
Nowy rok inauguruję takim oto skromnym tekścikiem. Mam nadzieję, że się spodoba :)
Wielkie dzięki dla Gekikary, GreasySmootha i Ślimaka Zagłady za bezcenną pomoc.
Miłej lektury!
Nowy rok inauguruję takim oto skromnym tekścikiem. Mam nadzieję, że się spodoba :)
Wielkie dzięki dla Gekikary, GreasySmootha i Ślimaka Zagłady za bezcenną pomoc.
Miłej lektury!
I
Zdążyć do el Escorial
Mówią, że król umiera, powinienem więc ronić łzy. Nie płaczę jednak, Filip II nie jest mi władcą, nie takim, jakim widzą go albo chcą widzieć inni. Bo cóż to za król, co w swoje imię każe mordować niewinnych? Cóż to za pan, który wtrąca do więzień swoje sługi? Pluję na choroby, głęboko w pogardzie mam jego wielkie cierpienia. Bóg wie, co robi.
To przecie z Jego woli koronę na skroń włożył.
Racja, niech mnie kule biją. Boże, wybacz galop myśli.
Wybaczy.
***
Wiatr kołysze brygiem, łopocze wenecka bandera. Tyle mniej wstydu, że nie płyniemy pod hiszpańską. Stoję na dziobie statku z dłońmi spętanymi sznurem. José, mój stróż i przymusowy kompan, duma obok, opierając sękate łapska o nadburcie. Przed nami z każdą milą ogromnieje Rzym, o którym tyle słyszałem, a nie rozpoznałbym, gdyby nie święty Bakchus, który szepce do mnie czasem, prosto z niebios wlewając światło w mój ciemny umysł. Koso patrzy na te rozmówki bogobojny José, koso patrzy i ten łotr Francisco, drugi stróż. Zazdroszczą, że opieką otoczył mnie sam patron żołdaków. Ich protektor kona w łożu, skamle i paskudzi siennik.
To łasce świętego zawdzięczam tę podróż. Niemal straciłem nadzieję, dwie dekady gnijąc pierw w antwerpskim, później w sewilskim lochu. Lecz oto król przypomniał sobie oddanego sługę i w godzinę śmierci zażądał jego wsparcia. Trawiony chorobami, których żaden medyk wyplenić nie zdołał, Habsburg ucha nadstawił na szepty o nieczystych siłach, o demonach z ziem baskijskich, o Aatxe, karmazynowym byku, który ponoć nawiedza go w snach. W ludowej bajędzie odnalazł winnego cierpień, lecz gdy przyszło szukać remedium, padł znów w objęcia umiłowanych relikwii. Bezskutecznie. Tęgie głowy od Madrytu po Kadyks rozważały, co jest przyczyną indolencji świętych członków. Wreszcie zawyrokowano: Tu trzeba relikwii z samego Rzymu! Jaśnie pana ze szponów Aatxe wyrwać może li tylko relikwia świętego Tryfona z Kampsady! A że podczas krótkiej, acz obfitującej w przykrości kariery wojskowej w Niderlandach dałem się poznać jako człek z relikwiami obyty, cóż, zaproponowano mi tę oto wyprawę. Pod przymusem, pod strażą, pod groźbą dalszej niewoli w razie fiaska, lecz i za obietnicą łagodniejszej kary. Grzechem byłoby odmówić.
Nie grzechem, Raymondzie, lecz błędem. Jaskrawym popisem głupoty. Z niej też słyniesz, nie zapominaj.
Bo paplałem, że Juan de Austria rychło w trumnie skończy? Tak mi powiedziałeś!
A ty rozgadałeś przy piwie i kościach. Dokąd cię to zawiodło?
Ano, na szafot prawie. Ale miałeś mnie w swej opiece, prawda? I wszystko… wszystko dobrze się skończyło.
– Napatrzyłeś się? – José z grymasem wzgardy przerywa mi dysputę z patronem. – Nagadałeś?
– Raczej namodliłem. Za powodzenie naszej misji i rychły powrót.
– Tęskno ci do celi? – Chwyta mnie za ramię i odciąga od dziobu statku.
– W takiej chwili nie myślę o sobie. Myślę o jaśnie panu. I o tym, by zdążyć do el Escorial.
***
Można by sądzić, że za misją tej doniosłości pójdą wygody, sława i ogólne poważanie. Wszak ratujemy króla! Nic bardziej mylnego. Na lądzie nie czekało nas żadne powitanie, tylko skrzek mew i bluźnierstwa marynarzy. Byliśmy Państwu Kościelnemu całkowicie obojętni. Rozcięto krępujące mnie więzy, zwracałbym wszak nadmierną uwagę, czego José z Franciskiem chcieli uniknąć. Wtopiliśmy się w tłum. Od tej chwili byliśmy trzema braćmi, handlarzami z Treviso.
Jako że dzień miał się ku końcowi, a nas dosięgły trudy morskiej podróży, zameldowaliśmy się w jednej z gospód pod jakże oryginalnym, łamiącym głowę szyldem: Rzymska. Zajęliśmy ciaśniutki pokój na piętrze, gdzie między trzy zapchlone sienniki nie szłoby wcisnąć szpilki. José wskazał mi jeden z nich, najdalszy od drzwi, od okna zaś odgrodzony siennikiem Francisca. Oj, bali się, że dam nogę. Prawie tak bardzo jak tego, że ich zaczaruję. Spoglądając na ich zlęknione twarze, tym chętniej miętosiłem w palcach woreczek z zasuszonymi Bakchusowymi wargami, który zwieszał mi się z karku na cienkim sznureczku.
Czynię to i teraz, gdy noc już nastała, a my czekamy Bóg raczy wiedzieć na co. Znudzony, igram z kupioną przed laty, jeszcze w Tarragonie, świętością.
Pamięć cię zawodzi, Raymondzie. Nie w Tarragonie, lecz w Kadyksie. Na parę dni przed podróżą do Niderlandów.
Racja, święty, racja. Zaprawdę, winieneś być też patronem ludzi krótkiej pamięci. Kadyks… tak. Już po tym, jak zgłosiłem się do tercios, wypełniwszy tym samym wolę ojca, bym jego wzorem zmarnotrawił życie na przelew krwi. Słońce prażyło, na targu było tłoczno jak w ulu. Włóczyłem się po nim, szukając czegoś, co zabiorę do Niderlandów. Czegoś, co przypominać mi będzie dom. Znalazłem kram kairskiego kupca. I twoje usta.
– Zawrzesz ty gębę wreszcie? Na Boga, zdzierżyć tych szeptów nie idzie! – wrzeszczy nagle Francisco i zrywa się z łóżka, palcami muskając rękojeść sztyletu. – Niech cię diabli porwą! Że też na mnie padło… – Siada z powrotem i nerwowo szarpie czarną bródkę.
– Spokojnie. – José tubalnym, statecznym głosem napomina kamrata. – Też się o to nie prosiłem. Lecz misja to misja. Trzeba ją wypełnić.
– I wypełnimy! Ale na co nam ten… ten zdrajca?! – pyta Francisco, wskazując mnie palcem. – Co to, ja prawdziwej relikwii od fałszywej nie odróżnię? A może tyś w ciemię bity, co? Szlachcicem jestem, a siedzę tu, pośród pcheł, jak prosty cham!
– Uciszże się, do licha! Nie wiesz, czy kto pod drzwiami nie stoi. – Pierwszy raz słyszę, jak José podnosi głos. Zwykle groźne lico i szerokie bary wystarczają. – Zdrajca, nie zdrajca, król kazał nam go z sobą wziąć. Nie ma co próżno mleć jęzorem. A czy truchło świętego byś od szmacianej lalki odróżnił, to wątpię szczerze, amigo.
Parskam w głos po raz pierwszy od opuszczenia Hiszpanii. Wesołości nie potrafi zepsuć nawet potok obelg, którymi zalewa mnie popędliwy Francisco. Zapomniał widać, do czego jestem zdolny.
***
Dobiega północ, gdy José warknięciem budzi Francisca. Ja nie zmrużyłem oka, ciekaw, cóż to zaplanowali moi czcigodni compañeros.
– Co? Co? To już? – pyta raz po raz Francisco, ziewając i trąc oczy.
– Ano. – José staje przy drzwiach, szerokie plecy nakryte ma czarną opończą, oczy przesłania mu rondo czarnego kapelusza z piórem tej samej barwy.
Francisco wstaje ociężale, przeciąga się, na ile pozwalają gabaryty skromnego lokum, po czym wdziewa na siebie strój jednaki z tym, w którym paraduje José. Spod opończy błyskają groźnie srebrne rękojeści sztyletów i grawerowana kolba pistoletu.
– Wstawaj, byle żwawo – rzuca ostro Francisco, wstaję więc i wyciągam przed siebie ręce spętane mi na czas snu.
Rozcieram nadgarstki, śląc strażnikowi szczerbaty uśmiech. Teraz znów jesteśmy braćmi. I handlarzami z Treviso. Wychodzimy z gospody na skąpane w mroku ulice. Zaprawdę, piękny jest nocą Rzym. Przyjemnie ciepły, nie parny jak za dnia. Zewsząd dobiega gwar rozmów, a gdy momentami cichnie, słyszę rytmiczny koncert cykad i świerszczy. W nozdrza łechtają mnie winne bukiety, niesione wietrzykiem z wnętrz kamienic i karczem, przemieszane z wonią sośniny i makii. Wzruszam się, bo przez lata niewoli straciłem nadzieję, że przydarzy mi się jeszcze jakakolwiek podróż poza tą ostateczną, na samo dno piekła. Zawsze chciałem zwiedzić Rzym, ba, Włochy całe. I oto jestem tu tej cudownej nocy.
Stajemy pod jakąś gospodą. José przygląda się jej chwilę, jakby niepewien, czy to ta właściwa, po czym rusza naprzód. Nie pojmuję, czemuż to ganiamy od jednego przybytku do drugiego, ale nie zadaję pytań. I tak nie mam tu nic do powiedzenia.
Gospoda cuchnie padliną, lecz nie wzrusza mnie to ani krztynę. Nic nie może się równać ze smrodem więziennych cel. Zajmujemy ławę w rogu sali, z widokiem na wejście. Ma nam to, jeśli dobrze rozumuję, ułatwić ucieczkę, gdyby miast oczekiwanego jegomościa do środka wparowała banda uzbrojonych rzezimieszków.
– Co dla was?! – woła od kontuaru karczmarz. – Zamawiać, zamawiać, to nie przytułek! – dodaje groźniej.
Twarze José i Francisca zdradzają, że przełknięcie tu choćby kęsa nie wchodzi w rachubę. Ich brzuchy nie nawykły widać jeszcze do uroków podrzędnych szynków.
– Piwa, miły panie! Dajcie mi piwa! I chleba, choćby pół bochna, jeśli się ostał! – krzyczę z szerokim uśmiechem.
Chleb, choć miejscami spleśniały, smakuje tak wybornie, że nikt, nawet sam Alonso de Ercilla, nie zdołałby tego opisać.
***
Ruch w tłocznej dotąd gospodzie zamiera. Co bardziej folgujący sobie panowie posnęli na ławach, ci zaś, co ze wstrzemięźliwością za pan brat, rozeszli się do domów. Nawet karczmarz pochrapuje, skryty za fortecznym murem kontuaru. Tylko my czekamy. Na co? Pan Bóg raczy wiedzieć.
– Pewien jesteś, że to tutaj? – Francisco rozgląda się po przybytku, a ja parskam w głos.
Stróże karcą mnie wzrokiem, niby ojciec i wuj mający zaraz złajać krnąbrnego chłopca. Bawi mnie ta myśl. Obaj są młodsi ode mnie, Francisco ma nie więcej, jak trzydzieści wiosen, zaś José jawi mi się gdzieś w pół drogi do czwartej dekady życia. Lecz to ja czuję się przy nich smarkaty. Bo czy za przeżyte uznać mogę dwadzieścia lat w celi? Czegóż doświadczyłem przez ten czas? Co zobaczyłem? Gdzie byłem? Kogo kochałem?
Mam dwadzieścia lat, tyle, ile miałem w Kadyksie tuż przed rejsem do Niderlandów. Nie więcej, nie mniej. Dwadzieścia wiosen i cały świat u stóp.
Wtem, wyrwawszy mnie z zadumy, nagle siada przed nami jakiś spocony, rumiany na twarzy młodzian. Liczko ma gładkie i bardzo smukłe, okolone wianuszkiem czarnych loków. Świdruje nas dużymi oczyma, jakby niepewien jeszcze, czy chce mieć z nami do czynienia. Cóż, ja bym nie chciał. Wreszcie nachyla się nad stołem i szepce tajemniczo:
– Panowie z Wenecji?
José kiwa głową.
– Po świętego? Po Tryfona z Kampsady? – pyta, a mnie zastanawiać poczyna jego osobliwy akcent.
Tym razem potakuje Francisco.
