- Opowiadanie: krzkot1988 - Czarno na białym, podkreślone czerwienią

Czarno na białym, podkreślone czerwienią

Mroź­ny, an­tark­tycz­ny hor­ror w oczy­wi­sty spo­sób in­spi­ro­wa­ny przez COŚ oraz pana ko­ja­rzą­ce­go się z ini­cja­ła­mi HP, który nigdy nie sprze­da­wał dru­ka­rek, ale mam na­dzie­ję, że wno­szą­cy rów­nież nieco od sie­bie :-)

 

Serdeczne dzięki za wnikliwą betę i cenne uwagi dla (kolejność alfabetyczna, nie wedle zasług :-P):

 AVEIBRUCEFMSDUVALKRONOS.MAXIMUSTEYAMI

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

Finkla, Użytkownicy, Użytkownicy II, Użytkownicy III

Oceny

Czarno na białym, podkreślone czerwienią

Pro­fe­sor Afa­na­sij Tro­fi­mo­wicz Gra­dow wpa­try­wał się w ekran kom­pu­te­ra już szó­stą go­dzi­nę. W tym cza­sie wielokrot­nie od­cho­dził od mi­kro­sko­pu elek­tro­no­we­go, krą­żył po po­miesz­cze­niu i wra­cał, aby upew­nić się, że ni­cze­go nie prze­oczył. Po­mię­dzy dwie­ma nie­zwy­kle cien­ki­mi szkla­ny­mi płyt­ka­mi, umiesz­czo­ny­mi w wi­deł­kach czu­łe­go in­stru­men­tu, znaj­do­wał się efekt kil­ku­na­stu lat pracy ca­łe­go szta­bu na­ukow­ców. Wszyst­kie ich wy­sił­ki, kłót­nie, lata spę­dzo­ne w od­osob­nie­niu z dala od ro­dzin… Wszyst­ko to za­wie­ra­ło się w tej jed­nej kro­pli H2O, che­micz­ne­go związ­ku cen­niej­sze­go od me­ta­li szla­chet­nych, któ­re­go mi­lio­ny li­trów mar­nu­je­my każ­de­go dnia bez głęb­sze­go za­sta­no­wie­nia. 

Oczy­wi­ście nie była to zwy­kła kro­pla wody. Była to pierw­sza w hi­sto­rii nie­ska­żo­na prób­ka po­bra­na z je­zio­ra Wo­stok, zbior­ni­ka le­żą­ce­go nie­mal czte­ry ki­lo­me­try pod po­wierzch­nią śnie­gów An­tark­ty­dy i ra­dziec­ką sta­cją ba­daw­czą o tej samej na­zwie co akwen.

Nad­cho­dzą­cy dwa ty­sią­ce czter­na­sty rok mógł być uko­ro­no­wa­niem na­uko­wej ka­rie­ry Afa­na­si­ja. Wy­bro­bra­żał sobie, że jako kie­row­nik pro­jek­tu sta­nie na kon­fe­ren­cji pra­so­wej przed pod­eks­cy­to­wa­ny­mi dzien­ni­ka­rza­mi z ca­łe­go świa­ta i na­resz­cie prze­ka­że im, że to oni, Ro­sja­nie, od­na­leź­li…

– Wiel­kie­go chuja! – wark­nął pod nosem Gra­dow. – Chuja żeśmy zna­leź­li!

Obo­jęt­nie bo­wiem jak długo wpa­try­wał się w mo­ni­tor, nie wi­dział ni­cze­go poza do­sko­na­le zna­ny­mi i opi­sa­ny­mi przez naukę ga­tun­ka­mi bak­te­rii, pier­wot­nia­ków czy nie­spor­cza­ków. Nawet wy­mu­sza­jąc mak­sy­mal­ne przy­bli­że­nie no­wo­cze­sne­go ro­syj­skie­go na­rzę­dzia ba­daw­cze­go, bę­dą­ce­go tech­nicz­nie ja­kieś dwa­dzie­ścia lat za ame­ry­kań­skim sprzę­tem, za­ob­ser­wo­wał je­dy­nie roz­ma­za­ne za­ry­sy cał­ko­wi­cie zwy­czaj­nych łań­cu­chów wod­nych mo­le­kuł. Po­dob­nie było w przy­pad­ku trzy­dzie­stu kilku po­przed­nich pró­bek, wy­izo­lo­wa­nych z nie­wiel­kie­go zbior­nicz­ka, który spro­wa­dzi­ła na po­wierzch­nię wy­sła­na w głąb lo­dow­ca sonda.

A prze­cież COŚ z wodą z Wo­sto­ku jed­nak było nie tak. Cię­żar kom­plet­nie się nie zga­dza­ł. Za­war­tość li­tro­we­go po­jem­nicz­ka wa­ży­ła bo­wiem nieco ponad dwa ki­lo­gra­my, co w przy­pad­ku względ­nie czy­stej wody po­win­no być nie­moż­li­we. Przy tym gę­stość cie­czy zda­wa­ła się nie od­bie­gać od normy. Jed­nak wciąż nie byli w sta­nie od­kryć, co od­po­wia­da­ło za nad­miar masy. W akcie de­spe­ra­cji wzię­li za­pa­so­wy su­per­sz­czel­ny zbior­nik, któ­re­go opra­co­wa­nie kosz­to­wa­ło mi­lio­ny rubli, i lali do niego wodę z czaj­ni­ka celem spraw­dze­nia, czy pro­du­cent cza­sem nie mach­nął się z po­jem­no­ścią. Z cza­sów dum­nych pio­nie­rów nauki ZSRR po­zo­sta­ły im bo­wiem tylko stare, ale wciąż nie­za­wod­ne oczy ra­dziec­kich na­ukow­ców, ta­kich jak Gradow. Ro­dzi­me­mu sprzę­to­wi już dawno nie można było ufać. Te skrom­ne środ­ki, które ska­py­wa­ły do in­sty­tu­tów ba­daw­czych, nim do­tar­ły do praw­dzi­wych ludzi nauki były roz­kra­da­ne w kilku różnych szczeblach.

 Z za­my­śle­nia wy­rwa­ło Afa­na­si­ja Tro­fi­mo­wi­cza ostroż­ne pu­ka­nie w prze­szklo­ne drzwi la­bo­ra­to­rium. Na ko­ry­ta­rzu stała Ma­ri­na Jo­si­pow­na Si­do­ro­wa, która nie­daw­no roz­po­czę­ła aspi­ran­tu­rę w ich Ark­tycz­nym i An­tark­tycz­nym In­sty­tu­cie Badań Na­uko­wych w Pe­ters­bur­gu. Dwu­dzie­sto­pię­cio­lat­ka, świe­żo po dy­plo­mie, od razu spodo­ba­ła się Afa­na­si­jo­wi. Mimo iż udział w tej wy­pra­wie był bez wąt­pie­nia sko­kiem na głę­bo­ką wodę, ani razu nie usły­szał od swo­jej asy­stent­ki słowa na­rze­ka­nia. Su­mien­na i by­stra, miała za­dat­ki na do­sko­na­łe­go na­ukow­ca. Oczy­wi­ście tylko je­że­li uczest­nic­two w tej ka­ta­stro­fie nie po­grze­bie jej ka­rie­ry raz na za­wsze.

Gra­dow wes­tchnął i ge­stem za­pro­sił dziew­czy­nę do środ­ka.

– Ma­ri­nocz­ka! Wchodź, wchodź, dziec­ko – przywitał ją ser­decz­nie, gdy sta­nę­ła w progu.

– Dzień dobry, pro­fe­so­rze. Spał pan do­brze?

– Moja droga, jak bę­dziesz w moim wieku, zro­zu­miesz, że na sen szko­da czasu.

– Nie wrę­czą panu me­da­lu na Krem­lu, jeśli zej­dzie pan tu z po­wo­du braku snu i re­gu­lar­nych po­sił­ków – z uda­wa­ną su­ro­wo­ścią po­wie­dzia­ła Ma­ri­na. – Co naj­wy­żej po­śmiert­nie nazwą pana imie­niem jakąś dziu­ra­wą łajbę. 

Afa­na­sij jesz­cze raz od­kle­ił wzrok od ekra­nu, by spoj­rzeć na asy­stent­kę. Fi­li­gra­no­wa dziew­czy­na miała włosy ko­lo­ru mar­chew­ki i jasną, po­kry­tą pie­ga­mi cerę. Jak sama twier­dzi­ła, “trud­no być bar­dziej rudym”. Sym­pa­tycz­na, wiecz­nie uśmiech­nię­ta twarz wzbu­dza­ła na­tych­mia­sto­we za­ufa­nie więk­szo­ści ludzi. Jeśli dodać do tego wro­dzo­ną in­te­li­gen­cję i ro­sną­ce kom­pe­ten­cje, Ma­ri­na stała się dla Gra­do­wa praw­dzi­wą pod­po­rą w ostat­nich ty­go­dniach. Gdyby miał na karku ze trzy krzy­ży­ki mniej, chyba by się za­ko­chał. A tak, trak­to­wał ją jak wła­sną wnucz­kę. Kon­kret­niej tak, jak chciał­by trak­to­wać wła­sną wnucz­kę. Ser­decz­nie bo­wiem po­gar­dzał naj­młod­szą la­to­ro­ślą swego drze­wa ge­ne­alo­gicz­ne­go, która żyła wraz z ro­dzi­ca­mi w Mo­skwie i zaj­mo­wa­ła się głów­nie pre­zen­to­wa­niem na­gie­go tyłka na In­sta­gra­mie. Wszę­dzie cho­dzi­ła nie­mal nago, a do dziad­ka w Pi­te­rze nie przy­je­dzie, bo za zimno! Z Ma­ri­ną znacz­nie ła­twiej mu było zna­leźć wspól­ny język.

Ona rów­nież do­sko­na­le go ro­zu­mia­ła, dla­te­go od razu od­czy­ta­ła w spoj­rze­niu pro­fe­so­ra wszyst­kie skry­te emo­cje.

– Wciąż nic, praw­da? – za­py­ta­ła z tro­ską.

Gra­dow opu­ścił wzrok i przez mo­ment roz­ma­so­wy­wał pal­ca­mi na­sa­dę nosa, gdzie czuł już nad­cho­dzą­cy ból głowy.

– Jak to mó­wi­cie wy, mło­dzi, "chuj­nia z grzyb­nią", Ma­rin­ko. 

Je­że­li dziew­czy­nę zdzi­wi­ły wul­gar­ne słowa w ustach star­sze­go pro­fe­so­ra, nie dała tego po sobie po­znać.

– Na pewno znaj­dzie pan od­po­wiedź! – Twarz asy­stent­ki po­now­nie roz­pro­mie­nił uśmiech, który jed­nak w tym mo­men­cie tylko draż­nił Afa­na­si­ja. – Kto, jak nie pan?

Uczo­ny z wy­sił­kiem uniósł ką­ci­ki ust. Nie chciał wyjść na zgorzk­nial­ca. Poza tym, Ma­ri­na rów­nież wło­ży­ła w pro­jekt mnó­stwo sił i nie za­słu­gi­wa­ła, by stać się celem jego hu­mo­rów. Za­miast więc skląć ją za na­iw­ność i ba­zo­wa­nie na wie­rze, a nie twar­dych, na­uko­wych fak­tach, po­wie­dział tylko:

– Oczy­wi­ście, masz rację, du­szycz­ko. Na pewno wszyst­ko się ułoży. – Ujął jej dłoń w swoje i lekko ści­snął. – No więc masz do sta­re­go capa jakąś spra­wę, czy za­szłaś tylko w od­wie­dzi­ny?

– Ma pan do­pie­ro sześć­dzie­siąt trzy lata! To dzi­siaj nowy wiek śred­ni – od­par­ła, a Afa­na­sij, mimo po­nu­re­go na­stro­ju, nie zdo­łał po­wstrzy­mać śmie­chu. – Zaj­rza­łam do pana tylko żeby za­py­tać, czy ni­cze­go pro­fe­sor dzi­siaj ode mnie nie po­trze­bu­je. Dok­tor Ługin wy­sy­ła mnie do sta­cji me­te­oro­lo­gicz­nej, więc pew­nie wrócę do­pie­ro za kilka go­dzin.

– A czego ten dureń chce ze sta­cji? – za­py­tał z kwa­śną miną Gra­dow. – Nie może wyj­rzeć przez okno?

– Wie pan do­sko­na­le, że to nie takie pro­ste. A ostat­ni ko­mu­ni­kat ostrze­gał przed moż­li­wą za­mie­cią.

– I po­sy­ła cię tak cał­kiem samą? – Afa­na­sij wciąż nie był prze­ko­na­ny.

– To pro­sta droga. Do­brze ozna­czo­na – za­pew­ni­ła. – Je­stem już dużą dziew­czyn­ką, pro­fe­so­rze. Dam sobie radę.

– Wiem, wiem. Tylko ubierz się cie­pło – za­żar­to­wał na ko­niec.

– No do­brze – od­par­ła, uda­jąc smut­ną i zre­zy­gno­wa­ną. – Ale jeśli nie od­sło­nię moich ogni­stych loków, żaden pin­gwin nawet na mnie nie spoj­rzy!

– I tak nie je­steś w ich typie! – ro­ze­śmiał się Gra­dow, po czym wstał, by uści­skać pod­opiecz­ną przed od­jaz­dem.

 

***

Afa­na­sij Tro­fi­mo­wicz jesz­cze przez kilka minut po wyj­ściu Ma­ri­ny wpa­try­wał się w puste prze­strze­nie mię­dzy ra­do­śnie plą­sa­ją­cy­mi po ekra­nie pan­to­fel­ka­mi. Jed­nak stopy Kop­ciusz­ka, która pa­so­wa­ła­by do tego wszyst­kie­go, wciąż nie było widać. Wresz­cie krań­co­we zmę­cze­nie dało o sobie znać. Odłą­czył apa­ra­tu­rę i ostroż­nie wyjął ba­da­ną prób­kę. Ku­si­ło go, żeby po pro­stu wy­rzu­cić ją do śmie­ci, ale na­tych­miast zga­nił się za tę myśl i zgod­nie z pro­ce­du­rą umie­ścił kro­plę w ste­ryl­nym po­miesz­cze­niu na za­ple­czu la­bo­ra­to­rium, gdzie znaj­do­wa­ły się rów­nież po­przed­nie do­wo­dy klę­ski pro­fe­so­ra. Mógł­by przy­siąc, że sły­szy jak ma­leń­kie cząst­ki je­zio­ra Wo­stok chi­cho­czą na pół­kach, uba­wio­ne jego nie­szczę­ściem. Jedna miała nawet głos nie­przy­jem­nie po­dob­ny do jego zmar­łe­go dawno ojca, któ­re­go Fonia nigdy nie był w sta­nie za­do­wo­lić. Gra­dow po­ka­zał im wszyst­kim figę i tu­piąc z wście­kło­ści opu­ścił la­bo­ra­to­rium.

Ma­ri­na miała rację, po­trze­bo­wał snu i świe­że­go spoj­rze­nia. Nim jed­nak udał się do swo­je­go po­ko­ju, za­szedł jesz­cze do kan­ty­ny. Od dawna nie mógł za­snąć, nie wy­piw­szy uprzed­nio ru­mian­ko­wej her­ba­ty. 

W po­miesz­cze­niu na­po­tkał kil­ku za­spa­nych człon­ków ze­spo­łu ba­daw­cze­go, pa­ła­szu­ją­cych śnia­da­nie przed po­ran­ną zmia­ną. Trud­no było na­zwać to sto­łów­ką, ale kuch­nia została cał­kiem nie­źle wy­po­sa­żo­na. Kilka usta­wio­nych z boku sto­li­ków wy­star­cza­ło w zu­peł­no­ści dla pięt­na­sto­oso­bo­wej ekipy, ro­tu­ją­cej się na trzech zmia­nach. Był to cen­tral­ny seg­ment ich bazy, toteż pa­no­wa­ła tu zde­cy­do­wa­nie naj­wyż­sza tem­pe­ra­tu­ra. Ba­da­cze czę­sto więc przy­cho­dzi­li tu by po pro­stu po­sie­dzieć w cie­ple, wy­chy­lić kie­li­szek i po­śpie­wać wspól­nie stare szan­so­ny. 

Afa­na­sij pod­szedł do czaj­ni­ka elek­trycz­ne­go i chwy­cił za rącz­kę, by nalać do niego wody z kranu.

– Hej, Fonia! – ode­zwał się znad owsian­ki jeden z na­ukow­ców. – Do­pie­ro co za­go­to­wa­na, czę­stuj się.

