- Opowiadanie: kangedminton - Oto ja Kaan!

Oto ja Kaan!

Oto fragment tekstu wyrwany z planowanej przeze mnie pierwszej powieści. Oceniajcie i bądzie w swych ocenach szczerzy do bólu:)

Oceny

Oto ja Kaan!

 

 

 Oto ja Kaan: jeden spo­śród stu ty­się­cy. Oto opo­wieść mo­je­go ostat­nie­go wcie­le­nia. Opo­wieść o tym, jak w roz­dar­ciu pod­nio­słem niemy krzyk roz­pa­czy. Opo­wieść o tym, jak prze­dzie­ra­łem się przez kłęby nocy, nie wie­dząc co znaj­dę u bram świtu. Wsłu­chaj­cie się zatem w szept mojej hi­sto­rii. Wsłu­chaj­cie się, jak nucą ją lasy, wia­try, stru­mie­nie i skały, jak cicho wy­ma­wia­ją ją nie­na­le­żą­ce do ni­ko­go lądy. Po­łóż­cie głowy na mchu i wy­słu­chaj­cie opo­wie­ści, któ­rej nikt inny nie może już usły­szeć.

***

Na imię mi Kann. Oto moje pierw­sze i ostat­nie imię. Byłem duszą, jedną spo­śród stu ty­się­cy. Duszą, w swej isto­cie nik­czem­ną tak jak i wszyst­kie po­zo­sta­łe dusze. Nie­kie­dy tylko owa nik­czem­ność skry­wa­ła się pod maską, po­zy­ska­ne­go z mle­kiem matki, do­bre­go uspo­so­bie­nia. Za­wsze jed­nak po utra­cie ciała do­bit­nie ob­ja­wia­ła się praw­dzi­wa na­tu­ra mojej duszy, w uka­zu­ją­cej praw­dę ciem­no­ści.

 

 Po­dob­nie jak wszy­scy po­zo­sta­li, nie pa­mię­ta­łem za­ra­nia na­szych dzie­jów. Nie zna­łem też sensu na­szej eg­zy­sten­cji ni jej celu. We­spół z in­ny­mi prze­dzie­ra­łem się przez mi­liar­dy lat ka­tu­szy w ciem­no­ściach. Z nimi re­in­kar­no­wa­łem, za­zna­jąc ulgi w ciele. We­spół z nimi wzno­si­łem świe­tla­ne cy­wi­li­za­cje chwa­ły, z nimi też do­ko­ny­wa­łem ich znisz­cze­nia, na po­wrót po­pa­da­jąc w ciem­ność. Z nimi ty­sią­ce razy po­wta­rza­łem ów cykl sa­mo­za­gła­dy i re­in­kar­na­cji. Razem z nimi, cier­pia­łem, uczy­łem się i na­by­wa­łem do­świad­czeń. Aż do chwi­li roz­po­czę­cia na­szych no­wych dzie­jów. Opo­wieść ta roz­po­czy­na się do­kład­nie w mo­men­cie, gdy wy­bi­ło dzie­sięć ty­się­cy lat nowej hi­sto­rii. Dzie­sięć ty­się­cy lat odkąd we­szli­śmy na drogą prze­trwa­nia, odkąd we­szli­śmy na drogę sa­mo­kon­tro­li i wy­rze­czeń. Odkąd za­czę­li­śmy osią­gać ob­ra­ny przez nas cel, to jest moż­li­wie naj­więk­sze ogra­ni­cze­nie cier­pie­nia.

 

 We wszyst­kim byłem nie­mal taki sam jak po­zo­sta­li. Jak każdy prze­mie­rzy­łem drogi wcie­leń w naj­prze­róż­niej­szych po­sta­ciach. Byłem już bie­da­kiem i bo­ga­czem, bo­ha­te­rem bitew i tchórz­li­wym de­zer­te­rem, obiek­tem ko­bie­cych wes­tchnień i wzgar­dzo­nym po­ła­mań­cem, po­tęż­nym ko­lo­sem i ku­la­wym kar­łem, nio­są­cym świa­tło po­stę­pu i tępym ma­toł­kiem, na­tchnio­nym ar­ty­stą i zgar­bio­nym wy­rob­ni­kiem, zwy­rod­nia­łym ty­ra­nem i mę­czen­ni­kiem po­ko­ju, bła­znem i sę­dzią, lek­ko­du­chem i stra­pio­nym mę­dr­cem, wład­cą świa­ta i ere­mi­tą. Z uro­dze­nia nie byłem nigdy je­dy­nie nie­wia­stą. Z nie­wia­do­mych przy­czyn wcie­la­li­śmy się nie­zmien­nie w tę samą płeć, tak jakby nasze je­ste­stwa opie­czę­to­wa­ne były zna­mie­niem mę­sko­ści bądź ko­bie­co­ści.

