzia­dzio nie jest szpic­lem. Wszyst­ko mi wy­ja­śnił. Jest en­to­mo­lo­giem – bada owady. Kupił ostat­nio od zna­jo­me­go ruska jakiś rzad­ki ga­tu­nek chrząsz­cza czy cze­goś tam i robi ba­da­nia. Za­pi­su­je wszyst­ko w no­tat­ni­ku. Jest tro­chę świr­nię­ty, bo czę­sto zda­rza mu się gadać do sie­bie, ale nic poza tym. Zwy­kłe hobby.

– Ale palił do­ku­men­ty i dziw­nie się za­cho­wy­wał! Wi­dzia­łem na wła­sne oczy! – pro­te­sto­wał woj­sko­wy.

– Co na przy­kład dziw­ne­go wi­dzia­łeś? Gła­ska­nie się po brzu­chu? Może to jakiś fe­tysz, co? Nie roz­śmie­szaj mnie, stary – drwił dalej Re­eves.

– To praw­da! Nawet jeśli nie jest szpie­giem, wszy­scy czują, że z tym sta­ru­chem jest coś nie tak! – krzy­czał zroz­pa­czo­ny Lloyd.

– Ta, sta­tek ko­smicz­ny roz­bił się w Ro­swell i ko­smi­ta spier­do­lił na żer, przy­bie­ra­jąc po­stać dzia­da-en­to­mo­lo­ga – żar­to­wał agent. – Słu­chaj, prze­szu­ka­łem wzdłuż i wszerz miesz­ka­nie tego go­ścia, zaj­rza­łem w naj­bar­dziej po­kry­te pa­ję­czy­ną i śmier­dzą­cym grzy­bem kąty i nie zna­la­złem nic po­dej­rza­ne­go.

– Na pewno zdo­łał spa­lić wszyst­kie do­wo­dy – po­wie­dział Jef­fers.

– Dobra stary zro­bi­my tak: jako że set­nie się uba­wi­łem, słu­cha­jąc two­ich wy­ssa­nych z dupy teo­rii na temat tego dziad­ka, nie wle­pię ci kary. Obaj za­po­mnij­my, że do­szło tu do mojej in­ter­wen­cji, a jeśli dalej chcesz się bawić w de­tek­ty­wa pa­trio­tę, mo­żesz wy­ba­dać tego ruska, stary dał mi adres. Gość miesz­ka nie­da­le­ko stąd, jest ka­ca­pem, ale rów­nież wąt­pię, żeby był szpic­lem. Mogę wy­słać mo­je­go czło­wie­ka na oglę­dzi­ny jego cha­łu­py, jed­nak widzę po two­ich oczach, że je­steś w sta­nie zro­bic to sam. W razie kło­po­tów dzwoń. Będę le­ciał stary, czeka mnie jesz­cze kupa pa­pier­ko­wej ro­bo­ty – oznaj­mił Re­eves, po­da­jąc Lloy­do­wi kar­tecz­kę z da­ny­mi ta­jem­ni­cze­go kupca i za­pa­la­jąc ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa.

Po czym po­że­gnał się, wsiadł do sa­mo­cho­du i od­je­chał.

 

 

 

***

Jef­fers po po­wia­do­mie­niu bur­mi­strza i miesz­kań­ców o całej sy­tu­acji, nie­zwłocz­nie po­sta­no­wił od­wie­dzić Ro­sja­ni­na han­dlu­ją­ce­go rzad­ki­mi owa­da­mi. Gdy prze­ka­za­no wy­ja­śnie­nia agen­ta Re­eve­sa, mia­sto nieco się uspo­ko­iło. Lloyd Jef­fers jed­nak wcale spo­koj­ny nie był. Nie wie­rzył w to, co stary po­wie­dział jego przy­ja­cie­lo­wi. In­tu­icja mó­wi­ła mu, że Har­ri­son łże. Zde­ter­mi­no­wa­ny, by roz­wi­kłać ta­jem­ni­cę, wy­brał się pew­ne­go dnia do domu Petra Si­ni­czy­na, owego po­dej­rza­ne­go han­dla­rza owa­dzi­mi ra­ry­ta­sa­mi. Gdy do­tarł na miej­sce, zo­ba­czył za­par­ko­wa­ne­go przed bramą Ca­dil­la­ca i wy­sia­da­ją­ce­go z auta, ele­ganc­ko ubra­ne­go czło­wie­ka. Rów­nież za­par­ko­wał i wy­siadł ze swo­je­go sa­mo­cho­du. Gruby męż­czy­zna o spo­co­nej twa­rzy, odzia­ny w ma­ry­nar­kę pod­szedł do niego i za­py­tał:

– Pan też przy­był kupić jakiś rzad­ki okaz od pana Si­ni­czy­na?