Gra­dow ostroż­nie do­tknął dło­nią me­ta­lo­wej po­wierzch­ni urzą­dze­nia. Szyb­ko cof­nął rękę, po­twier­dziwszy praw­dzi­wość słów ko­le­gi. W mil­cze­niu od­sta­wił czaj­nik i się­gnął po wy­szczer­bio­ny kubek z logo In­sty­tu­tu. Z pusz­ki po her­ba­cie, pa­mię­ta­ją­cej jesz­cze ra­dziec­ką prze­szłość bazy, wy­cią­gnął to­reb­kę ru­mian­ku, wrzu­cił do kubka i zalał go­rą­cym pły­nem.

– A ty nie je­steś cza­sem na po­po­łu­dnio­wej zmia­nie? – za­in­te­re­so­wał się mi­ło­śnik owsian­ki.

Był to in­ży­nier Ana­to­lij Pie­trow, przy­dzie­lo­ny do grupy spe­cja­li­sta od od­wier­tów. Taki był z niego fa­cho­wiec, że nim zdołał wy­łą­czyć swoją piekielną ma­chi­nę, wtło­czył do je­zio­ra całą masę nafty i krio­pro­tek­tan­tów, po­zba­wia­jąc od­wiert ja­kiej­kol­wiek dal­szej war­to­ści ba­daw­czej. Zdą­ży­li ze­brać tylko ten jeden li­tro­wy po­jem­nik nie­za­nie­czysz­czo­nej prób­ki. Resz­ta wody w po­bli­żu wy­lo­tu nie nada­wa­ła się już do ni­cze­go.

Zda­niem Afa­na­si­ja, Pie­trow po­wi­nien teraz bie­gać wokół sta­cji, okry­ty wy­łącz­nie swoją długą czar­ną brodą i wiecz­ną hańbą, a nie sie­dzieć tu w cie­peł­ku i dow­cip­ko­wać nad śnia­da­niem. Acz­kol­wiek widok tego pa­ja­ca de­spe­rac­ko wal­czą­ce­go z fon­tan­ną wody i che­mi­ka­liów, osta­tecz­nie pró­bu­ją­ce­go za­trzy­mać wy­ciek go­ły­mi rę­ko­ma, za­pew­nił Gra­do­wo­wi powód do śmie­chu na cały na­stęp­ny ty­dzień. Sam Pie­trow spę­dził kilka dni po eks­po­zy­cji na nie­zna­ną sub­stan­cję pod ob­ser­wa­cją, ale kiedy oka­za­ło się, że jego skóra się nie sto­pi­ła, a w or­ga­ni­zmie nie ro­bi­ły spu­sto­sze­nia nie­zna­ne ludz­ko­ści wi­ru­sy, wy­pusz­czo­no go.

– Je­stem, Tolja, je­stem – od­parł krót­ko, by nie wda­wać się w zbęd­ne po­ga­dusz­ki. – Wczo­raj też mia­łem wie­czor­ną, ale tro­chę się prze­dłu­ży­ła.

– To pew­nie zmę­cze­ni je­ste­ście, to­wa­rzy­szu Gra­dow! – stwier­dził z prze­sad­ną tro­ską w gło­sie. – Wy­pij­cie ten swój ru­mia­nek i marsz do łóżka!

Pro­fe­sor nie od­po­wie­dział. Wie­dział, że nie jest lu­bia­ny wśród ko­le­gów ze śro­do­wi­ska po­lar­ni­ków. Jego trud­ny cha­rak­ter i drob­ne dzi­wac­twa na pewno nie po­ma­ga­ły, ale i tak był prze­ko­na­ny, że głów­nym wi­no­waj­cą jest za­zdrość in­nych ba­da­czy. Nie bez przy­czy­ny to wła­śnie jego wy­bra­no na kie­row­ni­ka pro­jek­tu. Tak czy ina­czej, Afa­na­sij miał gdzieś ich do­cin­ki i szep­ty za ple­ca­mi. Za stary był na gry­zie­nie się po kost­kach. Li­czy­ło się teraz tylko to, czy osią­gną za­ło­żo­ny cel. Na razie mi­liar­da­mi pań­stwo­wych rubli wło­żo­ny­mi w eks­pe­dy­cję można by rów­nie do­brze ta­pe­to­wać wy­chod­ki po wsiach. Po­ży­tek pu­blicz­ny z pew­no­ścią byłby więk­szy. Nie mógł za­wieść za­ufa­nia, jakie po­kła­da­ło w nim mi­ni­ster­stwo.

Upił łyk go­rą­ce­go wy­wa­ru. Zio­ło­wa her­ba­ta za­wsze go uspo­ka­ja­ła. W smaku, oprócz ru­mian­ku, wy­czuł też ja­kieś zie­mi­ste nuty, przy­wo­dzą­ce na myśl pier­wot­ny las desz­czo­wy oraz de­li­kat­ną me­ta­licz­ność. Pew­nie filtr wody znów na­wa­lał.

Uśmiech­nię­ty Pie­trow wzniósł w jego kie­run­ku niemy toast szklan­ką kom­po­tu. Afanasij dałby sobie rękę uciąć, że Tolja uprzednio doprawił swój napój zawartością piersiówki, z którą nigdy się nie rozstawał. Sie­dzą­cy obok niego star­szy me­cha­nik Jur­cyn par­sk­nął śmie­chem, który nie­udol­nie sta­rał się za­ma­sko­wać ata­kiem kasz­lu. 

Su­kin­sy­ny – po­my­ślał Gradow – pew­nie do­sko­na­le wie­dzie­li, że woda sma­ku­je bło­tem, ale nie uzna­li za ko­niecz­ne o tym wspo­mnieć. To nie eks­pe­dy­cja na­uko­wa, tylko, kurwa, przed­szko­le. W daw­nych cza­sach już dawno gni­li­by w ła­grze! Ale spo­koj­nie. I teraz coś się znaj­dzie na ta­kich, jak ci dwaj im­be­cy­le.

Afa­na­sij, któ­re­go ból głowy nagle przy­brał na sile, osta­tecz­nie zi­gno­ro­wał ich i skie­ro­wał się ku wyj­ściu.

– Daj­cie znać, gdyby coś się dzia­ło – rzu­cił jesz­cze przez ramię, nie oglą­da­jąc się za sie­bie.

– Tak jest, to­wa­rzy­szu! – od­krzyk­nął Pie­trow. – Służę Związkowi Radzieckiemu!

Jesz­cze w ko­ry­ta­rzu, pro­wa­dzą­cym do pry­wat­nych kwa­ter, sły­szał pro­stac­ki re­chot do­cho­dzą­cy z kan­ty­ny.

 

***

 

 Gradow wszedł do swo­je­go cia­sne­go boksu miesz­kal­ne­go, za­mknął drzwi i odło­żył her­ba­tę na nie­wiel­kie biur­ko. Do­pie­ro wów­czas za­ma­chał bez­gło­śnie rę­ko­ma w po­wie­trzu, kie­ru­jąc kilka ob­sce­nicz­nych ge­stów w stronę kan­ty­ny. Jak on ich wszyst­kich, do chuja, nie cier­piał! Nie­mal cały jego ze­spół sta­no­wi­li po­plecz­ni­cy Łu­gi­na. Więk­szość z nich wciąż była zda­nia, że to młody i "bły­sko­tli­wy" dok­tor po­wi­nien kie­ro­wać pro­jek­tem, a nie “stary ko­mu­ni­sta”, “po­li­tycz­na wtycz­ka” i “czło­wiek FSB”.

To praw­da, że w ostat­nich la­tach udzie­lał się spo­łecz­nie na szcze­blu lo­kal­nym, w ra­mach struk­tur rzą­dzą­cej par­tii, ale jaka to po­li­ty­ka! Ow­szem, uwa­żał, że kraj de­spe­rac­ko po­trze­bu­je od­no­wy, świe­żej krwi i celu, który zjed­no­czy ludzi. Ale jego oso­bi­ste za­an­ga­żo­wa­nie ogra­ni­cza­ło się do usta­lania, gdzie na jego pe­ters­bur­skim osie­dlu mają sta­nąć kon­te­ne­ry na śmie­ci i progi zwal­nia­ją­ce. Niech choć tam za­pa­nu­je ja­ko ta­ki po­rzą­dek. A Pu­ti­na to wi­dywał w te­le­wi­zji na no­wo­rocz­nych ku­ran­tach, jak wszy­scy. Fakt, że zo­stał do­łą­czo­ny do pro­jek­tu pod sam ko­niec przy­go­to­wań eks­pe­dy­cji, mu­siał rze­cz jasna wy­wo­łać po­dej­rze­nia, plot­ki i sprze­ci­wy. Ale to szło już za da­le­ko! 

O dziwo, sam Ługin, fir­cyk po bry­tyj­skiej szko­le, prze­siąk­nię­ty za­chod­nim smro­dem, od­stą­pił sta­no­wi­sko kie­row­ni­ka bez naj­mniej­szej skar­gi i za­wsze od­no­sił się do Afa­na­si­ja uprzej­mie i z sza­cun­kiem. Wie­dział, kiedy na­le­ży ata­ko­wać, a kiedy cze­kać. Pew­nie dla­te­go, gnida, za­szedł tak wy­so­ko w tak mło­dym wieku.

Po tym wy­bu­chu, Gra­dow nieco się roz­luź­nił. Siadł przy biur­ku i otwo­rzył le­żą­cą tam książ­kę. Była to po­wieść au­tor­stwa Dona A. Stu­ar­ta, pod ty­tu­łem “Kto tam?”. Lek­tu­ra hor­ro­ru z akcją osa­dzo­ną na An­tark­ty­dzie da­wa­ła mu w ostat­nich dniach tak bar­dzo po­trzeb­ną po­cie­chę, w po­sta­ci świa­do­mo­ści, że w końcu mogło być jesz­cze go­rzej. Poza tym, za­wsze miło było po­czy­tać, jak to u Ame­ry­ka­nów dla od­mia­ny coś idzie kosz­mar­nie nie tak. Pro­blem w tym, że oni pi­sa­li o tym książ­ki i ro­bi­li filmy. Rosja żyła swoją nie­do­lą na co dzień. 

Prze­czy­tał kilka stron, są­cząc w mię­dzy­cza­sie ru­mia­nek, jed­nak ból głowy wciąż nie dawał o sobie za­po­mnieć. Osta­tecz­nie odło­żył książ­kę i po­ło­żył się na jed­no­oso­bo­wym łóżku z twar­dym ma­te­ra­cem, by zła­pać kilka go­dzin snu przed wie­czor­ną ro­ta­cją. Mimo braku do­mo­wych wygód i zim­ne­go, sztucz­ne­go świa­tła są­czą­ce­go się spod drzwi wej­ścio­wych, za­snął nie­mal na­tych­miast.

 

***

 

Znowu był na ro­dzin­nej daczy, w małym przy­siół­ku pod Le­nin­gra­dem. Od po­cząt­ku wie­dział, że to sen. Zda­wał sobie bo­wiem spra­wę, że bu­dy­nek nie ist­nie­je już od ja­kichś trzy­dzie­stu lat, ro­ze­bra­ny pod wyra­sta­ją­ce w szyb­kim tem­pie osie­dla miesz­kal­ne. Nie zmie­nia­ło to jed­nak faktu, że wszyst­ko było nie­zwy­kle re­ali­stycz­ne. Jego pokój wy­glą­dał do­kład­nie tak, jak go pa­mię­tał. Nie, to nie tak. Do­pie­ro teraz, pa­trząc na niego, przy­po­mniał sobie, że rze­czy­wi­ście tak wy­glą­dał. Na jawie takie szcze­gó­ły już dawno za­tar­ły się w jego wspo­mnie­niach.

Spoj­rzał w dół, na swoje ciało. Raz jesz­cze miał dzie­sięć lat. Afa­na­sij nie po­tra­fił wy­tłu­ma­czyć, czemu wie to z całą pew­no­ścią. Mu­siał więc być po­czą­tek lat sześć­dzie­sią­tych. Szczyt na­pię­cia po­mię­dzy USA i ZSRR, który nie­omal stał się koń­cem świa­ta. Ale on, w prze­ci­wień­stwie do do­ro­słych, nie zda­wał sobie z tego spra­wy. Miał bez­tro­skie i szczę­śli­we dzie­ciń­stwo. Przy­naj­mniej do tego mo­men­tu. Wie­dział już bo­wiem do­sko­na­le, jaki to dzień. Jaka inna data mogła się, nie po raz pierw­szy zresz­tą, tak pod­stęp­nie wkra­dać w jego sny? 

Młody Fonia Gra­dow wes­tchnął cięż­ko i skie­ro­wał się do wyj­ścia na ko­ry­tarz. Le­piej mieć to jak naj­szyb­ciej z głowy, jeżeli ma choć trochę odpocząć. W wy­ło­żo­nym wie­lo­barw­ną wy­kła­dzi­ną przed­po­ko­ju nie było ni­ko­go. Matka Afa­na­si­ja była w tym cza­sie na za­ku­pach na targu. Ma­chi­nal­nie roz­ejrzał się po roz­wie­szo­nych na ścia­nach zdję­ciach. Oj­ciec na Bra­mie Bran­den­bur­skiej w czter­dzie­stym pią­tym, na uro­czy­stej ko­la­cji u to­wa­rzy­sza Sta­li­na, se­kre­tarz Chrusz­czow na­da­ją­cy mu sto­pień ge­ne­ra­ła-puł­kow­ni­ka. Co cie­ka­we, we śnie wszyst­kie fo­to­gra­fie były ko­lo­ro­we i wy­ko­na­ne w wy­so­kiej roz­dziel­czo­ści, jakby wi­dział te wy­da­rze­nia na żywo. Gdy do­tarł do wej­ścia do kuch­ni, na kilka se­kund przy­sta­nął. Wie­dział, że ten mo­ment bę­dzie… nie­przy­jem­ny. Świa­do­mość, że wy­da­rzy­ło się to bar­dzo dawno temu, je­dy­nie w czę­ści ła­go­dzi­ła wstrząs, któ­re­go za chwi­lę dozna.

Huk wy­strza­łu spra­wił, że przez jakiś czas Fonia sły­szał tylko prze­cią­gły gwizd. Nie chciał wcho­dzić do kuch­ni. Do­sko­na­le wie­dział, co tam za­sta­nie. Ale zda­wał sobie też spra­wę, że nie obu­dzi się, póki nie od­two­rzy całej se­kwen­cji zda­rzeń. Nie­chęt­nie prze­szedł przez po­zba­wio­ną drzwi fra­mu­gę i sta­nął w cia­snym, za­gra­co­nym po­miesz­cze­niu. Ge­ne­rał Tro­fim Ma­ra­to­wicz Gra­dow sie­dział na ta­bo­re­cie przy nie­wiel­kim ku­chen­nym sto­li­ku, opie­ra­jąc się o pa­ra­pet okna. Przez szybę, pod ostrym kątem, wpa­da­ły pro­mie­nie paź­dzier­ni­ko­we­go słoń­ca i od­bi­ja­ły się od wiel­kiej plamy krwi, roz­le­wa­ją­cej się po bla­cie. Dziu­ra z pra­wej stro­ny głowy ojca Afa­na­si­ja była za­ska­ku­ją­co mała, szcze­gól­nie w po­rów­na­niu ze zma­sa­kro­wa­ną lewą skro­nią, bę­dą­cą zlep­kiem pła­tów skóry, tkan­ki mó­zgo­wej i frag­men­tów kości. Z rany wy­lo­to­wej uno­sił się jesz­cze dym. Na sto­li­ku, oprócz szkar­łat­ne­go je­zio­ra, znaj­do­wa­ła się także pusta bu­tel­ka wódki, nie­do­pa­lo­ny pa­pie­ros i sa­łat­ka z po­mi­do­rów i ogór­ków, wy­ro­słych w ich wła­snym ogród­ku.

Afa­na­si­jo­wi nie to­wa­rzy­szy­ły żadne emo­cje. Wi­dział ten obraz już dzie­siąt­ki razy. Ana­li­zo­wał każdy szcze­gół wie­lo­krot­nie. Do­pie­ro po roz­pa­dzie Związ­ku do­wie­dział się, że sa­mo­bój­stwo ojca nie było po­chod­ną zdia­gno­zo­wa­nia u niego śmier­tel­nej, nie­ule­czal­nej cho­ro­by, jak wma­wia­li matce przed­sta­wi­cie­le armii. To była eg­ze­ku­cja, prze­pro­wa­dzo­na jego wła­sny­mi rę­ko­ma.