 

 Spośród stu tysięcy wyróżniały mnie wszak dwie rzeczy: Pierwszą, była cechująca moją duszę, wybitna pamięć poprzednich inkarnacji. Być może najlepsza spośród całego ludu. Oczywiście i mi zdarzało się niekiedy niczego nie pamiętać. Zazwyczaj jednak rodziłem się, nosząc w sobie wiele wspomnień, nierzadko obfitujących w detale z bardzo zamierzchłych czasów. Wspomnienia te napływały do mojej głowy stopniowo, od lat dziecięcych aż do dojrzałości. Druga miast rzecz wyróżniająca mnie spośród całego ludu była czymś niezwykłym i niespotykanym u nikogo innego. Nienazwany los bowiem, bardzo często, stawiał na mej drodze pewną, niewieścią duszę. Zazwyczaj łączyliśmy się w parę na całe życie, tak jak mąż łączy się ze swą wybranką. Nie zdarzyło się zaś nigdy, by była ona mą matką ni ja jej ojcem. Nigdy też nie łączyły nas więzy brata i siostry. Pomimo tej niezaprzeczalnej więzi przeznaczenia, jej los, jej dobrostan, nic dla mnie nie znaczył. Podobnie jak los wszystkich innych przedstawicieli mego ludu, nie przedstawiał dla mnie żadnej wartości. Na tym właśnie opierało się zło nas wszystkich. Na wzniesionej z niezniszczalnego kruszcu świątyni egoizmu królującej w rdzeniu naszych jestestw. Był to egoizm tak nikczemny, że gdybyśmy mogli zadać komuś niezmierzony ból, dla zaznania choćby krztyny ulgi, bez wahania zrobilibyśmy to. Jednakże w pewnym momencie nastąpiła we mnie zmiana. Wyłącznie w stosunku do wspomnianej kobiecej duszy. Zdaje się, że zmiana ta wykiełkowała z subtelnych, niewyraźnych drgań mej woli, woli prawdziwej, jedynej części mnie w istocie mi podległej. Zdaje się, że zrodziła się we mnie, gdy wszyscy trwaliśmy spętani ciemnością, przez ostatnich osiem tysięcy lat. Ostatnich, nieprzerwanych lat mroku, tuż przed rozpoczęciem nowych dziejów. Zaczęło się od nikłych przebłysków troski o nią. Zaczęło się od gestów życzliwości niepodyktowanych namiętnością. Z biegiem kolejnych inkarnacji troska ta i gesty te przybierały na sile. Bywało i tak, że gdy cielesność jej jawiła się w mych oczach szkaradną, potrafiłem wznieść się ponad swą odrazę, obcując z nią jedynie dla jej ulgi. W poświecie mętnej mgły wspomnień o ciemności, to tąpniecie lodowej góry egoizmu, zdawało się, czynić ciemność nieco lżejszą. Zauważyłem, iż nieoczekiwane dobro, którym ją obdarzałem, znajdowało w niej wyraźne odbicie. Pomimo że nie zdarzyło się, aby moja wybranka pamiętała choćby jedno spośród żyć spędzonych u mego boku, poczęła odwzajemniać mą troskę.

 

 Spytacie zapewne, w jaki sposób poznawałem, iż wspomniana niewiasta jest ową przeznaczoną mi niewiastą. W jaki sposób tego dokonywałem, skoro w każdym kolejnym wcieleniu rodziliśmy obdarzeni zupełnie inną fizjonomią? Otóż. Wyczuwałem to, miałem co do tego pewność. Ktoś mógłby rzec, iż to jedynie złudzenie, niepokryte niczym przeczucie, zwodzące mnie imaginacje. Poza mą zuchwałą pewnością okazywało się to poprzez znaki. Każde nasze pierwsze spotkanie odbywało się w tych samych okolicznościach. Rozszalała burza przetaczała się przez niebo, roniące strugi rzęsistego deszczu, gdy nasze oczy spotykały się po raz pierwszy. W chwili tej, dokoła nas, nie było nikogo innego. Poza tym, za każdym razem, pomiędzy palcami u którejś z jej stóp, znajdowałem mały, brązowy pieprzyk. Chyba że urodziła się ułomną bądź uległa okaleczeniu. Był to jedyny, znany mi przypadek, w którym obecność konkretnej duszy, odbijała się na ciele, zawsze w ten sam sposób.

