- Opowiadanie: dawidiq150 - Przygody Agatki (latająca machina)

Przygody Agatki (latająca machina)

Piszę sobie dalej swoje opowiadanie mam już 65000 znaków. Załączam krótki fragment bo chcę się dowiedzieć czy wszystko jest OK. Nie chcę obudzić się z ręką w nocniku, chociaż teraz jak sobie to przeczytałem to bardzo źle chyba nie jest. Proszę o ocenę.

Oceny

Przygody Agatki (latająca machina)

W nocy przyjaciele spali niezwykle twardo. Chata Arnolda miała pokój gościnny, gdzie były dwa duże dwuosobowe łóżka. Jedno zajął golem, a drugie Agatka. Dwubarwny natomiast przemienił się w motyla i w takiej pozycji usiadłszy na stole zasnął.

Rano gospodarz pozwolił pospać swoim gościom ile tylko chcieli. Na śniadanie przygotował tak jak na wczorajszy obiad wiele różnych potraw. W czasie porannej rozmowy wyszło na jaw, że lubi gotować i jest to również jego pasja.

– Bierzmy się do pracy – powiedział, gdy Dwubarwny i Agatka najedli się do syta.

Arnold wiedział dokładnie co ma robić i w jakiej kolejności. Wcześniej wiele razy uważnie przeglądnął znalezioną w podziemiach księgę z instrukcją budowy wehikułu. A, że był zdolny i inteligentny dobrze wszystko zrozumiał i przyswoił.

Najpierw, za pomocą lin powiązali kosze na pranie i w jednym z nich umieszczono maszynę zbudowaną przez podziemnych inżynierów. Potem przyszedł czas na zamontowanie śmigieł, dzięki którym powietrzny pojazd miał poruszać się do przodu a także skręcać w pożądanym kierunku.

Mechanizmy śmigieł naukowiec miał już wcześniej skonstruowane. Należało je tylko zamontować w tylnym koszu i po bokach pierwszego. Działały one na prostej zasadzie; poruszało się je dużą korbą, połączoną z przekładnią. Ta mechanika znana była od lat.

Pracowali przez cztery godziny bez odpoczynku. Gdy skończyli gospodarz powiedział:

– Odwaliliśmy kawał roboty. Pozostało nam jedynie napompować balon. Zrobimy sobie teraz długą przerwę.

 

&&&

 

Gdy odpoczęli Arnold włączył maszynę, następnie kosze przykryli płótnem. Teraz pozostało już tylko przyglądać się jak balon nabiera powietrza i pęcznieje.

Trwało to długo. Cała czwórka usiadła na kamieniach i z niecierpliwością czekali rozmawiając o różnych sprawach. A balon z czasem zaczął przybierać swój pełny kształt.

W końcu napełnił się cały. Wszyscy byli uradowani, zdawali sobie bowiem sprawę, że dokonali czegoś naprawdę wielkiego i wspaniałego.

Powietrzny statek zaczął już odrywać się do ziemi, wtedy naukowiec wyłączył silnik produkujący fioletowy dym.

– No dobrze ale jak sterować, żeby pojazd wznosił się i opadał? – słusznie zainteresowała się Agatka.

– Otóż – zaczął tłumaczyć gospodarz – służą do tego te liny!

Wskazał na dwie liny, jedna przymocowana była do balonu z przodu a druga z tyłu.

– Gdy je pociągnę podniosą się klapki i fioletowe powietrze zacznie uciekać. Proste a jednocześnie genialne.

Pociągnął jedną z lin i wypuścił trochę wyprodukowanego przez silnik powietrza.

– Tak to właśnie działa. – powiedział i dodał podekscytowany – Kto pisze się na pierwszy rejs?

Chętni byli wszyscy. Lot miał odbyć się dopiero po obiedzie, ale Agatka bardzo chciała by to zrobić już teraz. Wsiedli więc do koszy, golem zajął cały pierwszy, Agatka z Dwubarwnym trzeci, a Arnold środkowy tam gdzie był silnik wehikułu.

– Gotowi? – zapytał naukowiec. Następnie ponownie włączył maszynerię. Nie trzeba było długo czekać, po chwili powietrzny statek oderwał się od ziemi.

Gdy się wznosił i oddalał od ziemi bohaterowie byli ogromnie podekscytowani. W całym swoim życiu nie czuli takiego podniecenia. Machina wzleciała bardzo wysoko, aż wszystko pod nimi zrobiło się dużo mniejsze. Widok jaki się tu rozpościerał zapierał dech w piersiach.