To wła­śnie ge­ne­rał-puł­kow­nik Gra­dow na­mó­wił Chrusz­czo­wa, by wy­słał wię­cej ra­kiet na Kubę i spró­bo­wał za­sza­cho­wać Ame­ry­ka­nów. Wszy­scy wiemy, czym za­koń­czył się ten po­mysł. Ra­dziec­kie okrę­ty i wy­rzut­nie, na roz­kaz pierwszego se­kre­ta­rza, wró­ci­ły do domu z pod­ku­lo­nym ogo­nem, a Ken­ne­dy mógł się chwa­lić, że wy­star­czy­ło by po­gro­ził pal­cem Związ­ko­wi, by zła­mać jego ducha.

Wstyd i hańba, jakie oj­ciec Afa­na­si­ja rze­ko­mo przy­niósł so­cja­li­stycz­nej oj­czyź­nie, a tak na­praw­dę oso­bi­ście to­wa­rzy­szo­wi Ni­ki­cie, mu­sia­ły zo­stać zma­za­ne krwią. Gra­dow otrzy­mał od tchórz­li­we­go Chrusz­czo­wa, któ­re­go dni były już po­li­czo­ne, pro­sty wybór. Albo od­cho­dzi po cichu, ze wszyst­ki­mi ho­no­ra­mi i za­bez­pie­cze­niem dla ro­dzi­ny, albo bę­dzie spra­wiał pro­ble­my i po­zo­sta­wi bli­skich z pięt­nem zdraj­ców, lub go­rzej. Teraz Afanasij w pełni ro­zu­miał de­cy­zję, pod­ję­tą przez ojca w nie­moż­li­wej sy­tu­acji. Jed­nak przez lata żył z po­czu­ciem wsty­du, że nie wal­czył, tylko wy­brał łatwe wyj­ście. 

Tak jak wtedy, pod­szedł do cie­płe­go jesz­cze ciała i za­nu­rzył dło­nie we krwi na stole. Nie miał po­ję­cia, dla­cze­go to wówczas zro­bił, chyba chciał spraw­dzić, czy była praw­dzi­wa. Roz­legł się dzwo­nek do drzwi wej­ścio­wych. Matka wró­ci­ła z za­ku­pów. Zaraz jej otwo­rzy i bez słowa po­ka­że ręce czer­wo­ne od krwi. Ona rzuci torby na zie­mię, minie go i wbie­gnie do kuch­ni. Potem roz­le­gnie się krzyk, który tak bar­dzo wrył się w pa­mięć Foni. I wtedy się obu­dzi.

Młod­szy Gra­dow, zgod­nie ze sce­na­riu­szem, otwo­rzył drzwi i wy­cią­gnął dło­nie do za­sko­czo­nej matki. Ko­bie­ta jed­nak, za­miast upu­ścić za­ku­py, po­da­ła je Afa­na­si­jo­wi.

– Dzię­ki ci, Fonia – po­wie­dzia­ła tylko za­sa­pa­na. – Dobry z cie­bie chło­piec. Za­nieś to do kuch­ni.

Zdez­o­rien­to­wa­ny Gra­dow spoj­rzał na swoje ręce. Po krwi nie było śladu. 

– Ja je wezmę – ode­zwał się zza jego ple­ców zna­jo­my głos.

Stał tam, cały i zdro­wy. Wy­glą­dał nawet mło­dziej, niż Afa­na­sij pa­mię­tał. Oj­ciec wziął od niego płó­cien­ne siat­ki i uśmiech­nął się.

– Zaraz się prze­bio­rę i wszy­scy pój­dzie­my na spa­cer – dodał, ca­łu­jąc matkę w po­li­czek. – Za­po­wia­da się wspa­nia­ły dzień.

Przed wej­ściem do kuch­ni za­trzy­mał się i mru­gnąw­szy do Afa­na­si­ja za­py­tał:

– Po­mo­żesz mi, synu?

Fonia nie wie­dział co po­wie­dzieć. Po pro­stu ski­nął głową i po­dą­żył za nim.

Gdy jed­nak sta­nął na progu, osłu­piał. Oj­ciec znik­nął, a pomieszczenie było pod sufit wy­peł­nio­ne wodą, która jed­nak, z nie­wia­do­mych przy­czyn, nie wle­wa­ła się do ko­ry­ta­rza. Afa­na­sij zer­k­nął w bok. Matka rów­nież roz­pły­nę­ła się w po­wie­trzu. Po­now­nie prze­niosł wzrok na prze­dziw­ne zja­wi­sko. Wszę­dzie pły­wa­ły na­czy­nia i inne ku­chen­ne przy­bo­ry. Nagle, na samym końcu po­miesz­cze­nia do­strzegł jakiś ruch. Woda była bar­dzo mętna. Gra­dow wie­dział jed­nak, że coś zmie­rza w jego kie­run­ku.

Kiedy do­strzegł syl­wet­kę po­wo­li prze­su­wa­ją­cej się po­sta­ci, zrozumiał od razu, że to znowu oj­ciec. Do­pie­ro jed­nak, gdy po­stać po­de­szła na od­le­głość jed­ne­go metra, mógł uj­rzeć twarz przy­wi­dze­nia. 

Oj­ciec ubra­ny był w ga­lo­wy mun­dur, ze wszyst­ki­mi me­da­la­mi i wy­róż­nie­nia­mi, do­kład­nie taki, w jakim go po­cho­wa­no. Na czasz­ce po­zo­sta­ły je­dy­nie strzęp­ki mię­śni i skóry, a oczo­do­ły były puste. Dwie dziu­ry w skro­niach nie po­zo­sta­wia­ły jed­nak wąt­pli­wo­ści, że to on. Przez jeden z otwo­rów Afa­na­sij do­strzegł, że coś we­wnątrz się po­ru­sza. Nie mózg, ani nawet po­że­ra­ją­ce reszt­ki mięsa ro­ba­ki. To były drob­ne, cał­ko­wi­cie czar­ne macki, które wiły się i skrę­ca­ły ze sobą. Cza­sem wy­cho­dzi­ły przez któ­rąś z dziur lub oczo­do­łów, opla­ta­ły frag­men­ty kości lub łą­czy­ły się w pary i two­rzy­ły nowe. Widok był dziw­nie hip­no­ty­zu­ją­cy.

Gra­dow chciał krzyk­nąć, lecz z jego ust nie wy­do­był się żaden dźwięk. Coś ta­kie­go nigdy wcze­śniej się nie zda­rzy­ło. Do­pie­ro teraz zo­rien­to­wał się, że pa­trzy na oży­wio­ne ciało ojca nie z per­spek­ty­wy ma­łe­go chłop­ca, lecz do­ro­słe­go męż­czy­zny.

– Wpuść mnie, synu – po­pro­sił umar­lak.

Wy­ma­wiał słowa po­wo­li i z na­my­słem, jakby do­pie­ro co się ich na­uczył. 

– Wpuść mnie – po­wtó­rzył. – A wszyst­ko bę­dzie tak, jak sobie wy­ma­rzy­li­śmy.

– Kim je­steś? – zdo­łał wy­mam­ro­tać pro­fe­sor.

– Je­stem twoim ojcem. I wszyst­kich two­ich braci i sióstr. Wpuść mnie.

– Nie je­steś praw­dzi­wy – od­parł Gra­dow bez prze­ko­na­nia.

– Nic nie jest praw­dzi­we, póki go takim nie uczy­nisz. Wpuść mnie, a prze­ko­nasz się.

– Czego ode mnie chcesz?

– Po­wiedz tylko “wejdź, ojcze”.

– Wejdź, ojcze!

Trup uniósł reszt­ki po­licz­ków w ma­ka­brycz­nym uśmie­chu.

 

***

 

Afa­na­si­ja zbu­dził alarm. Był cały zlany potem. Może jed­nak czy­ta­nie hor­ro­rów tuż przed za­śnię­ciem nie było do­brym po­my­słem. Szcze­gól­nie gdy umysł był wy­cień­czo­ny i po­dat­ny na su­ge­stie. Nie miał za­mia­ru jed­nak dać się wy­trą­cić z rów­no­wa­gi noc­nym marom, a wła­ści­wie po­ran­nym. Wstał, ze­brał nie­zbęd­ne przy­bo­ry i udał się do wspól­nej ła­zien­ki, by nieco od­świe­żyć się przed pracą.

Przy śnia­da­niu, które dla in­nych mogło być obia­dem, nikt nie ode­zwał się do Gra­do­wa. Wszy­scy je­dy­nie przy­pa­try­wa­li mu się z ukosa. Gdy pró­bo­wał skon­fron­to­wać się z nimi wzro­kiem, ucie­ka­li spoj­rze­nia­mi w bok, jakby coś ukry­wa­li. Nie miał jed­nak ocho­ty drą­żyć tego te­ma­tu. Do­koń­czył więc ja­jecz­ni­cę, za­pa­rzył kawę i z pa­ru­ją­cym na­po­jem w dłoni od­szedł w kie­run­ku la­bo­ra­to­riów. 

W pra­cow­ni za­stał Jurkę Osi­po­wa, dok­to­ran­ta od Łu­gi­na, który wła­śnie zbie­rał swoje ma­nat­ki. 

– Dzień dobry, pro­fe­so­rze – przy­wi­tał się chło­pak. – Już się wy­no­szę.

– Bez po­śpie­chu – od­parł Afa­na­sij, choć miał wiel­ką na­dzie­ję, że stu­dent czym prę­dzej opu­ści po­miesz­cze­nie. – Zna­leź­li­ście coś cie­ka­we­go?

– Praw­dę mó­wiąc, chyba tak. – Osi­pow za­trzy­mał się w dro­dze do wyj­ścia i zmie­sza­ny po­dra­pał tył głowy. – Do­sko­na­le pan pro­fe­sor wie, jacy są dok­to­ran­ci. Kiedy się nudzą i nie wie­dzą co robić, od­pa­la­ją la­se­ry. No więc na igle strzy­kaw­ki za­wie­si­li­śmy kro­plę, żeby móc jej użyć jako so­czew­ki. Od­pa­li­li­śmy ma­szy­nę i za­czę­ły się dziać dziw­ne rze­czy. Sto­pień po­więk­sze­nia był zu­peł­nie inny niż po­wi­nien. Prze­pro­wa­dzi­li­śmy jesz­cze parę te­stów. Za­ła­ma­nie, od­bi­cie, dy­frak­cja – wszyst­ko nie tak! Sku­pi­li­śmy się na che­mii i bio­lo­gii, pod­czas gdy na­le­ża­ło za­cząć od pod­sta­wo­wych wła­sno­ści fi­zycz­nych! Pro­fe­sor Linde chce teraz sko­rzy­stać z cy­klo­tro­nu i zo­ba­czyć, dokąd nas to za­pro­wa­dzi.

– Ro­zu­miem – od­parł Gra­dow, już ana­li­zu­jąc w my­ślach te re­we­la­cje. – Dzię­ki, nie za­trzy­mu­ję dłu­żej.

Osi­pow ski­nął pro­fe­so­ro­wi głową i wy­szedł. Od­kry­cie stu­den­tów było nie­wąt­pli­wie cie­ka­we, ale wciąż nie przy­bli­ża­ło ich do od­po­wie­dzi na py­ta­nie “dla­cze­go?”. Cóż im po wie­dzy, że płyn z je­zio­ra ma inny cię­żar od nor­mal­nej wody i ina­czej re­agu­je z pro­mie­nio­wa­niem elek­tro­ma­gne­tycz­nym? Ta­jem­ni­cą po­zo­sta­wa­ło naj­waż­niej­sze, czyli co jest tego przy­czy­ną.

Uru­cho­mił po­tęż­ny mi­kro­skop elek­tro­no­wy i raz jesz­cze za­siadł przed mo­ni­to­rem. Cze­kał bez­czyn­nie aż sprzęt się roz­grze­je, za­sta­na­wia­jąc się, czy nie wró­cić do sto­łów­ki po cia­sto do kawy.

– Co, do cho­le­ry? – za­py­tał sam sie­bie, gdy uru­cho­mi­ła się apli­ka­cja mi­kro­sko­pu, nagle wy­peł­nia­jąc ekran dzie­siąt­ka­mi wod­nych ży­ją­tek obec­nych w kro­pli.

Mó­wiąc do­kład­niej, kom­pu­ter wy­świe­tlał obraz nie-ży­ją­tek. Każde z nich zo­sta­ło bo­wiem ro­ze­rwa­ne na po­zio­mie ko­mór­ko­wym. Błony pier­wot­nia­ków były prze­rwa­ne od środ­ka, a z cy­to­pla­zmy wy­do­sta­wa­ły się chma­ry nie­wiel­kich rzę­sek, przy­po­mi­na­ją­cych po­mniej­szo­ne larwy mu­chów­ki. Za­cho­wy­wa­ły się nie­zwy­kle agre­syw­nie, stop­nio­wo po­chła­nia­jąc we­wnętrz­ne or­ga­nel­le swo­ich ofiar. Gdy w po­bli­żu koń­czył im się po­karm, nie wa­ha­ły się rzu­cać na swo­ich po­bra­tym­ców. I rosły. Rosły w za­stra­sza­ją­cym tem­pie. Wkrót­ce Gra­dow mu­siał zmniej­szyć przy­bli­że­nie ob­ra­zu, by do­strzec choć jed­ne­go z czer­wi w ca­ło­ści. Prze­tarł oczy dło­nią i spoj­rzał po­now­nie, nie mogąc uwie­rzyć w to, co widzi.

Stwo­rze­nia były bez wąt­pie­nia naj­dziw­niej­szą rze­czą, z jaką kie­dy­kol­wiek się ze­tknął. Po­sia­da­ły ide­al­nie czar­ną po­wierzch­nię. Jakby były zbu­do­wa­ne z ni­co­ści i wchła­nia­ły do niej ota­cza­ją­cą je ma­te­rię. Ni­czym mi­kro­sko­pij­ne czar­ne dziu­ry. Z tą róż­ni­cą, że larwy były wy­bred­ne. Ni­czym ciem­na ma­te­ria, zda­wa­ły się nie od­dzia­ły­wać z fa­la­mi elek­tro­ma­gne­tycz­ny­mi, a ich in­te­rak­cja ze zwy­kły­mi cząst­ka­mi była se­lek­tyw­na. Po­kry­wa­ły je­dy­nie wi­docz­ne związ­ki or­ga­nicz­ne, po­zo­sta­wia­jąc czą­stecz­ki wody w spo­ko­ju.

– To jest to! – szep­nął do sie­bie pro­fe­sor. – E pur si muove! 

Zda­wał sobie spra­wę, że to do­pie­ro po­czą­tek. Kto wie, z czym fak­tycz­nie mieli do czy­nie­nia. Formy życia opar­te na ciem­nej ma­te­rii? Pier­wot­ne czar­ne dziu­ry? A może to ko­lej­ny psi­kus dzia­dow­skiej apa­ra­tu­ry ro­dzi­mej pro­duk­cji? Na od­po­wie­dzi przyj­dzie czas. Ważne, że wresz­cie po­ja­wi­ły się dobre py­ta­nia. Mu­siał czym prę­dzej wszyst­kich po­wia­do­mić. Bę­dzie po­trze­bo­wał po­mo­cy przy te­stach. Nawet tego li­zu­sa Łu­gi­na. Szko­da, że nie ma tu Ma­rin­ki… Gra­dow prze­łą­czył na­uko­wy apa­rat w stan czu­wa­nia i szyb­kim kro­kiem, nie­mal bie­gnąc, opu­ścił la­bo­ra­to­rium.

 

***

 

– Gdzie Ługin? – bez zbęd­nych ce­re­mo­nia­łów spy­tał Afa­na­sij ko­le­gów zgro­ma­dzo­nych w po­miesz­cze­niu z cy­klo­tro­nem, w któ­rym Osi­pow wła­śnie od­twa­rzał swój przy­pad­ko­wy eks­pe­ry­ment.

– Jest przy od­wier­cie – od­parł niski, star­szy męż­czy­zna o się­ga­ją­cych ra­mion si­wych wło­sach, nie od­wra­ca­jąc głowy.

Nie mógł być to nikt inny, jak pro­fe­sor Linde, eme­ry­to­wa­ny już aka­de­mik i do­sko­na­ły hy­dro­log. Można po­wie­dzieć, że w ze­spo­le był trze­cim “rangą” po Gra­do­wie i Łu­gi­nie.

– No i Bóg z nim – od­parł Fonia, uśmie­cha­jąc się do myśli, że rywal prze­ga­pi całe wie­ko­pom­ne wy­da­rze­nie. – Chodź­cie do la­bo­ra­to­rium. Zna­la­złem to.

– Co ta­kie­go? – Linde w końcu zwró­cił się w kie­run­ku drzwi, a w jego oczach bły­snę­ła iskra cie­ka­wo­ści.