– Całe ciało miało być, tak?
Obnaż ramię. Chcę lepiej słyszeć.
Podwijam rękaw koszuli, ukazując ciemny, esowaty kształt wymalowany po wewnętrznej stronie przedramienia. Ucho. Sproszkowane ucho świętego Bakchusa wtłoczone pod skórę moją roztrzęsioną, zbrojną w igłę dłonią.
– Owszem. Zgodnie z ustaleniami kupić chcemy pełną relikwię świętego – potwierdza José.
– A pan to chyba nie z Wenecji, co? – zmienia temat nieznajomy. – Brzmi pan, rzekłbym, bardziej z hiszpańska.
– Czy to ważne? – Głos Francisca drży z irytacji. – Mamy pieniądze.
– Interesy tego rodzaju wymagają daleko posuniętego zaufania. Wenecjanom sprzedałbym wszystko. Lecz Hiszpanom… – zawiesza głos. – Nie trzeba mi na karku Inkwizycji.
– Nazywasz się Antonio Bosio. Jesteś Maltańczykiem, stąd osobliwy akcent i przesadne skupienie na wymowie innych – stwierdzam nie swoim głosem.
Nieznajomy otwiera szeroko usta i przeżegnuje się gorączkowo.
– Ja… ja… skąd wy… Miałem być incognito! – Uderza ręką w stół, a dolna warga mu drży, jakby zaraz miał się rozpłakać.
José obdarza młodzieńca litościwym uśmiechem. Jego owalna twarz przypomina mi kulę słońca.
– Widzicie, panie Bosio, teraz chyba musimy sobie zaufać, prawda? – drwi, a Francisco prycha pod haczykowatym nosem.
– Prawda – przyznaje niechętnie Bosio. – Chodźmy więc.
– Dokąd? – Pogodne oblicze José zasnuwa chmura podejrzliwości. – Złożenie relikwii na brygu jest waszym obowiązkiem, nie naszym. Cena to obejmuje.
– Obecnie… obecnie jest z tym drobny problem. Nie mogę ufać podwładnym, a ci dotąd lojalni opuścili mnie. Zapłaćcie mniej, jeśli taka wasza wola, ale przenieść świętego Tryfona musimy wspólnie.
– Gdzie? Gdzie spoczywa relikwia? – indaguje Francisco, a jego głos staje się szczekliwy, jakby zaraz pokąsać miał młodego sprzedawcę świętości.
– W katakumbach Domitylli. Możeście słyszeli. Nie takie dawne znowu odkrycie. Moje, nie chwaląc się.
– To jeszcze mam po nekropoliach chodzić? Coś ty, rozum postradał? – warczy Francisco. – Tryfon przecie w kościele spoczywał, najpierw w Bizancjum, teraz tu, w Rzymie.
– Ależ tak, ależ tak! – potwierdza gorączkowo Bosio. – W bazylice Sant’Agostino tkwił, lecz myśmy go już stamtąd przenieśli do katakumb, gdzie nikt nie będzie szukał.
Opowieść zgoła fantastyczna.
I ździebko nieprawdopodobna. Milczę jednak, wszak cóż mnie obchodzi, czy Bosio łże. Najwyżej wydłuży się moja podróż, a skoro podróż, to i wolność. Do Hiszpanii mi niespieszno.
– Cóż. – José wzrusza ramionami. – Chodźmy.
***
Antonio Bosio wiedzie nas krętymi uliczkami Rzymu. Przemykamy jak duchy, unikając ludzi i światła, aż dochodzimy do arterii, którą nasz przewodnik zwie Via Adreatina. Jest późno, więc i pusto, co zdaje się zadowalać moich compañeros. Mnie wciąż jest wszystko jedno.
Wkraczamy do opuszczonej, na wpół zawalonej kamienicy, wciśniętej między dwa inne budynki w całkiem niezłym zdrowiu. Wewnątrz jest ciemno, pusto i zimno. Jak się okazuje, chłodem zawiewa z mniejszej izby. Tam, w miejscu, gdzie spodziewałbym się podłogi, zieje wielka dziura. Nie wpadamy do niej tylko dzięki Bosio, który w porę nas ostrzega, a potem roznieca pochodnię. Mroki kamienicy ustępują, lecz czerń katakumb trwa niewzruszenie, zdając się skrywać czeluść wiodącą prosto do bram piekieł.
Młodzian zstępuje w nią bez wahania, a za nim, chcąc nie chcąc, my. Kątem oka dostrzegam, że zarówno José, jak i Francisco coraz częściej błądzą paluchami wokół rękojeści broni. Samemu jej pozbawiony, sięgam do woreczka na piersi. Raźniej mi, gdy wiem, że święty Bakchus jest ze mną nie tylko słuchem, ale i mową.
Jestem i coś… czuję. Może Maltańczyk nie łgał. A może kłamał bardziej, niżem sądził.
Schodzimy po wyciosanych w kamieniu stopniach. Chłód przenika moje odzienie i ciało, a wilgoć osiada na siwych włosach i skórze. Zapach stęchlizny wywołuje mdłości. Czuję się jak w domu. Tym, z którego wyzwolono mnie przed kilkoma tygodniami.
Katakumby wyścieła gruz, z mozołem usuwany przez Bosio i jego ludzi. Co rusz potykam się o odłamki i depczę po piętach lub po prostu wpadam na Francisca. Ten warczy na mnie i syczy, lecz wiem, że niczego nie może mi zrobić. Parskam tylko, gdy obraca się i wymachuje pięścią.
– Powiedzcie mi, panie Bosio – nagle ożywia się José – jesteście badaczem, odkrywcą starożytnych ruin, człekiem szanowanym i bogobojnym. Czemu zatem kupczycie relikwiami? Czemu sprzedajecie je ludziom na wskroś przecie, nie oszukujmy się, podejrzanym?
– Bóg Bogiem, a kiesa sama się nie napełni.
– Czyliście bogactw głodni.
– O, wypraszam sobie! – Bosio odwraca się ku nam licem, a wargi drżą mu z oburzenia. – Nie dla siebie pragnę waszych dukatów i florenów. Watykan skąpi mi środków, mój zakon także za mieszek się trzyma, a badania trwać muszą.
– Nie lękasz się, że prawda wyjdzie na jaw? – Francisco brzmi, jakby bardzo na to liczył.
– Cóż… wy chyba paplać nie będziecie, co?
Padające na ściany korytarza światło pochodni ujawnia osobliwe nisze i wnęki. Choć nigdy katakumb nie zwiedzałem, łatwo domyślam się, co skrywają: truchła starożytnych, tylko czekające na to, by mianować je relikwiami świętych.
– A tu, panowie, zaraz za zakrętem będzie piękna cubicula, we freski zdobna. Ledwo je niestety widać, ale wprawne oko dostrzeże kunszt wielkich Rzymian.
– Cubi… co? – pyta Francisco.
– Cubicula. Sami zobaczcie, o, proszę. – Bosio staje przy niskim, aż krzyż boli, przejściu i zaprasza nas gestem do środka.
Francisco nie daje się przechytrzyć i zmusza badacza, by wszedł pierwszy. Gdy i ja znajduję się w środku i prostuję plecy z cichym chrupnięciem, dostrzegam sześciokątną komnatę z malunkami na ścianach. Pełno w niej kopulastych wnęk, ładniejszych niż te, które widziałem wcześniej. Podchodzę do jednej i oglądam wcale nieźle zachowane freski.
– Wielce interesujące, prawda? – pyta Bosio. – Patrzycie na arcosolium. Zresztą tylko arcosolia tu uświadczycie. To groby możnych, świętych i innych znamienitych.
– Zaiste, ciekawe przeogromnie, lecz my tu nie w celach wykładowych. – José staje twarzą w twarz z Bosio i mierzy go wzrokiem. Góruje nad młodzieńcem tężyzną i wzrostem. Badacz sięga mu do podbródka.
– A tak, tak. Wybaczcie. – Bosio podchodzi do jednej z wnęk i odrzuca kamienie, którymi jest wyścielona.
Podejdź bliżej arcosolium. Nie! Nie tego! Bardziej z prawej, Raymondzie. Sięgnij do lica truchła. Sięgnij, póki nie patrzą, i wyrwij mu oko. Nie pytaj, jak się zachowało. Należy do mnie, jak wargi z Kadyksu i ucho z Antwerpii. Daj mi, daj mi moje oko!
Posłusznie spełniam wolę świętego. Nurkuję dłonią między odłamkami, ranię nadgarstek o ostre krawędzie dziurawej trumny, obmacuję wyschnięte na wiór truchło. Trudno mi odszukać drogę do twarzy zmarłego. Wciąż oglądam się za siebie. José i Francisco razem z Bosio odgruzowują wnękę, jakby zupełnie o mnie zapomnieli. Wreszcie palcami napotykam kształty, które uznaję za kość żuchwy powleczoną cienkim plastrem skóry, choć w dotyku bardziej przypomina papier. Sięgam głębiej, mijam niepełny krenelaż zębów i wyżarty przez bieg czasu nos. Jest! Dotykam zasuszonej powieki i wpijam palce w oczodół. Jest pusty.
Na rany Jezusa, drugie oko!
Wyszarpuję osobliwą kulkę i pakuję ją za cholewę akurat w chwili, gdy Francisco przypomina sobie o moim istnieniu.
– Ty tam, zdrajco, chodź! – warczy, otrzepując czarne rękawiczki.
Spełniam rozkaz. U mych stóp leży dębowa, zbutwiała trumna o bardzo skromnych zdobieniach. Bosio właśnie mocuje się z wiekiem. W sukurs idzie mu José i wspólnie obnażają wnętrze, które skrywa pokurczoną mumię o ziemistej, zasuszonej cerze. Zawinięta w zdobny zapewne niegdyś materiał, teraz wydaje się opatulona brudnym, nadżartym przez mole prześcieradłem.
– I co? – Francisco śle mi badawcze spojrzenie. – Tryfon czy nie Tryfon?
– Święty Tryfon – poprawia go José z wyrzutem. – Czy możemy wracać do domu?
Pochylam się nad truchłem, udając, że wiem, co czynię. Zaglądam w zęby, do uszu i w oczodoły, dotykam żeber i piszczeli. Moi amigos niecierpliwią się.
To żaden święty. Tryfona nie ma w Wiecznym Mieście.
Skąd wiesz? Skąd pewność, że próżno szukać go w całym Rzymie?
Jestem świętym.
Nie czułeś… nie czułeś wcześniej, że relikwii tu nie ma?
W Rzymie rojno od błogosławionych członków, rozróżnić je to trudna sztuka. Nawet dla mnie, Raymondzie.
– To… to żaden święty. A już na pewno nie Tryfon z Kampsady – orzekam, wstając z kucek.
– Pewnyś? – José czerwienieje, w oczach Francisca szaleją pioruny.
– Ano pewnym.
Bosio zrywa się do ucieczki, jednak Francisco podstawia mu nogę. Badacz pada na zimną posadzkę, Francisco siada na nim okrakiem ze sztyletem w dłoni i przykłada ostrze do gardła młodzieńca.
– Orżnąć nas chciałeś? Co? – syczy. Z cienkiej skóry Bosio spływa strużka krwi. – Myślałeś, że oszukasz mnie? Francisca de Toledo?
– Zmiłujże się… – José wzdycha, niekontent, że towarzysz zdradził badaczowi nazwisko.
Szarpnięciem ściąga Francisca z Bosio, badacz odczołguje się w kąt cubiculi. José podchodzi doń i patrzy groźnie. Nie musi machać ostrzem, by wzbudzać lęk.
– Gdzie relikwia? Gdzie święty Tryfon? Dalej w Sant’Agostino, tak?
– Nie… nie było go tam – rzęzi Bosio żałośnie. – Próbo… próbowałem go dla was zdobyć, ale… nie znalazłem.
– Ale mieszek byś zabrał, co? – syczy Francisco.
– Pytam po raz ostatni: Gdzie relikwia? – Twarz José zdaje mi się wykuta z kamienia. – Gdzie święty?
– Nie tutaj – rzekę obcym głosem, zaskoczony na równi z towarzyszami. – Z Sant’Agostino zabrały go ręce o nieczystych zamiarach. Spoczął na okręcie, który w imię Boga zadawać miał śmierć innowiercom. San Trifone di Cattaro brzmiało jego imię, a pływał pod banderą Wenecjan. Chwytał wiatr w żagle aż pod Lepanto, gdzie miast chwały wiekuistej, spotkał się z morskim dnem.
José, Francisco i Bosio patrzą na mnie z przestrachem. Żaden nie nawykł jeszcze do mych rzadkich, acz treściwych mówek.
– Więc nasza wyprawa od początku skazana była na porażkę – stwierdza José. – Wiedziałeś o tym, jeszcze zanim rozkuliśmy cię z łańcuchów.
– Czy skazana, to od was zależy. – Uśmiecham się tajemniczo.
Francisco postępuje naprzód, szukając za pazuchą pistoletu.