– Sprawdźmy teraz jak działają śmigła. – powiedział Arnold.

Dwubarwny chwycił korbę i zaczął nią kręcić. Śmigło ruszyło. Przekładnia działała prawidłowo. W tym czasie naukowiec zmniejszył pracę silnika tak by produkował minimalną ilość fioletowego dymu, by już nie wznosić się wyżej.

Wszystko świetnie działało. Zrobili duże kółko. Gdy byli z powrotem mniej więcej nad domem Arnolda używając lin wypuścili trochę gazu z balonu, tak że zaczął opadać.

Chwilę później osiedli na ziemi. Arnold powiedział:

– Dokonaliśmy czegoś wielkiego. Należą wam się obiecane pieniądze. A jutro lecimy do Bubbolant.

 

&&&

 

W nocy Agatka nie mogła zasnąć. Nie mogła przestać myśleć o jutrzejszej podróży. Tak naprawdę pierwszy raz, od czterech dni pomyślała, że nie jest bardzo źle. Los ukarał ją za oszukanie kochającej matki, ale nie jest najgorzej. Nigdy by nie przypuszczała, że będzie mogła latać powietrzną machiną i że będzie miała przy sobie tak serdecznych towarzyszy.

Rano, gdy trójka podróżników wstała i wyszła na zewnątrz, Arnold od dawna był już na nogach.

– Wszystko już przygotowane – powiedział – dokonałem też obliczeń, w pięć dni powinniśmy dotrzeć do Bubbolant, zrobimy jeden postój na uzupełnienie zapasów.

– A co z pana psem? – zatroskała się Agatka.

– Zostawiłem go u znajomych w wiosce, będą dobrze o niego dbać, jestem o tym przekonany.

Potem wszyscy zajęli miejsca w koszach, tak jak przy dziewiczym locie. Alojzy miał za zadanie obsługę śmigieł odpowiadających za zmianę kierunku, w środkowym koszu Arnold obsługiwał silnik i liny potrzebne do upuszczania gazu z balonu, a Dwubarwny i Agatka zajmowali trzeci kosz i musieli kręcić korbą wprawiającą w ruch tylne śmigło.

Niski naukowiec włączył silnik i zaczęli się unosić.

Chwilę później lecieli i to z prędkością, która wydawała się zawrotna.

– Agatka zaczęła prosić „wyżej”, „jeszcze wyżej”.

Więc konstruktor maszyny ustawił moc silnika na maksimum. Wznosili się, aż wiejskie gospodarstwa stały się maleńkimi punkcikami. Także ptaki, które wcześniej siadały czasem na koszach, na tej wysokości już nie latały.

– Może przystopujemy – zaproponował nieco zaniepokojony Alojzy.

Arnold tylko się zaśmiał i odparł:

– Wątpię czy coś nam grozi. Spróbujemy wzlecieć najwyżej, jak tylko się da. Szczerze mówiąc bardzo mnie to korci.

Do chmur dzieliło ich już tylko kilkadziesiąt metrów. Wtedy nagle stało się coś niespodziewanego, co wprawiło wszystkich w zdumienie. Z góry nadleciała skrzydlata postać. Niemal od razu rozpoznali, że to anioł. Oczywiście nigdy nie widzieli prawdziwego anioła, ale znali rzeźby i rysunki. Ten miał olbrzymie śnieżnobiałe skrzydła, którymi szybko poruszał, poza tym był to piękny młodzieniec w srebrnej zbroi i mieczem przy pasie. Charakterystyczne były też jego długie kręcone złote włosy.

– Nie lećcie już wyżej, bo umrzecie – odezwał się silnym, dźwięcznym głosem jakiego nie posiada żaden śmiertelnik.

Wszyscy patrzyli na niego zdumieni i zafascynowani. Arnold pierwszy doszedł do siebie.

– Dlaczego tak się stanie? – zapytał, jednocześnie zmniejszając moc silnika do minimum. Potem pociągnął za liny, by zacząć obniżać lot.

– Bo nad chmurami znajduje się inny wymiar, do którego trafiają jedynie wybrani, którzy wcześniej są osądzani za swoje życie. Mogę wam jedynie jeszcze powiedzieć to, że to kraina szczęścia. Nie ma w niej takich rzeczy jak ból, zarówno cielesny jak i uczuciowy. Moim i moich braci zadaniem jest by nikt niepożądany się tam nie dostał. Ja rozumiem, że jesteście niegroźni, dlatego was ostrzegam. Ale jeśli nie posłuchacie będę musiał was zabić.