– Nie uwie­rzył­by pan, gdy­bym po pro­stu po­wie­dział. Za­pra­szam do mnie.

 

Sie­dzą­cy na ob­ro­to­wym fo­te­lu pro­fe­sor hy­dro­lo­gii wpa­try­wał się z uwagą w ekran pod­łą­czo­ny do mi­kro­sko­pu. Tuż za nim nie­cier­pli­wie prze­bie­ra­li no­ga­mi Osi­pow i dwoje in­nych mło­dych ba­da­czy. Afa­na­sij sta­nął nieco na ubo­czu, aby do­brze wi­dzieć ich miny, gdy do­strze­gą ta­jem­ni­cze stwo­rze­nia. Twarz Gri­go­ri­ja Linde po­zo­sta­wa­ła jed­nak nie­wzru­szo­na. Do­pie­ro po kilku mi­nu­tach prze­niósł wzrok na Gra­do­wa i ode­zwał się z iry­ta­cją:

– Panie ko­le­go, to na­praw­dę nie jest czas i miej­sce na takie sztu­bac­kie żarty! Ile jesz­cze mają się moje stare oczy wpa­try­wać w to ustroj­stwo, żeby do­sta­tecz­nie pana za­ba­wić?

– Słu­cham? Nie ro­zu­miem o czym… – za­czął skon­fun­do­wa­ny Fonia.

– No prze­cież tu nic nie ma i do­sko­na­le pan o tym wie! – wy­krzyk­nął wzbu­rzo­ny Linde, rap­tow­nie wsta­jąc z krze­sła.

Gra­dow na­tych­miast pod­biegł do mo­ni­to­ra, prze­py­cha­jąc się obok za­sko­czo­ne­go hy­dro­lo­ga. Prób­ka wciąż znaj­do­wa­ła się pod mi­kro­sko­pem, jed­nak na wy­świe­tla­nym ob­ra­zie widać było je­dy­nie… nic. Ni­czym w wie­lo­krot­nie de­sty­lo­wa­nej wo­dzie, kro­pla, poza czy­stym H2O, za­wie­ra­ła je­dy­nie śla­do­we ilo­ści roz­pusz­czo­nych gazów i mi­ne­ra­łów. Nie widać było choć­by naj­prost­szych związ­ków or­ga­nicz­nych.

– Gdzie one się po­dzia­ły? – wy­szep­tał Afa­na­sij, nie kie­ru­jąc py­ta­nia do ni­ko­go kon­kret­ne­go. – Przed chwi­lą tu były!

– Co? Co tam niby było? – Zde­ner­wo­wa­ny pro­fe­sor Linde wraz ze swoją grupą znaj­do­wał się już w progu la­bo­ra­to­rium, jed­nak przy­sta­nął, by spoj­rzeć na Gra­do­wa.

– Larwy. W każ­dym razie coś przy­po­mi­na­ją­ce­go larwy. Roz­kła­da­ją­ce or­ga­nicz­ną ma­te­rię i nie re­agu­ją­ce ze spek­trum elek­tro­ma­gne­tycz­nym. 

Afa­na­sij Tro­fi­mo­wicz wy­po­wia­da­jąc te słowa do­sko­na­le zda­wał sobie spra­wę, jak ab­sur­dal­nie one brzmią. Dla­te­go nie zdzi­wi­ło go, gdy Linde je­dy­nie mach­nął ręką. Sta­rzec pod­szedł do mi­kro­sko­pu, bez­ce­re­mo­nial­nie wy­szar­pał z niego prób­kę i rzu­cił pod nogi Gra­do­wa. 

– Uwa­żaj, Fonia, żeby cię nie zja­dły twoje ro­ba­ki – wark­nął Linde, po czym strzep­nął resz­tę wody z dłoni i wzbu­rzo­ny opu­ścił po­miesz­cze­nie. Jego asy­sten­ci po­dą­ży­li za nim.

Ostat­nim wy­cho­dzą­cym był Osi­pow. Zer­k­nął jesz­cze na zdez­o­rien­to­wa­ne­go i zszo­ko­wa­ne­go Gra­do­wa i po chwi­li na­my­słu zro­bił kilka kro­ków w jego stro­nę, by pod­nieść ci­śnię­te w gnie­wie przez prze­ło­żo­ne­go szkieł­ka z pre­pa­ra­tem. 

– Po­wi­nien pan tro­chę od­po­cząć, pro­fe­so­rze. Sie­dze­nie w tej pusz­ce wszyst­kim nam daje się we znaki. Cza­sa­mi… Cza­sa­mi tak bar­dzo chce­my udo­wod­nić swoje racje, że wi­dzi­my do­wo­dy, któ­rych na­praw­dę nie ma. Ze świe­żym umy­słem na pewno znaj­dzie pan roz­wią­za­nie.

Uśmiech­nął się nie­pew­nie, jak gdyby nie był prze­ko­na­ny, czy po­ucza­jąc star­sze­go na­ukow­ca nie prze­kro­czył gra­ni­cy.

– Więc twier­dzi­cie, Osi­pow, że osza­la­łem? – za­py­tał Afa­na­sij, sku­pia­jąc nagle spoj­rze­nie na mło­dym ba­da­czu.

– Oczy­wi­ście, że nie! – bro­nił się dok­to­rant. – Mówię tylko, że wy­glą­da pan na prze­mę­czo­ne­go.

– Ro­zu­miem. Chce­cie się mnie po­zbyć, żeby Ługin zgar­nął wszyst­kie laury? A stary Gra­dow prze­spał hi­sto­rycz­ny mo­ment? Nie­do­cze­ka­nie!

– Pro­szę się uspo­ko­ić – od­parł Osi­pow, uno­sząc dłoń w po­jed­naw­czym ge­ście. – Pan jest kie­row­ni­kiem ze­spo­łu i nikt nie od­bie­rze panu za­sług. Obie­cu­ję, że oso­bi­ście po­in­for­mu­ję pana, gdy tylko znaj­dzie­my coś no­we­go. Pro­szę je­dy­nie, żeby po­ło­żył się pan jesz­cze na kilka go­dzin, zgoda?

Chło­pak wy­cią­gnął przed sie­bie prawą dłoń i cze­kał. Z prze­peł­nio­ne­go gnie­wem Afa­na­si­ja po­wo­li ucho­dzi­ło go­rą­ce po­wie­trze. Pod­szedł do Jurki Osi­po­wa i uści­snął jego pra­wi­cę. 

– Prze­pra­szam, po­nio­sło mnie – rzekł cicho. – Masz oczy­wi­ście rację. Nie spa­łem za do­brze. Może po pro­stu za­sną­łem przy mo­ni­to­rze.

Gra­dow po­now­nie po­tarł oczy pal­ca­mi, po­grą­żo­ny w my­ślach. Ból głowy wciąż czaił się gdzieś z tyłu jego mózgu.

– Ale sam po­myśl – dodał po chwi­li. – Gdyby w wo­dzie znaj­do­wa­ły się czą­stecz­ki ciem­nej ma­te­rii, to nie wi­dzie­li­by­śmy ich, ale ich gra­wi­ta­cyj­ny wpływ mógł­by od­po­wia­dać za do­dat­ko­wy cię­żar. A tra­fio­ne la­se­rem dzia­ła­ły­by jak so­czew­ka, znie­kształ­ca­jąc obraz za nimi, praw­da?

– Tak! – po­twierdził energicznie dok­to­rant. – To bar­dzo cie­ka­wa teo­ria, pro­fe­so­rze. Wy­da­je mi się, że nasz eks­pe­ry­ment z cy­klo­tro­nem do­star­czy nam sporo no­wych da­nych w tym ob­sza­rze. Może po drzemce do­łą­czy pan do nas?

Afa­na­sij ob­ser­wo­wał go uważ­nie. Na twa­rzy Osi­po­wa za­trzy­mał się nie­od­gad­nio­ny uśmiech. Przy­jął jego sza­lo­ny po­mysł za­ska­ku­ją­co łatwo. Coś tu było nie tak, ale nie miał teraz sił, by to rozgryźć.

– Zgoda, póź­niej do was do­łą­czę. Chyba rze­czy­wi­ście muszę naj­pierw od­po­cząć.

Gra­dow już miał minąć dok­to­ran­ta, gdy za­uwa­żył jakiś drob­ny ruch. Oczy mło­dzień­ca wy­glą­da­ły dziw­nie… Tak! Znowu to do­strzegł. Źre­ni­ca chło­pa­ka wy­da­wa­ła się po­ru­szać, choć samo oko po­zo­sta­wa­ło nie­ru­cho­me. Nie, nie źre­ni­ca, lecz coś znaj­du­ją­ce­go się na niej. Mały, ledwie dostrzegalny czar­ny kształt, który szyb­ko scho­wał się pod po­wie­ką.

– Pro­szę się nie ru­szać – szepnął ostrzegawczo Afa­na­sij i sięgnął dłonią do twarzy mło­de­go na­ukow­ca, pró­bu­jąc unieść jego po­wie­kę i zaj­rzeć pod nią. Zakoczony Osi­pow instynktownie ode­pchnął profesora od sie­bie.

– Profesorze, no co pan? – za­py­tał wy­pro­wa­dzo­ny z rów­no­wa­gi dok­to­rant, co­fa­jąc się po­wo­li do wyj­ścia. – Na pewno dobrze się pan czuje?

Myśli Gra­do­wa bie­gły sza­leń­czym tem­pem. Czy na­praw­dę to wi­dział? Co jeśli organizmy z próbki mogły przeżyć poza nią? Osipow dotykał preparatu, podobnie jak Ługin… Czy nieznane formy życia były niebezpieczne dla człowieka? Spró­bo­wał się nieco opa­no­wać.

– Po­słu­chaj, Jurij, mo­żesz być w ogrom­nym nie­bez­pie­czeń­stwie. Być może my wszy­scy je­ste­śmy. Przed chwilą widziałem jedno z tych stworzeń na twoim oku. Mu­si­my cię jak naj­szyb­ciej od­izo­lo­wać i ze­brać cały ze­spół.

Afa­na­sij po­stą­pił kilka kro­ków do przo­du, ale pa­trzą­cy na niego z ro­sną­cym niepokojem Osi­pow od­zwier­cie­dlał jego ruchy, ni­czym w dzi­wacz­nym tańcu.

– To nie jest śmieszne, profesorze. – Chło­pak zna­lazł się już na ko­ry­ta­rzu i roz­glą­dał za wspar­ciem.

– Spró­buj się uspo­ko­ić. – Gra­dow uniósł dło­nie w po­jed­naw­czym ge­ście. – Mu­si­my cię tylko zba­dać.

– No… No dobrze. – Doktorant westchnął zrezygnowany i stanął pod ścianą korytarza. – Ale naprawdę czuję się w porządku.

Afanasij powoli podszedł do młodzieńca. Twa­rze męż­czyzn zbli­ży­ły się na tyle, że profesor do­sko­na­le wi­dział teraz ciem­ne kre­ski wę­dru­ją­ce po gał­kach ocznych Osi­po­wa. Choć nie można było na ich ciał­kach wy­róż­nić żad­nych struk­tur, miał nie­po­ko­ją­ce wra­że­nie, że go ob­ser­wu­ją. Były już znacz­nie więk­sze niż pod mi­kro­sko­pem, skoro z ła­two­ścią mógł je do­strzec bez po­mo­cy in­stru­men­tu. 

– Chodźmy do doktora Ługina, chłopcze – rzekł Gra­dow uspokajającym głosem, a przynajmniej na taki ton się silił.

Chciał objąć Jurkę opiekuńczym ramieniem, lecz po chwili namysłu zdecydował się nie dotykać chłopaka i odsunął się o krok. 

Przybity Osipow spuścił głowę i powoli ruszył do przodu. Afanasij podążył za nim. Wtedy coś błysnęło w dłoni doktoranta. Nóż? Chciał coś zrobić sobie, czy jemu? Nie było czasu na zastanowienie. Szarpnął za przedramię chłopaka, próbując wytrącić mu ostrze, jednak znacznie silniejszy Osipow pchnął profesora na ścianę. Gradow pechowo za­trzy­mał się do­pie­ro na ga­blo­cie prze­ciw­po­ża­ro­wej i roz­bi­ł głową chro­nią­ce ją szkło.

Osu­nął się na po­kry­tą odłamkami po­sadz­kę i zwie­sił głowę, dy­sząc przy tym cięż­ko.

– Boże, nic panu nie jest? – zapytał Osi­pow podchodząc do rannego. 

Jego twarz nie wyrażała jednak troski, lecz wykrzywiona była w szyderczym uśmiechu. Afa­na­sij zastygł z prze­ra­że­nia. Czar­ne larwy po­kry­wa­ły teraz nie tylko oczy dok­to­ran­ta, ale też gro­mad­nie wy­peł­za­ły z jego ust, pa­no­sząc się po całej twa­rzy. Nie mógł na to pa­trzeć. Mu­siał coś zro­bić, co­kol­wiek.

Gra­dow szyb­kim ru­chem rzu­cił się w prawo, gdzie le­ża­ła nie­wiel­ka sie­kie­ra prze­ciw­po­ża­ro­wa, która wy­pa­dła z ga­blo­ty przy ude­rze­niu. Osi­pow przez uła­mek se­kun­dy wyglądał na zdziwionego. Zaraz jednak na powrót przywdział upiorną maskę i uniósł ręce przed siebie. W jednej z nich znowu zabłysnął długi nóż.

Afa­na­sij nie był gotów umierać. Nie tu i nie teraz. Wy­cią­gnął się jak stru­na i chwy­cił sty­li­sko sie­kie­ry. Zamknął oczy i wziął potężny zamach. Po­czuł jak metal z niewielkim oporem wchodzi w coś miękkiego. Potem nastąpiło silne ude­rze­nie i świat prze­sło­ni­ło mu ma­syw­ne ciało dok­to­ran­ta. Trwa­li tak przez kilka se­kund, nim pro­fe­sor uświa­do­mił sobie, że klat­ka pier­sio­wa Ju­ri­ja się nie po­ru­sza. 

W pa­ni­ce zrzu­cił z sie­bie chło­pa­ka. Sie­kie­ra tkwi­ła za­to­pio­na aż po rę­ko­jeść w gło­wie Osi­po­wa. Krew z rany ob­fi­cie za­le­wa­ła po­sadz­kę. Afa­na­sij przy­lgnął ple­ca­mi do ścia­ny i wpa­try­wał się w mar­twe, pełne zdzi­wie­nia oczy ko­le­gi.

Zabił czło­wie­ka. To była samoobrona. Nie chciał tego. Ale inni od­bio­rą to ina­czej. Nie uwie­rzą mu i resz­tę swo­je­go życia spę­dzi w ko­lo­nii kar­nej nad Amu­rem. Musi im w jakiś spo­sób udo­wod­nić, że nie zwa­rio­wał.

Gra­dow prze­łknął gło­śno ślinę i na czwo­ra­kach pod­szedł do zwłok. W oczach zmar­łe­go nie do­strzegł ni­cze­go oso­bli­we­go. Usta rów­nież były wy­peł­nio­ne je­dy­nie krwią. Uważ­niej przyj­rzał się ranie na czasz­ce ofia­ry. Ro­ze­rwa­ne ciało wokół sie­kie­ry za­bar­wi­ło się na czar­no i zda­wa­ło się po­ru­szać, jakby chcia­ło na po­wrót złą­czyć się w ca­łość. 

Prze­ra­żo­ny pro­fe­sor wy­szar­pał na­rzę­dzie zbrod­ni z głowy Osi­po­wa, cof­nął się o kilka kro­ków i spoj­rzał na ostrze. Wid­nia­ły na nim je­dy­nie ślady krwi i tkan­ki mó­zgo­wej. Trzy­ma­ł broń w go­to­wo­ści, jak gdyby mogła pomóc mu w walce z mikroskopijnym wrogiem. Dziu­ra w cze­re­pie mło­de­go na­ukow­ca była ciem­ną ot­chła­nią, pul­su­ją­cą i ma­mią­cą go, by do niej do­łą­czył. W głębi powoli zrastającej się czaszki nie było już mózgu, lecz wijące się pasma czerni. Dokładnie jak w jego śnie…

W tym mo­men­cie Gra­dow zdał sobie spra­wę, że Osipow zginął już kilka minut temu, bezpośrednio po zetknięciu z tajemniczą substancją. Potem rozmawiał już z czymś znacz­nie bar­dziej obcym i pier­wot­nym, co najwyraźniej trak­to­wa­ło ludzi je­dy­nie jako źró­dło po­ży­wie­nia i śro­dek trans­por­tu.