– Odstrzelę ten łeb parszywy…
– Co to znaczy, że od nas zależy? – docieka José.
– Może nie zechcecie płynąć aż do Syrakuz, gdzie leży wrak pewnego okrętu. A może i zechcecie, lecz nie zdążycie już do el Escorial, gdzie król odda ducha.
– Król? Jesteście ludźmi Habsburga?! – krzyczy Bosio z obłędem w oczach. – Mój Boże, chciałem orżnąć króla…
– Błędy się zdarzają – odpowiada José, po czym aż po rękojeść zatapia sztylet w trzewiach badacza.
***
Uchodzimy z katakumb cichcem, lecz nie mogę wyzbyć się obaw, że ktoś nas śledzi. Ilekroć spojrzę przez ramię, zastany widok wzbudza we mnie niepokój. A to cień igra osobliwie w alejce, a to coś szura za załomem ściany, a to błyska coś, jak to tylko klinga błysnąć potrafi. Ktoś nas tropi, może nawet zechce upolować, a ja milczę, jakbym tego właśnie pragnął.
– Kurs na Syrakuzy – rzuca José do kapitana, gdy stajemy na pokładzie brygu.
– Syrakuzy?! – Stary wilk morski unosi brwi.
– Głuchyś? Tak, Syrakuzy. Tak, w tej chwili. Nie, ani myślę wyjaśniać – odpowiada i znika pod pokładem.
Zgiełk komend przetacza się przez bryg. Wzięta z zaskoczenia, podpita załoga bierze się opieszale do pracy.
Doskonale. Coraz bliżej Egiptu…
Egiptu? Chyba sewilskiego więzienia.
Egiptu, Raymondzie. Egiptu.
II
Validos
Wypędzony z kajuty przez Francisca, słucham małżeńskiej niemal kłótni:
– Nie zgadzam się, rozumiesz? Nie zgadzam! Dość mam już, że wszystkie decyzje podejmujesz sam! – krzyczy de Toledo. – Siedzimy w tej kabale we dwóch, od nas obu zależeć winno zatem, dokąd się udamy. Nie tylko od ciebie, José.
– Cóż więc proponujesz?
– A jak myślisz?! Trzeba wrócić do Rzymu, pókiśmy blisko, i tam szukać relikwii! Syrakuzy, też coś…
– Do licha z tobą, nie słuchałeś Bosio?! W Rzymie świętego Tryfona nie uświadczymy!
– Więc ot tak zawierzyłeś najpierw oszustowi, a potem zdrajcy i mordercy!
– Król wyznaczył go osobiście. Skoro jaśnie pan wierzy jego mocom, to i ja pokładam w nich nadzieję.
– Jesteś skończonym durniem. Tyle ci mogę rzec. Ślepym durniem, bez krztyny rozsądku ani wyobraźni. Jeszcześ członka zakonu sztyletem potraktował…
Za drzwiami kajuty rozbrzmiewa głuche klaśnięcie. Ktoś komuś właśnie wymierzył policzek.
– Tak było trzeba – rzuca po wszystkim José.
Drzwi otwierają się, a ja nieporadnie odskakuję. Nie te kości, nie te mięśnie. José patrzy na mnie surowym wzrokiem. Przez otwarte drzwi dostrzegam Francisca nerwowo rozcierającego policzek.
– Chodźcie, Tarragończyku. Pooddychamy sobie morzem, póki señorita się nie uspokoi.
Idę posłusznie za nim. Z dwojga złego wolę przebywać oko w oko ze statecznym olbrzymem niż popędliwym, rzekomo błękitnokrwistym łotrzykiem. Stajemy na rufie brygu, opierając się plecami o falszburtę. Rzym już tylko majaczy odlegle, a wraz z nim zaprzepaszczone nadzieje towarzyszy na rychły powrót do domu. Słońce grzeje przyjemnie, wiatr schładza mi lico kropelkami morskiej piany. Przymykam oczy. Zdążyłem już przez te lata zapomnieć, jak wspaniałe jest życie.
– Powiedzcie mi, jeśliście do tego skorzy… ciężko wam było w więzieniu? – José pyta półszeptem.
– Aż tak marną przyszłość sobie prorokujecie?
– Za powrót do Madrytu z pustymi rękoma laury mnie nie czekają – odpowiada gorzko. – Więc? Odpowiecie?
– Lepiej niż w wojsku.
– Tak wam dopiekła służba? Dziwne to, wszak słyszałem o was niejedno, a i czytałem sporo.
– Takim zajmujący? Doprawdy, jestem wzruszony.
– Szlachecki, zawsze oddany koronie ród. Wzorowa służba w tercios, w Niderlandach nieprzerwane pasmo zwycięstw. Śmialiśmy się z Franciskiem, że to sam diabeł waszym losem kierował, rzucając tylko na te pola bitwy, gdzie z niebios świeciła Victoria. Nawet w Antwerpii żeście się wsławili, setkę heretyków własną ręką kładąc.
Parskam cicho, bez krzty wesołości.
– I cóż to się nagle stało? Skąd ten obłęd, skąd wola przeciw koronie obrócona? I czemuż to właśnie Niderlandów namiestnika, znamienitego przecie Juana de Austrię, dosięgnął wasz gniew?
– Bóg tak chciał.
– Bluźnisz. – José chmurnieje, ogorzała twarz z serdecznej staje się wilcza.
Szakal nie lęka się wilka.
Jagnięciem raczej jestem niż drapieżcą.
Antwerpska dziatwa chyba by się sprzeciwiła.
– Widzę, że nie pogwarzymy. – José macha ręką. – Ciekawym, na ileś szalony, na ile przez Boga natchniony. Czy też diabła, jak twierdzą niektórzy.
– Co za różnica? Nie wiesz: klękać, czy żegnać się w popłochu? Zaiste, wybór niełatwy.
– Syrakuzy… Nie zwodzisz nas? – zmienia temat, widać moje drwiny mu nie w smak.
– Wypełniam wolę Pana.
– Szkoda, żeś królowi już nie taki posłuszny.
– Cóż – uśmiecham się szeroko – tyś za to wzorem oddania. Tkwisz tu ze mną, na tym pokładzie, zlękniony, co też spotka cię po powrocie do domu. We mnie nie ma strachu. Habsburg przybiegł z podkulonym ogonem, łasił się do mnie jak suka w rui i błagał, abym go ze ścieżki śmiertelnej zawrócił. Kto dziś jest czyim panem? Kto ma czyj los w garści? – pytam z niekłamaną rozkoszą. – Dlatego właśnie duszę i serce oddałem Bogu, nie mordercy w koronie.
José odchodzi bez słowa. Pilnujcie go, żeby w toń nie skoczył – rozkazuje załodze, sam zaś znika pod pokładem. Ja zostaję, dziwnie lekki, i spoglądam prosto w słońce, póki mi nie pociemnieje w oczach.
***
Nie wiem, jak długo płyniemy. Więzień nie zważa na porę dnia, bo w celi zawsze panuje mrok. Nic dziwnego, że i teraz prędko zapominam słońce, ledwo stracę je z oczu. Zamykany w kajucie i z rzadka tylko wypuszczany na pokład, łatwo wracam do dawnych zwyczajów. Mrok, wilgoć, psie żarcie i niedostatek wody. Zupełnie jak w domu.
Jest noc, gdy dobijamy do brzegu. Razem z nami na ląd schodzi też lwia część załogi, w tym kapitan, którego nie wyobrażałem sobie dotąd w oderwaniu od brygu.
– Nie patrzcie tak – obrusza się, strzygąc wąsem. – Ledwieśmy do Rzymu dopłynęli, trza było znów kotwicę podnosić. Chłopcy złaknieni przygód, a i mnie chwila wytchnienia nie zaszkodzi. Syrakuzy zamtuzami stoją. Okazja nie do wzgardzenia. – Puszcza oko bosmanowi. – Idziecie z nami?
– Z chęcią, ale może nieco…
– Idziemy, idziemy. – Francisco wchodzi w słowo José, ten zaś piorunuje go wzrokiem. – Prowadźcie, panowie.
Gdy marynarze nas wyprzedzają, José chwyta Francisca za kołnierz i potrząsa gniewnie.
– Zapomniałeś, po co tu jesteśmy? Co mamy znaleźć? Życie ci niemiłe?
– Moje życie toś ty na amen przekreślił, gdy kazałeś wypływać z Rzymu. Cóż mi zostało, jak nie bawić się, póki korona mnie za gardło nie chwyci? – syczy. – Poza tym gdzie zasięgać języka, jeśli nie w burdelu?
José daje za wygraną.
Myśl o zamtuzie pochłania mnie bez reszty. Nie pamiętam, kiedy ostatnio dane mi było oglądać nagą kobietę. Chyba w Kadyksie, gdy miałem dwadzieścia lat. Lecz i teraz przecież mam tyle samo, może pora odświeżyć wspomnienia? Młode ciało mnie nie zawiedzie. Nigdy nie zawiodło. Na samą myśl twardnieję w zapomnianych miejscach. Ale czy mi wolno? Czy nie splamię się kolejnym grzechem? Cudzołożyłem niegdyś, lecz jeszcze zanim znalazłem swego patrona. Święty Bakchus potępi mnie za taki czyn. Ba, i za myśl samą.
Ciało ducha nie kala, Raymondzie. Ze mną w sercu zawsze będziesz bez grzechu. Bierz, czego ci trzeba, mój złakniony szakalu.
Lecz Bóg cudzołożyć broni.
Świętemu będziesz boskie przykazania perswadować?
Ależ nie śmiem! Myślałem tylko, że…
Nie myśl. Skup się na zadaniu. Mumia tu jest, czuję ją wszystkimi zmysłami.
Francisco podstawia mi nogę, niemal padam twarzą na bruk.
– Nie szepcz. Szaleńca do burdelu nie wpuszczą – warczy.
***
Spacer trwa całe wieki. Idziemy zwartą grupą, na którą krzywo patrzą strażnicy. Załoga brygu jest wybredna. Marynarzom, których znałem, zwykle zajedno było, do jakiego zamtuza pójdą, byleby nie przepłacić i nie opuścić alkowy z tryprem. Ci jednak w poważaniu mają zaloty ulicznych kurtyzan. Precz! – krzyczą. – Idziemy do Łucjanek!
Zostawiamy za sobą port, przechodzimy mostem na wyspę Ortygię. Załoga wiedzie nas pewnie, jakby każdy majtek wychował się w Syrakuzach. Mijamy ciasne uliczki, przecinamy Piazza Duomo z zapierającą dech w piersiach katedrą. W oddali majaczą fortyfikacje Castello Maniace, którą, jak twierdzi kapitan, zbudowali Hiszpanie. Wzdrygam się na tę wieść. Nagle przypominam sobie, że przecie jestem w Hiszpanii. Choć daleko stąd do Madrytu, daleko do Kadyksu i Tarragony, ojczyzna wciąż zaciska palce na mej szyi. Nieuchronnie zbliżamy się do symbolu jej miażdżącej potęgi.
– To na pewno dobry kierunek? – pyta José.
– Na pewno, amigos. Nic się nie bójcie, byliśmy tu nie raz. Kogo jak kogo, ale Łucjanek nikt nie wyrzuci. Ba, nawet fort postawili tak, aby mieć do nich blisko! – Kapitan wybucha śmiechem, wtórują mu załoganci i Francisco.
Wreszcie, gdy mury fortu niemal całkiem kradną mi widok gwiazd, skręcamy w wąziutką bocznicę, przemykamy gęsiego między kamienicami, po czym wreszcie, wypluci przez ciasną gardziel, stajemy przed fasadą zamtuza. Nie wygląda zachęcająco. Pod drzwiami leży dwóch jegomości, całych w rzygowinach. Na schodach, śląc pijanym obojętne spojrzenie, stoi barczysty, krępy Mulat o zakazanym licu. Przez otwarte okna zamtuza dochodzą rozpustne jęki i krzyki. Krew poczyna szybciej krążyć mi w żyłach.
Stajemy całą zgrają przed drzwiami, Mulat lustruje nas wzrokiem. Moje spojrzenie przykuwa tablica, łyskająca miedzią tuż obok podwojów burdelu. Podchodzę bliżej i czytam: Tu, trzynastego grudnia roku Pańskiego trzysta czternastego, wieziono świętą Łucję, skazaną za wiarę na grzeszną posługę w zamtuzie. Tu, u progu naszego przybytku, święta Łucja oślepiła się własnymi dłońmi, by nikt nie zechciał skalać jej czci. Tu, zakłuta mieczem, wreszcie skonała, otrzymawszy ostatnie namaszczenie z rąk przypadkowego chrześcijanina. Nagle staje przede mną upiorna postać niewiasty. Kroczy ku mnie w sukni uplecionej z kości i zagląda mi w duszę pustymi oczodołami. Przed sobą, na srebrnej tacy, niesie dwie gałki oczne, śledzące każdy mój ruch.
