- Opowiadanie: Ajwenhoł - Nie tak znów wesołych świąt (2) - Ruda Bronka

Nie tak znów wesołych świąt (2) - Ruda Bronka

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Nie tak znów wesołych świąt (2) - Ruda Bronka

ROZDZIAŁ2

RUDA BRONKA

 

Czarny maluch bez numerów rejestracyjnych pędząc po nocnym niebie rozbrzmiewał ciężkimi elfimetalowymi dźwiękami. W środku dwóch esesmanów z stoperami w uszach spało słodko jak dzieci. Kurt trzymał nogi obute w ciężkie buciory na kierownicy, a ręce założył pod głowę. Mknęli na północ. Pod nimi rozciągało się teraz błyszczące w świetle księżyca morze. Zaczynał padać śnieg. Kurt zapadł w drzemkę. Płyta skończyła się z miękkim szumem. Zawtórowało jej donośne „ziuuuu". To powietrze pokonywało wąskie, lecz zdawałoby się nieskończone otchłanie Kurtowego nosa. Tymczasem śnieg zaczynał gęstnieć. Wkrótce wszystko za oknami małego fiata zamieniło się w białą kotłowaninę. Elfy spały smacznie i nawet nie zauważyły, jak samochód przemknął nad wybrzeżem i lodowymi pustkowiami, otaczającymi biegun. Gdyby nie padał śnieg, a Kurt włączyłby przeciwmgielne, mogliby ujrzeć wybiegający im naprzeciw czarny masyw górski Wyjowilków.

 

Pierwszy obudził się Vinzent. Wyjął stopery z uszu.

 

– Hej, gdzie my tak w ogóle jesteśmy?

 

– Chrrrrr – odparł Kurt Kombajn.

 

– Kurt, obudź się! – Vinzent trzasnął przyjaciela w krzywy nos.

 

– Chrr… no czego, nie śpię.

 

– Powiedz mi, gdzie my teraz jesteśmy.

 

– No… tego, kolęda… przed chwilą lecieliśmy nad Polską, prawda?

 

– Spałeś za kółkiem! – rzekł Vinzent z wyrzutem.

 

– A tam, zaraz spałeś. Zdrzemnąłem się minutkę, a co, nie można?

 

– Już biegun? – zapytał Sylwanus zaspanym głosem, wydłubał z uszu zatyczki i przeciągnął się.

 

– E. Pewnie jeszcze Polska – odparł Kurt Kombajn.

 

– Założę się, że przelecieliśmy nad biegunem już dawno i teraz jesteśmy gdzieś w okolicach Pietropawłowska.

 

– Kolęda, no to wpadliśmy. Syberia to teren Dziadka Mroza.

 

ŁUP.

 

– Ych… co to było? – stęknął Vinzent, którego siła uderzenia wyrzuciła na skrzynię biegów.

 

-Drzewo pewnie jakieś – stwierdził Sylwanus rezolutnie. W dziurze w pokrytej malowniczą pajęczynką pęknięć przedniej szybie tkwiła gałązka. Mało nie wybiła Sylwanusowi oka. Elf pomacał ją delikatnie. – Twarde jak skała. Jesteśmy chyba w Skamieniałym Lesie u stóp Wyjowilków.

 

Kurt Kombajn pociągnął nosem.

 

– JASNA KOLĘDA, AUTO SIĘ FAJCZY!!!

 

W okamgnieniu trzech elfów wyskoczyło z samochodu. Czarny maluch eksplodował, gdy byli jeszcze w powietrzu.

 

BUUM.

 

Plop. Plop. Plop.

 

W wielkiej zaspie u stóp skamieniałego drzewa powstały trzy dziury w kształcie elfów z szeroko rozpostartymi rękami. Śnieg przerzedził się znacznie. Przyjaciele odważyli się wychynąć z kryjówek dopiero wtedy, gdy z góry spadły ostatnie kawałki płonącego metalu. Kiedy w końcu wyszli, zorientowali się, że maluch (cztery jego koła, podwozie i kierownica ciągle tkwiły między gałęziami) zatrzymał się na liczącym prawie dwieście łokci starożytnym jesionie. Parę metrów dalej wznosiła się pionowa granitowa ściana skalna.

 

– No to mieliśmy szczęście – skwitował Sylwanus.

 

– Szczęście?! SZCZĘŚCIE?!!! Wszystkie moje elfimetalowe płyty poszły z dymem!!!

 

– Chłopaki – odezwał się Vinzent. – A co ze zleceniem?

 

– Włożyłem pod siedzenie – odrzekł Sylwanus.

 

Trzy elfy głośno przełknęły ślinę.