**

 

W owym ostatnim wcieleniu urodziłem się synem ubogiego rolnika. Gdy ukończyłem siódmą wiosnę życia, rodzice nadali mi imię Elesin i wkrótce potem udali się ze mną w podróż ku wrotom białej twierdzy. Tam to, jak każde inne dziecko, miałem zostać namaszczony dymem. Chociaż moi rodzice byli tępi, oschli i gburowaci zachowała się we mnie radość życia. Dziecięca, radosna niewinność, która na razie nie zdążyła jeszcze zostać zmącona ''dymem''. Byłem bardzo pojętnym chłopcem, a wspomnienia poprzednich wcieleń wlewały się do mej głowy ze zdwojoną siłą. Lękałem się, że przez swą bystrość, a także moc wspomnień, nauczyciele będą chcieli uczynić mnie jednym z nich. Oznaczałoby to, że nie mógłbym poślubić Amanes, o której myślałem już wtedy, nim jeszcze ją poznałem. Toteż robiłem wszystko by odgonić wspomnienia. Próbowałem też uchodzić za wsiowego głupka. Mimo iż, w przeszłości, kilkukrotnie byłem już nauczycielem i wiedziałem, że ich metody badania umysłu są bardzo wnikliwe, to jednak łudziłem się nadzieją, że udawana głupota zdoła mi się chociaż trochę udzielić.

 

 W podróż wyruszyliśmy o brzasku, gdy moje powieki sklejały się jeszcze poranną zaszłością niewydobrzałego zmęczenia. Wlekliśmy ze sobą objuczonego w prowiant, starego muła, gdyż nasza piesza tułaczka trwać miała około pięciu zmierzchów. Jako że byłem jeszcze zbyt wątły, by o własnych siłach dotrzymać kroku starym, sadzali mnie na okryty wełnianą derką grzbiet zwierzęcia. Zależało im na czasie, więc dwukrotnie tylko zatrzymaliśmy się na nocny spoczynek. Jak rzucone kłody, padaliśmy w objęcia pachnącego siana, z łaski napotkanych gospodarzy. Po drodze mijaliśmy szereg skleconych z gliny i słomy chat, połacie kwitnących, rozmokłych łąk, szepczące tajemnicą iglaste lasy. Mijaliśmy wychylające się ku słońcu pola usiane źdźbłem pszenicznym, stare gaje chełpiące się potęgą rosłych dębów, obozowiska ponurych drwali, rybaków jakby w letargu snujących się w swych łódkach po tafli mętnych jezior. Z daleka majaczyły sine wzgórza, niektóre nagie, inne przystrojone różnymi odcieniami zieleni. Wydawały mi się być tak odległe, że aż nieosiągalne. Pozostawały gdzieś daleko na wschodzie i przez dłuższy czas ani się do nich nie przybliżaliśmy, ani się od nich nie oddalaliśmy. W końcu naszym oczom ukazało się pasmo majestatycznych gór Ormelios. Ich śnieżne szczyty spowite były puchem beżowych chmur. To u stóp owych gór tętniło życiem miasto, z klejnotem twierdzy osadzonym na najwyższym spośród miejskich wzgórz. Ostatniej nocy podróży, gdy dobrnęliśmy do wierzchołka stromego gościńca, na tle bezgwiezdnego nieba, zobaczyłem bezmiar migotliwych, czerwonych i pomarańczowych świateł. Światła zdawały się oddawać hołd, przebijającej się przez ciemność bieli wież twierdzy. Śmiejąc się w duchu, zapytałem starych.

 

– Czy to gwiazdy pospadały z nieba?

 

Na co odburkną ojciec:

 

– Czyś Ty do reszty postradał rozum? Nie widzisz matołku, że to światła miasta?