– Odejdź, synu. Opuść Syrakuzy i wracaj, skąd przybyłeś – mówi martwym głosem. – Członki ojca w piach wyrzuć albo ciśnij w morze, gdzie ich miejsce. I zapomnij. Zapomnij. Zapomnij.
– Spodziewałem się tu ciebie, Neftydo – odpowiadam surowo. – Nie opłakiwałaś mego truchła, nie szukałaś mych członków, które morderczy Set rozrzucił po świecie, a teraz stajesz na drodze naszemu synowi?
– Minął czas sądów. Minął czas sprawiedliwości. Pogódź się z tym. Daj temu pokój.
– Po moim trupie.
– Twój trup dawno ostygł i popadł w niepamięć. Nikt na ciebie nie czeka. Nikt nie pragnie.
– Odejdź, Neftydo. Starczy mi sił, by cię złamać.
Niewiasta spuszcza głowę, krew spływa na bruk z pustych oczodołów.
– Żegnaj, mężu. Lecz pamiętaj: Póki władam śmiercią, ty do życia nie wrócisz.
Kobieta znika, po chwili nie ma już śladu jej przedziwnej obecności. Znów stoję naprzeciw burdelu. Twarze załogantów, Francisca, José i krępego Mulata zwrócone są w moją stronę. Zamtuzowy stróż unosi wysoko prawą, kosmatą brew i patrzy pytająco na mych amigos.
– Były mnich, z zakonu uciekł. Wizje ma, Maria Magdalena go nawiedza. – Zakłopotany Francisco puszcza do Mulata oko.
– Pieniądze macie?
– Mamy. – Francisco potrząsa mieszkiem.
Stróż wzdycha i wzrusza ramionami, po czym usuwa się nam z drogi. Wchodzimy do środka, gdzie w mig otula mnie dusząca mgiełka perfum. U progu wita nas okrąglutka matrona w powłóczystej chabrowej sukni. Dawno nie widziałem kwiatów. I tego, co tak skromnie zakrywa dekolt wyuzdanego przyodziewku. Kobieta o wdzięcznym imieniu Lucrezia prowadzi nas krętymi schodami na górę, gdzie oczekują dziewczęta.
Lecz nie mam co myśleć o zaspokojeniu chuci. José bez słowa sadza mnie na czerwonej cassapance w korytarzu. Jest czerwona, jak ściany, fotele i ciężkie kotary w oknach. José przysiada obok mnie, widać niechętny igraszkom, i patrzy z niesmakiem na Francisca, który znika właśnie za drzwiami jednej z komnatek.
De Toledo zabawia w alkowie dłużej niż marynarze, którzy szybko załatwiają sprawy, wchodząc nawet po dwóch naraz, by co rychlej zaspokoić żądze. Mnie zostaje gapić się w zamknięte drzwi i marzyć, że oto czekam na swą kolej, a gdy ta nadchodzi, wkraczam dumnym krokiem do środka i oddaję się słodkiej rozpuście. Wnet jednak fantasmagorie te przecina wspomnienie ślepej niewiasty i jej rozmowy… ze mną? Ze świętym? Nic nie pojąłem z tamtej dysputy, a mój patron milczy, nieskory do zwierzeń. Kim była niewiasta imieniem Neftyda? Kim jest Set i kogo zabił?
– Pani Lucrezio – zagaja ostrożnie José – czy odkąd sięga pani pamięcią, morze wyrzuciło na syrakuski brzeg wrak jakiegoś okrętu? Jesteśmy badaczami z Brescii i poszukujemy pewnej weneckiej fregaty.
– I szukacie jej pod moim dachem? – Kobieta uśmiecha się szeroko, jak żaba. – Cóż, wiele pięknych fregat u mnie. Pod pełnymi żaglami. – Chichocze.
– Ad rem, miła pani. Proszę.
Lucrezia poważnieje.
– Wyglądam wam na wielbicielkę wraków? Co jeszcze? Może na zwiedzanie ruin was zabrać?
– Wybacz, pani, nie chciałem…
Drzwi jednej z komnat otwierają się z hukiem.
– I żebym cię tu więcej nie widziała, podła świnio! – wrzeszczy kurtyzana, wypychając na korytarz nagiego młodzieńca o bujnej, kruczej czuprynie.
Lucrezia czerwienieje na twarzy i dziarskim krokiem rusza w stronę wyrzuconego.
– Ależ Amelio najdroższa! – Młodzian dobija się do drzwi i szarpie klamkę. – Mówiłem, że dopłacę za tę igraszkę! Mam pieniądze, mam obrazy! Dałbym ci, czego tylko chcesz! Nieba bym ci przychylił!
– Wynocha, Minniti – syczy matrona. – Znowuś ją wbrew woli przyduszał, hę?! – Popycha młodzieńca na ścianę.
– Zostaw mnie, ty Meduzo! Wiesz, kim jestem?! Wiesz, kogo znam? Sam Caravaggio błaga mnie o pozowanie! Za jedno jego dzieło, a wierz mi, w domu mam ich kilka, kupiłbym cały ten zawszony przybytek! Jak mi Bóg miły, kazałbym wam moje soki z podłogi zlizywać! – wrzeszczy, nie dbając nawet o zasłonięcie sterczącej męskości.
José wyrywa naprzód i doskakuje do młodego bluźniercy. Chwyta go za czarną grzywę i ciągnie w dół, gdzie anielska twarzyczka spotyka twarde jak głaz kolano. Młodzian zatacza się chwiejnie, krew tryska z rozbitego nosa. José idzie za ciosem. Krogulczym uściskiem wpija grube paluchy w kark Minnitiego, przygina go do ziemi i prowadzi przed sobą jak skamlącego kundla.
– Kapitanie, wyciągnijcie mego compadre z pierwszej komnaty, jeśli łaska – poleca srogo. – Panowie marynarze… – zwraca się do reszty załogi, znacząco spoglądając na mnie.
Mają mnie pilnować. Ci z załogantów, którzy załatwili już, co było do załatwienia, układnie potakują. Tymczasem José sprowadza Minnitiego po schodach, roztrącając przy tym stale napływających do zamtuza klientów. Nawet Mulat, który wszedł na półpiętro zwabiony krzykiem, nie staje mu na przeszkodzie.
– Bierzcie, zanieście mu to, by z gołym zadem po mieście nie biegał! – krzyczy kurtyzana i ciska w moją stronę turkusowymi pludrami. Ciżem jednak ani koszuli nie zwraca.
Nikt nie jest skory do uprzejmości, podnoszę więc odzienie i zbiegam na dół, niezatrzymywany przez nikogo. Wyszedłszy z przybytku, patrzę w lewo i prawo, lecz nigdzie nie dostrzegam José. Obchodzę róg kamienicy i dębieję. Minniti klęczy na bruku i łka, patrząc prosto w lufę pistoletu.
– Przeproś, bluźnierco! – grzmi José. – Przeproś albo żywcem zaciągnę cię do Maniace! Ponoć piękne tam mają lochy, Inkwizycja sobie chwali.
– Panie, wybaczcie! Ja nie… nie myślałem… nie myślałem, co mówię. Przepraszam! – krzyczy Minniti.
– Boga przeproś, nie mnie.
Młodzian wznosi oczy ku niebu i składa dłonie jak do modlitwy.
– Wybacz mi, Boże, bo zgrzeszyłem! Wybacz!
Taki młody, a cuchnie śmiercią. Starą, zatęchłą śmiercią. Cuchnie Neftydą.
Kim jest ta upiorna niewiasta? Czemu zwiecie mnie synem? I co, u licha, ma do tego ten zapijaczony szczeniak?!
Nie pora na to. Nie pora.
Po co byliśmy w Rzymie, skoroś wiedział, że relikwia tkwi tutaj?
Sprawiasz mi przykrość, niewierny Tomaszu. Czy cię kiedyś zawiodłem?
Nigdy.
Więc zapytaj chłopca o mumię.
Ale…
Pytaj!
Podchodzę, ciskam pludrami w twarz Minnitiego i nachylam się ku niemu.
– Fregata San Trifone di Cattaro. Gadaj, co wiesz.
Młodzian patrzy na mnie bez zrozumienia. Wymierzam mu siarczysty policzek. Czuję, jak budzi się we mnie dawne zwierzę.
– Fregata San Trifone di Cattaro z relikwią na pokładzie. Zatonęła pod Lepanto, morze oddało wrak. Tutaj, w Syrakuzach. Widziałeś go? Widziałeś relikwię? – pytam zimnym tonem inkwizytora.
Minniti błądzi wzrokiem po mej twarzy. Chwytam go za szczękę i ściskam aż do białości palców.
– Nie zabierzemy cię do Hiszpanów. Zabierzemy cię na dno morza, syneczku.
– Znam… znam jednego malarza – szepce. – Artysta marny, ale bogaty z domu, to i stać go na mrzonki o wielkiej karierze. Bredził coś o wraku, o trumnie zdobnej w szlachetne kamienie i okutej złotem. Ponoć ją malował, a trup śpiący wewnątrz był mu modelem.
Patrzymy na siebie z José.
– Imię i nazwisko – rzuca, jakby przypomniał sobie swą rolę.
– Ranuccio Tomassoni. Ale jest tu przejazdem, musicie się spieszyć, jeśli chcecie go dostać.
– Gdzie się zatrzymał?
– Nie wiem.
Mocniej zaciskam palce.
– Przysięgam! To żaden mój amico, żaden kompan! – krzyczy rozpaczliwie. – Raz go spotkałem. Dumał przy źródle z gąsiorem wina i łasił się do przechodniów, by z nim wypili. A że miękkie mam serce, przysiadłem.
Puszczam go i ściskam dłoń w pięść. Stare palce trzeszczą, strzelają stawy. Odwykły.
– Będzie tam? – indaguje José.
– Niewykluczone. Źródło daje mu inspirację.
– Jakie źródło?
– Aretuzy, rzecz jasna – wtrąca Francisco, który stoi oparty o mur zamtuza i uśmiecha się do nas szyderczo. – Cóż to, mitów żeście nigdy nie czytali?
Podchodzi ku nam i odpycha mnie jak pachołka. Pochyla się nad Minnitim, który nie zdążył jeszcze dobrze uspokoić nerwów.
– Sprawdzimy te rewelacje. Póki co, radzę nie opuszczać miasta. Wolałbym nie brać odwetu na twych rodzicach ani świeżo upieczonej małżonce. Ech, co ja plotę. Pewnie, że bym wolał. – Obraca się na pięcie i odchodzi, gestem każąc nam iść jego śladem.
Najwyraźniej i on nie pierwszy raz jest w Syrakuzach.
***
– Zaprawdę, aż dziw bierze, że żaden z was nie słyszał o Źródle Aretuzy. Zdrajcę to jeszcze rozumiem, innymi sprawami sobie głowę zaprzątał. Na przykład… zdradzaniem Hiszpanii – kpi Francisco. – Ale ty, José? Toć to elementarz.
– Miło, że masz choć jedną rzecz, która wywyższa cię ponad mnie. Przykro było patrzeć, jak cierpisz, nie mogąc mi w niczym dorównać – odcina się José ponuro.
De Toledo milknie, przyspiesza kroku. Może po to, byśmy nie dostrzegli, jak spąsowiał na twarzy.
– Skąd wiedziałeś, że ten Minniti ma tu żonę? – José, w przeciwieństwie do Francisca, nie chowa urazy.
– Dziwki coś o tym labiedziły, a że do ucha wpadło, to wykorzystałem – odburkuje de Toledo, wzruszając ramionami.
Mija nie więcej jak kwadrans, gdy z labiryntu kamieniczek wychodzimy na otwartą przestrzeń, gdzie srebrzy się tafla akwenu, tylko murem odgrodzonego od przestworu morza szumiącego tuż za ścianą. Źródło Aretuzy obficie porasta osobliwa, nieznana mi zupełnie roślina, krzew złożony z setek zielonych główek przywodzących na myśl lwie grzywy.
– Cóż to, u licha? – pytam sam siebie.
– Papirus – stwierdza pewnie Francisco, kierując słowa nie do mnie, lecz do José, którego zupełnie nic rośliny te nie obchodzą. – Jedyny w Europie. Ponoć. Krztyna Egiptu na hiszpańskiej ziemi.
– Egipt jest, lecz Tomassoniego brak – José kopniakiem strąca pusty gąsior w wodę.
– Uważaj! Rzecz wrzucona w toń Źródła wypływa ponoć w Grecji, u brzegów Alpheusu – mówi ze śmiechem Francisco. – Może by wepchnąć tam naszego więźnia? Najlepiej z kotwicą przywiązaną do stóp…
– Trzeba wrócić do Minnitiego, nie będziemy tu siedzieć po próżnicy. Nagle się nam malarzyna nie objawi – stwierdza José po chwili namysłu.
– Minnitiego mamy w garści. Posłałem za nim jednego majtka.
– Mądrze.