– Nie ściem­niaj czło­wie­ku, wiem, że przy­sy­ła cię Re­eves – od­parł Jef­fers, bez­pro­ble­mo­wo roz­po­zna­jąc agen­ta i cie­sząc się, iż przy­ja­ciel jed­nak nie zba­ga­te­li­zo­wał spra­wy.

– Kurwa, stary po­tra­fisz nas roz­po­znać – od­po­wie­dział gru­bas.

– Każdy ma jakiś ta­lent. Na­zy­wam się Jef­fers. Mogę wie­dzieć, co skło­ni­ło Re­eve­sa do in­ter­wen­cji? – Lloyd nie ocze­ki­wał od­po­wie­dzi.

– Nie mo­żesz, nie udzie­lam in­for­ma­cji oso­bom po­stron­nym. Ha, żar­to­wa­łem, je­steś swo­jak to ci po­wiem. Nie cho­dzi nawet, wy­obraź sobie o to, że gość jest po­dej­rza­ny o szpie­go­stwo tylko, że Petr Si­ni­czyn umarł równo dwa­dzie­ścia lat temu – od­po­wie­dział spo­co­ny agent.

– Jak to moż­li­we? Facet jest żywym tru­pem czy co? – do­py­ty­wał eme­ry­to­wa­ny woj­sko­wy.

– Tego wła­śnie mam się do­wie­dzieć i wy­obraź sobie, ten idio­ta Re­eves wy­sy­ła czło­wie­ka z SES, żeby spa­cy­fi­ko­wał ja­kie­goś ru­skie­go zom­bia­ka. Cha, cha, cha! – za­śmiał się w głos otyły je­go­mość. – Ha, żebyś tylko mógł wi­dzieć swoją minę. Znowu dałeś się na­brać jak dziec­ko. Z tą śmier­cią dwa­dzie­ścia lat temu to był oczy­wi­ście żart. Tak na­praw­dę cho­dzi o to, że od­kry­li­śmy po­wią­za­nia mię­dzy tym ka­ca­pem a KGB – dodał, czer­wie­niąc się i pocąc jesz­cze bar­dziej od śmie­chu.

Gruby za­czął bar­dzo iry­to­wać Jef­fer­sa. Był typem czło­wie­ka, który uwa­żał, że nawet naj­bar­dziej ża­ło­sny dow­cip pod wa­run­kiem, iż opo­wie­dzia­ny przez niego, bę­dzie naj­za­baw­niej­szy na świe­cie. Pa­mię­tał, jak koń­czy­ły takie osoby, kiedy był żoł­nie­rzem. Brano de­li­kwen­ta i wsa­dza­no głowę do musz­li klo­ze­to­wej. Lloyd reszt­ka­mi sił po­wstrzy­mał się od cze­goś po­dob­ne­go, gdy usły­szał jesz­cze jedno „wy­obraź sobie” oraz „żar­to­wa­łem”. Po nie­wie­le wno­szą­cej do spra­wy roz­mo­wie Lloyd Jef­fers i agent przed­sta­wia­ją­cy się jako Jack­son udali się do domu Petra Si­ni­czy­na.

 

 

 

***

Drzwi były otwar­te. Gdy tylko we­szli do prze­stron­ne­go sa­lo­nu, przy­wi­tał ich go­spo­darz po­sia­dło­ści. Sie­dział w wy­god­nym fo­te­lu, paląc fajkę. Cera blada jak ścia­na, pod­krą­żo­ne oczy i ogól­na tru­pia apa­ry­cja spra­wia­ły wra­że­nie, że oto rze­czy­wi­ście wita ich nie­bosz­czyk, a nie żywy czło­wiek.

– Witam ser­decz­nie sza­now­nych panów w moim skrom­nym sank­tu­arium – po­wie­dział z ro­syj­skim ak­cen­tem. – Może na­pi­ją się pa­no­wie wó­decz­ki? Pro­sto z sa­me­go Pe­ters­bur­ga! – za­pro­po­no­wał.