Afa­na­sij uniósł sie­kie­rę w górę i za­czął rąbać. Spo­koj­nie i me­to­dycz­nie. Przy­po­mniał mu się oj­ciec, rą­bią­cy drew­no na daczy. To za­ję­cie za­wsze spra­wia­ło mu przy­jem­ność. Gra­dow wciąż pa­mię­tał ra­dość na jego twa­rzy. Sam rów­nież się uśmiech­nął.

 

***

 

 Bez wzglę­du na to, jak nie po­do­ba­ła mu się ta myśl, Afa­na­sij mu­siał od­na­leźć Łu­gi­na i stwo­rzyć plan dzia­ła­nia. Przede wszyst­kim, mu­sie­li opra­co­wać me­to­dę roz­po­zna­nia za­in­fe­ko­wa­nych nie­zna­nym pa­so­ży­tem i od­se­pa­ro­wać ich od po­zo­sta­łych. Klu­czo­we było rów­nież za­bez­pie­cze­nie po­zy­ska­nej prób­ki, aby nikt inny nie wszedł w kon­takt ze ska­żo­ną sub­stan­cją. Nad tym, w jaki spo­sób do­szło do za­ra­że­nia Osi­po­wa, za­sta­na­wiać się będą potem.

Mu­siał jed­nak za­cho­wać da­le­ko idącą ostroż­ność. Ewi­dent­nie nie­zna­ny or­ga­nizm po­wo­do­wał u no­si­cie­la gwał­tow­ny wzrost agre­sji. Jego nad­rzęd­ny cel wy­da­wał się zaś rów­nie pro­za­icz­ny, co u in­nych zna­nych form życia. Wzrost i re­pro­duk­cja. Wszyst­ko to razem ozna­cza­ło, że każdy za­in­fe­ko­wa­ny bę­dzie chciał go za­ata­ko­wać i prze­ka­zać in­fek­cję dalej. 

Ści­ska­jąc sty­li­sko sie­kie­ry, Gra­dow wkro­czył do kan­ty­ny. Nie spo­dzie­wał się tu za­stać ni­ko­go, co jed­nak nie zmniej­sza­ło jego na­pię­cia. Skoro Linde z asy­sten­ta­mi był w la­bo­ra­to­rium fi­zycz­nym, a Ługin i me­cha­ni­cy udali się do od­wier­tu, resz­ta za­ło­gi sta­cji po­win­na w tym mo­men­cie spać. 

Rze­czy­wi­ście, sala była pusta. Roz­glą­da­jąc się na boki Afa­na­sij pod­biegł do anek­su ku­chen­ne­go i wy­cią­gnął ze sto­ja­ka ostry nóż do kro­je­nia mięsa. Roz­chy­lił far­tuch i wsa­dził broń za pasek od spodni. Broni nigdy za wiele. W pośpiechu zapomniał zaś zabrać nóż należący do świętej pamięci Osipowa. Roz­glą­dał się za czymś jesz­cze, co mo­gło­by oka­zać się po­moc­ne, gdy zza ple­ców roz­legł się dźwięk otwie­ra­nych drzwi. Gra­dow po­wo­li od­wró­cił się. Spo­tkał się spoj­rze­niem z Lizą Ko­wa­len­ko, po­moc­ni­cą Lin­de­go.

Trzy­dzie­sto­kil­ku­let­nia ko­bie­ta sta­nę­ła jak wryta i wpa­try­wa­ła się w Afa­na­si­ja.

– Przy­szłam po her­ba­tę… – wy­ją­ka­ła po chwi­li, jakby to co­kol­wiek tłu­ma­czy­ło.

Rze­czy­wi­ście, sto­ją­cy obok Gra­do­wa czaj­nik elek­trycz­ny pa­ro­wał, jakby do­pie­ro co za­go­to­wał wodę.

– Pro­szę. – Pro­fe­sor ge­stem wska­zał ku­chen­ny blat i od­su­nął się w bok o kilka kro­ków.

Liza wę­dro­wa­ła roz­bie­ga­nym wzro­kiem po całym po­miesz­cze­niu. W końcu sku­pi­ła spoj­rze­nie na męż­czyź­nie.

– Pana far­tuch… – Jej usta pra­co­wa­ły bez­gło­śnie przez kilka se­kund, po któ­rych do­koń­czy­ła nie­pew­nie, po­pra­wia­jąc oku­la­ry na nosie. – Jest brud­ny.

Fonia spoj­rzał w dół. Cały był we krwi. Z trzy­ma­nej w pra­wej dłoni sie­kie­ry rów­nież ście­ka­ły szkar­łat­ne kro­ple. Gdzie­nie­gdzie można było do­pa­trzeć się także strzęp­ków skóry i wło­sów. Uśmiech­nął się nie­zgrab­nie i spoj­rzał prze­pra­sza­ją­co na ko­bie­tę, jakby na­kry­ła go na wy­ja­da­niu cu­dzych przy­sma­ków ze wspól­nej lo­dów­ki.

Ko­wa­len­ko wy­pu­ści­ła z rąk ce­ra­micz­ny kubek, na­da­ją­cy jej tytuł “Naj­lep­szej mamy świa­ta”. Nim na­czy­nie do­tknę­ło pod­ło­gi i roz­pry­sło się na dzie­siąt­ki ka­wał­ków, Liza była już przy drzwiach, przez które przed chwi­lą we­szła do sto­łów­ki. Sza­mo­ta­ła się kilka chwil w pa­ni­ce, nim otwie­ra­ny kartą ma­gne­tycz­ny zamek ustą­pił. Wy­star­czy­ło to jed­nak, by Gra­dow ją do­go­nił i chwy­cił za nad­gar­stek.

– Spo­koj­nie. Muszę tylko coś spraw­dzić – po­wie­dział Afa­na­sij, unie­ru­cha­mia­jąc ko­bie­tę w że­la­znym uści­sku i za­kry­wa­jąc dło­nią usta, by stłu­mić krzy­ki.

Torturowanie bezbronnej kobiety z pewnością nie było czymś, co miał zapisane w planach na dziś, ale w tej chwi­li znał tylko jedną pewną me­to­dę testu na obec­ność ta­jem­ni­czych pa­so­ży­tów. Roz­pła­ta­nie czasz­ki Ko­wa­len­ko mu­sia­ło jednak po­zo­stać osta­tecz­no­ścią.

Za­cią­gnął więc sza­mo­czą­cą się ba­dacz­kę z po­wro­tem do anek­su i przy­gwoź­dził jej twarz do ku­chen­ne­go blatu. Fonia nie zda­wał sobie spra­wy z wła­snej siły. Naj­wi­docz­niej su­ro­we an­tark­tycz­ne wa­run­ki do­brze go za­har­to­wa­ły. 

Oszo­ło­mio­na ude­rze­niem Liza z tru­dem mam­ro­ta­ła coś pod jego dło­nią. Pierw­sze, czego Gra­dow spró­bo­wał, to po­bra­nie pró­bek z ka­na­łu uszne­go i zatok przy­no­so­wych. Nie­ste­ty, z uwagi na brak od­po­wied­nich na­rzę­dzi, mu­siał za­do­wo­lić się grze­ba­niem na oślep cien­ką stro­ną ły­żecz­ki od her­ba­ty. Pod ko­niec tego pro­ce­su Ko­wa­len­ko już tylko cicho kwi­li­ła, nie wy­ko­nu­jąc żad­nych więk­szych ru­chów. Nie na­po­tkał jed­nak ani śladu czar­nej ma­te­rii. Po­wta­rzał sobie, że to dobry znak. Mu­sia­ła nie być jesz­cze za­in­fe­ko­wa­na. Wielką niewiadomą pozostawało, w jaki sposób przenosi się ta zaraza. Ostrożnie zabrał się do sprawdzenia najistotniejszego elementu układanki.

Po­wo­li roz­chy­lił pół­przy­mknię­te po­wie­ki ko­bie­ty, po czym wes­tchnął cięż­ko. Ma­lut­kie or­ga­ni­zmy prze­su­wa­ły się już na krań­cach wi­docz­nych bia­łek. Spoj­rzał smut­no na odło­żo­ną na blat sie­kie­rę, czym wy­wo­łał ko­lej­ną falę stłu­mio­nych la­men­tów Lizy. Brzmiały trochę jak słowa. Ale z pewnością nie w żadnym języku, który kiedykolwiek słyszał. Ale mu­siał mieć pew­ność.

Bez dal­sze­go na­my­słu od­wró­cił trzy­ma­ną w pra­wej dłoni ły­żecz­kę i wbił ją w oczo­dół ko­bie­ty. Ko­wa­len­ko za­czę­ła opę­tań­czo wierz­gać, gryźć i dra­pać, ale Afa­na­sij nie pusz­czał. Pod­wa­żył gałkę, aż trzy­ma­ją­ce ją w miej­scu mię­śnie i nerwy pu­ści­ły, co po­zwo­li­ło wy­cią­gnąć organ na ze­wnątrz. Mu­siał jed­nak na­ru­szyć jej struk­tu­rę, gdyż za­war­tość po­wo­li wy­pły­wa­ła z ochron­nych po­włok. Nie był w końcu chi­rur­giem. Nie­ste­ty, nie spo­sób było nie za­uwa­żyć, że więk­szość po­wierzch­ni oka po­kry­wa­ły ciem­ne larwy. Czym prę­dzej od­rzu­cił na­rząd do zlewu. 

Liza nie da­wa­ła zna­ków życia, nawet gdy roz­luź­nił swój chwyt. Afa­na­sij wes­tchnął cięż­ko i się­gnął po drew­nia­ną deskę do kro­je­nia. Uło­żył na niej szyję ko­bie­ty i kil­ko­ma mach­nię­cia­mi sie­kier­ki od­rą­bał jej głowę. Miał już odejść, jed­nak po krót­kim na­my­śle chwy­cił od­cię­ty łeb za włosy i wrzu­cił do za­mra­żar­ki. Po­trze­bo­wał prze­cież do­wo­dów. Za­do­wo­lo­ny, od­da­lił się w kie­run­ku la­bo­ra­to­rium fi­zycz­ne­go. Skoro Ko­wa­len­ko była za­in­fe­ko­wa­na, to resz­ta jej grupy naj­praw­do­po­dob­niej rów­nież.

 

***

 

Z dru­gim z dok­to­ran­tów pro­fe­so­ra Linde Afa­na­sij po­ra­dził sobie bez więk­szych kło­po­tów. Gdy wszedł do po­miesz­cze­nia ba­daw­cze­go, nikt nawet nie od­wró­cił się w jego kie­run­ku. Ani “dzień dobry”, ani “po­ca­łuj mnie w dupę”. Gra­dow uznał to za ko­lej­ny dowód cho­ro­by to­czą­cej ich umy­sły. Nabożnym spojrzeniem swoich czarnych, pozbawionych białek oczu wpatrywali się w cyklotron, w którym wirowało ich nowe bóstwo. Pod­szedł więc do sto­ją­ce­go tyłem asy­sten­ta i wbił ku­chen­ny nóż u na­sa­dy czasz­ki, kie­ru­jąc ostrze w górę, by do­tar­ło wprost do mózgu.

Wi­dząc prze­ra­że­nie malujące się na twarzy Lindego, na widok po­kry­te­go czer­wie­nią me­ta­lu wy­ra­sta­ją­ce­go nagle spo­mię­dzy oczu pod­wład­ne­go, Fonia zdał sobie spra­wę, że pa­so­żyt nie po­zba­wiał swych nosicieli wszyst­kich ludz­kich od­ru­chów. Wy­rwał nóż z ciała ofia­ry i sta­nął nad ku­lą­cym się ze stra­chu sta­rusz­kiem. Zli­kwi­do­wa­nie go by­ło­by czyn­no­ścią ba­nal­ną, ale Afa­na­sij po­trze­bo­wał od­po­wie­dzi. Chwy­cił więc Lin­de­go za koł­nierz i za­wlókł na drugi ko­niec po­miesz­cze­nia, gdzie znaj­do­wa­ły się sta­no­wi­ska po­mia­ru wy­trzy­ma­ło­ści ma­te­ria­łów. Wło­żył dłoń pro­fe­so­ra do ma­szy­ny ba­da­ją­cej od­por­ność na ści­ska­nie i uru­cho­mił ją.

– Fonia! No co ty… – wy­ją­kał Linde, bez­sku­tecz­nie pró­bu­jąc wy­szarp­nąć rękę. – Nie po­zna­jesz mnie? To ja, Gri­sza, znamy się sto lat! Opa­mię­taj się, na mi­łość Boga!

Gra­dow po­wo­li zwięk­szał na­cisk wy­wie­ra­ny przez ma­szy­nę na palec star­ca. W jego wieku, kość mogła pęk­nąć lada mo­ment.

– Ja cię po­zna­ję – od­parł – ale czy ty mnie też? Czy tam w środ­ku jest jeszcze prawdziwy pro­fe­sor Linde?

– O czym wy pier­do­li­cie, Gra­dow? – Gri­go­rij wy­pro­sto­wał się, na ile to było moż­li­we, w ostat­nim wy­ra­zie dumy i buntu. – Osza­le­li­ście, ale to was nie uchro­ni przed do­ży­wo­ciem w ko­lo­nii!

– Larwy, Gri­sza, larwy! – Roz­go­rącz­ko­wa­ny Afa­na­sij za­czął żywo ge­sty­ku­lo­wać ręką uzbro­jo­ną w nóż, nie­mal od­ci­na­jąc wła­sne ucho. – Życie zro­dzo­ne z ciem­nej ma­te­rii, lub cze­goś po­dob­ne­go! In­fe­ku­ją na­szych, ale muszę wie­dzieć, czy mają w tym jakiś kon­kret­ny cel. I ty mi po­wiesz!

– Prze­cież to ja­kieś bred­nie… – za­czął od­po­wia­dać Linde, jed­nak prze­rwał mu trzask jego wła­snej, pę­ka­ją­cej kości.

Sta­ru­szek zawył z bólu, a Gra­dow prze­su­nął jego dłoń tak, by prasa na­ci­ska­ła na kości śród­rę­cza. 

– Za­py­tam jesz­cze raz. Czy je­ste­ście ro­zum­ne, a jeśli tak, to czego chce­cie?

– Ochu­ja­łeś, su­kin­sy­nu – z nie­ma­łym wy­sił­kiem skon­sta­to­wał pro­fe­sor Linde.

Ko­lej­ny trzask. Ko­lej­ny krzyk.

– No cóż, do trzech razy sztu­ka – wes­tchnął Afa­na­sij.

Wyjął z ma­szy­ny po­gru­cho­ta­ną dłoń sta­re­go pro­fe­so­ra i za­miast niej, umie­ścił tam jego głowę. Zbli­żył się mak­sy­mal­nie do twa­rzy Gri­go­ri­ja, tak by za­uwa­żyć ewen­tu­al­ny ruch na po­wierzch­ni jego oczu.

– Czy mnie ro­zu­mie­cie?

Jego roz­mów­ca nie re­ago­wał, mimo iż z każdą se­kun­dą prasa z więk­szą siłą na­ci­ska­ła na jego skroń. Nagle otwo­rzył sze­ro­ko oczy, w któ­rych ma­lo­wa­ło się teraz po­mie­sza­nie prze­ra­że­nia i za­chwy­tu.

– Tak! Teraz je widzę! Prze­pięk­ne stwo­rze­nia… Ty też…

W tym mo­men­cie kość nie wy­trzy­ma­ła, a ob­ciąż­nik wbił się w mózg pro­fe­so­ra Lin­de­go.

 

***

 

 Afa­na­sij zro­zu­miał, że dla jego ze­spo­łu nie było już na­dziei. Je­dy­ne, co mógł zro­bić, by za­po­biec roz­prze­strze­nia­niu się za­ra­zy, to znisz­czyć sta­cję i wy­ste­ry­li­zo­wać je­zio­ro Wo­stok. Obie pie­cze­nie można było upiec na jed­nym ogniu. Za pod­pał­kę po­słu­ży zaś nafta i pa­li­wo lot­ni­cze, zgro­ma­dzo­ne przy od­wier­cie.

Mu­siał się spie­szyć, nim wsta­ną na­ukow­cy z ko­lej­nej zmia­ny. Le­piej dla nich, by ode­szli we śnie. Do­tar­cie do pro­wi­zo­rycz­ne­go ba­ra­ku po­sta­wio­ne­go wokół ma­szy­ny wiert­ni­czej nie było jed­nak takie pro­ste. Wspo­mnia­na przez Ma­rin­kę burza śnież­na po­wo­li do­cie­ra­ła do bazy. Za­wie­ja była na tyle gęsta, że gdyby nie linka na­pro­wa­dza­ją­ca i pul­su­ją­ce oświe­tle­nie trasy, mógł­by już nie tra­fić do celu. Gruba pu­cho­wa kurt­ka, gogle i maska na twa­rzy sku­tecz­nie za­sło­nią jego za­krwa­wio­ne ob­li­cze przed Łu­gi­nem i in­ny­mi, dzię­ki czemu może tym razem uda się unik­nąć prze­mo­cy.