– A jakże. – Francisco uśmiecha się drwiąco.
– Więc czekamy? – pytam.
– Czekamy. A nuż Tomassoni przyjdzie. Weźmiemy go na spytki i, zależnie od ich wyniku, pójdziemy po Minnitiego albo wrócimy z relikwią na bryg – ordynuje José.
Nikt się nie sprzeciwia.
***
Moi towarzysze krążą wokół Źródła nie wiem którą już godzinę. Mnie zostawili na brzegu Źródła, tuż przy murze. Mają na mnie oko, widać porozumieli się co do incydentu, gdy swobodnie i z gracją wybiegłem z zamtuza. Mogłem wtedy dać nogę. Dlaczego tego nie uczyniłem? Coraz częściej łypię okiem w ciemną toń Źródła, mierzwiąc palcami jej spokojną taflę. A gdybym tak wskoczył? Czy wyłonię się w Grecji? Wolny?
Jesteś wolny.
Nie. Jestem kundlem na postronku. Może to jedyna szansa? Może zaraz wepchną mnie w kajdanach na bryg i pożeglujemy z powrotem do Hiszpanii? Nie chcę… nie wrócę do celi!
Nie wrócisz, Raymondzie. Nie wrócisz.
Skąd mogę wiedzieć? Wodzisz mnie za nos, nie uchylając rąbka tajemnicy. Zaczynam myśleć, że sprzyjasz mym oprawcom, święty Bakchusie. Bo nic nie robię, li tylko wypełniam rozkazy króla.
Nie, szakalu, wypełniasz wyłącznie moje. Zaufaj mi, wkrótce ostatecznie wyzwolisz się z oków.
Byłem wolny, nim zacząłeś do mnie przemawiać. To za twym poleceniem zag… zamordowałem Juana de Austrię. Dla twojej relikwii.
Nie każdy mord jest grzechem. Tym jednym zabójstwem zmazałeś z siebie tyle niegodziwości, że nie zdołałbyś zliczyć.
Bóg tak nie działa… Bóg jest miłosierny!
Egipcjanie mogliby się nie zgodzić.
Ale…
Milcz! Nie tobie podważać me święte słowo! Skup uwagę, postępuj mądrze. Koniec jest bliski.
Z uliczki naprzeciw Źródła chwiejnym krokiem wyłania się kędzierzawy rudzielec. Czka głośno, co rusz przechylając skromny gąsiorek. Odziany jest dostatnio, w jakiś dublet, o ile mnie oczy nie mylą. To musi być Ranuccio Tomassoni.
Francisco niczym duch zakrada się za jego plecy i odprowadza nieświadomego aż do brzegu Źródła. Tymczasem José nadchodzi od flanki, wyłania się z cienia i staje oko w oko z pijanym. Ten kamienieje, niczym żona Lota, i patrzy tępo na rosłego męża. Francisco przywiera do grzbietu ofiary, zapewne grożąc sztyletem jej kiszkom.
– Panowie, jestem goły. Ani jednej monetki przy mnie nie znajdziecie. Możecie sprawdzić, jeśli z was niedowiarki – zapewnia bełkotliwie rudzielec, kołysząc się jak stara łajba podczas sztormu.
– Wyglądam ci na rabusia? – Francisco podtyka mężczyźnie pod nos pięść, gdzie rubinem łyska rodowy pierścień.
– Czegóż więc chcecie? W jaką kabałę wpędził mnie znów Minniti?
– Ach, więc trafiliśmy… – stwierdza z ulgą José i częstuje Tommasoniego kopniakiem.
Kolano ugina się pod malarzem, który pada na bok. José kuca przy nim i unosi mu głowę za rude loki.
– Fregata San Trifone di Cattaro. Śpiewaj.
– Wiedziałem! Wiedziałem, że będzie z tego awantura! Mówiłem: Oddaj relikwię do katedry, oni będą wiedzieć, co czynić. Może nawet dostaniesz nagrodę. A on nic! Że malować trupa będzie, mówi. Że mu się udał znakomicie, że na tle zbutwiałych desek wyglądać będzie jak u Caravaggia!
– Kto, na Boga? Kto tak mówił? – indaguje Francisco.
– Minniti, a któżby inny? Ten bawidamek, ta moczymorda ohydna! Niech no ja go dorwę! – krzyczy, siadając na bruku, José zdążył go bowiem puścić.
– Więc to nie wy znaleźliście wrak? Nie wy malujecie go, by pchnąć naprzód swą marną karierę?
– „Marną karierę”?! – prycha Tommasoni.
– Takich słów użył Minniti.
– Widzieli go! Marną karierę! Zapozował parę razy wielkiemu mistrzowi i mu się w głowie pomieszało! Wielki Boże, Minniti: malarz wszech czasów! – Śmieje się opętańczo z przerwami na czkawkę.
– Gdzie go znajdziemy?
– Skoroście go o relikwię indagowali, to pewnie pognał do Ucha Dionizjusza, by ją stamtąd zabrać.
– Ucha Dionizjusza? – Francisco marszczy brew.
– Ponoć Caravaggio zwie tak tutejszy kamieniołom. Chwytliwe, przyznacie.
– Niezbyt. – José wzrusza ramionami. – Gdzie to Ucho?
– Straż idzie – szepcze Francisco. – Puśćmy go. Ja wiem, gdzie to. Byłem już raz w Syrakuzach. Pozwiedzać.
– Może nawiać…
Francisco patrzy to na José, to na pijanego jak bela malarza. Jasne jest, że Tommasoni nigdzie się stąd nie ruszy.
– Panowie! – woła za nami, gdy w pośpiechu oddalamy się od Źródła. – Nie pokiereszujcie go zbytnio! Zostawcie coś dla mnie!
Spoglądam przez ramię na kilka ciemnych postaci, które Francisco wziął za strażników. Coś mi mówi, że się pomylił.
***
Ucho Dionizjusza. Esowaty kształt w istocie przypomina ludzką małżowinę, nie czyni to jednak wejścia do jaskini mniej upiornym. Przeciwnie. Jęki, szmery i szepty, które dobiegają z jej głębi, skutecznie odwodzą mnie od zanurzenia się w trzewia dawnego kamieniołomu. I więzienia, jak oznajmił Francisco, sugerując, że to miejsce dla mnie.
Wkraczamy w mrok. Francisco idzie pierwszy, trzyma w ręku pochodnię. Wysokie, nagie ściany jaskini napawają mnie lękiem. Takie ogromne, takie zimne… Myśl, że mogą się zawalić, nie daje mi spokoju. Zniosłem dwie dekady więzienia, lecz śmierci głodowej w zawalonej pieczarze nie potrafię sobie wyobrazić.
Zagłębiamy się bardziej i bardziej, skręcamy w czarne jak noc odnogi kamieniołomu. Wciąż towarzyszą nam szepty. Są coraz głośniejsze i wyraźniejsze, lecz nadal umyka mi ich sens. Groza jaskini odbiera swobodę myśli.
Pospiesz się, szakalu. Jesteśmy tak blisko. Tak… blisko…
– O święty, jak dobrze cię mieć. – Szept nagle brzmi zupełnie zrozumiale. – Jak dobrze mieć patrona przy sobie. Mówili, że bluźnię, że Boga obrażam. Dasz wiarę? Głupcy… Głupcy, dali się zwieść jak dzieci. Mnie bluźnierstwo zarzucać… Mnie, który z zachłannych odmętów na brzeg wyłowił świętego…
Patrzymy na siebie znacząco, każdy z nas rozpoznaje głos Minnitiego. Brzmi inaczej, bardziej złowrogo, bardziej szaleńczo. Lecz to nadal Minniti. Chłopak, którego mieliśmy w garści. Moi amigos dobywają broni. Mnie pozostaje zacisnąć dłonie w pięści. Przywarłszy grzbietami do ściany jaskini, ruszamy naprzód, wiedzeni mamrotaniem Minnitiego i odgłosem szurania. Za załomem wyraźniej dostrzegam dzikie pląsy ogniska odbite na gładkiej skale. Szuranie jest coraz bliżej.
– Zabiorę cię do Rzymu, do Caravaggia. Tam będą warunki do malowania. Nie to, co tu. Jak nie rodzina, to żona głowę zawraca. Żadne dzieło w Syrakuzach nie powstanie! Tak… Święta Łucja czuwała, doprowadziła mnie do ciebie, ochroniła przed zbójcami. Lecz Rzymu nie sięga jej władza. Tam ty mnie otoczysz opieką.
José wyskakuje zza ściany, by zagrodzić Minnitiemu drogę, lecz potyka się o coś leżącego w przejściu. Sztylet grzechocze na kamieniach, przydybany Minniti bierze nogi za pas. Francisco puszcza się za nim w pościg, zabierając z sobą jedyną pochodnię.
José po chwili wstaje, otrzepuje ubranie i znika w komorze, z której drapaka dał Minniti. Po chwili wraca z odpaloną od ogniska żagwią i oświetla zwłoki. Poznaję znajomego majtka. Z jego szyi wciąż sączy się krew.
– Chodź. Powiesz mi, czy gra warta była świeczki. – José popycha mnie lekko w stronę komory.
Jeden rzut oka wystarcza, bym znał odpowiedź. Mumia spoczywa w pięknej, rzeźbionej na kształt człowieka trumnie, która aż razi mnogością klejnotów i szlachetnych kruszców. Spod odchylonego wieka wyziera spowite w bandaże ciało o osobliwej zielonej barwie. Twarz i dłonie są odsłonięte, nie znać na nich upływu czasu. Gdybym nie wiedział, że patrzę na trupa sprzed wieków, i gdyby nie to, że licu brakuje oka, ucha i warg, pomyślałbym, że oto patrzę na człeka zmarłego nie dalej jak wczoraj. Lecz czy to naprawdę święty Tryfon z Kampsady? Widziałem ryciny, znam jego atrybuty. Tymczasem mumia na głowę wetkniętą ma egzotyczną koronę, przywodzącą na myśl okazały dzban, zaś w zielonych dłoniach ściska odpowiednio bicz i coś na kształt berła. Nijak nie pokrywa się to z obrazem świętego, jaki zapamiętałem.
– To… nie on? – pyta ostrożnie José.
To ja, mój szakalu. Wynieś mnie stąd, byle rychło.
Ty? Nie pojmuję. Szukaliśmy świętego Tryfona z Kampsady, nie świętego Bakchusa!
Zrozumiesz. W swoim czasie pojmiesz wszystko. A teraz zasuń wieko i zabierz mnie stąd.
– To on. – Kiwam głową niepewnie.
– Pewnyś?
– Tak. Zabierzmy go stąd.
Razem dźwigamy ciężkie wieko i nakrywamy nim mumię. Odnajdujemy złote uchwyty i podnosimy trumnę, dysząc i sapiąc już po paru krokach. Doprawdy ciekaw jestem, jak Minniti chciał w pojedynkę przenieść relikwię.
Palce mi mdleją, gdy wychodzimy na powierzchnię. Ucho Dionizjusza długo jeszcze rozbrzmiewa echem naszych kroków. Kładziemy trumnę na ziemi. Jak okiem sięgnąć, nigdzie nie widać Francisca ani Minnitiego. Przysiadam na wieku.
– Co teraz? Czekamy? Idziemy dalej?
Idź, choćbyś miał ciągnąć sam. Idź!
Z wieka strąca mnie na ziemię wizja. Kobieta o wyłupionych oczach idzie w moją stronę. Kościana suknia grzechocze, wyłożone na srebrnej tacy gałki szklą się od łez. Neftyda ma zbolałą twarz, jej blade wargi drżą, gdy przemawia:
– Ostrzegałam, mój synu. Czas Ozyrysa przeminął, jako i czas Anubisa. Tylko ja trwam wciąż, albowiem śmierć jest wieczna. Sprawiedliwość pokrył kurz i niech tak pozostanie.
– Ale ja chcę sprawiedliwości! Domagam się jej, słyszysz?! Nie łaknę śmierci, nie teraz, nie dziś! Mam całe życie przed sobą!
– Za sobą, mój synu. Minęły twoje najlepsze lata. Nie wrócą już, choćbyś krzyczał i płakał.
– Kłamiesz! Spójrz, jestem wolny jak ptak! Wszystko mogę, nic mnie już nie pęta! Zrzuciłem łańcuchy!
– Synu… – Neftyda podchodzi ku mnie, z czułością gładzi mój policzek. – Rozkują cię z kajdan, dopiero gdy oddasz ducha. – Zanosi się głośnym szlochem, który przypomina mi płacz matki na wieść, że wstąpiłem do tercios.
– Precz! Precz, precz, precz! – wrzeszczę, a Neftyda znika.
Mocne szarpnięcie przywraca mi zmysły.
– Wstawaj, mamy towarzystwo – warczy José.