– Nie pij tego. To może być tru­ci­zna – szep­nął Jack­son, sztur­cha­jąc to­wa­rzy­sza.

– Nie mia­łem za­mia­ru. Masz mnie za idio­tę? – żach­nął się Jef­fers.

– Nie sku­si­cie się pa­no­wie? No cóż, wasza stra­ta – po­wie­dział Si­ni­czyn, pijąc dusz­kiem z kie­lisz­ka.

Po zwil­że­niu gar­dła dodał:

– Wiem, po co pa­no­wie przy­szli­ście. Chrząszcz z ro­dza­ju Pe­re­gri­na­tia. Yahl'autia znany pod imie­niem Har­ri­son wszyst­ko mi prze­ka­zał. Te­le­pa­tycz­nie.

– O czym ten czu­bek gada? Zgar­nia­my gnoja i po spra­wie – pro­po­no­wał zbity z tropu Jack­son.

– Cze­kaj – po­wstrzy­mał go Lloyd.

W tym mo­men­cie Si­ni­czyn wy­cią­gnął pi­sto­let i mie­rząc do swo­ich gości, krzy­czał:

– Łapy w górę cwa­nia­ki, ale już!

Agent Jack­son rów­nież wycią­gnął swo­je­go Colta 1911, lecz nim zdą­żył choć­by wy­mie­rzyć w na­past­ni­ka, usły­szał za ple­ca­mi głos mó­wią­cy:

– Nie radzę, spa­śla­ku.

Był to stary Har­ri­son, w rę­kach dzier­żył strzel­bę typu pump ac­tion i ce­lo­wał pro­sto w głowę taj­nia­ka. Jef­fers miał dość. Zwró­cił się do dwój­ki nie­bez­piecz­nych dzi­wa­ków, żą­da­jąc wy­ja­śnień. Petr Si­ni­czyn opo­wie­dział mu wszyst­ko, wciąż ce­lu­jąc do Lloy­da z pi­sto­le­tu:

– Skoro macie za chwi­lę umrzeć do­brze by­ło­by, aby­ście znali praw­dę. Chrząszcz Pe­re­gri­na­tia to za­iste nie­zwy­kły przy­pa­dek. Sa­mi­ca, którą od­kry­łem na jed­nej z od­izo­lo­wa­nych wysp na Pa­cy­fi­ku, była ostat­nia ze swo­je­go ga­tun­ku. Gdy przy­wio­złem ją tutaj, nie­zwłocz­nie roz­po­czą­łem ba­da­nia. Wiele się do­wie­dzia­łem o tych nie­zwy­kłych stwo­rze­niach. Mię­dzy in­ny­mi naj­bar­dziej nie­sa­mo­wi­tą rzecz. Ja­jecz­ka tych owa­dów po­trze­bu­ją ży­wi­cie­la, by się wła­ści­wie roz­wi­jać. Traf chciał, że sa­mi­ca od­na­leziona prze­ze mnie, miała za­miar wydać na świat po­tom­stwo. Po­sta­no­wi­łem do­ko­nać prze­ło­mu w dzie­dzi­nie en­to­mo­lo­gii i zo­stać żywym in­ku­ba­to­rem dla zwie­rzę­cia. Po­łkną­łem ja­jecz­ka i kilka larw wła­śnie w tym mo­men­cie roz­wi­ja się spo­koj­nie w moim żo­łąd­ku. Póź­niej skon­tak­to­wa­łem się z panem Har­ri­so­nem, rów­nie od­da­nym spra­wie pa­sjo­na­tem co ja i sprze­da­łem mu pro­ge­ni­tu­rę Pe­re­gri­na­tii.

– Uprze­dza­jąc py­ta­nia – Si­ni­czyn spoj­rzał na oby­dwu swo­ich gości – szpie­go­stwo dla ma­tecz­ki Rosji było po­bocz­nym za­ję­ciem, że się tak wy­ra­żę. 