– Oczywiście już obniżamy lot. Bardzo przepraszamy! – prędko powiedział Arnold a reszta pasażerów również zaczęła przepraszać.

– To już się nie powtórzy! – pospiesznie krzyknął Alojzy

– Proszę się nie gniewać! – dodała Agatka.

Niski naukowiec maksymalnie zaciągnął sznury otwierające klapy w balonie. Tak więc prędko na powrót zaczęli zmniejszać odległość do ziemi i już po chwili rozróżniać domy, drogi a także wszystko inne.

Anioł, którego spotkali był czymś doprawdy niezwykłym, dlatego długo o tym rozmawiali. Później zaczęli zastanawiać się jak długą drogę przebyli. Arnold był już pewny, że poruszają się dużo, dużo szybciej niż karawana.

I tak oto będąc w bardzo dobrych humorach w oddali ujrzeli wielkie miasto. Gdyby nie wiatr, który od kilkunastu minut dość mocno wiał oglądnęliby mapę.

– Nie mogę uwierzyć, że to już Walerna – zastanawiał się niski naukowiec.

Nie potrzeba było już wprawiać w ruch tylnego śmigła. Latającą machinę pchał wiatr. Znosiło ich trochę na prawo z pożądanego kursu.

Lecieli jeszcze przez około pół godziny, zostawili za sobą miasto, ale pogoda całkiem się zepsuła. Zaczął padać gęsty deszcz.

– Lądujemy – zdecydował Arnold. – przeczekamy złą pogodę, zjemy posiłek i wtedy zobaczymy co dalej.

Latający wehikuł osiadł na łące, niedaleko niewielkiego zagajnika. Gdy zaczęli wyjmować jedzenie Dwubarwny nagle z niedowierzaniem głośno powiedział:

– A niech mnie, te rosnące drzewa to przecież nic innego jak „Nektarniki”.

Nikt z towarzyszy nie wiedział co to są „Nektarniki” i czym się charakteryzują. Więc magiczny motyl przybierając swoją naturalną formę wytłumaczył:

– Te drzewa na swoich włosowatych liściach mają cudowny w smaku nektar. To najsmaczniejsza rzecz na świecie. Przynajmniej dla motyla.

Faktycznie Nektarniki wyglądały inaczej niż zwykłe drzewa; miały białą korę jak brzozy, ale ich liście, których było tak mało, że właściwie można by je policzyć miały ogromne rozmiary. Dwubarwny usiadł na jednym z nich.

Natomiast pogoda strasznie się pogorszyła, teraz lało jak z cebra i zaczęły trzaskać pioruny. Arnold krzyknął do magicznego motyla:

– Prędko wracaj tutaj, nie możesz siedzieć na drzewie, gdy walą pioruny!

Lecz ten go nie usłyszał, gdyż głos został zagłuszony przez burzę. Niski naukowiec ruszył biegiem. I wtedy stało się to czego karzeł się obawiał; na niebie błysnęło i piorun uderzył w drzewo, na którym siedział Dwubarwny. Motyl został porażony prądem o tak dużej mocy, że nie miał szans tego przeżyć.

Wszystko to działo się na oczach golema i Agatki. Gdy zrozumieli co się stało, zaczęli szlochać, a ich łzy zmieszały się z kroplami deszczu.

Gdy tylko burza ustała pobiegli tam gdzie poległ ich przyjaciel. Zostało po nim tylko truchło i wielkie zwęglone skrzydła.

– Był tak serdecznym przyjacielem – powiedział Alojzy który ani na chwilę nie przestał ronić łez.

– Na pewno jest już w wymiarze do którego nie pozwolił nam dostać się anioł. – powiedziała Agatka i przytuliła się do golema.

Potem pochowali wiernego kompana w ziemi w tym miejscu gdzie zmarł. Następnie zjedli przygotowany wcześniej posiłek, doczekali do zmroku i położyli się spać.

Koniec

Komentarze

Jak rozumiem to ma być bajka dla dzieci?

Nie wydaje się zła, choć dobrze by było “przetestować” na jakimś dziecku lub spytać kogoś, kto literaturę dziecięcą na codzień tworzy (ninedin? drakaina?).

Dobrze by było zdefiniować “target” – bo pewnie dla sześciolatka to będzie za trudne, a dla trzynastolatka może być za naiwne.