 

– Jasna kolęda… spartoliliśmy sprawę, zlecenie goblini wzięli…

 

– Papcio za karę przywiąże nas do rac sylwestrowych… – jęknął Sylwanus.

 

– Nie jest tak źle – nad głową Vinzenta błysnęła żarówka. – Ma ktoś kartkę i coś do pisania?

 

Sylwanus pogrzebał w kieszeniach marynarki i podał Vinzentowi notes i zgryziony do połowy ołówek.

 

– No chyba kpisz?

 

– Przecież i tak nikt nic nie skapnie. Nie przypominam sobie, by ktokolwiek kiedykolwiek zgłaszał reklamację.

 

– Jak mają zgłaszać, skoro nigdzie nie podajemy adresu, telefonu ani maila? – zdziwił się Sylwanus.

 

– Właśnie dlatego nie podajemy. Powiedzcie mi lepiej, co mam napisać w zleceniu.

 

Kurt Kombajn podrapał się w nieogolony podbródek.

 

– To był dziewczynka? – zapytał.

 

– Yhy.

 

– To napisz, że chce stołowy serwis dla lalek.

 

Kiedy Vinzent skończył pisać, rozejrzeli się dookoła. Skamieniały Las powstał miliony lat temu, kiedy na świecie nie było jeszcze Amerykanów, a klimat Bieguna Północnego zbliżony był do obecnie panującego na Półwyspie Jukatan. Reliktem tamtych czasów był także kamienny krąg okalający biegun. Kiedyś wewnątrz był jeszcze jeden mniejszy krąg, ale ponieważ żyjących 3000 lat temu pierwszych elfich osadników charakteryzowało bardzo specyficzne poczucie humoru, po kilku butelkach oranżady z bąbelkami przenieśli ją do Stonehenge[1]. Pewien ludzki badacz, autor książki „Ciągniki bogów", twierdził, że po dokonaniu tego wyczynu elfy odleciały na Marsa. Papcio Bubel długo śmiał się z tego pomysłu, bo sześciuset elfów (ogólna szacunkowa liczba elfów na świecie) nie pomieściłoby się nawet na Snickersie, a co dopiero na Marsie.

 

Sylwanus, Vinzent i Krt Kombajn znajdowali się w niewielkiej, malowniczej dolince nad korytem zamarzniętego potoku. Śnieg ledwo prószył. Gałęzie drzew pokryte były białym, miękkim puchem. Nad ich głowami przetaczały się ciemne zwały chmur. Wiał lekki wiatr z południa. Na Biegunie Północnym zawsze wieje z południa, bo inny kierunek nie istnieje. Przynajmniej nikt nie ma trudności z określeniem stron świata.

 

Sylwanus wciągnął w płuca lodowate powietrze.

 

-Koniec z tropikami. Nareszcie w domu! -rozłożył ręce szeroko.

 

TUP. TUP. TUP.

 

Ze szczytu za plecami elfów stoczyło się parę kamieni. Elfy obróciły się gwałtownie i zobaczyły trzymetrowego, garbatego i kudłatego yeti, pędzącego na nich z szeroko otwartym najeżonym kłami pyskiem i rozcapierzonymi, pazurzastymi łapami. Ubrany był w ciemne okulary i koszulkę z napisem „TAJNIAK!".

 

-Aaaaa!!! -zawołali Sylwanus i Vinzent, padli sobie w ramiona, znikli nagle z pola widzenia i wynurzyli się ponownie za przewróconym drzewem (zupełnie jak na bajkach animowanych). Kurt Kombajn zaczął żałować, że nie wziął z domu przynajmniej jednego miecza.

 

-Rrrraaaarrrgh!!! -zaryczał „TAJNIAK!".

 

Ziuuuu.

 

BUUM.

 

W miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą szarżował yeti, widniała teraz w skale wielka, dymiąca dziura. Elfy ponownie spojrzały w dół doliny, skąd nadleciał pocisk, który wgniótł yeti w górską ścianę. Spomiędzy drzew wynurzył się ubrany na czerwono brodacz mierzący siedem stóp wzrostu, tyle samo w barach i dwa razy więcej w pasie. Na ramieniu trzymał bazookę.

 

Był to Święty – najlepszy przyjaciel żyjących w pobliżu bieguna elfów i zarazem człowiek odpowiedzialny za dostarczenie wytworzonych przez nie produktów pod wyznaczony adres. Na widok jego czerwonego stroju towarzysz Lenin zawołałby: „Oto prawdziwy syn bolszewizmu!" i pękłby z dumy [2]. -Święty!!! -zawołało trzech elfów radośnie.

 

– No nie, to był ostatni arktyczny yeti na świecie – jęknął Święty. – Obrońcy praw zwierząt powieszą mnie chyba za brodę na najbliższym drzewie.