Podnoszę się z ziemi i patrzę naprzód. Ścieżką zmierza ku nam czterech jegomości. Głowę daję, że tych samych, których widziałem przy Źródle Aretuzy. Dostrzegam w ich dłoniach kordelasy, jeden dzierży arkebuz. Białe pióra w ich kapeluszach kładą się na wietrze.
José staje w rozkroku, obie dłonie ma zajęte orężem. Z pożałowaniem patrzę na różnicę sił. Gdzież sztylecikowi mierzyć się z klingami nachodźców? Gdzież pistolecikowi do arkebuza? Wiem, że nas zasieką. Zasieką i nafaszerują kulami.
– Masz jeszcze jakąś broń? Choćby kawalątek stali…
José patrzy na mnie spod zmarszczonych brwi, rozważa coś w myślach.
– Ręka już nie ta, ale swoje w tercios odsłużyłem.
Sięga do cholewy i rzuca mi drugi sztylet o ostrzu jeszcze krótszym niż to, które sam dzierży. Wykałaczka. Na Boga, zginę z wykałaczką w ręce!
Orężni panowie stają przed nami. Z marszu poznaję hiszpańskie gęby, nie muszą się nawet przedstawiać.
– Opuśćcie to żelastwo, señores – poleca jeden z nich, pewnie przywódca. – Szkoda przelewać dobrą, hiszpańską krew. Bo i o co? O zasuszone truchło?
– Kim jesteście? – pyta José przez zaciśnięte zęby. – I od kogo?
Mężczyzna kręci cienkiego wąsika, uśmiech nie schodzi mu z twarzy. Jesteśmy dlań, widać, wspaniałą rozrywką.
– Od kogoś, kogo życzeniem jest, aby święty Tryfon nie opuścił Syrakuz. A już na pewno, aby nie dotarł do el Escorial.
– Chcecie śmierci własnego króla?! Tego, który powiódł nas w złotą erę rozkwitu? Czyście rozumy postradali?!
– Umrze król, namaścimy nowego. Syn przerośnie ojca. Jak to się mawia? Do trzech razy sztuka?
– Filip III to jeszcze smarkacz. Naprawdę widzisz w nim władcę? Ja dostrzegam rychły upadek.
– Nie musi władać sam, prawda? – Mężczyzna uśmiecha się jeszcze szerzej, choć nie sądziłem, że to możliwe. – Doradcy bywają niezastąpieni…
Nagle José wybucha śmiechem, czym wprawia w osłupienie zarówno mnie, jak i intruzów.
– Najął was markiz? Wielki Francisco Goméz de Sandoval y Rojas łudzi się, że po śmierci króla zagarnie Hiszpanię w swe chciwe łapska? Mój Boże, toż to krotochwila dekady! – parska.
– Zgadłeś – przyznaje tamten, po czym zdradziecko unosi kordelas.
José odskakuje, ja też cofam się o dwa kroki. Arkebuzer odpala lont broni. Zaraz gruchnie z niej w któregoś z nas. Doskakuje ku mnie młodzian z kordelasem. Macha nim, jakby się od much opędzał. Widzę niewprawione ramię, sztywny nadgarstek, postawę, za którą ojciec wygarbowałby mi skórę. Szczeniak myślał pewnie, że ze starcem pójdzie mu łatwo. Teraz nie myśli już nic, ze sztyletem po rękojeść wbitym w oko. Arkebuz wypala, lecz chybia mnie o dobry łokieć. Wyzbyłem się sztyletu, znów zostają mi pięści, a drugi mąż z kordelasem naciera, zostawiwszy dowódcę na pastwę José. Mój amigo walczy jak lew. Na zmianę łupie adwersarza sztyletem i kolbą pistoletu, unika pchnięć, nurkuje pod ciosami kordelasa. Nie byle rębajłę wysłał ze mną król.
Dosięga mnie wrogie ostrze, przecina len koszuli i szarawą skórę. Płytka ranka, a piecze jak diabli. Lecz nie czas utyskiwać. Czas na gibkość młodzieńca, którym przecież jestem. Unikam porządnego pchnięcia. Wiem już, że usiłuje mnie porąbać zawołany fechmistrz. Arkebuzer rezygnuje z ognia, zmienia chwyt i flankuje José. Rzadko widzę, co się z nim dzieje, mam swoje zmartwienia. Jestem coraz słabszy, coraz rozpaczliwszy w uskokach i unikach. Wróg ma złe spojrzenie, obnaża zęby jak wściekły pies. Chce mordu. I chyba nie trzeba by mu zań płacić.
Wyzyskuję amok przeciwnika, kopniakiem obalam go na kolana i czmycham. Biegnę w stronę miasta, gdzie strażnicy, świadkowie i labirynt uliczek. Oglądam się tylko raz. Kolba arkebuza akurat roztrzaskuje głowę José, a ostrze kordelasa wieńczy krwawe dzieło. Serce wali mi jak oszalałe, nogi poczynają się plątać. Słabe mam ciało, gnijący zewłok starca. Wiem, że nie zdołam uciec.
W ciasnej uliczce wpadam na Francisca. Zziajany, patrzy na mnie z obłędem w oku.
– Was też gonią? – pyta. Z czoła spływa mu krew.
Kiwam głową. Za plecami słyszę kroki. Wrogi szermierz staje u wlotu ulicy, gdzieś zgubił kapelusz, gdzieś podział się jego płaszcz. Idzie, kroczy ciężko jak rozeźlony buhaj. Francisco wpycha się między mnie a niego. W dłoni dzierży rapier o pięknym koszu. Zdobyczny, a więc walczył z kimś i zwyciężył. Z drugiej strony uliczkę zagradzają dwaj czarno odziani mężowie, arkebuzer i szermierz.
Zabij. Zabij go, tylko w tym twój ratunek.
Nie! To jest nie po bożemu!
A Antwerpia była?
Przestępuję z nogi na nogę, nie chcę znów plamić rąk krwią bezbronnych. Chcę do nieba!
On nie jest bezbronny.
Właśnie! A ja nie mam choćby sztyletu!
Szakalu… mój szakalu… przypomnieć ci Juana de Austrię?
Przełykam ślinę. Wróg nadciąga, jest coraz bliżej. Francisco rusza do ataku. Słusznie widzi szansę w pokonaniu jednego zamiast dwóch adwersarzy. Nie widzi za to, jak rozdziawiam szczęki. Chwytam go za czarną czuprynę, odginam w tył kark. Wpijam się zębami w miękką szyję i rwę tkankę jak wygłodniały ryś. Krew zalewa mi gardło, ścięgna wchodzą między kły. Francisco próbuje mnie sięgnąć, raz po raz dźga na ślepo rapierem, lecz chybia. W końcu miękną mu nogi, pada na bruk, jego życie gaśnie. Rękawem ocieram krew z twarzy i kłaniam się nadchodzącym.
– Ty jesteś tym… tym więźniem? – Wysoki jak tyczka szermierz patrzy na mnie uważnym wzrokiem. Z trudem kryje obrzydzenie.
– Ja.
– Nie kochasz ty króla, co? – pyta rubasznie jego kompan, sędziwy arkebuzer z warkoczykiem, któremu nic a nic nie przeszkadza, jak obszedłem się z niedawnym kompanem.
– W gębę bym mu napluł.
– Nie ty jeden, nie ty jeden. – Strzelec klepie mnie po ramieniu. – Przystań do nas, przystań do markiza Sandovala. Trzeba nam takich barbarzyńców.
– Przystanę.
– Zuch chłopak! Zatem wracajmy do Raula i Maurizio. Pewnie nadal mocują się z trumną.
Ruszamy żwawo w stronę Ucha, najemnicy nie chcą widać spotkać strażników.
– Zdradźcie mi, drogi… – zagaja znów arkebuzer.
– Raymondzie.
– Zdradźcie mi, Raymondzie, czy ci dwaj głupcy naprawdę wierzyli, że zdołają uratować króla? Że na wrzody i parchy pomoże trupi okład?
– Król wierzy. To im wystarczało, jak mniemam.
– A tobie?
– Nie miałem nic do powiedzenia. Aż do… teraz.
Stajemy przed Uchem Dionizjusza. Herszt najemników siedzi na wieku trumny, arkebuzer stoi tuż obok. Patrzą ku nam bez krzty wesołości. W trawie leży okaleczone ciało José i zakłutego przeze mnie młokosa.
– Nowy zaciężny! – krzyczy najemnik z warkoczykiem, znów klepiąc mnie w ramię. – Zagryzł de Toledo!
– Co? – Przywódca podrywa się z miejsca. – Co zrobił?
– Zagryzł.
Herszt podchodzi bliżej, staje przede mną i świdruje mnie małymi, świńskimi oczkami. Są czarne jak dwa węgielki. Czarne i martwe.
– A ja cię znam – orzeka. – Tyś przecie w Antwerpii był, heretyków dźgał, nagrodę za skuteczność dostał. Mylę się?
– Nie – przyznaję.
– Swój chłop! – Wymierza mi radosnego kuksańca. – Nagrodę żeś mi sprzed nosa sprzątnął! Ile to było? Stu heretyków trupem położonych?
– Stu.
– Ha! Tyle lat, a pamięć nie rdzewieje! Ja o dziesięć łbów mniej. Ale piękne to było polowanie, dobry Boże. W życiu tak dobrze mi się nie rąbało. Nawet z armaty do paru wygarnąłem! – krzyczy, a oczy mu skrzą. Okrągła, tłusta twarz promienieje. – No, ale pora na nas. Dołączasz do nas, jak rozumuję?
– Nie inaczej.
– Doskonale! Inaczej musiałbym cię zabić. – Rechocze, a jego głos niesie się echem w Uchu Dionizjusza. – Chłopcy, bierzcie trumnę i wracamy na statek. Nic tu po nas. Strażnicy pewnie już węszą.
***
Nadciąga świt. Niesiemy trumnę do Castello Maniace, choć nie pojmuję czemu. Dwóch najemników po drodze schodzi na pokład statku. Herszt i mnie sugeruje, abym znalazł sobie miejsce w mesie, lecz oponuję. Na moje barki spada ciężar niesienia trumny. Dźwigamy go razem z arkebuzerem, który powalił José. Herszt kroczy obok, wciąż weseli się z naszej wspólnej służby. Widzi we mnie kompana, może i prawą rękę, kto wie. Nie schlebia mi to ani trochę.
W ustach wciąż czuję krew Francisca, choć spluwam co kilka kroków. Nie mogę znieść tego smaku, zdzierżyć myśli o haniebnym czynie. Trzeba było walczyć z nim ramię w ramię, odeprzeć atak lub zginąć. Nie jak tchórz, jak kanalia najplugawsza wbijać mu nóż w plecy. Może i traktował mnie jak psa, lecz wciąż był katolikiem. Może i służył Filipowi II, ale wciąż był człowiekiem.
– Dlaczego nie porzuciliście trumny przy kamieniołomie? – wystękuję pytanie, bark drętwieje mi już z bólu. – Sądziłem, że chcecie ją zabrać z sobą, a wy oddajecie… komu właściwie?
– Mam na relikwię kupca. Jeden kapitan garnizonu dobrze żyje z joannitami. Za parę florenów zgodził się być łącznikiem między Syrakuzami a Maltą.
– I to tak pod bramę forteczną zaniesiemy? Nie kryjąc się wcale?
– Nie kryjesz się, nie wzbudzasz podejrzeń. Butą wiele można zdziałać. – Uśmiecha się chytrze.
Po raz wtóry tej nocy mijam Piazza Duomo. Tym razem jednak nie zbaczam do przybytku Łucjanek. Idę prosto do fortu, gdzie czeka Hiszpania z szeroko otwartymi ramionami. Zaraz mnie nimi ściśnie, pogruchocze kości, wyżnie ducha z ciała, a plugawy zewłok ciśnie w morze.
Zaiste, chwalebny czeka mnie koniec. Jeśli nie dziś, jeśli najemnicy nie zechcą sprzedać mnie wraz z trumną, to jutro. Są boleśnie naiwni. Markiz Francisco Goméz de Sandoval y Rojas byłby skończonym głupcem, gdyby pozwolił im żyć. Oto wydali tej nocy wyrok na króla. Zabili go skrytobójczo, jako marionetki w spisku wielkich możnych. Tacy nie żyją zbyt długo. Mało komu dany jest los Pappacody.
Nie chcę iść razem z nimi na dno. Nie chcę, by mięsem z moich kości syciły się ryby. Nie chcę konać w mękach, otruty jadłem czy napitkiem. Nie chcę zginąć w ciemnym zaułku. I nie chcę sczeznąć po kolejnej dekadzie w lochu.
Nie chcę.
Więc nie zginiesz i nie sczeźniesz.
Wyzbyłem się złudzeń.
Od kiedy to z ciebie człek słabej wiary? Dotknij mych ust, przetocz moje oko w swoich palcach. Jestem tu, Anubisie. Jestem przy tobie. Bądź gotów, gdy znów przemówię.