O parę rzeczy się potknąłem, ale ich nie wynotowałem.

Nie przepadam za lekturą fragmentów, ale gólnie czyta się całkiem nieźle.

 

życzę powodzenia w pisaniu

pozdrawiam,

 

Jim

 

entropia nigdy nie maleje

Witam Jim !!

 

Fajnie, że do mnie zawitałeś. Serdecznie cię witam! W sumie to co mi napisałeś to faktyczne może być mój największy problem, bo w opowieści występują np. wilkołaki i sceny nieco drastyczne. Nie wiadomo do kogo tekst jest skierowany. Powiedzmy, że nie będę się tym przejmował, chcę napisać swoją pierwszą książkę i tyle.

Bardzo ci dziękuję. Teraz jak już wiem, że nie ma jakiegoś błędu ja to nazywam “założeniowego” to może nawet już żadnych fragmentów nie będę zamieszczał. :)

 

Pozdrawiam serdecznie. Fajnie, że do nas dołączyłeś. Chyba kiedyś już tu byłeś nie? Bo niektórzy cię znają. Jeszcze raz dzięki :)

Jestem niepełnosprawny...

Cześć, Dawidiq150, cieszy mnie, że konsekwentnie piszesz dalsze fragmenty książki i masz tyle zapału. Bohaterów już udało mi się wcześniej poznać, a nawet z nimi w jakiś sposób zaprzyjaźnić. :)

Życzę Ci powodzenia i pozdrawiam serdecznie. ;)

Pecunia non olet

Hej bruce !! !

 

Bardzo mi miło. Nawet nie wiem co mam ci napisać bo zawsze taka dobra jesteś i to nie tylko wobec mnie tylko wszystkich. Ja wczoraj zapomniałem zażyć leków i nie czuję się najlepiej dzisiaj. 

 

powiem ci taką moją tajemnicę; gdyby coś się stało i moi rodzice nagle by umarli w jakimś np. wypadku to ja zostałbym sam i wtedy planuję popełnić samobójstwo. naprawdę o tym myślę zwłaszcza gdy się bardzo źle czuję. jesteś jedną z pierwszych osób, którym to mówię. Absolutnie nie piszę tego by wzbudzić litość czy coś… Tylko, że chciałbym by ta śmierć wpłynęła na coś dobrego, żeby ktoś dostał pieniądze z ubezpieczenia czy coś w tym sensie.

Jestem niepełnosprawny...

Dawidzie, po pierwsze dziękuję bardzo za miłe słowa, po drugie pamiętaj, że zapominać o lekach nie wolno! Jeżeli się źle czujesz, idź koniecznie do lekarza! 

A tekst kursywą jest – mam nadzieję – do zapomnienia o nim, bo piszesz przecież książkę, skup się na pasji pisania i na tym, ile jeszcze zdziałasz w życiu! Głowa do góry, pozdrawiam serdecznie, powodzenia! :)

Pecunia non olet

Pozdrawiam serdecznie. Fajnie, że do nas dołączyłeś. Chyba kiedyś już tu byłeś nie? Bo niektórzy cię znają. Jeszcze raz dzięki :)

Tak, dobrze kojarzysz, kiedyś już tu byłem przez pewien czas. Wróciłem znów na pewien czas.

Zawsze się jest gdzieś na pewien czas.

Więc pewnie za jakiś czas znów stąd zniknę.

 

 

Co do tekstu kursywą – śmierć to śmierć, ostateczny koniec – owszem cierpienia, ale też planów i nadziei, jestem ostatnią osobą, która by Ci mówiła jak masz żyć czy umierać, ale bruce ma rację – martwi nie piszą książek. I nawet jeśli by tej książki nikt nie miał za Twojego życia przeczytać – pisać ją i tak warto. Czytałem jakiś czas temu takie wspomnienia dwóch braci, chłopskich emigrantów, niestety nie pamiętam już tytułu – spisane koślawym językiem, takim, że od niego zęby bolą – a jednak była w tych wspomnianiach jakaś prawda, jakiś sens, jakaś rzecz ponadczasowa, której być może nie zauważyli im współcześni.

Mi brakuje Twojej wytrwałości – bardzo Ci jej zazdroszczę. Chciałbym umieć tak z mozołem, wbrew przeciwnością, pokonując wszelakie trudy – cegiełka po cegiełce, dokładać do jakiejś budowli wielkiej – nie potrafię niestety, budowle me popadają w ruiny, rozpadają się w proch. Więc – niech Twoja budowla zbudowana ze słów – pnie się do góry i wszerz.