 

Dotarliśmy tam porą popołudniowej szarości, gdy wszystkie migoczące ognie dawno zdążyły wygasnąć. Przejścia nie zagradzała nam brama, której pilnowaliby strażnicy. Miasta nie otaczały mury. Powitał nas za to gigantyczny łuk tryumfalny, rozkraczony ponad wpadającym weń traktem trzema strzeliście sklepionymi przejściami. Ludzie przeróżnego ubioru i postur przekraczali je w obydwu kierunkach, podążając za sobie tylko wiadomymi sprawami. Byłem potwornie zmęczony i spragniony, zdążyłem wysączyć ostatnią kroplę z przydzielonego mi zapasu wody. Ekscytacja oraz coraz bardziej drążący serce niepokój przyćmiewały wszystkie moje niedostatki. Znękany trudami podróży muł, opuściwszy piaszczyste i kamieniste nierówności gościńca, zaczął zapadać się w błotnistych bajorkach udeptanych ulic. Ulice stromo wspinały się ku górze, a nam wkrótce dane było ujrzeć cud białej twierdzy w jego pełni. Wychodząc wąską alejką, biegnącą pomiędzy ceglastym murkiem a bokiem dwupiętrowej kamienicy, wypadliśmy na gwarny i przepełniony gawiedzią plac handlowy. Podłużny i prostokątny przytłaczał mnogością straganów, różnorodnością towarów, ilością wzbogacających się o garści srebrnych monet dostojnych kupców i szanowanych rzemieślników, chmarą zbywających nadmiar dóbr rolników i hodowców bydła, paroma wydzielającymi dziwne wonie stoiskami zielarzy i prześmiardłymi rybakami garbiącymi się nad pękatymi beczkami. Zapach ludzkich i zwierzęcych nieczystości ścierał się z aromatem świeżych wytworów natury w szarpanych podmuchach ciepłego powietrza. Moją uwagę przykuł wszak młodzieniec przebrany za błazna. Jego ubiór nie porażał pstrokatością, jak to zazwyczaj bywa w przypadku błaznów. Zarówno jego kaftan, jak i obcisłe nogawice, przeplatała szachownica o polach barwy śliwki i chabru. Trzy obwisłe rogi jego czapki wyróżniały się dostojnymi kolorami malachitu, indygo i purpury. Żonglował sześcioma wymalowanymi na złoto kurzymi jajami. Żonglował schematycznie, acz niebywale szybko. Zdawał się robić to z dziecinną łatwością, bez cienia skupienia, jednocześnie miotając spojrzeniami na przemykających przechodniów. Wyszedłem kilka kroków przed drepczących rodziców, by dołączyć do grupki ekscytujących się sztuczkami dzieciaków. Gdy stanąłem, natychmiast odnalazł mnie wzrokiem. Spojrzał mi przenikliwie w oczy. W spojrzeniu tym tlił się dziwny zapał, przemieszany z szaleństwem. Jego szczególne zwrócenie uwagi na moją osobę, wzmogło tylko mój niepokój. Po chwili szturchnęła mnie ręka ojca, który zachrypiał:

 

– Nie stać nas na to, żebyś wlepiał gały w błazna! Widzisz tam tę misę? Kto chce patrzeć, musi mu dać zarobić.

 

– Już zapłacił! – niespodziewanie przemówił błazen, który o dziwo usłyszał burkliwe mamrolenie ojca z odległości siedmiu sążni.

 

– Ale że jak to? – zdziwił się stary.

 

– Zbieram obrazy rzeczywistości, a chłopiec wzbogacił moją kolekcję pięknym kolorem swych tęczówek. Kolorem, jakiego jeszcze dotąd nie widziałem.

 

– Dziwne Panie rzeczy prawisz. – Zawstydzona matka poczuła się w obowiązku powiedzenia czegokolwiek – Widzi mi się, chłopak ślepia ma szare, pospolite jak większość dzieciaków z wioski, ale przyjąć racz podziękowania za miły komplement.

 