Strach plącze mi nogi. Tej nocy wszystko stanęło na głowie. Przez lata nie wiódł mnie żaden święty, szeptane do ucha słowa nie pochodziły od Boga. Nie mam… nie mam szans na zbawienie. Tyle lat żyłem nadzieją, że przyjdzie szansa odkupić winy. Że dwie dekady w lochu miały swój cel, jako i cel miało zabójstwo Juana de Austrii, kolejnego z krwawych namiestników Niderlandów. Pokuta. Zmazanie grzechu ślepej, bezrozumnej rzezi na bliźnich. Na kłutych piką niewiastach, na rąbanych kordelasem dzieciach, na dziurawionych pistoletem starcach. Oto ja – przykładny katolik w umazanym krwią, potrzaskanym zwierciadle.
Zbliżamy się do Źródła Aretuzy. Tuż przy nim półleży Tommasoni. Obraca gąsior w palcach, nadstawiając go pod pierwsze promienie słońca. Wstrząsa nim i nasłuchuje, widać zdziwiony pustką naczynia. Siada na widok naszego pochodu. Marszczy rude brwi, mruży oczy. Poznaje mnie, lecz nie otwiera ust. Pijany, a rozważny. Niesłychane.
Wracają do mnie porzucone myśli. A gdyby tak…
Skacz, Anubisie.
Znajduję w sobie nowe pokłady sił. Napieram całą mocą na trumnę i najemnika, który zagradza mi drogę do Źródła. Jest zbyt zaskoczony, by reagować. Nie stawia oporu, obaj wpadamy w zimną toń.
A wraz z nami Ozyrys.
III
Maniera tenebrosa
Długo opadam na dno, ciągnięty w dół przez trumnę. Trzymam się jej mocno, jak ostatniej deski ratunku. Nade mną majaczy sylwetka arkebuzera, którego wepchnąłem do wody. Chyba nie umie pływać. Tonie wraz ze mną. W płuca nabrałem tylko śmieszny haust powietrza. Kończy się teraz, z wolna ciemnieje mi w oczach. Bezwolnie otwieram usta, zasysam w nie słodką wodę. Krztuszę się, wielkie bąble wypływają z mojego gardła i nozdrzy. Ulatują w górę, ku światłu.
Mrok. Wiekuista ciemność. Nicość. Czyściec.
Jest rok tysiąc pięćset siedemdziesiąty szósty. Ulice Antwerpii spływają krwią niewinnych. Biegam od kamienicy do kamienicy i wraz z innymi tercios wywlekam na bruk heretyckie ścierwo, które śmiało napluć w twarz Filipa II Habsburga. Macham kordelasem na prawo i lewo, jakbym przedzierał się przez dżunglę którejś z hiszpańskich kolonii. Ktoś rzuca mi pikę, nasz chlubny oręż. Nadziewam na nią jakiegoś człeka z kamieniem w ręku. Pika ma długie ostrze. Wystarcza, bym nabił na nie jeszcze umykającą w popłochu starowinę. Pluje po sobie krwią, w oczach skrzy przerażenie. Puszczam drzewce. Teraz sterczy z ciał jak maszt galeonu. Wracam do kordelasa.
Przechwalamy się liczbą zabitych mieszczan. Co chwilę zdzieram gardło do najbliższego kompana. Dziesięciu! Szesnastu! Trzydziestu jeden! Pięćdziesięciu! Osiemdziesięciu siedmiu! – wrzeszczę, mimo że nie słyszę już głosów kamratów. Staję w miejscu, na środku ulicy. Okala mnie wianuszek trupów. Moi amigos patrzą na mnie z uznaniem. Ojciec byłby dumny. Dowódca jest.
Dostaję kilka pochwał i dodatkowy żołd, który przepuszczam w antwerpskim zamtuzie. Mimo młodego wieku zyskuję szacunek towarzyszy. Lubią mnie, klepią po plecach, chętnie dzielą się racjami żywności. W Tarragonie nigdy nie było mi tak dobrze. Nigdy nie spotkała mnie dotąd taka serdeczność. Owszem, były wcześniej bitwy pod Oosterweel, Dahlen i Mook. Lecz dopiero w Antwerpii mnie dostrzeżono, dopiero po niej w katalońskim szczeniaku dowództwo widzi materiał na znakomitego żołnierza.
Czas mija. Jest rok tysiąc pięćset siedemdziesiąty ósmy. Po wygranej bitwie pod Gembloux kierujemy się do Bouge, koło miasta Namur. Rezyduje tam don Juan de Austria, od dwóch lat nowy namiestnik Niderlandów Habsburskich. Wielu z moich kamratów cieszy się na spotkanie z tak znamienitą personą. Ich serca biją szybciej na samą myśl o tej chwili. Lecz nie moje.
Od antwerpskiej rzezi nękają mnie koszmary. Sypiam coraz gorzej, aż wreszcie sen całkiem przestaje mnie odwiedzać. Lecz zgryzota nie mija. Dusi mnie za dnia i nocą, obrazy pomordowanych stają mi przed oczyma w przypadkowych chwilach, w przypadkowych miejscach. Często wtedy, gdy nie powinny. Modlę się coraz żarliwiej. Owszem, zawsze wierzyłem, uznawałem się za dobrego katolika. Ojciec pasem i pięścią wgniótł mi Boga w serce. Lecz czym innym jest wiara z przymusu, czym innym zaś powodowana potrzebą ducha.
Bóg milczy. Nie przemawia do mnie podczas nabożeństw, nie obdarza łaską przy porannym ani wieczornym pacierzu. Czuję się jak w potrzasku. Zjawy antwerpijczyków przychodzą do mnie, głównie przed świtem, po godzinach bezsenności. Czasem także na warcie. Parę razy strzelam z muszkietu w ciemność, pewien, że oto nadciąga wróg. Kamraci widzą, że słabnę, że duch we mnie wątły. I ja czuję nieuchronny koniec. Coraz łatwiej nazywać mi targające mną uczucia. To wstręt, wstyd i gorycz. Dostrzegam, jakim byłem i jakim jestem zwierzęciem. Bestią w ludzkiej skórze, drapieżnym, czyhającym na bezbronną ofiarę mięsożercą. Wilkiem, zdziczałym ogarem. Szakalem.
Jest koniec września tysiąc pięćset siedemdziesiątego ósmego. Stajemy obozem pod Bouge. Panuje uroczysta, podniosła atmosfera. Namiestnik osobiście dokonać ma przeglądu dzielnych, owianych legendą tercios. Od rana polerujemy kordelasy, ostrzymy piki, czyścimy arkebuzy i pistolety. Odgórny przykaz wiedzie nas nad rzekę, gdzie bierzemy pierwszą od tygodni kąpiel. Przed przybyciem Juana de Austrii wszystko ma lśnić i błyszczeć. Hiszpania nawet urodą wojaków chce górować nad buntownikami. Nieważny jest mrok ich dusz.
Święty Bakchus szepce. Zaczął kilka dni przed Bouge od westchnień i pojękiwań. Pewien byłem, że oto kolejna zjawa przybyła mnie nękać. Lecz zjawy nie prawią o Bogu, o zmazywaniu grzechów, o pokucie i życiu wiecznym. Święty przynosi mi ukojenie w bólu wyrzutów sumienia. Czego nie dał sam Pan, to przekazał mi ustami patrona wojaków. Tego mi było trzeba. Sposobu na odepchnięcie precz udręki. Rozwiązania, które uwolni mnie spod ciężaru przewin.
Zabij namiestnika. Zabij Juana de Austrię – szepce święty Bakchus, a ja truchleję na samą myśl. Nie rozumiem, jak mord można mordem zmazać, w czym lepszy jeden przelew krwi od drugiego. Lecz nie podważam rozkazu świętego. Całe życie uczono mnie posłuszeństwa. Zadania zwykłem wykonywać co do joty.
Po przeglądzie oddziałów namiestnik udaje się do namiotu dowódcy. Żołnierze mają czas wolny, mogą oddać się zabawie i pijaństwu. Korzystam z okazji, zakradam się w pobliże namiotu. Czekam cierpliwie, aż namiestnik zostanie sam. Święty Bakchus zapewnia, że to wkrótce nastąpi. Ma rację. Wtedy po raz pierwszy zaczynam prawdziwie wierzyć jego mocy. Dowódca opuszcza namiot, przepraszając namiestnika. Mówi mu, że idzie na stronę. Gdy mnie mija, udaję pijanego. Klepie mnie w ramię jak po masakrze w Antwerpii. Klepie mnie jak wałacha w zad, puszczam się więc w galop.
Wpadam do namiotu i wskakuję na biurko, za którym siedzi namiestnik. Rzucam mu się do gardła. Nie wyrzeka choćby słowa. Kąsam jego lico, rozrywam skórę na szyi i zaciskam szczęki na krtani. Podduszam, by zaraz skupić się na innym łakomym kąsku. Święty Bakchus nie broni. Święty Bakchus zachęca.
Wkrótce, gdy namiestnik oddaje ducha, a morderczy szał nieco ostyga, przypominam sobie cel napaści. Bo prócz odpłaty za krzywdy antwerpijczyków, prócz zemsty za ból ludów Ameryk, jest coś jeszcze. Sproszkowane ucho mego patrona wiszące w małej fiolce na szyi namiestnika. Zrywam łańcuszek i wybiegam z namiotu. Jestem cały we krwi, lecz wciąż łudzę się, że ucieknę. Święty Bakchus ma mnie w opiece.
***
Trumna nie tyka dna, mój zewłok nie osiada na mule, kamieniach ani piasku. Opadam nadal, lecz… w górę. Coraz wyżej i wyżej, jakby niewidzialna siła wypychała mnie na powierzchnię wody.
Wstań.
Leżę na czymś miękkim i suchym. Wbijam palce w gorący piasek. Otwieram oczy i zaraz zasłaniam je dłonią, słońce praży bowiem bez krzty miłosierdzia. Dźwigam korpus i z głuchym stęknięciem siadam na piachu. Rozglądam się wokół. Otaczają mnie wydmy. Wydmy i nic poza tym.
Nie licząc trumny. Zbliżam się do niej na czworakach. Wieko jest uchylone, lecz Ozyrys wygląda równie martwo jak przedtem. Zamykam trumnę i wstaję. Skądś wiem, co teraz powinienem czynić. Przechodzę na tył i zapieram się stopami w piachu. Z początku nieruchoma, trumna wreszcie poczyna sunąć pod górę pomarańczowego zbocza.
Droga na szczyt nie jest łatwa. Drobne ziarenka sypią mi się spod nóg, stopy giną w trzewiach pustyni. I trumna stawia opór, jakby chciała rzec: Co umarło, winno być ostawione w spokoju. Lecz zmarły ma inne zdanie, odmienne daje mi polecenia. A ja słucham, bo wierny i układny jestem ponad wszystko.
Na sam szczyt, Anubisie! Na sam szczyt.
Ostatkiem sił wpycham trumnę na wierzchołek wydmy. Tam przystaję i patrzę na głęboką, piaszczystą dolinę. Choć z początku pustka zdaje mi się wszechobecna, po chwili dostrzegam majaczące w oddali kształty.
***
Staję naprzeciw kamiennego podwyższenia, za wszelką cenę unikając widoku krążącego wokół monstrum. Jest wielkie, trzykrotnie większe od najtęższego wierzchowca. Ma podłużny, najeżony zębami pysk gada, tułów olbrzymiego kota i zad, który przywodzi na myśl świński. Bestia warczy groźnie, machając długim ogonem. Lękam się jej jak niczego w życiu. Może to nie baskijski byk Aatxe, lecz ona nęka w snach króla Hiszpanii?
Nie bój się, Anubisie. Ammut cię nie skrzywdzi. Twa dusza jest czysta jak łza.
Otwieram wieko trumny. Podchodzi do mnie piękna niewiasta o surowym licu. W jej lśniące, czarne włosy zatknięte jest białe pióro. Klęka przy trumnie. Razem unosimy Ozyrysa.
Włóż moje oko w pusty oczodół.
Z woreczka na piersi wyciągam znalezioną w rzymskich katakumbach gałkę. Patrzę niepewnie na surową niewiastę. Kiwa głową, więc spełniam życzenie Ozyrysa. Jego oczy rozbłyskają zielenią.
Przyłóż moje ucho do skroni.
Ammut powarkuje z cicha, gdy przykładam obnażone ramię do głowy Ozyrysa. Wtem z mojej skóry znika malunek. Ucho objawia się przy skroni mumii.
Złóż mi pocałunek z mych własnych ust.
Wyciągam zasuszone wargi. Niewiasta odbiera je z mych rąk. Składa na nich swój własny pocałunek, a potem podsuwa je Ozyrysowi pod nos.
Moc wielka wstrząsa pustynią, odrzuca mnie i kobietę w tył. Tylko Ammut stoi niewzruszony i pochyla łeb. Szalki wagi stojącej na podwyższeniu cicho grzechoczą. Przecieram zasypane oczy. Ozyrys wstaje niespiesznie, z dumą i godnością. Bije od niego jasność, zielonkawy blask, który obleka mnie niczym mgła.