– Roz­wój larwy wy­ma­ga bar­dzo dużo cier­pli­wo­ści i sku­pie­nia. Za­pi­sy­wa­łem wszyst­ko w no­tat­ni­ku, za­pew­nia­łem no­we­mu życiu re­gu­lar­ne po­sił­ki, od­wie­dza­jąc bar Ruby, pa­li­łem do­ku­men­ty ze szcze­gó­ło­wy­mi in­for­ma­cja­mi na temat ga­tun­ku, by­ście wy, dur­nie nie do­my­śli­li się ni­cze­go i nie znisz­czy­li wspa­nia­łych skut­ków mojej cięż­kiej pracy. Mu­sia­łem pić spe­cjal­ny spe­cy­fik w fos­fo­ry­zu­ją­cej bu­tel­ce opra­co­wa­ny przez pana Si­ni­czy­na, bę­dą­cy dla Pe­re­gri­na­tii od­po­wied­ni­kiem ludz­kich wi­ta­min. Roz­ma­wia­łem z moim dziec­kiem, gła­dzi­łem je, ko­ły­sa­łem do snu. Po­świę­ci­łem mie­sią­ce swego życia, by z larwy roz­wi­nął się istny cud na­tu­ry. Jak widać, nie na próż­no. Od­kry­łem, za po­mo­cą po­łą­cze­nia te­le­pa­tycz­ne­go, iż bę­dzie to spe­cjal­ny, wy­jąt­ko­wy osob­nik. Moje dziec­ko prze­ka­za­ło mi, że na­zy­wa się Yahl'autia i przyj­dzie na świat już jutro – do­po­wie­dział Har­ri­son.

Lloyd Jef­fers nie mógł uwie­rzyć w to, co usły­szał. Zer­k­nął na Jack­so­na, któ­re­go twarz pod wpły­wem nie­sa­mo­wi­tej opo­wie­ści jesz­cze bar­dziej po­czer­wie­nia­ła i za­la­ła się potem. Tym­cza­sem sta­ruch mie­rzą­cy do nich ze strzel­by, roz­piął płaszcz oraz ko­szu­lę i po­ka­zał swe dzie­ło. Jego brzuch był duży i na­puch­nię­ty, skóra zmie­ni­ła się w prze­zro­czy­stą błonę, przez którą można było do­strzec zwi­nię­tą w kłę­bek, obrzy­dli­wie pul­su­ją­cą, białą larwę, po­ły­ka­ją­cą w ca­ło­ści nie­stra­wio­ny przez żo­łą­dek po­karm. Twarz taj­nia­ka Jack­so­na z czer­wo­nej jak po­mi­dor zmie­ni­ła kolor na tru­pio­bla­dy. Ostat­kiem sił agent po­wstrzy­my­wał się od zwy­mio­to­wa­nia na pod­ło­gę. Lloyd na­to­miast prze­cie­rał oczy ze zdu­mie­nia. Po chwi­li zro­bi­ło mu się słabo, do tego stop­nia, iż mu­siał chwy­cić kant biur­ka, za któ­rym stał uzbro­jo­ny Si­ni­czyn. Od­wra­ca­jąc wzrok od ohyd­ne­go star­ca, zo­ba­czył sto­ją­cy na meblu za­pa­lo­ny lich­tarz. Chwy­cił go bły­ska­wicz­nie i wra­żył pło­ną­cą świe­cę w oko ro­syj­skie­go ba­da­cza. Ośle­pio­ny ku­piec zawył, a Lloyd nie zwle­ka­jąc zła­pał go za rękę i z całej siły wy­krę­ca­jąc, po­zba­wił trzy­ma­nej broni. Jack­son uchy­lił się, gdy stary Har­ri­son wy­strze­lił ze swo­jej „pomp­ki”. Jef­fers na szczę­ście rów­nież w porę unik­nął po­ten­cjal­nych ob­ra­żeń. Obaj wy­ko­rzy­sta­li biur­ko Si­ni­czy­na jako osło­nę, stary cap na­to­miast skrył się za za­byt­ko­wą sofą. Wi­dząc, iż ośle­pio­ny Ro­sja­nin wsta­je, Jef­fers nie cze­kał długo. Wy­rwał Jack­so­no­wi Colta, chwy­cił Si­ni­czy­na i wy­ko­rzy­stu­jąc go jako żywą tar­czę, za­szar­żo­wał na po­zy­cję wroga. Sta­ru­szek nie prze­sta­wał strze­lać, or­ga­nicz­na osło­na Lloy­da wy­glą­da­ła jak kupa mie­lo­ne­go mięsa w kształ­cie czło­wie­ka. Były woj­sko­wy w porę od­rzu­cił zma­sa­kro­wa­ne­go Petra Si­ni­czy­na i rzu­cił się na sta­re­go pryka. Po kil­ku­mi­nu­to­wej szar­pa­ni­nie Jef­fer­so­wi udało się wy­rwać z rąk na­past­ni­ka strzel­bę. Wy­strze­lił kilka razy z 1911 pro­sto w brzuch no­si­cie­la larwy. Błona uda­ją­ca skórę pękła, biały, ośli­zły, wi­ją­cy się robak wy­pły­nął w mie­sza­ni­nie krwi i śluzu na pod­ło­gę a sta­rzec padł. Lloyd nie wahał się ani tro­chę, za­dep­tał po­two­ra na śmierć, by mieć pew­ność, że już nie ruszy nawet czuł­kiem.