 

– Co ty, twojego ciężaru nawet Yggdrasil by nie wytrzymał – Kurt Kombajn uśmiechnął się paskudnie.

 

– No nie wiem, HOHOHO! – Święty odzyskał dobry humor. – Staruszek Odyn wisiał na nim przez dziewięć dni, a drzewo wytrzymało.

 

– Odyn to chuchro. Z ciebie jest kawał Świętego. Wielkie dzięki, ocaliłeś nasze uszy – Sylwanus wyraził wdzięczność w imieniu wszystkich trzech elfów.

 

– To nie ja. To Rud Bronka – Święty czule poklepał bazookę. – Pamiętacie, kiedy zeszłym roku napadły nas gobliny, rozwaliło mi moją starą dwururkę – Strzelityłka. A nie mogłem pozostać bezbronny, rozumiecie przecież: Dziadek Mróz nie śpi. Uznałem, że przyda mi się ciut lepszy gnat – przytulił bazookę do policzka. – Domowej roboty, HOHOHO! Chcecie może coś przegryźć? Niedługo będzie pora na śniadanie, a moja chatka jest o parę kroków stąd. Pewnie jesteście głodni.

 

– Jeszcze jak -przyznał Vinzent.

 

Święty posadził sobie trzech elfów na ramieniu i raźnym krokiem ruszył w dół dolinki. Po paru minutach dotarł do polany, na której stała ukryta między zaspami i kamiennymi sosnami małą przytulna chatka. Żółty kwadrat okna rozjaśniał mroki nocy polarnej. Przy paśniku stało siedem reniferów, w tym Czerwononosy Adolf z ciemną plamką pod nosem. Obok stał zaparkowany ognisty rydwan zaprzężony w dwa płonące kozły, które co rusz zmieniały się w błyskawice, a te na powrót w kozły. Reakcja była najwyraźniej odwracalna.

 

– Ale bajer! – zawołał Vinzent. – Zajekolędnej bryki żeś się dorobił.

 

– To nie moja, HOHOHO! Kuzyn Thor przyjechał w odwiedziny z Asgardu.

 

Elfy zeskoczyły z ramienia Świętego. Wszyscy czterej stanęli na wycieraczce z napisem „WITAMY". Nad drzwiami widniał inny napis – MÓJ DOM TO MOJA TWIERDZA. Na dowód, że to nie żarty, po obu stronach hasła otwierały się dwa malutkie okienka, z których sterczały lufy kałasznikowów. Święty pchnął drzwi i weszli do środka.

 

– Cześć, Thor, HOHOHO! Sorry, że tak długo to trwało, ale musiałem zobaczyć, co tak pierdyknęło pod Wysokim Drzewem.

 

– GRRRUMMM – z odwróconego tyłem do wejścia wysokiego fotela przed kominkiem, z którego sterczały na boki dwa wielkie metalowe rogi, dobiegł odgłos przypominający grzmot pioruna. – Eee.. sorki, Święty, chyba mi się bekło.

 

Święty wskazał elfom małe foteliki obok fotela Thora, rzucił bazookę w kąt, tuż obok wielkiego, złotego młota, i podsunął elfom talerz z kanapkami. Sam zasiadł na bujanym krześle przy kominku. Elfy niepewnie zbliżyły się do swoich miejsc przy fotelu skandynawskiego boga.

 

Sylwanus przełknął ślinę, zebrał się w sobie i usiał pierwszy. W jego ślady poszli Vinzent i Kurt Kombajn.

 

– To elfy z fabryki, HOHOHO: Sylwanus i Vinzent, moi dobrzy znajomi, i Kurt Kombajn, żołnierz z oddziału Świrgiełły. A to jest Thor, As, czyli bóg skandynawski.

 

– Bezrobotny – westchnął Thor smutnie.

 

– Nie przejmuj się, tacy już są ludzie, żadnym bogom nie jest dzisiaj lekko – próbował pocieszyć kuzyna Święty.

 

– Dobrze ci tak mówić, dwa tysiące lat pierdzisz w stołek. Po osiemdziesiątym dziewiątym roku pozbyłeś się konkurencji, Dziadka Mroza…

 

– Kolędny sprzedawczyk, wolał się skumać z Dżugaszwilim; jeden wart drugiego, mendy wredne – przerwał Święty Thorowi.

 

– Jakby nie było, masz monopol, a ja od tysiąca lat jestem na zasiłku. Odyn i Frey, farciarze jedni, poszli na wcześniejszą emeryturę, a mnie zabrakło marnych 200 lat do wieku emerytalnego!

 

– Ale to i tak lepiej niż skończyć jak Baldur.