 Młodzieniec zdał się zignorować te słowa. Usiadł na stojącym za nim zydlu, nie zwalniając rąk od żonglowania. Nikt nie zauważył, skąd wziął kolejne sześć złotych jaj, które zaczęły zataczać kręgi w powietrzu, wprawiane w ruch jego zgiętymi w kolanach nogami. Po chwili sześć jaj, latających po napędzanym rękoma okręgu, zaczęło przecinać się z pierścieniem wzbijanym nogami. W tym celu błazen wygiął się w bok na zydlu jak powyginana w drewnianych stawach, dziecięca marionetka. Ta sztuczka, wymagająca niesłychanej wręcz koordynacji i zręczności, wprawiła wszystkich w osłupienie. Artysta okrasił widowisko szalonym, obłąkańczym śmiechem, który potrząsał jego brzuchem, nie zaburzając przy tym precyzji ruchów. Ojciec, przed momentem ponaglający mnie i matkę do dalszej drogi, stanął jak wryty i z rozdziawioną gębą chłonął widowisko. Gdy po chwili się otrząsnął, uświadamiając sobie, że nie powinniśmy zwlekać z drogą, pogrzebał w ciążących mułowi pakunkach i ze skórzanego mieszka wydobył trzy okrągłe monety. Z wyciągniętą ręką ruszył w stronę stojącej obok zydla srebrnej misy. Błazen, który już przestał się rechotać, zauważył to i zrobił szyderczą minę. Nie przerywając żonglowania, czubkiem buta, zdołał zahaczyć o spód misy. Deszcz srebrnych i złotych monet poszybował w kierunku, składającej się głównie z dzieci, widowni. Niektóre monety przeleciały o milimetr od ojcowskich uszu a sam garczek tuż nad głową. Młodzieniec rozłożył ręce w udawanym geście bezradności. Podrzucone wysoko w górę złote jaja, którymi jeszcze przed chwilą żonglował, jedno po drugim, jak po sznurku, rozbiły się na jego rogatej czapce. Żółto – przezroczysta, ciągnąca się jajeczna maź, spłynęła mu po czole. Dzieci skwitowały wszystko salwą śmiechu, zbierając porozrzucane pieniążki. Wściekły ojciec zamachnął się, by rzucić przygotowaną zapłatą w kierunku malców, lecz w ostatniej chwili powstrzymał się, chowając drobne za pazuchę.

 

Rozdygotani dawką dziwacznych wrażeń ruszyliśmy placem dalej przed siebie. Palący dotyk słońca, które wychynęło za chmury, przypomniał mi o tym, jak bardzo jestem spragniony.

 

– Chcę mi się pić! – jęknąłem, wiedząc, że jest to potrzeba, której nie godzi się zignorować.

 

– My też jesteśmy spragnieni, zmęczeni i głodni – wystękała matka. – W bukłakach nie zostało ani kropelki. Zaraz dotrzemy do twierdzy. Tam zajmą się Tobą, napoją Cię i nakarmią, ale jak chcesz, poproś któregoś ze sprzedawców. Nikt nie ma prawa Ci odmówić.

 

Powiodłem spojrzeniem po twarzach zgromadzonych po obu stronach targowiska. Wszystkie zdały mi się obce i nieprzystępne, ocienione grymasem gburowatości, takim samym jak u rodziców. Wolałem już znosić palącą gardło suchość niż prosić ich o cokolwiek. Spojrzałem do tyłu przez ramię ciekaw czy błazeński młodzieniec wciąż stoi na swoim miejscu. Tłumek bachorów zniknął. Błazen poszedł już sobie. Zmierzaliśmy właśnie ku wylotowi placu handlowego, gdy po lewej stronie rzucił mi się w oczy kram pełen beczek, dzbanów i bukłaków. Pod spadzistym zadaszeniem z bordowego płótna, zwisały uwiązane na rzemiennych sznurkach szklane amfory, wypełnione cieczami o różnym odcieniu i natężeniu czerwieni. Za sosnowym blatem stał mężczyzna o dostojnym, rozpromienionym obliczu. Wiekiem wyglądał na około pięćdziesiąt wiosen. Jego kruczo czarne, zaczesane do tyłu włosy, miejscami kalały pasma o barwie stali. Spod orlego nosa piętrzyły się bujne podkręcone ku górze wąsy, spiczasty podbródek osłaniała szykownie przycięta w trójkąt bródka. Pod czerstwą skórą jego policzków zdawał się płonąć karmazyn niczym znamię życiodajności. Kolorem głębokiego karmazynu barwiona była jego jedwabna tunika. Pokaźny tors mężczyzny opinał rozcięty z przodu seledynowy kabat z wyszywanymi złotą nicią gwiazdami na mankietach. Z ramienia rozkładał się ku ziemi lekki płaszcz, mieniący się malachitowym brokatem. Cały strój wiązał pas z wyprawionej skóry, ciężki przepychem srebrnych guzów. Od pasa zwisały trzy sakwy i był zań zatknięty mały nożyk. Tylko zamożny kupiec mógł być tak ubrany. Nie jego zamożność wszak a przyjazna, życzliwa aparycja, a także widok dzbanów pełnych napoi, przepełnił mnie śmiałością, by poprosić go o wodę.

 

– Bądź pozdrowiony Panie. Jestem w podróży, a skończył mi się zapas wody. Czy łaskaw byłbyś napitkiem ulżyć mym spękanym ustom?