– Je­ba­ne kre­atu­ry – wy­szep­tał do sie­bie po wy­gra­nej walce.

 

 

 

***

Gdy Lloyd Jef­fers wró­cił do Burk­svil­le, razem z Jack­so­nem opo­wie­dzie­li całą hi­sto­rię bur­mi­strzo­wi. Zja­wił się także Re­eves. Wszyst­ko, co znaj­do­wa­ło się w do­mach Si­ni­czy­na i Har­ri­so­na miało zo­stać znisz­czo­ne, co też nie­zwłocz­nie uczy­nio­no. Miesz­kań­com prze­ka­za­no bar­dziej lek­ko­straw­ną wer­sję wy­da­rzeń o szpie­gach ra­dziec­kich, dzia­ła­ją­cych na nie­ko­rzyść kraju. Jack­son opu­ścił SES, kwi­tu­jąc swoje odej­ście sło­wa­mi:

– Za stary je­stem na to gówno!

Re­eves zo­stał zwol­nio­ny za nie­kom­pe­ten­cję, w końcu nie­do­sta­tecz­nie prze­szu­kał miesz­ka­nie sta­re­go szpic­la Har­ri­so­na i zba­ga­te­li­zo­wał spra­wę. Jack­son pró­bo­wał sta­nąć w jego obro­nie, mó­wiąc, iż in­ter­wen­cja w domu Si­ni­czy­na zo­sta­ła prze­pro­wa­dzo­na z po­le­ce­nia Re­eve­sa wła­śnie. Szef SES był jed­nak nie­ugię­ty i przy­ja­ciel Jef­fer­sa mu­siał po­że­gnać się ze sta­no­wi­skiem. Po kilku mie­sią­cach wszy­scy trzej spo­tka­li się w Burk­svil­le i po­szli razem na piwo do baru u Ruby.

– Tego jesz­cze nie grali, pa­skud­ne ro­ba­le z dru­gie­go końca świa­ta i szpie­dzy ka­ca­pów – mówił Jack­son, po­pi­ja­jąc zło­ci­sty tru­nek.

– No, Lloyd chyba muszę cię prze­pro­sić. Mia­łeś rację – po­wie­dział Re­eves.

– Nie ma spra­wy – od­parł Jef­fers.

– Choć­bym chlał tu przez ty­dzień, nigdy nie za­po­mnę tego, co wi­dzia­łem, wy­obraź­cie sobie – mo­no­lo­go­wał dalej Jack­son.

– Wy­pij­my za ten po­chrza­nio­ny kraj, pap­cia Eisen­ho­we­ra i to, że mimo wszyst­ko ta hi­sto­ria do­brze się skoń­czy­ła – wzniósł toast Re­eves.

– Zdrów­ko, pa­no­wie – od­parł Lloyd.

Spę­dzi­li kilka go­dzin na piciu i luź­nych dys­ku­sjach, po czym wy­szli. Roz­sta­li się na Main Stre­et, każdy po­szedł w swoją stro­nę, nie zda­jąc sobie spra­wy, jakie jesz­cze za­gro­że­nia przy­nie­sie wy­ścig zbro­jeń.

Koniec

Komentarze

Obcość jest niewątpliwa, ale czytałam bez zachwytu.

Masz duże bloki tekstu, dużo infodumów.

Zachowanie służb nie jest zbyt wiarygodne (np. wyjawianie tajemnic służbowych).

Wyjaśnienie zaangażowania bohaterów w larwy nie przekonuje.

Dziadka nie lubili od zawsze, więc chyba był zalarwiony od lat.