 

pozdrawiam,

 

Jim

entropia nigdy nie maleje

Zajarzałem na portal i od razu się ucieszyłem, że coś do mnie napisałeś. Czuję się już znacznie lepiej można powiedzieć idealnie. Siadłem przy komputerze, żeby trochę popisać (moje opowiadanie) i widząc twój wpis u mnie bardzo się ucieszyłem. Mega fajne napisałeś! Rzeczywiście jak się czyta coś takiego to od razu chce się żyć. Nie mogę powiedzieć bym był na codzień nieszczęśliwy, ale jak mi daje w kość to porządnie. Korci mnie żeby o tym napisać, bo z mojego przypadku można wiele wiedzy wyciągnąć, ludzie przeważnie nie mają pojęcia jaka czasem może być choroba psychiczna. Jest jedno moje opowiadanie na portalu w którym można o tym przeczytać. Przeważnie starsze osoby nie mogą zrozumieć choroby psychicznej. Spieszę by napisać , że jeśli rzeczywiście mam coś czego nie masz ty to ja nie mam tego co masz z kolei ty a jest to wysoki iloraz inteligencji (coś tam żeśmy na shoutboxie opowiadali) mój najlepszy wynik w testach mensy to było około 137 (w skali gdzie mensa jest od 148). Pozdrawiam serdecznie :)

Jestem niepełnosprawny...

Dziękuję. Wysokie IQ nie przyniosło mi ani szczęścia, ani powodzenia, ani choćby zadowolenia z życia, w wielu przypadkach jest bardziej przekleństwem niż pomocą, a z wiekiem mój umysł się stępia, powszednieje, spowalnia, traci bystrość i rzutkość, przestaje być w jakikolwiek sposób wyjątkowy. Zwykle zazdrościmy innym tego, czego sami nie mamy, trawa po drugiej stronie płota zawsze będzie bardziej zielona. Masz rację, że rozumienie chorób psychicznych, szczególnie u ludzi starszych – kuleje.

Bo co to za choroba, którą masz tylko w głowie?

Co do pisania o niej – nie jestem pewien, czy powinieneś się za to od razu brać. Jeśli coś Ci to da – to tak. Tobie samemu. Nie myśl o czytelniku. Jeśli nie i jeśli możesz to odłożyć – jak pisałem, nie śmiem Ci czegokolwiek doradzać, zresztą, to wcale nie musi być dobra rada – to najpierw dokończ to, co teraz piszesz. Powiem Ci z czego ta moja rada wynika, a sam zdecydujesz, czy to słuszne, czy nie: od ćwierć wieku mam rozgrzebanych kilka książek. Oooogromnych tekstów. Jeszcze bardziej ogromne światy i postacie dopominające się, by je urzeczywistnić w postaci jakiegoś zapisu – dobijają się od wnętrza mojej czaszki, coraz mocniej, coraz bardziej neurotycznie. A ja przez pewien czas w ogóle nie pisałem, mimo, że do pisania całe moje ciało ciągnęło, jak do najsłodszej kochanki. Bo byłem przekonany, że piszę źle, tragicznie, a też świat – zewnętrzny świat – nasunął na nić mojego losu koraliki takich okoliczności, że uznałem, że nawet – na pisanie – czasu tracić nie powinienem. I w efekcie – straciłem dużą część umiejętności, którą już wtedy miałem, straciłem lekkość słowa, która mnie niegdyś cechowała, straciłem styl, straciłem łatwość pisania – teraz gdy piszę, to jakbym po papierze ściernym pisał kikutem palca.

I dlatego – kończ projekty. Nie przerywaj. Pisz. Nie daj sobie wmówić, że piszesz źle. Stosuj się do rad – lub nie. Pisz tak, jak sam czujesz. Będziesz pisał coraz lepiej. Do pisania o chorobie psychicznej potrzeba wielkiego pióra. Naostrz je – pisząc inne teksty – ale nie odwlekaj w nieskończoność…

Tyle. Tyle jestem w stanie Ci doradzić. Ale jeśli chcesz – nie słuchaj moich rad. Bo co ja tam wiem. Jestem tylko Jimem.

 

pozdrawiam i życzę powodzenia,

 

Jim

entropia nigdy nie maleje

Nowa Fantastyka