 

Wypowiedziana przez malca pełna kurtuazji formułka pociągnęła jego usta i oczy do głębokiego uśmiechu. W odpowiedzi nie zwrócił się jednak do mnie, lecz do stojących pięć kroków za mną rodziców.

 

– Składam ukłony szanowni Państwo. Na imię mi Almotis. Jestem wytwórcą i sprzedawcą wina. Moja winnica leży daleko na południowym krańcu naszej wyspy. Czy byłoby nietaktem, gdybym spytał, dokąd miłościwi Państwo podróżujecie?

 

– Prowadzimy syna ku wrotom białej twierdzy – odparł ojciec – Skończył właśnie siódmą wiosnę życia więc czas to już najwyższy. Żona moja leżała w gorączce prawie rok i nie miał kto inny jej doglądać, inaczej sam wcześniej już zabrałbym dzieciaka. Śpieszno nam. Nie wszystkie pola jeszcze obsiane. A wiosna już w rozkwicie. Nie wiemy, czy szybko uwinął się z chłopakiem i każą zaczekać, czy też przetrzymają go dłużej, a my wrócimy do siebie.

 

– Słońce chyli się już ku zachodowi, chłopcu chce się pić, a wy moi drodzy wyglądacie na bardzo zmęczonych. Nie godzi się strudzonemu pielgrzymowi odmówić napitku, ale tak się składa, że nie mam tu przy sobie wody. A nie mogę przecież uraczyć chłopca winem, zanim zostanie namaszczony. Mój namiot stoi na placu przyjezdnych, na końcu alei cierni, tuż poniżej wejścia na most białej twierdzy. Mam tam wodę ze studni głębinowej, słabe piwo zdatne dla dzieci, także wszelkie inne komforty. Z handlem na dziś już skończyłem. Wiem, że goni was pośpiech, ale może zechcielibyście skorzystać z mej gościny? Byłoby wam po drodze. Nawet jeślibyście dziś zostawili chłopca i tak potrzebujecie odpoczynku przed dalszą drogą.

 

Rodzice wymienili między sobą niepewne spojrzenia.

 

– Bardzoś łaskaw Panie, ale jeśli okaże się, że musimy czekać na syna, to oddając go dzisiaj, zyskamy jeden dzień. – grzecznie wytłumaczyła się matka – Jesteśmy rolnikami. Naglą nas prace polowe.

 

– Czy wszak jeden dzień może zaważyć na naszych żywotach? – kupiec uśmiechnął się, po czym energicznym ruchem okrył płachtą swój stragan. – Jeśli faktycznie polecą wam zaczekać, to nie wiecie, ile dni stracicie. Nalegam, byście przyjęli moje zaproszenie. Obiecuje, że dam wam skosztować wina, jakiego w obecnym wcieleniu z pewnością jeszcze nie kosztowaliście

Koniec

Komentarze

Kangedmintonie umówmy się, że ty przesuniesz spację za przecinki, a ja przeczytam fragment;)

Lożanka bezprenumeratowa

Gotowe:)

Witaj.

 

Moje zapytania i wątpliwości:

Wprowadzenie jest oryginalne – dość pompatyczne, jakby rozpoczynało epopeję albo cały cykl powieści fantasy. Brzmi ono nieco, jak reguła modlitewna lub zaklęcie. Wyraźnie odstaje od reszty opowiadania.

Zaraz potem pojawia się problem:

 Oto ja Kaan (…) Na imię mi Kann. – To jak ostatecznie brzmi jego imię? To dość istotne, ponieważ nieuzasadniona zmiana pisowni imienia bohatera skutkuje błędem rzeczowym.

 

Poszczególne akapity zawierają bardzo dużo powtórzeń, których należy unikać, bo to usterki stylistyczne; przykłady:

Oto ja Kaan: jeden spośród stu tysięcy. Oto opowieść mojego ostatniego wcielenia. Opowieść o tym, jak w rozdarciu podniosłem niemy krzyk rozpaczy. Opowieść o tym, jak przedzierałem się przez kłęby nocy, nie wiedząc co znajdę u bram świtu. Wsłuchajcie się zatem w szept mojej historii. Wsłuchajcie się, jak nucą ją lasy, wiatry, strumienie i skały, jak cicho wymawiają ją nienależące do nikogo lądy. Połóżcie głowy na mchu i wysłuchajcie opowieści, której nikt inny nie może już usłyszeć.