 

Poruszający się dziarsko, mimo podpierania laską, staruszek o białych jak mleko włosach, niedbale ogolonym zaroście i upstrzonym licznymi zmarszczkami obliczu nie był lubiany w mieście

 

Lepiej poruszający się dziarsko mimo laski. Upstrzone to jest z paćkami, czyli piegami znamionami. Zmarszczki do tego nie pasują.

 

a gdy ktoś próbował podsłuchać, o czym tak zawzięcie szepcze, ten odwracał się i ze skwaszoną miną odpowiadał, że nie wtyka się nosa w cudze sprawy, po czym oddalał się w bardziej ustronne miejsce, oglądając się kilka razy czy żaden ciekawski nie postanowił go śledzić.

 

Dałabym to do kolejnego zdania. Może lepiej informował zamiast odpowiadał. Bardzo długie i zawiłe zdanie.

 

Kilku ludzi nazywanych przez Harrisona wścibskimi zauważyło, że zdarza mu się notować coś w brudnym ledwo trzymającym się kupy notesie, noszonym w kieszeni płaszcza.

Zmieniłabym na:

Kilku ludzi nazywanych przez Harrisona wścibskimi zauważyło, że zdarza mu się notować coś w, noszonym w kieszeni płaszcza, brudnym ledwo trzymającym się kupy notesie.

 

 

– Ta, statek kosmiczny rozbił się w Roswell i kosmita spierdolił na żer, przybierając postać dziada-entomologa – żartował agent. Po czym dodał:

– Słuchaj, przeszukałem wzdłuż i wszerz mieszkanie tego gościa, zajrzałem w najbardziej pokryte pajęczyną i śmierdzącym grzybem kąty i nie znalazłem nic podejrzanego.

To jest wypowiedź jednego człowieka, wiec powinna być w jednym akapicie.

 

Miasto nieco się uspokoiło, gdy przekazano wyjaśnienia agenta Reevesa.

 

Odwróciłabym kolejność  – po przekazaniu wyjaśnień, miasto się uspokoiło?

 

– Ha, żebyś tylko mógł widzieć swoją minę. Znowu dałeś się nabrać jak dziecko. Z tą śmiercią dwadzieścia lat temu to był oczywiście żart. Tak naprawdę chodzi o to, że odkryliśmy powiązania między tym kacapem a KGB – powiedział tajniak, czerwieniąc się i pocąc jeszcze bardziej od śmiechu.

To znowu jest kontynuacja poprzedniej wypowiedzi. Rozdzielając powodujesz, zamieszanie.

 

– Nie skusicie się panowie? No cóż, wasza strata – powiedział Siniczyn, samemu pijąc duszkiem z kieliszka.

 

Wiele się dowiedziałem o tych niezwykłych stworzeniach. Między innymi najbardziej niesamowitą rzecz.

Dowiedziałem się (czego?) niesamowitej rzeczy.

 

Wyrwał Jacksonowi Colta z rąk, chwycił Siniczyna i wykorzystując go jako żywą tarczę, zaszarżował na pozycję wroga.

 

Gdyby mu z nóg wyrwał warto by napisać, ręce są domyślne????

 

Wystrzelił kilka razy z 1911 prosto w brzuch nosiciela larwy.

 

Liczby zapisujemy słownie.

 

 

 

 

 

Lożanka bezprenumeratowa

Cześć Ambush!

 Obcość jest niewątpliwa, ale czytałam bez zachwytu.

Z pewnością koncept pasowałby na konkurs „Obcość” Zapomnianych Snów ;) 

Dziadka nie lubili od zawsze, więc chyba był zalarwiony od lat.

Był zalarwiony od paru miesięcy i przez ten czas mieszkańcy zdołali przykleić mu łatkę wariata. Może powinienem to bardziej podkreślić, bo Harrison nie był nielubiany od zawsze. 

Liczby zapisujemy słownie.

Chodzi o model pistoletu i uważam, że wyglądałoby to dziwnie :)

Z resztą usterek jak najbardziej się zgadzam i zabieram się za poprawki. 

Dzięki za przeczytanie!