 

– Biedny Baldi, wiem…

 

Elfy z otwartymi ustami przyglądały się Thorowi. Bezrobotny bóg deszczu i burzy nie ustępował wzrostem Świętemu, poza tym był mniej spasiony, a bardziej napakowany. Miał długą, ryżą brodę zaplecioną w dredy, a rogi, które poprzednio zauważyli, należały do jego hełmu. Nosił kolczugę, skórzane spodnie i czerwony płaszcz. W jego rysach i rysach Świętego tkwiło wyraźne rodzinne podobieństwo: te same błyszczące, rumiane policzki, bystre jasnoniebieskie oczy i ten sam dobroduszny, nieco bezmyślny uśmiech. Thor popijał parujące kakao z kubka w kształcie Kubusia Puchatka.

 

Święty zmienił temat na mniej drażliwy dla kuzyna:

 

– Wiesz, Thori, kiedy tych trzech elfów wracało z misji, rozbili się o Wysokie Drzewo. Zgadnij, co ich napadło.

 

– Arktyczny yeti w koszulce z napisem „TAJNIAK!" ?

 

– Skąd wiedziałeś???

 

– Zgadywałem, jeśli idzie o yeti. A takie T-shirty są u nas bardzo popularne. Nawet Tyr i Bragi ostatnio kupili sobie po jednej.

 

– Ciekawe, co ten „TAJNIAK!" robił w naszych górach? – Sylwanus podrapał się po nosie. – I w ogóle czyim tajniakiem mógłby być? Naszym na pewno nie…

 

– Myślicie, że on jest od goblinów? – zapytał Vinzent nieco lękliwie.

 

– To całkiem być może, HOHOHO – w śmiechu Świętego dźwięczała wyraźna nuta zaniepokojenia. – Myślę, że powinniście o tym powiadomić Papcia Bubla, i to zaraz skoro tylko wrócicie do fabryki. Wątpię co prawda, by gobliny zaatakowały ponownie w najbliższej przyszłości, za bardzo dostały po zadach w zeszłym roku. Ale lepiej jest przecenić przeciwnika niż nie docenić go.

 

– Tak, rok temu urządziło się zabawę na sto fajerek, a starego Thora nawet się nie zaprosiło. Ładnie to tak? – burknął Thor obrażonym głosem. – W tym roku zostaję aż do Nowego Roku, nie ma mowy, bym wrócił do Asgardu choćby dzień wcześniej. Nie chcę, by znowu wszystko mnie ominęło.

 

– Słuchaj, stary, przecież zaprosilibyśmy cię, ale sam wiesz: wszystkim rządzi teraz biurokracja, a odkąd ten cerber Heimdall zasiadł na Bifroście, za kolędę nikogo nie przepuszcza, nawet mnie – odparł Święty. – Golnij sobie lepiej jeszcze łyk kakao.

 

– Paskudne czasy nastały. Dawniej było lepiej – Thor idąc za radą kuzyna pociągnął solidny łyk z kubka.

 

– Dawniej zawsze jest lepiej, HOHOHO. Zobaczysz, co będziesz mówić w roku 2500. „Stare, dobre czasy", powiesz. „Kochany XX wiek".

 

– Nawet mi o tym nie opowiadaj.

 

– Chrrr – zachrapał Vinzent.

 

– Ależ wy musicie być strasznie śpiący! – zawołał Święty. – My tu sobie gadu, gadu, a jest już godzina piąta minut trzydzieści – to mówiąc wyciągnął z kredensu trzy puste blaszane pudełka po herbacie, wymościł je wygodnie i postawił przed kominkiem. Po krótkiej chwili trzech elfów spało już słodko. Vinzentowi śniła się pizza pepperoni z podwójnym serem.

 

 

[1] Tak samo zresztą było z piramidą Cheopsa, Wielkim Murem Chińskim, Sfinksem, piramidami z Tenochtitlan, Statuą Wolności i figurami na Wyspie Wielkanocnej*. W ciągu stuleci w okolicach bieguna nagromadziło się sporo gratów. Pozostawiono jedynie Walhallę. I tak nikt już w nią nie wierzy.

 

*Nazwanej tak dla zmyły, żeby nikt nie pomyślał, że Wyspa Wielkanocna ma coś wspólnego z elfami Bożego Narodzenia.

 

[2] Tak też było w istocie, tyle, że tak naprawdę Lenin pękł z zazdrości. W roku 1924 towarzysz Ijlicz przebywał w Górkach pod Moskwą, gdzie natknął się na Świętego. Pękł z zazdrości, bo takiego płaszcza i takiej bródki nawet on sam nie miał.

Koniec
Nowa Fantastyka