Sma­ga­ny po­dmu­cha­mi lo­do­wa­te­go wia­tru, do­tarł w końcu do na­pręd­ce zbu­do­wa­ne­go ba­ra­ku. Szczel­nie za­mknął za sobą drzwi i bez słowa opu­ścił kap­tur.

– Kogo tam czort nie­sie? – za­py­tał po­chy­lo­ny nad jakąś umo­ru­sa­ną w sma­rze czę­ścią Jur­cyn. – A, to wy, Gra­dow? Uprze­dza­jąc py­ta­nia, nie, nie udało nam się po­brać nowej prób­ki i nie, nie wiemy skąd na­stą­pił wy­ciek nafty. Mo­żesz już wra­cać.

– Gdzie Ługin? – szorst­ko zri­po­sto­wał Afa­na­sij, nie zdej­mu­jąc maski.

– Dalej, przy świ­drze – od­parł Ana­to­lij Pie­trow. – Czeka, aż za­czniesz mu wier­cić dziu­rę w brzuchu swo­imi py­ta­nia­mi!

Męż­czy­zni za­re­cho­ta­li spo­glą­da­jąc na sie­bie i po­wró­ci­li do prze­rwa­nej pracy. Gra­dow go­to­wał się w środ­ku. Gdy był mały, oj­ciec też go tak trak­to­wał. Wy­śmie­wał, po­ni­żał. Kie­dyś, gdy po­ma­gał mu przy na­pra­wie jego Mo­skwi­cza 407, do­stał w twarz za upusz­cze­nie ja­kiejś głu­piej na­kręt­ki. Gdy oj­ciec znowu za­nur­ko­wał w brud­nych od­mę­tach sil­ni­ka, Fonia się­gnął po cięż­ki klucz fran­cu­ski i przez chwi­lę wal­czył z po­ku­są roz­łu­pa­nia jego czasz­ki. Wtedy jed­nak, rzecz jasna, był tylko mal­tre­to­wa­nym szcze­nia­kiem. Teraz już się nie wahał.

Chwy­cił z po­bli­skie­go sto­li­ka że­liw­ny klucz – szwedz­ki, nie fran­cu­ski, ale cóż po­cząć – i wy­mie­rzył ide­al­ny cios w szczę­kę od­wra­ca­ją­ce­go się do­pie­ro w jego kie­run­ku Jur­cy­na. Kok­tajl z krwi i zębów chlu­snął na wszyst­ko wokół. Afa­na­sij po­now­nie nie do­ce­nił swo­jej siły. Reszt­ki szczę­ki me­cha­ni­ka zwi­sa­ły bez­wład­nie na po­szar­pa­nych ścię­gnach i skó­rze. Być może chciał krzyk­nąć, ale by­ło­by to trud­ne w tych oko­licz­no­ściach. Na swoje szczę­ście, jego umysł szyb­ko osu­wał się w ot­chłań nie­by­tu. Jego ko­le­ga uczyn­nie wy­rę­czył go we wrza­skach, które sku­tecz­nie za­głu­szy­ły sza­le­ją­cą na ze­wnątrz śnie­ży­cę.

Jur­cyn opadł na stół warsz­ta­to­wy, przy któ­rym jesz­cze chwi­lę temu pra­co­wał i mi­mo­wol­nie za­czął bar­wić go na czer­wo­no. Wy­so­kie piski Pie­tro­wa stop­nio­wo ci­chły w od­da­li. Za­pew­ne po­biegł do Łu­gi­na. Afa­na­sij mu­siał czym prę­dzej do nich do­łą­czyć. Kil­ko­ma zręcz­ny­mi ru­cha­mi klu­cza “od­krę­cił” wię­cej kości czasz­ki od po­dry­gu­ją­ce­go szkie­le­tu me­cha­ni­ka, aż na­brał pew­no­ści, że męż­czy­zna nie żyje, po czym otarł na­rzę­dzie w kurt­kę i spo­koj­nym kro­kiem udał się w głąb ba­ra­ku.

 Gdy do­strzegł obu męż­czyzn, Pie­trow mówił coś do Łu­gi­na in­ten­syw­nie ge­sty­ku­lu­jąc. Z tej od­le­gło­ści Gra­dow nie był w sta­nie roz­po­znać po­szcze­gól­nych słów, ale prze­cież wie­dział, o kim roz­ma­wia­ją. Stali w kręgu lamp ota­cza­ją­cych głów­ny świ­der. Afa­na­sij po­zo­sta­wał jed­nak w cie­niu, wciąż nie­wi­docz­ny dla swo­ich ko­le­gów. Ob­ser­wo­wał ich przez chwi­lę. Ługin od po­cząt­ku za­zdro­ścił mu sta­no­wi­ska kie­row­ni­ka pro­jek­tu i kopał pod nim dołki, bez wzglę­du na to, ile razy temu za­prze­czał. Teraz Fonia to wie­dział. Młody dok­to­rek mu­siał od­kryć praw­dę o pa­so­ży­tach za­miesz­ku­ją­cych je­zio­ro już jakiś czas temu, ina­czej nie zdo­ła­ły­by roz­prze­strze­nić się w takim tem­pie. Wszy­scy zginą przez jego chci­wość. Łu­gi­no­wi za­le­ża­ło bo­wiem tylko na sła­wie i bo­gac­twie. Gdzieś miał Rosję oraz cześć ro­syj­skie­go aka­de­mi­ka.

A prze­cież ich zna­le­zi­sko nie mu­sia­ło skoń­czyć się tą tra­ge­dią. Mogło być po­cząt­kiem cze­goś wspa­nia­łe­go. Nie­moż­li­wy do wy­kry­cia bio­lo­gicz­ny pa­so­żyt, który nisz­czy bez­po­śred­nio mózgi wroga! Gdyby oj­ciec Afa­na­si­ja miał do dys­po­zy­cji taką broń, jego życie po­to­czy­ło­by się zu­peł­nie ina­czej. Teraz jed­nak, opatrz­ność ofia­ro­wa­ła ją w ręce młod­sze­go Gra­do­wa, aby wresz­cie za­pa­no­wa­ła dzie­jo­wa spra­wie­dli­wość. Mu­siał tylko po­zbyć się nie­wy­god­nych świad­ków.

– Witam, dok­to­rze Ługin – po­wie­dział Gra­dow, wcho­dząc w ota­cza­ją­cy po­zo­sta­łych męż­czyzn krąg świa­tła. – Oba­wiam się, że pana plan prze­ka­za­nia pa­so­ży­tów Ame­ry­ka­nom nie do­cze­ka się re­ali­za­cji.

– Ja­kich pa­so­ży­tów? O czym ty bre­dzisz, Fonia? – Ługin spo­glą­dał na ko­le­gę z ro­sną­cym nie­do­wie­rza­niem.

– Dla was, chłyst­ki, “Afa­na­si­ju Tro­fi­mo­wi­czu” – po­pra­wił go Gra­dow ze zło­wro­gim bły­skiem w oku. – Wiem, że wy­sła­łeś Ma­rin­kę, żeby prze­ka­za­ła twoją pro­po­zy­cję za­chod­nim szpie­gom!

– Mó­wi­łem ci, po­pier­do­li­ło go kon­kret­nie! Ucie­kaj­my! – wtrą­cił się Pie­trow, po­trzą­sa­jąc ra­mie­niem dok­to­ra.

Afa­na­sij wy­cią­gnął zza ple­ców za­krwa­wio­ny klucz na­staw­ny i zro­bił krok na­przód.

– Po­słu­chaj, Gra­dow – po­spiesz­nie wy­rzu­cał z sie­bie słowa Tolja – mo­żesz mieć tro­chę racji. Coś tu rze­czy­wi­ście nie gra. Ale nie z nami.

Fonia przy­sta­nął na mo­ment i spoj­rzał na niego za­cie­ka­wio­ny.

– To był dow­cip! – wy­du­sił z sie­bie spe­cja­li­sta od od­wier­tów, uno­sząc dło­nie w uspo­ka­ja­ją­cym ge­ście.

– Dow­cip?

– Tak! Pa­mię­tasz, jak rano przy­sze­dłeś do kan­ty­ny? Wi­dzie­li­śmy wcze­śniej z Jur­cy­nem, jak wy­cho­dzisz z la­bo­ra­to­rium. Po­bie­gli­śmy przo­dem i do­da­li­śmy prób­kę z je­zio­ra do wody w czaj­ni­ku. Wie­dzie­li­śmy, że nie pój­dziesz spać bez swo­ich zió­łek. Po wy­pad­ku przy od­wier­cie Jur­cyn opo­wie­dział mi, że przez całą akcję mało nie po­si­ka­łeś się ze śmie­chu. Chcia­łem się ode­grać.

Dok­tor Ługin spoj­rzał na niego wstrzą­śnię­ty.

– Jasne – kon­ty­nu­ował in­ży­nier – to było głu­pie. Ale wszy­scy wi­dzie­li­śmy, że ni­cze­go tam nie ma! A na pewno nic, co prze­trwa­ło­by zwy­kłe prze­go­to­wa­nie wody. Mnie prze­cież nic się nie stało! Miała tylko dziw­nie sma­ko­wać, ale może rze­czy­wi­ście było w niej coś wię­cej… Przy­się­gam na grób matki, że nigdy nie wi­działem żad­nych pa­so­ży­tów ani przy­wi­dzeń. Sam nie wiem, czemu to zro­bi­łem. Na­praw­dę, prze­pra­szam.

Gra­dow był kom­plet­nie zdez­o­rien­to­wa­ny. Z ja­kie­goś po­wo­du był prze­ko­na­ny, że Pie­trow mówi praw­dę. Ale to by ozna­cza­ło… W ciągu mi­li­se­kun­dy prze­śle­dził w gło­wie wy­da­rze­nia ostat­nich go­dzin. Co jeśli to on został zainfekowany jako pierwszy? Co jeśli rze­czy­wi­ście był je­dy­nym, który wi­dział czar­ne larwy? A może w ogóle nie było żad­nych mi­stycz­nych czer­wi, a je­dy­nie go­rącz­ka, spo­wo­do­wa­na zwy­kłym bak­te­ryj­nym za­ka­że­niem, która przy­nio­sła ze sobą wi­dzia­dła ojca i daw­nych am­bi­cji? Czy za­mor­do­wał pięć nie­win­nych osób, bez żad­ne­go po­wo­du?

Afa­na­sij padł na ko­la­na, wy­pusz­cza­jąc na­rzę­dzie zbrod­ni z bez­wład­nej dłoni. Wi­dział, jak Ługin ostroż­nie go okrą­ża i od­su­wa stopą klucz na bok. Nie za­re­ago­wał w żaden spo­sób. W ogóle nie spo­glą­dał na ko­le­gów z ze­spo­łu. Za­miast tego wpa­try­wał się w ku­ca­ją­cą tuż przed nim po­stać ge­ne­ra­ła-puł­kow­ni­ka Gra­do­wa. Tak jak w jego śnie, ojcu bra­ko­wa­ło więk­szo­ści twa­rzy, a w ot­chła­ni prze­strze­lo­nej czasz­ki wiły się ni­czym macki pasma nie­prze­nik­nio­nej czer­ni.

– Nie je­steś moim ojcem – skon­sta­to­wał oczy­wi­stość Fonia.

– Mówiłem ci już. W pew­nym sen­sie, je­stem – od­par­ła po­stać. – Je­stem ojcem wszyst­kich. Wa­szym bo­giem. Dia­błem. Byłem przed wami i będę długo po was.

– Je­steś tylko wy­two­rem mo­je­go cho­re­go umy­słu.

– Ta forma? Z całą pew­no­ścią. – Fał­szy­wy ge­ne­rał Gra­dow wy­da­wał się roz­ba­wio­ny. – Ale nie czyni mnie to mniej praw­dzi­wym.

– Kim w takim razie je­steś? Jakąś pra­daw­ną istotą, żyjącą w głębi planety? Ko­smi­tą, jak w fil­mach?

– Wszyst­kim tym i czymś o wiele wię­cej. – Ciem­ne ko­smy­ki w gło­wie męż­czy­zny za­czę­ły po­ru­szać się z więk­szą in­ten­syw­no­ścią, a on sam wy­pro­sto­wał się. – Materia przybiera znacznie więcej form, niż wasze ograniczone umysły są w stanie obecnie pojąć. Świadomość nie potrzebuje tej barionowej skorupy, którą widzicie wszędzie wokół. Niestety, trudno w ten sposób wykonać pewne czynności. Ale dość już o mnie. Mam dla cie­bie pro­po­zy­cję, Fonia. Myślę, że ci się spodo­ba.

– Ka­za­łeś mi za­bi­jać! Czemu miał­bym teraz cię słu­chać?

– Ka­za­łem? – Tym razem ge­ne­rał wy­buch­nął śmie­chem na dobre. – Je­stem za­le­d­wie cie­niem w twoim umy­śle, przy­ja­cie­lu. Ow­szem, być może pod­su­ną­łem ci jedną myśl, lub dwie. Ale zna­la­złem je u cie­bie. To mój pierw­szy kon­takt z twoim mał­pim ga­tun­kiem, ale muszę po­wie­dzieć, je­stem pod dużym wra­że­niem wa­szej kre­atyw­no­ści. Twoje wspomnienia, lęki były bardzo… soczyste. Jak widzisz, szczególnie upodobałem sobie twoją relację z ojcem. Bardzo dramatyczna!

– Więc od kil­ku­na­stu mi­lio­nów lat sie­dzia­łeś bez­czyn­nie uwięziony w wo­dzie i pierw­sze, co ci przy­szło do głowy po uwol­nie­niu się i spo­tka­niu in­te­li­gent­nych istot, to za­mor­do­wać jak naj­wię­cej z nich?

– Nie lubię tra­cić czasu. – Tro­fim Ma­ra­to­wicz wzru­szył ra­mio­na­mi. – Poza tym nie byłem “uwię­zio­ny” w wo­dzie. Ja byłem wodą. Wo­do­rem, tle­nem, kwar­ka­mi, elek­tro­na­mi i wszyst­kim po­mię­dzy. A teraz je­stem czę­ścią cie­bie. 

Ge­ne­rał-puł­kow­nik mru­gnął do Afa­na­si­ja, po czym wy­cią­gnął w jego kie­run­ku dłoń.

– Czy otwo­rzysz mi drzwi do końca? – za­py­tał.

– Czemu ja? – wahał się Fonia.

– Twój oj­ciec mógł za­ofe­ro­wać swo­je­mu kra­jo­wi i ca­łe­mu świa­tu cu­dow­ną przy­szłość. Tak się skła­da, że mam po­dob­ne ma­rze­nie. Razem mo­że­my je speł­nić.

– A reszta? – zapytał z nadzieją, choć w głębi duszy znał już odpowiedź. – Byłeś też w ich głowach?

– Ależ skąd! – Zjawa jego ojca ponownie zaniosła się śmiechem. – Dodatkowy impuls elektryczny tu i tam w twoim mózgu i voilà, twoje oczy widzą nóż, straszne macki, pełzające larwy… Macie tak prymitywną konstrukcję, że było to wręcz orzeźwiające doświadczenie.

Pro­fe­sor Afa­na­sij Gra­dow nie miał już dla czego żyć. Nawet, jeśli opu­ści ten prze­klę­ty kon­ty­nent żywy, jego ka­rie­ra na­uko­wa le­gnie w gru­zach, a on sam resz­tę swo­ich dni spę­dzi w od­osob­nie­niu. I słusznie. Jedynie na to zasługiwał. Jego sen się skoń­czył.

Ale sen jego ojca, sen o Wiel­kiej Rosji, wciąż mógł się zi­ścić.

– Wejdź, ojcze – od­parł z po­ko­rą.

Uśmiech po­sta­ci w ge­ne­ral­skim mun­du­rze roz­sze­rzał się w nie­skoń­czo­ność, aż w końcu czerń po­chło­nę­ła Afa­na­si­ja Tro­fi­mo­wi­cza.

 

***

 

– Kom­plet­nie od­je­chał – po­wtó­rzył któ­ryś już raz Pie­trow, ważąc w dłoni pod­nie­sio­ny przed mo­men­tem z pod­ło­gi długi, że­la­zny pręt. – Może by go tak… – Wziął za­mach swoim pro­wi­zo­rycz­nym mie­czem. – Po­wie­my, że to była obro­na wła­sna.