Cześć, tekst wydał mi się dość pocieszny za sprawą humoru i groteski. Nie wiem, na ile było to zgodne z Twoim zamysłem, ale te swawolne elementy zdusiły jednak atmosferę grozy czy choćby tajemnicy i odjęły wydarzeniom ich ciężar, przez co całość raczej nie trzymała mnie w napięciu ani też nie zaskakiwała z taką mocą, z jaką by mogła. Wiele się działo, ale niewielki wzbudzało to we mnie oddźwięk emocjonalny. Dodatkowo w trakcie lektury miałem wrażenie, że natykam się na pewne niespójności. Postaram się więc przedstawić swoją perspektywę i własne wątpliwości, może się to na coś przyda. :)

 Harrison – tak jak go przedstawia narracja – ma trzy oblicza: czubka, agenta oraz kryptozoologa (nie mam pojęcia, czy to ostatnie jest właściwym określeniem, ale nic lepszego mi nie przychodzi do głowy; niewiele właściwie jest powiedziane na temat charakteru chrząszczy). W narracji zdają się one przeplatać w dość niekonsekwentny sposób.

 Punktem wyjścia jest czubek. Harrison łazi i zachowuje się dziwnie, czym ściąga na siebie uwagę otoczenia. Jako taki nie zdaje się on stanowić zagrożenia dla innych. W tekście jednak już na tym etapie pojawia się wzmianka o okazywanej mu zewsząd nieufności („pełnymi nieufności szeptami”). Zastanawiam się: skąd dokładnie ta wrogość czy niechęć? Czemu szepczą po kątach, a nie wyśmiewają beztrosko, skoro to tylko wariacki dziadek? Wiadomo, piętnowanie odszczepieńców jest częstym zjawiskiem, ale ja to konkretne zachowanie odbieram już jako oznakę strachu, być może nieświadomego, przed Harrisonem. Problem w tym, że w narracji (przynajmniej póki co) brakuje usprawiedliwienia dla tej reakcji. Zresztą kawałek dalej okazuje się, że Ruby spostrzega coś dziwnego i rozgaduje o tym – dlaczego ona z początku zostaje wyśmiana, a otoczenie nagle szuka usprawiedliwień dla zachowań Harrisona? Kilkukrotnie jest podkreślone, że staruch to czubek i każdy go za takiego uważa. Ludzie wokół go obgadują, nie ufają mu, aż tu nagle w tej jednej kwestii stają w jego obronie?

 Postać Harrisona mogłaby się stać złowroga w opinii mieszkańców – a nie tylko śmieszna – gdy rozchodzi się wieść o tym, że staruch szpieguje. Wtedy nieufność rzeczywiście zyskałaby uzasadnienie i ludzie powinni się mieć na baczności wokół niego. Tyle że dochodzi do czegoś zupełnie innego: domniemanego agenta traktują jak świra, czyli go lekceważą. Jak to jest, że nagle całe miasteczko zaczyna śmiało rozprawiać o tym, co należy z nim zrobić? Czy to nie jest aby odrobinę niedyskretne albo nieprofesjonalne? Może nie orientuję się w ówczesnych realiach, ale reakcje i postawy mieszkańców wobec dziwnych zachowań Harrisona wydają mi się trochę nieuzasadnione.

 Gdy zaś wychodzi na jaw, że starzec zaangażował się w przedsięwzięcie kryptozoologiczne, jego wcześniej opisane zachowania zostają wyjaśnione. Tyle że to wyjaśnienie działa w zasadzie tylko na mechanicznym poziomie – wiadomo, dlaczego gadał do siebie i głaskał się po brzuchu, ale jego ostateczne cele i motywacje pozostają nieznane. Po co w ogóle wplątał się w tę niecodzienną hodowlę, co przez to chciał osiągnąć? Był dziwny, bo był zalarwiony, ale dlaczego w zasadzie był zalarwiony? Bo był dziwny? Wychodzi błędne koło, dziwność w imię dziwności. Ostatnia konfrontacja w zasadzie dostarcza szczątkowych informacji na ten temat; nie do końca rozumiem, dlaczego tyle miejsca zostało poświęcone mało wnoszącej rozmowie agenta i Jeffersa, a tak mało największej zagadce zawartej w tekście.

 Sądzę, że te trzy oblicza Harrisona powinny się wzajemnie uzupełniać i objaśniać (i prowokować odpowiednio różne reakcje ze strony otoczenia), tak aby wyszła z tego ciekawa postać. Tutaj są one wprawdzie połączone, ale mam wrażenie, że tylko na tyle, by pchnąć fabułę do przodu. Pod tym względem opowieść nie rezonuje ze mną, choć, jak wspominałem, doceniam humor, dynamikę i lekkość tekstu.