Na imię mi Kann. Oto moje pierwsze i ostatnie imię. Byłem duszą, jedną spośród stu tysięcy. Duszą, w swej istocie nikczemną tak jak i wszystkie pozostałe dusze. Niekiedy tylko owa nikczemność skrywała się pod maską, pozyskanego z mlekiem matki, dobrego usposobienia. Zawsze jednak po utracie ciała dobitnie objawiała się prawdziwa natura mojej duszy, w ukazującej prawdę ciemności.

 

Druga miast rzecz wyróżniająca mnie spośród całego ludu była czymś niezwykłym i niespotykanym u nikogo innego. – tutaj zgrzyta mi składnia zdania

 

Zdarzają się fragmenty z dużą ilością niepotrzebnych, powtarzających się zaimków, np.:

Jednakże w pewnym momencie nastąpiła we mnie zmiana. Wyłącznie w stosunku do wspomnianej kobiecej duszy. Zdaje się, że zmiana ta wykiełkowała z subtelnych, niewyraźnych drgań mej woli, woli prawdziwej, jedynej części mnie w istocie mi podległej. Zdaje się, że zrodziła się we mnie, gdy wszyscy trwaliśmy spętani ciemnością, przez ostatnich osiem tysięcy lat.

 

Dobrze będzie jeszcze dokładniej przejrzeć tekst pod kątem literówek; np.:

Rozszalała burza przetaczała się przez niebo, roniące strugi rzęsistego deszczu, gdy nasze oczy spotykały się po raz pierwszy.

Rozdygotani dawką dziwacznych wrażeń ruszyliśmy placem dalej przed siebie.

Nie wiemy, czy szybko uwinął się z chłopakiem i każą zaczekać, czy też przetrzymają go dłużej, a my wrócimy do siebie.

 

 

Pojawiają się również usterki interpunkcyjne, np.:

W chwili tej, dokoła nas, nie było nikogo innego.

Mimo iż, w przeszłości, kilkukrotnie byłem już nauczycielem i wiedziałem, że ich metody badania umysłu są bardzo wnikliwe, to jednak łudziłem się nadzieją, że udawana głupota zdoła mi się chociaż trochę udzielić.

 

W poniższym fragmencie niepotrzebne aż tak duże spacje między wersami (podobnie przy kolejnych dialogach):

Śmiejąc się w duchu, zapytałem starych.

 

– Czy to gwiazdy pospadały z nieba?

 

Na co odburkną ojciec:

 

– Czyś Ty do reszty postradał rozum? Nie widzisz matołku, że to światła miasta?

 

Dotarliśmy tam porą popołudniowej szarości, gdy wszystkie migoczące ognie dawno

 

– Dziwne Panie rzeczy prawisz. – małą literą

– My też jesteśmy spragnieni, zmęczeni i głodni – wystękała matka. – W bukłakach nie zostało ani kropelki. Zaraz dotrzemy do twierdzy. Tam zajmą się Tobą, napoją Cię i nakarmią, ale jak chcesz, poproś któregoś ze sprzedawców. Nikt nie ma prawa Ci odmówić. – tu także

W dialogach piszemy takie wyrazy małymi literami i pod tym kątem też należy poprawić całość.

 

Mój namiot stoi na placu przyjezdnych, na końcu alei cierni, tuż poniżej wejścia na most białej twierdzy. – czy te nazwy nie powinny być zapisane wielkimi literami?

 

Obiecuje, że dam wam skosztować wina, jakiego w obecnym wcieleniu z pewnością jeszcze nie kosztowaliście – końcowe zdanie ma literówkę, powtórzenie oraz brak kropki na końcu

 

A zatem pod kątem technikaliów warto jeszcze popoprawiać całość.

 

Opowieść jest urywkiem dużo większej historii i bardzo trudno oceniać je jako całość. Jest tu na pewno ciekawa fabuła, interesujący bohaterowie, zasady reinkarnacji i emocje kilkuletniego chłopca. Odnoszę wrażenie, że fragment o podróży z rodzicami bardziej wciąga niż poprzedni.

 

Pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Widzę, że bruce już się tu napracowała.

Dodam kilka innych przykładów:

Spytacie zapewne, w jaki sposób poznawałem, iż wspomniana niewiasta jest ową przeznaczoną mi niewiastą.

a wystarczyłoby: iż ta niewiasta jest mi przeznaczoną.

 

Ktoś mógłby rzec, iż to jedynie złudzenie, niepokryte niczym przeczucie, zwodzące mnie imaginacje.