Ługin zga­nił go spoj­rze­niem.

– Nie ma mowy! Daj mi to – wska­zał na kawał że­la­za w rę­kach ko­le­gi – i zwiąż go czymś.

– Ale czym? – za­py­tał in­ży­nier, od­da­jąc ko­le­dze pręt.

– Nie wiem, kurwa. Choć­by wła­sny­mi ga­cia­mi. My­śl­cie, Pie­trow, my­śl­cie.

Spec od od­wier­tów spoj­rzał na dok­to­ra z wy­rzu­tem, ale po­słusz­nie ro­zej­rzał się po za­wa­lo­nych sprzę­tem sto­łach i w końcu od­na­lazł wzro­kiem długi pas trans­mi­syj­ny, uży­wa­ny przy jed­nym ze świ­drów. Czym prę­dzej chwy­cił zwój ma­te­ria­łu, roz­cią­gnął frag­ment mię­dzy dłoń­mi i ostroż­nie zbli­żył się do Gra­do­wa.

– Wejdź, ojcze – po­wie­dział pro­fe­sor do roz­mów­cy, któ­re­go wi­dział je­dy­nie jego osza­la­ły umysł.

In­ży­nier był już o krok, gdy Afa­na­sij nagle zwró­cił ku niemu wzrok oczu cał­ko­wi­cie czar­nych, ni­czym stud­nie bez­den­nej roz­pa­czy. Pie­trow nie­mal osza­lał, wpa­tru­jąc się w nie. Na szczę­ście, po chwi­li strasz­ny obraz znik­nął. Po­dob­nie jak resz­ta Gra­do­wa, który z niezwykłą, jak na swój wiek, szybkością rzucił się do biegu i przepadł w ciemnościach.

Ana­to­lij, zdję­ty na­głym prze­ra­że­niem, ro­zej­rzał się na wszyst­kie stro­ny, a przy­naj­mniej tam, gdzie nikłe świa­tło po­zwa­la­ło co­kol­wiek doj­rzeć. Po pro­fe­so­rze nie było śladu. Po­słał nieme py­ta­nie do Łu­gi­na, ale on też je­dy­nie bez­sil­nie po­krę­cił głową.

Wtedy in­ży­nier po­czuł, jak jego wła­sne ręce kie­ru­ją się w górę i za­pla­ta­ją pętlę z pasa trans­mi­syj­ne­go na jego szyi. Było to je­dy­nie złu­dze­nie. To Gra­dow wyłonił się za jego plecami, zła­pał za ma­te­riał i za­ci­snął na gar­dle Pie­tro­wa z taką ła­two­ścią, jakby ręce in­ży­nie­ra w ogóle się mu nie prze­ciw­sta­wia­ły, a wręcz po­ma­ga­ły za­ło­żyć śmier­tel­ny uścisk. 

Po chwi­li, po­zba­wio­ny przy­tom­no­ści na­uko­wiec padł na ko­la­na. Afa­na­sij pu­ścił nie­szczę­śni­ka. Nim jed­nak bez­wład­ne ciało Pie­tro­wa zdą­ży­ło runąć w przód, chwy­cił jego głowę w obie dło­nie i bez naj­mniej­sze­go wy­sił­ku prze­krę­cił ją o sto osiem­dzie­siąt stop­ni. Kręgi pękły z su­chym trza­skiem, a przez skórę prze­bi­ły się gdzie­nie­gdzie frag­men­ty kości. Pod­trzy­my­wa­na teraz je­dy­nie przez nie­licz­ne nie­ro­ze­rwa­ne jesz­cze mię­śnie czasz­ka in­ży­nie­ra zwi­sa­ła na jego ple­cach, ni­czym u sta­rej szma­cia­nej lalki.

Trze­ba oddać Łu­gi­no­wi, że nie rzu­cił się na ten widok do pa­nicz­nej uciecz­ki ani nie peł­zał u stóp Afa­na­si­ja, bez­sku­tecz­nie bła­ga­jąc o li­tość. Wy­ko­rzy­stał ten mo­ment, by zajść Gra­do­wa od tyłu i z całą mocą ude­rzyć me­ta­lo­wym prę­tem w bok jego głowy. Pro­fe­sor za­chwiał się, jed­nak mimo siły ciosu zdo­łał ustać na no­gach. Do­tknął dło­nią nie­mal urwa­ne­go pra­we­go ucha i z za­cie­ka­wie­niem przyj­rzał się wła­snej krwii. Dok­tor Ługin za­mach­nął się, by do­koń­czyć dzie­ła, jed­nak ręka Afa­na­si­ja z nie­ludz­ką pręd­ko­ścią wy­strze­li­ła mu na­prze­ciw, prze­chwy­tując za­krwa­wio­ne że­la­zo. Wy­rwał broń z rąk prze­ciw­ni­ka z nie więk­szym tru­dem, niż za­bie­ra­jąc nie­mow­lę­ciu grze­chot­kę, po czym po­gro­ził mu pal­cem wska­zu­ją­cym.

– Zgoda, Afa­na­si­ju Tro­fi­mo­wi­czu – po­wie­dział drżą­cym gło­sem za­stęp­ca kie­row­ni­ka pro­jek­tu, co­fa­jąc się byle dalej od be­stii, która stała przed nim. – Roz­pra­co­wa­li­ście mnie. Przez cały czas opła­ca­li mnie Jan­ke­si. Ale mogę się z wami po­dzie­lić! Ile chce­cie? Pięć­dzie­siąt pro­cent? Sie­dem­dzie­siąt?

– Wiesz, Ługin, kie­dyś była od­po­wied­nia kara, dla ta­kich jak ty. – Gra­dow przyj­rzał mu się z na­my­słem. – Myślę nad przy­wró­ce­niem jej w moim nowym im­pe­rium.

Stary pro­fe­sor wy­ko­nał jeden krok, a mimo to zna­lazł się tuż przed młod­szym męż­czy­zną. De­li­kat­nie pchnął go pal­cem, co jed­nak wy­star­czy­ło, by wy­stra­szo­ny Ługin runął jak długi. 

– Nie­ste­ty, nie mamy czasu na za­cho­wa­nie hi­sto­rycz­ne­go re­ali­zmu, ale prze­cież liczą się in­ten­cje, nie­praw­daż?

Gra­dow nie cze­kał na od­po­wiedź oszo­ło­mio­ne­go dok­to­ra. Jedną ręką chwy­cił go za koł­nierz.

– Mam na­dzie­ję, że star­czy ci przy­zwo­ito­ści, by nie od­czu­wać zbyt­niej przy­jem­no­ści – prze­strzegł go su­ro­wo, po czym wbił w kro­cze Łu­gi­na że­la­zny pręt, jakby na­wle­kał go na pal.

Wsu­wał metal po­wo­li, de­lek­tu­jąc się chwi­lą. Po­cząt­ko­we opę­tań­cze wrza­ski dok­to­ra ci­chły z każ­dym ko­lej­nym cen­ty­me­trem, aż w końcu za­milkł na za­wsze.

– Ech, nie żyje! Coś mu­sia­łem zro­bić nie tak – wes­tchnął za­wie­dzio­ny Afa­na­sij.

– Cóż, prak­ty­ka czyni mi­strza – od­parł fi­lo­zo­ficz­nie sto­ją­cy obok Tro­fim Ma­ra­to­wicz. – Po­do­ba ci się twoja nowa siła?

– Jest wspa­nia­ła, ojcze – z en­tu­zja­zmem po­ki­wał głową Gra­dow. 

– Zatem po­zo­sta­je nam uni­ce­stwić to miej­sce i prze­nieść się w cie­kaw­sze re­jo­ny. Za moich cza­sów kra­jo­braz był tu bar­dziej róż­no­rod­ny.

– Ale ojcze – wtrą­cił z wa­ha­niem Afa­na­sij – czemu nisz­czyć też je­zio­ro? Czy Wo­stok nie jest wciąż czę­ścią cie­bie?

– Mnie, a także wielu in­nych mi podobnych. A ja nie lubię kon­ku­ren­cji – po­wie­dzia­ła po­stać ge­ne­ra­ła tonem nie zno­szą­cym sprze­ci­wu.

– Bę­dzie, jak sobie ży­czysz, ojcze.

 

 Na szczę­ście Afa­na­sij spę­dził tu sporo czasu w trak­cie drążenia od­wier­tu. W końcu trwa­ło to bez mała dwie de­ka­dy. Wie­dział zatem mniej wię­cej, co i jak dzia­ła. Może nie na tyle, by wy­ko­nać pre­cy­zyj­ne prace bez mar­gi­ne­su błędu, ale z pew­no­ścią wy­star­cza­ją­co, by coś ze­psuć. Wkrót­ce hek­to­li­try nafty i szko­dli­wych krio­pro­tek­tan­tów za­czę­ły nie­prze­rwa­nym stru­mie­niem spły­wać do je­zio­ra Wo­stok. Choć nie sta­nie się to w ciągu dnia czy dwóch, Gra­dow był pe­wien, że w końcu wy­ciek do­pro­wa­dzi do za­ni­ku wszel­kie­go życia w akwe­nie. 

Wy­bie­ra­jąc się w drogę po­wrot­ną, Fonia za­opa­trzył się w szczo­dry zapas ma­te­ria­łów wy­bu­cho­wych, słu­żą­cych do li­kwi­da­cji lo­do­wych za­to­rów w od­wier­cie. Cześć z nich usta­wił przed wej­ściem do ba­ra­ku wraz z resz­tą nafty, tak by jedna celna raca mogła zrów­nać go z zie­mią.

Za­mieć po­wo­li ustę­po­wa­ła sza­ro­ści dnia, która z kolei kilka ty­go­dni wcze­śniej zwy­cię­ży­ła nad nie­prze­nik­nio­ną po­lar­ną nocą. Na tra­sie do głów­ne­go kom­plek­su nikt wię­cej go nie nie­po­ko­ił. Zgod­nie z prze­wi­dy­wa­nia­mi pro­fe­so­ra, resz­ta ekipy wciąż od­sy­pia­ła po­przed­nią zmia­nę.

Bez prze­szkód do­tarł więc do lą­do­wi­ska, gdzie cze­kał śmi­gło­wiec, który miał za­brać Gra­do­wa oraz jego “go­ścia” do sta­cji Pro­gress, na wy­brze­żu. Stam­tąd zaś droga do resz­ty świa­ta stała otwo­rem. 

Za­tan­ko­wał ma­szy­nę, a na­stęp­nie w kilku miej­scach roz­ło­żył pro­wi­zo­rycz­ne bomby za­pa­la­ją­ce z ma­te­ria­łów wy­bu­cho­wych i pa­li­wa lot­ni­cze­go. Za­do­wo­lo­ny z wy­ko­na­nej pracy za­ła­do­wał do ple­ca­ka pi­sto­let z kil­ko­ma fla­ra­mi, kon­ser­wy i bu­tel­kę wódki, po czym siadł za ste­ra­mi he­li­kop­te­ra. Nigdy nie latał, ale nie miał wąt­pli­wo­ści, że jego nowy przy­ja­ciel po­ra­dzi sobie także z tym. Jego mózg zalała fala endorfin. Sam już nie wiedział, czy to on odczuwa radość, na myśl o opuszczeniu tego miejsca, czy to wpływ jego jedynego pasażera. Cicho zanucił pod nosem jeden z wakacyjnych przebojów sprzed kilku lat, który mimowolnie zapadł mu w pamięć:

 

Где ты, лето? Мы наложили свое вето

На все проблемы и все запреты.

Где ты, лето? Мы отменяем конец света,

Его не будет, а будет только…

 

Mimo że bra­ko­wa­ło mu lot­ni­cze­go do­świad­cze­nia, Afa­na­sij był nie­mal pe­wien, że war­kot sil­ni­ka po­wi­nien usły­szeć do­pie­ro po jego uru­cho­mie­niu. Wy­chy­lił się w fo­te­lu pi­lo­ta i ro­zej­rzał po oko­li­cy. Od stro­ny an­tark­tycz­nej pu­sty­ni nad­jeż­dżał sku­ter. Mogła to być tylko jedna osoba. Gra­dow roz­piął pasy bez­pie­czeń­stwa i wy­siadł ze śmi­głow­ca.

– Ma­ri­nocz­ka! Dzię­ki Bogu! – za­wo­łał, pró­bu­jąc prze­krzy­czeć dziki ryk śnież­ne­go sku­te­ra i dmący wicher.

– Pro­fe­so­rze, co się stało? – spy­ta­ła Ma­ri­na ga­sząc sil­nik i zdej­mu­jąc kask. – Czemu od­pa­la pan ma­szy­nę?

– To Ługin – od­parł Afa­na­sij ła­mią­cym się gło­sem. – Osza­lał! Roz­ma­wia­li­śmy o na­szych ko­lej­nych ne­ga­tyw­nych wy­ni­kach, gdy nagle chwy­cił sie­kie­rę ze ścia­ny i za­czął rąbać ludzi na prawo i lewo! Jest tylu ran­nych… Ma­rin­ko, muszę le­cieć do Pro­gres­su, albo do Mir­ne­go i spro­wa­dzić pomoc. Może zdo­ła­my jesz­cze kogoś ura­to­wać!

– Kurwa… – Asy­stent­ka za­trzy­ma­ła się i mil­cza­ła przez długą chwi­lę, nie wie­dząc, co po­win­na zro­bić lub po­wie­dzieć.

Gra­dow po­czuł wil­goć na po­licz­ku, która jed­nak szybko za­mar­z­ła. Nie miał po­ję­cia, skąd w jego oczach wzię­ły się łzy.

Wi­dząc to, Ma­ri­na pod­bie­gła do pro­fe­so­ra i przy­tu­li­ła go na tyle mocno, na ile po­zwa­la­ły grube pu­cho­we kurt­ki. 

Gdy roz­luź­ni­ła uścisk, zro­bi­ła krok w tył, by le­piej mu się przyj­rzeć. Z jej ust wy­do­by­ło się ciche sap­nię­cie.

– Pań­skie ucho! Udało wam się go obez­wład­nić?

– Nie­ste­ty, gdy opa­mię­tał się na tyle, by zdać sobie spra­wę z tego, co zro­bił, ode­brał sobie życie – oznaj­mił pro­fe­sor, a po jego po­licz­ku spły­nę­ła ko­lej­na łza.

Ma­ri­na po­now­nie go ob­ję­ła, nie­świa­do­ma, że palce star­sze­go męż­czy­zny dys­kret­nie od­pi­na­ły wła­śnie przy­tro­czo­ny do jej spodni cze­kan.

 

Nie mo­że­my jej zabić – po­my­ślał Afa­na­sij. Nie Ma­ri­nę! 

Nie mógł jed­nak wy­ko­nać żad­ne­go ruchu, pa­trząc jak jego wła­sna dłoń za­my­ka­ła się na rę­ko­je­ści ostre­go na­rzę­dzia. To nie Gra­dow spra­wo­wał teraz kon­tro­lę nad tym cia­łem.

Bła­gam, nie.

Och, już do­brze! – od­parł jed­no­cze­śnie w my­ślach Afa­na­sij, jego oj­ciec oraz ktoś zu­peł­nie obcy. Je­że­li masz tak bia­do­lić i psuć całą za­ba­wę. Po­trak­tuj to jako gest do­brej woli. W końcu spę­dzi­my razem tro­chę czasu. Mu­si­my żyć w do­brej ko­mi­ty­wie.

Dzię­ku­ję.

 

Gra­dow chwy­cił od tyłu za­sko­czo­ną Ma­ri­nę dło­nią za szyję. Zła­pał jeden z wy­sta­ją­cych krę­gów mię­dzy kciuk i palec wska­zu­ją­cy, a na­stęp­nie ści­snął. Mocno. Pod skórą kość pękła, ni­czym roz­łu­pa­ny wło­ski orzech, na­tych­miast prze­ry­wa­jąc rdzeń krę­go­wy. Nim zdą­ży­ła co­kol­wiek po­wie­dzieć, dziew­czy­na padła na zie­mię pod cię­ża­rem wła­sne­go ciała. 

 

Co?!? – wrza­snął we­wnętrz­nie Fonia. Mie­li­śmy jej nie za­bi­jać. NIE ZA-BI-JAĆ, ro­zu­miesz?!?