Pozdrawiam serdecznie! :)

Witaj Nędzniku,

Atmosferę grozy starałem się tu wymieszać z elementami humoru i parodii. Rzeczywiście tych dwóch ostatnich elementów może być więcej niż tego pierwszego ale przyznam, że nawet podoba mi się efekt końcowy, zamiast “Martwego Zła” wyszedł “Straszny Film” :)

Co do niespójności to faktycznie trochę ich niestety jest. Mam tendencję do skupiania się bardziej na pchaniu fabuły do przodu niż na budowaniu spójnych postaci. Wciąż pracuję nad tym by to odwrócić.

Był dziwny, bo był zalarwiony, ale dlaczego w zasadzie był zalarwiony? Bo był dziwny? Wychodzi błędne koło, dziwność w imię dziwności.

Tu mogę jedynie powiedzieć, że chodziło właśnie o to. Harrison wplątał się w hodowlę bo był po prostu dziwakiem i świrem. 

Dzięki za komentarz i przeczytanie. 

Pozdrawiam również!

 

Przeczytałem. Pozdrawiam.

Dzięki za przeczytanie Koalo.

Pozdrawiam również!

Hej,

Opowiadanie podobało mi się, mniej więcej do momentu:

Petr Siniczyn opowiedział mu wszystko, wciąż celując do Lloyda z pistoletu:

– Skoro macie za chwilę umrzeć dobrze byłoby, abyście znali prawdę. 

 

Rozwiązanie akcji zwykłą szarpaniną, poprzedzoną infodumpem włożonym w usta Siniczyna jest sceną jak ze Smerfów: tuż przed wrzuceniem Papy Smerfa i Marudy do kotła, Gargamel wyłuszcza im swój demoniczny plan. Głupi czarodziej nie wie, że już za chwilę załatwi go reszta niebieskiej ferajny, więc gada, pale i czeka, aż zaatakuje go smerfie komando. No prosze cie xD 

 

Podoba mi się całe podprowadzenie do tej, jakże dramatycznej, sceny. Historyka tajemniczego dziadygi wciąga, fajne są reakcje mieszkańcow i podjęcie przez nich “komuszego” tropu. 

 

Tylko, że później robi się cieniutko – po co ten robal w ogole, dlaczego, dlaczego telepatia, skąd taki a nie inny cykl rozrodczy tych robali, czy tam skąd pochodza, też dorastały w ludzkich brzuchach? Takie to zarysowane ledwie, ot, przyszli, zobaczyli, postrzelali się, poszli na piwko. 

 

Zastanowiłbym się nad użyciem słowa “kacap” – na ile ono jest adekwatne do takiej stylizacji na Stany z czasów zimnej wojny? Mie wiem, pytam. 

 

pozdrawiam serdecznie,

 

Łosiot 

Hej Łosiot!

Infodumpizm niestety jest we mnie silny :) Wciąż staram się to ograniczyć.

Co do chrząszczy to szczegóły na ich temat miały pozostać tajemnicą, niedopowiedzeniem, miały być takie ledwo zarysowane. Niestety nie wszystkim się to spodobało.

“Kacap” jest adekwatne, określenia tego zaczęto używać już na początku XX wieku.

Pozdrawiam i dzięki za komentarz!

 

Hej 

Opowiadanie ma naprawdę świetną fabułę :) Czytało się super do chwili gdy Jeffers z agentem pojawili się w domu fascynatora robali :P Czemu tak wyłożyłeś karty na stół i to jeszcze w taki sposób – zły teraz wam opowie czemu jest zły :D. Historia prosiła się o śledztwo – Jeffers mógł się zakraść do domu Rosjanina i całą akcja mogła by się rozegrać na przykład w piwnicy gdy Rosjanie by zostali zaskoczeni przez bohatera w takcie “porodu” :P Tyle możliwości miałeś a postanowiłeś skrócić opowiadanie eeeh szkoda :) Wybacz ale nie mogę ocenić twojego tekstu bo podobał mi się nawet na szóstkę ale końcówkę w mojej ocenie spaprałeś :D.

 

Pozdrawiam  

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Witaj Bardziejaskrze!

Faktycznie przyspieszyłem w końcówce. W następnym tekście z pewnością nieco wyhamuję ;)

Cieszę się, że do pewnego momentu dobrze się czytało.

Pozdrawiam i dzięki, że wpadłeś!

Nowa Fantastyka