Gaduła z Ciebie. Każde z tych może być (może poza niepokrytym przeczuciem, którego nie rozumiem) , ale po co aż trzy?!

 

Rozszalała burza przetaczała się przez niebo, roniące strugi rzęsistego deszczu, gdy nasze oczy spotykały się po raz pierwszy. W chwili tej, dokoła nas, nie było nikogo innego. Poza tym, za każdym razem, pomiędzy palcami u którejś z jej stóp, znajdowałem mały, brązowy pieprzyk. Chyba że urodziła się ułomną bądź uległa okaleczeniu. Był to jedyny, znany mi przypadek, w którym obecność konkretnej duszy, odbijała się na ciele, zawsze w ten sam sposób.

Te roniące strugi, są tam wkomponowane jak wół do karety. Jak on na Boga sprawdzał jej pieprzyk między palcami? Przy pierwszym spotkaniu?! Za to wtrącenie o okaleczeniu mnie ubawiło. Bo generalnie, wywracał laskę na ziemię, zdzierał buty i rozczapierzał palce. A jak nie miała nogi, to co?;)

 

Biała Twierdza z dużej, chyba że to była biała twierdza o nazwie Jaskółcze Gniazdo:)

 

Lękałem się, że przez swą bystrość, a także moc wspomnień, nauczyciele będą chcieli uczynić mnie jednym z nich.

Przez bystrość nauczycieli?

 

gdy moje powieki sklejały się jeszcze poranną zaszłością niewydobrzałego zmęczenia.

Równie to wymyślne, jak brzydkie.

 

W ciągu 5 nocy, spali 2 razy?

 

Każde zdanie bym skróciła. Zwłaszcza tam, gdzie masz wielkie, lite kloce tekstu.

 

Na co odburkną[ł] ojciec:

Gubienie ł to dość poważny problem, jeśi nie słyszysz, musisz wyszukać ”ą”.

 

Jak dla mnie w ciągu 18000 bardzo mało się zadziało.

Zachęcam do krótszych tekstów i do głośnego czytania, w celu samodzielnego usłyszenia baboli.

Powodzenia.

Lożanka bezprenumeratowa

Serdecznie wam dziękuje drogie Panie za tak szczegółową analizę. Sam szczerze nienawidzę wszelkiego rodzaju braku konsekwencji i logicznej spójności więc tym bardziej nie chciałbym serwować tychże innym. Jeśli chodzi o powtórzenie na samym wstępie. :’’Oto ja Kaan: : jeden spośród stu tysięcy. Oto opowieść mojego ostatniego wcielenia. Opowieść o tym, jak w rozdarciu podniosłem niemy krzyk rozpaczy. Opowieść…..itd. to był to z mojej strony zabieg zamierzony. Dokładnie tak jak Bruce powiedziałaś, chciałem aby to brzmiało, jako swego rodzaju modlitwa, zaklęcie ,sądziłem że brzmi to dobrze, ale być może jest to błąd stylistyczny nie do zaakceptowania. Co do tego pieprzyka między palcami ..oczywiście nie chodziło mi o to że on miał się rzucać do jej stóp na pierwszym spotkaniu i go tam szukać, tylko o to że po czasie, gdy już stawali się parą, to w końcu się okazywało. Niemniej faktycznie, taka wstawka, względem brzmiącej podniośle reszty, brzmi co najmniej kuriozalnie:)Co do tempa akcji w zaprezentowanym fragmencie to osobiście uważam że, jak na mającą powstać w zamyśle, długą powieść ,nie ma konieczności, aby było ono większe. No chyba że czytelnik już na starcie się nudzi. Jeśli tak, to wówczas z takim zarzutem nie sposób polemizować.

 

Kangedmintonie, ja również bardzo dziękuję. :)

Na pewno pomocne mogą okazać się dla Ciebie betowania, a także zerknięcie do Hyde Parku, gdzie mamy obecnie sporo konkursów i takie (konkursowe właśnie) teksty zazwyczaj są chętniej komentowane oraz czytane, a dodatkowo – z uwagi na narzucony limit – należą przeważnie do tych krótszych. 

Jeśli jakiś zabieg stylistyczny (jak np. powtórzenie) jest celowy i to Twój punkt widzenia, tak zamierzałeś dany fragment napisać, to (jak wspomniałam na początku) oczywiście masz do tego prawo, jako Autor, ponieważ najlepiej znasz swoje dzieło. :)

Pozdrawiam serdecznie, powodzenia. :)

Pecunia non olet

Nowa Fantastyka