Spo­koj­nie  od­po­wie­dzia­ło jego alter ego. Żyje. I o ile się po­spie­szy­my, nadal bę­dzie żyć. Co praw­da nigdy nie po­ru­szy już żadną koń­czy­ną i bez­sil­nie bę­dzie po­dzi­wiać nasz triumf, ale kto wie? Jeśli trafi na do­bre­go spe­cja­li­stę, może kie­dyś wy­ją­ka opo­wieść, jak to prze­trą­ci­łeś jej krę­go­słup. Oba­wiam się jed­nak, że bied­nej dziew­czy­nie po trau­ma­tycz­nym wy­pad­ku nikt nie uwie­rzy… Ty zaś po­wró­cisz do oj­czy­zny jako bo­ha­ter, który ura­to­wał je­dy­ną oca­la­łą z ma­sa­kry w bazie Wo­stok! Może ci nawet dadzą, kurwa, medal!

 

Afa­na­sij spoj­rzał na nie­przy­tom­ną Ma­ri­nę, drga­ją­cą jesz­cze nieco u jego stóp. Po chwi­li pod­niósł jej zwiot­cza­łe ciało i przy­piął w po­zy­cji le­żą­cej na tyl­nych sie­dze­niach śmi­głow­ca. Sam wró­cił na fotel pi­lo­ta i uru­cho­mił sil­nik ma­szy­ny.

– Medal, tak? W sumie czemu, kurwa, nie.

 

***

 

– Jesz­cze raz chciał­bym zło­żyć naj­szczer­sze gra­tu­la­cje, panie pro­fe­so­rze – po­wie­dział do Gra­do­wa pre­zy­dent Wła­di­mir Wła­di­mi­ro­wicz Putin. – A także wy­ra­zy ubo­le­wa­nia, z po­wo­du pań­skich ko­le­gów. To ogrom­na stra­ta dla ro­syj­skiej nauki.

Afa­na­sij z po­kor­ną miną opu­ścił wzrok ku par­kie­to­wi jed­nej z sal mo­skiew­skie­go Krem­la, gdzie przed go­dzi­ną miała miej­sce ce­re­mo­nia wrę­cze­nia or­de­ru Alek­san­dra New­skie­go, któ­rym uho­no­ro­wa­na zo­stał mię­dzy in­ny­mi jego skrom­na osoba.

– Jeśli Bóg da, ich ofia­ra nie pój­dzie na marne – od­parł po chwi­li Gra­dow i nie­znacz­nie uniósł kie­li­szek szam­pa­na w to­a­ście. – Oby dwa ty­sią­ce czter­na­sty rok oka­zał się dla nas wszyst­kich bar­dziej po­myśl­ny.

– Cześć ich pa­mię­ci – po­wie­dział pre­zy­dent i upił łyk z wła­sne­go na­czy­nia. 

Zmarszczył brwi i przejechał językiem po wargach, a jego oczy stały się na chwilę nieobecne. Zaraz jednak otrząsnął się i ponownie zwrócił do profesora:

– Mogę tylko obiecać, że nasze igrzyska w Soczi to początek czegoś wielkiego. Świat już nie będzie potem taki sam. A teraz prze­pra­szam, obo­wiąz­ki wzy­wa­ją.

– Oczy­wi­ście, oczy­wi­ście – za­pew­nił go z uśmie­chem Afa­na­sij i skło­nił de­li­kat­nie głowę.

Przez mo­ment spo­glą­dał za od­cho­dzą­cym po­li­ty­kiem, po czym ro­zej­rzał się po skrzą­cym się od złota po­miesz­cze­niu. Tak, zde­cy­do­wa­nie im się tu po­do­ba­ło. 

Afa­na­sij Tro­fi­mo­wicz Gra­dow wy­chy­lił do dna swo­je­go szam­pa­na. W prze­ci­wień­stwie do pre­zy­den­ta Rosji, który gdzieś w od­da­li rugał jed­ne­go z ob­słu­gu­ją­cych salę kel­ne­rów, wcale nie uwa­żał, że sma­ko­wał me­ta­lem i bło­tem.

Koniec

Komentarze

Witam już po becie; wstrząsający horror, świetne opisy zmiany zachowania głównego bohatera, jego trudnej przeszłości oraz przyszłych losów. Mimo makabrycznych opisów dokonywanych zbrodni, sporo fragmentów nader zabawnych (włącznie z zakończeniem). :) 

Pozdrawiam serdecznie, dziękuję za betę, klikam. :)

Pecunia non olet

Hej 

krzkot1988 długi tekst wow :) 

Początek wszystko co się dzieje w laboratorium super robi klimat. Przemian bohatera wyszła wiarygodnie i jest to mocy punkt opowiadania. Ukłon w stronie “Coś” super mi się podobał ( tak na marginesie opowiadanie mi się strasznie nie podobało :P film moim zdaniem wszedł znacznie lepiej ). Końcówka świetna ( już wiemy co się tak naprawdę wydarzyło 2014 :P ). Środek wybijanie załogi stacji moim zdanie jest to najsłabszy punkt całości. Spodziewałem się klimatycznego uśmiercania w cieniu, powodowania dziwnych wypadków, które by zmusiły załogę do rozważań co się dzieje kto zabija i dla czego? To też dało by ci przestrzeń do zarysowania bardziej szczegółowo pozostałych postaci. Całość oceniam na 5 i taką też dam ocenę :) Pomysł bym jednak rozbudował to jest świetny materiał na powieść może, żeby tak nie przypominała “Coś” zmienił bym odrobine pomysł np. niech wszystko się rozgrywa na stacji wiertniczej na Bałtyku :)

 

A i prawie zapomniałem nie czułem za bardzo wizji z ojcem chyba bardziej podoba mi się rozmowa z stworem w głowie naukowca 

 

Pozdrawiam 

"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."

Witam!

 

Bardzo dobre opowiadanie. Od początku czuć było klimat. Ale faktycznie unosi się nad tym tekstem duch filmu “Coś”. Sen bohatera o ojcu wyszedł znakomicie. To naprawdę było niepokojące.

Odniosłem jednak wrażenie, że szaleństwo zbyt szybko dotknęło bohatera. Wolałbym, aby to w nim narastało powoli, jak napięcie w dobrym thrillerze. Fragment z jatką chyba trochę za długi, bo gubi się tam klimat opowiadania. Finałowy akapit mnie zaskoczył :)

Polecam opowiadanie wszystkim!

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Interesujący tekst.

Początkowo zżymałam się, że napisałeś tekst o tych orkach, których nikt ostatnio nie lubi. Ale końcówka pięknie to wyjaśnia.

Nie oglądałam ani nie czytałam “cosia”, więc skojarzenia mi nie przeszkadzały. Acz temat pewnie nie jest taki nowy. Setting dla horroru też klasyczny – malutka, zamknięta grupka, którą coś (he, he) wykańcza po sztuce…

Ładnie pokazałeś studium szaleństwa. Brrr! Podobało mi się.

I ciekawe zagranie z dziewczyną. A już można było mieć nadzieję…

Babska logika rządzi!

Miło mi powitać wszystkich odwiedzających tekst po wyjściu z bety! :-)

 

bruce, jeszcze raz dziękuję za pomoc przy szlifowaniu tekstu i oczywiście za klika do biblio :-)

 

Bardjaskier

 

krzkot1988 długi tekst wow :) 

Mam cichą nadzieję, że “wow” odnosi się do treści tekstu, a nie do “wow, jaki długi” :-P

 

Środek wybijanie załogi stacji moim zdanie jest to najsłabszy punkt całości. Spodziewałem się klimatycznego uśmiercania w cieniu, powodowania dziwnych wypadków, które by zmusiły załogę do rozważań co się dzieje kto zabija i dla czego? To też dało by ci przestrzeń do zarysowania bardziej szczegółowo pozostałych postaci.

Rozumiem co masz na myśli i z pewnością takie podejście stworzyłoby inne, ale bardzo ciekawe opowiadanie. Zdecydowałem się jednak skupić wyłącznie na głównym bohaterze, jego wewnętrznych przeżyciach i powolnemu zjazdowi w otchłań szaleństwa. Pozostałe postacie są więc ostatecznie jedynie tłem i punktami, które bohater musi odhaczyć na drodze swojej przemiany. Zgadzam się, że morderstwa idą mu stanowczo zbyt gładko. Ale z drugiej strony nie chciałem przedłużać tekstu opisami tropienia załogi, skoro zdecydowałem, że nie na to będę kładł główny nacisk w opowiadaniu :-)

Pomysł bym jednak rozbudował to jest świetny materiał na powieść

Hmm, może kiedyś. Dzięki za wizytę!

 

Nazgul

 

Od początku czuć było klimat. Ale faktycznie unosi się nad tym tekstem duch filmu “Coś”. Sen bohatera o ojcu wyszedł znakomicie. To naprawdę było niepokojące.

Cieszę się podwójnie z tej opinii, bo po pierwsze, zależało mi bardzo, by wyszedł z tego udany hołd dla “Cosia”. Po drugie, jak już wspomniałem gdzieś wyżej, ze sceny snu jestem wyjątkowo zadowolony ;-)

Wolałbym, aby to w nim narastało powoli, jak napięcie w dobrym thrillerze. Fragment z jatką chyba trochę za długi, bo gubi się tam klimat opowiadania.

Słuszna uwaga, podobnie jak komentującego przed Tobą Bardajaskra. Z tym że rozbudowanie tego wątku do satysfakcjonujących rozmiarów faktycznie tworzyłoby już taką minipowieść. Kto by to na portalu przeczytał? :-P Ale pomysł by jakoś to pociągnąć jest. Dzięki!

 

Droga Finklo!

 

Początkowo zżymałam się, że napisałeś tekst o tych orkach, których nikt ostatnio nie lubi. Ale końcówka pięknie to wyjaśnia.

Uwierz, że sam zastanawiałem się, czy pozostawić tekst z taką ostateczną wymową. W końcu zdejmuje ze wspomnianych orków odium winy za zdarzenia z najnowszej historii i przenosi ją po części na pierwotne zło spod lodów Antarktydy. Ostatecznie stwierdziłem jednak, że fantastyka to fantastyka, a jaka jest prawda wszyscy (którzy chcą wiedzieć) wiedzą.

Oczywiście schemat historii odkrywczy w żaden sposób nie jest i od początku nie liczyłem na punkty za oryginalność. Cieszę się jednak, że konkretne smaczki i całość lektury przypadły Ci do gustu. Pozdrawiam!

Jeszcze można twierdzić, że drugim niezbędnym składnikiem oprócz obcego zła był ruski bajzel. Czy w bazie innych naukowców zapaskudziliby jezioro naftą?

Babska logika rządzi!

Hej!

 

Dobrze napisane opowiadanie z wartką akcją i elementami horroru, które miałem przyjemność betować. Odosobnienie stacji badawczej na Antarktydzie, badanie podziemnego jeziora i odkrycie wody o zdumiewających właściwościach fizycznych to zrzucona z wysokiej góry kulka śnieżna, która tocząc się po zboczu fabuły zamienia się w ogromny zlepek demonicznych wydarzeń, eksplodujący w finale konfliktem o skali miedzypaństwowej, a może nawet światowej…

 

Khaire!

 

Skonwertowała reklama w shoutboksie i przybył jeden zadowolony czytelnik wink

Co więcej, powiem szczerze, że to jeden z lepszych warsztatowo tekstów, które przeczytałem dotąd na tym portalu (choć nie mam tu długiej historii). Może wynika to z faktu, że dotąd poruszałem się głównie wśród shortów i utworów wyciosanych pod różne limity i hasła przewodnie, którymi zasypana jest poczekalnia (w tym moim). I, w sumie, trochę szkoda, bo to opowiadanie z pewnością bardziej zasługuje na uwagę i tę odrobinę więcej czasu na lekturę. Przez większość tego czasu działa wszystko – klimat tła, tajemnica, główny bohater, jego motywy, historia, poczucie humoru, postacie drugoplanowe.

 

Tyle lukru, a teraz łyżki (małe, w zasadzie łyżeczki) dziegciu:

– nie da się nie zauważyć, że to już było – Cosie, Prometeusze (ech), Gatunki, Kolory z przestworzy, name it. W zasadzie można by powiedzieć, że to taki retelling klasycznego motywu, tyle że w wyjątkowo dobrze przemyślanej i dopracowanej scenografii;

– nie udało się w mojej opinii uniknąć dość typowego zjazdu napięcia w momencie, gdy tajemnica przestała być tajemnicą, antagonista dostał głos i zaczął wyjawiać swoje niecne zamiary;

– końcówka, niestety, odzierająca z resztek powagi. Nie mam tu na myśli, że Putin jest śmieszny (bo nie jest), ale tak mocne zatknięcie na koniec tej historii w tragicznej współczesności odbiera jej jakikolwiek ciężar gatunkowy. Prawda o Rosji, jaka by nie była, jest z pewnością o wiele bardziej przerażająca niż obce formy życia.

 

I jakieś takie drobne uwagi, które mogą się przydać lub nie:

piętnastoosobowej ekipy, rotującej się na trzech zmianach

Chyba bez tego “się”. Rotującej na trzy zmiany?

Nie miał zamiaru jednak dać się wytrącić z równowagi nocnym marom, a właściwie porannym.

Rozumiem żart językowy, ale wydaje mi się, że jest lepiej, kiedy zostawia się takie utarte związki wyrazowe w spokoju. Nocna mara to nocna mara, nawet o poranku.

Oszołomiona uderzeniem Liza z trudem mamrotała coś pod jego dłonią. Pierwsze, czego Gradow spróbował, to pobranie próbek z kanału usznego i zatok przynosowych. […] Bez dalszego namysłu odwrócił trzymaną w prawej dłoni łyżeczkę i wbił ją w oczodół kobiety. Kowalenko zaczęła opętańczo wierzgać, gryźć i drapać, ale Afanasij nie puszczał.

Tutaj mam problem, żeby to sobie dobrze wyobrazić (choć nie chciałbym tego robić zbyt długo). Rozumiem, że kobieta jest oszołomiona, ale że nie zasłania się, nie walczy, mając wolne ręce? Kiedy Afanasij gmera jej sztućcami w twarzy? Dopiero przy usuwaniu oka gryzie i drapie, tyle że nie wiadomo, co – blat kuchenny?

Kilkoma zręcznymi ruchami klucza “odkręcił” więcej kości czaszki od podrygującego szkieletu mechanika

To już trochę IMO przekombinowane…

Na szczęście, po chwili straszny obraz zniknął. Podobnie jak reszta Gradowa, który z niezwykłą, jak na swój wiek, szybkością rzucił się do biegu i przepadł w ciemnościach.

W domyśle, że najpierw znikają oczy, a potem reszta Gradowa, tak? cheeky

Wyrwał broń z rąk przeciwnika z nie większym trudem, niż zabierając niemowlęciu grzechotkę, po czym pogroził mu palcem wskazującym.

“niż gdyby zabierał dziecku grzechotkę”?

Mam nadzieję, że starczy ci przyzwoitości, by nie odczuwać zbytniej przyjemności

Nie wydaje się, żeby ten rym był tu zamierzony, więc może by tak zamienić “przyjemność” na “satysfakcję” albo “rozkosz”?

 

Pozdrawiam!

Twój głos jest miodem... dla uszu

Duago, serdecznie witam na portalu i pod moim tekstem! Jak widać stopień konwersji z shoutboxa nie okazał się zbyt wysoki, ale przecież liczy się jakość, a nie ilość :-)

 

Co więcej, powiem szczerze, że to jeden z lepszych warsztatowo tekstów, które przeczytałem dotąd na tym portalu

Opinia z pewnością przesadzona, ale dająca mi nadzieję, że jest w tym aspekcie coraz lepiej :-D Dziękuję jednocześnie za wszystkie miłe słowa.

 

– nie da się nie zauważyć, że to już było – Cosie, Prometeusze (ech), Gatunki, Kolory z przestworzy, name it.

Nie kłócę się, przyjmuję to na klatę. Oryginalności za wiele tu nie ma. Ale, cytując klasyka, “ja jestem umysł ścisły, mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem” :-)

– nie udało się w mojej opinii uniknąć dość typowego zjazdu napięcia w momencie, gdy tajemnica przestała być tajemnicą, antagonista dostał głos i zaczął wyjawiać swoje niecne zamiary

W pierwszych komentarzach, pochodzących jeszcze z betowania tekstu, toczyła się dyskusja odnośnie tego tematu. W pierwotnej wersji tekstu wyjaśnione było znacznie mniej i wiele aspektów historii pozostawało w sferze domysłu. Postanowiłem jednak narzucić czytelnikowi interpretację, taką jaką sam miałem podczas tworzenia opowiadania. Które rozwiązanie byłoby lepsze? Pewnie dla każdego odbiorcy inne.

 

Dzięki też za drobne uwagi do konstrukcji i logiki zdań. Pozdrawiam!

Nowa Fantastyka