– Dziękuję ci, Anubisie. I tobie, Maat – Spogląda na kobietę z piórem. – I tobie, Ammut. Widzę, żeś zgłodniał.
W odpowiedzi bestia posykuje cicho. Ozyrys wychodzi z trumny, wspina się na podwyższenie i zasiada na białym, kamiennym tronie.
– Ileż to lat minęło, ile wieków, ile epok całych, gdy me członki czekały, po świecie rozrzucone, aż ktoś godny zbierze je i na powrót uformuje z nich tego, kogo tak rozpaczliwie potrzeba światu. I zaświatom – przemawia, a moc jego słów obezwładnia. – Byli już śmiałkowie, były liczne próby. Zewłok mój cząstka po cząstce scalali pielgrzymi tacy jak ty, Anubisie. W Bizancjum, w Rzymie, w odległych krainach poza Europą. Lecz Set nigdy nie zasypia. Zbałamucił ludzi o nieczystych sercach, którzy w imię jego wykradli me ciało i złożyli je na statku, który potem bezwstydnie puścili na dno. Lecz odnalazłeś mnie, mój synu. Dziś nie ma z nami Neftydy, nie ma Izydy ani asesorów, jak to drzewiej było. Hańba im. Lecz sprawiedliwości stanie się zadość. Sąd nad duszami nie obradował zbyt długo. Zbyt długo! Stulecie przejdzie, nim odrodzone życie rozjarzy cnota oświecenia. – Wzdycha ciężko, pociera twarz dłonią. – Zacznijmy więc. Dziś mamy… – Spogląda wyczekująco na niewiastę z piórem.
– Trzynasty września tysiąc pięćset dziewięćdziesiątego ósmego roku, mój panie – odpowiada kobieta, podchodząc do złotej wagi.
– Dzień dobry jak każdy inny. Anubisie, zechcesz sprowadzić pierwszego podsądnego? – Szmaragdowe spojrzenie przeszywa mnie na wskroś.
– Zechcę, mój panie.
Biegnę, potykając się, w stronę wydm. Na szczycie jednej z nich stoi zgarbiony człowiek. Wspinam się w gorączkowym pośpiechu, głodny widoku, który pięknieje z każdą chwilą. Wreszcie, zlany potem, staję twarzą w twarz z winowajcą moich krzywd. Łzy napływają mi do oczu, wzruszenie odbiera dech. Przez moment rozważam, czy powinienem klęknąć.
Ojciec mówił, że przed królem wypada.
***
Ciągnę go za rękę, ciągnę z całych sił. Filip II zapiera się nogami w piachu, szarpie ramieniem, woła na pomoc dworzan i całe rycerstwo Hiszpanii. Jest przerażony, lecz w sercu nie znajduję dlań litości.
Obaj mamy po dwadzieścia wiosen, mimo siwizny i zmarszczek. Obaj stoimy u progu życia, jeden krok od dorosłości. Ja wkrótce wsiądę na statek do Flandrii, on za parę lat spocznie na tronie Neapolu i Sycylii, Niderlandów, wreszcie Hiszpanii i Portugalii. Trzyma się tej minionej przyszłości kurczowo, jak i ja trzymam się ostatniego słonecznego dnia w Kadyksie. Nie mogę przemóc króla, ale i on nie ma dość sił, by mi uciec.
Zza pleców najjaśniejszego pana wynurza się wielki, rogaty łeb, a za nim reszta bydlęcego korpusu. Muskuły igrają pod białą sierścią, złociste kopyta nikną w piasku. Król wyczuwa obecność bestii, lecz ani myśli się odwracać. Teraz wiem już, że nie pomylił Aatxe z Ammut. Pomylił czerwonego byka Basków z jego egipskim bliźnięciem w złotym rzędzie.
Habsburg już się nie wyrywa. Stoi i czeka na to, co nieuniknione. Byk parska, pochyla łeb i naciera. Marny byłby z króla matador, a i ze mnie niewiele lepszy. Choć unikam rogów, staczam się bezwładnie po zboczu, gdzie czeka już na mnie pokonany władca. Wstaję, otrzepuję łachmany, zrywam z leżącego purpurowy płaszcz i odrzucam go na bok. Wpijam palce w kark wielkiego króla Hiszpanów. Zmuszam go, by szedł mi przy nodze jak kundel, na czworakach. Nie protestuje, milczy, łzami rosi gorące ziarenka piasku. Biały byk Ozyrysa zamyka nasz skromny pochód.
Puszczam króla u stóp podwyższenia. Nie podnosi się z klęczek, nie śmie spojrzeć na sędziego. Ozyrys wstaje, zielonym wejrzeniem ocenia Habsburga.
– Dziękuję, Apisie – Kiwa głową wielkiemu bykowi. – Maat, szykuj swe cenne pióro. – Kobieta spełnia jego życzenie, dzierży teraz pióro niczym berło. – Anubisie, pora zważyć serce twego króla. Przynieś je i złóż na wadze – poleca surowym tonem.
Nie musi powtarzać rozkazu.
***
Szala ze spoczywającym na niej sercem pada z grzechotem na kamienny blat podwyższenia. Krążący wokół niego Ammut syczy z uciechy, machając ogonem. Niedbałym gestem Ozyrys daje znak bestii. Nieświadom, co czeka króla, z przerażeniem patrzę, jak monstrum rzuca się na Habsburga i jednym kłapnięciem szczęk rozrywa jego ciało na dwoje. Drugie kłapnięcie i choćby ślad nie zostaje po największym monarsze w dziejach.
– Anubisie, kolejny podsądny…
– Panie, a ja? Kiedy moja kolej? – pytam jednym tchem, a usta drżą mi ze strachu.
Ozyrys podnosi się z miejsca, patrzy na mnie badawczo. W oczach Maat dostrzegam niepokój.
– Twoja kolej, synu?
– Chciałbym… chciałbym wiedzieć, czy dobry człek ze mnie. Czy mimo plugastw, które ciążą na mym sercu, to pióro Maat przeważy.
– Anubisie, chyba nie jesteś głupcem? Dałem ci szansę, byś ominął sąd. Byś poza zasadami przyjęty został do raju, gdy skończy się twoja przy mnie posługa. Wzgardzasz tym? W imię… czego, synu?
– Po prostu… po prostu chcę wiedzieć.
– Zmazałeś grzechy, przecie mówiłem.
– Chcę zobaczyć, zobaczyć, że mam szlachetne serce. Szlachetniejsze niż serce króla.
Ozyrys patrzy na mnie długo, ledwo wytrzymuję jego wzrok. Potem spogląda na stroskaną Maat. Wzdycha ciężko, waha się, w końcu kiwa niewieście głową. Ta schodzi z podwyższenia, białą suknią zamiata wrzący piasek. Zdaje mi się straszliwie smutna. Niemal równie mocno jak pewna dziewczyna w Tarragonie, którą obiecałem poślubić, a potem wyjechałem bez słowa.
Maat staje naprzeciw mnie, kładzie chłodne dłonie na mych ramionach i zsuwa z nich więzienne łachmany. Dotyka mojej lewej piersi. Nie boli, gdy niewieście palce nikną w ciele i wyrywają zeń serce. Padam na plecy, nie mogę się ruszyć. Mogę tylko patrzeć, jak Maat podchodzi do wagi i kładzie na niej poczerniały, ropiejący organ. Już nie bije.
Białe pióro opada lekko na drugą szalę. Nim jednak waga zawyrokuje, Ozyrys kładzie palec na jednej z szalek.
– Jesteś pewien, mój synu?
– Jestem – odpowiadam.
Witaj.
Na razie tylko część, bo to obszerny tekst. :)
Historia alternatywna zawsze mnie pociąga. Szczególnie – tak opowiedziana. :)
Świetny, lekki humor, dużo tajemnicy. :)
Z technicznych – moje wątpliwości:
Już po tym, jak zgłosiłem się do tercios, wypełniwszy tym samym wolę ojca, …. – czy tu ma być wypełniwszy?
Różnie piszesz Francisco, czy to celowe?; miejscami tego imienia jest bardzo dużo obok siebie
Wtem, wyrwawszy mnie z zadumy, nagle siada przed nami jakiś spocony, rumiany na twarzy młodzian. – czy to celowe?
Parskam zatem raz na (jakiś?) czas, gdy obraca się i zamachuje pięścią.
Może (po?) temu, byśmy nie dostrzegli, jak spąsowiał na twarzy.
Zaufaj mi, wkrótce ostatecznie wyzwolisz się z oków. – nie zrozumiałam tego, przepraszam
Tymczasem José nadchodzi od flanki, wyłania się z cienia i staje oko w oko z pijanym. Ten staje bez ruchu, niczym żona Lota, i patrzy tępo na rosłego męża. – powtórzenie
Pozdrawiam. :)
Pecunia non olet
Francisco puszcza się za nim w pościg, zabierając z sobą jedyną pochodnię. – literówka?
Prze lata nie wiódł mnie żaden święty, szeptane do ucha słowa nie pochodziły od Boga. – też
Wstrząsające… Ależ realistycznie opisywałeś mordy. I te układy… Oraz tajemnice.
Pozdrawiam. :)
Pecunia non olet
Cześć, bruce!
Historia alternatywna zawsze mnie pociąga. Szczególnie – tak opowiedziana. :)
Bardzo się cieszę. Wybacz prywatę, ale czy nie wspominałaś gdzieś, że jesteś/byłaś nauczycielką historii? :)
Świetny, lekki humor, dużo tajemnicy. :)
Super, że humor przypadł Ci do gustu. No i że tajemnicy nie ZA dużo :)
Już po tym, jak zgłosiłem się do tercios, wypełniwszy tym samym wolę ojca, …. – czy tu ma być wypełniwszy?
Tak. Alternatywnie pasowałoby, myślę, spełniwszy.
Różnie piszesz Francisco, czy to celowe?; miejscami tego imienia jest bardzo dużo obok siebie
Chodzi o to, że czasem jest Franciskiem zamiast Francisciem? Odmiana z “k” jest prawidłowa. A mnogości występowania jego imienia się przyjrzę, może mi umknęło :(
Parskam zatem raz na (jakiś?) czas, gdy obraca się i zamachuje pięścią.
Raz na czas jest też prawidłowe. Nie chciałem wydłużać zdania tam, gdzie nie trzeba.
Może (po?) temu, byśmy nie dostrzegli, jak spąsowiał na twarzy.
Krótsza forma prawidłowa.
Zaufaj mi, wkrótce ostatecznie wyzwolisz się z oków. – nie zrozumiałam tego, przepraszam
Pewnie dziwi Cię osobliwa odmiana słowa okowy :P Niestety, jest prawidłowa.
Tymczasem José nadchodzi od flanki, wyłania się z cienia i staje oko w oko z pijanym. Ten staje bez ruchu, niczym żona Lota, i patrzy tępo na rosłego męża. – powtórzenie
Słusznie, brzydactwo wstrętne. Do poprawy!
Francisco puszcza się za nim w pościg, zabierając z sobą jedyną pochodnię.
Z sobą jest celowe. W drugim zdaniu za to literówka :)
Wstrząsające… Ależ realistycznie opisywałeś mordy. I te układy… Oraz tajemnice.
Cieszę się, że się podobało!
Dzięki za lekturę, bruce, zawsze miło Cię gościć :)
"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf
Zaczęło się całkiem nieźle, więc z zainteresowaniem śledziłam losy Raymonda. Spodziewałam się raczej dość lekkiej, awanturniczej historii wypełnionej przygodami poszukiwaczy relikwii, ale kiedy z czasem klimat zaczął gęstnieć, bohaterów ubywać, a opowieść zdominowały sprawy „mumijne”, zaczęłam się gubić. Po wydarzeniach dziejących się w Źródle Aretuzy i potem na pustyni chyba pogubiłam ostatecznie i, nad czym boleję, nie odnalazłam się już do końca.
Schodzimy w dół po wyciosanych w kamieniu stopniach. → Masło maślane – czy można schodzić w górę?
Proponuję: Schodzimy po wyciosanych w kamieniu stopniach.
Parskam zatem raz na czas, gdy obraca się i zamachuje pięścią. → Brzmi to fatalnie.
Nic się nie bójcie, byliśmy tu nie raz. → Nic się nie bójcie, byliśmy tu nieraz.
Zakłopotany Francisco puszcza Mulatowi oko. → Zakłopotany Francisco puszcza oko do Mulata.
Oko puszczamy do kogoś, nie komuś.
Młodzian dobija się do drzwi i szarpie za klamkę. →Młodzian dobija się do drzwi i szarpie klamkę.
…wpija grube paluchy w kark Minnitiego, przygina go do ziemi… → …wpija grube paluchy w kark Minnitiego, przygina go do podłogi…
W zamtuzie chyba nie było klepiska.
Może temu, byśmy nie dostrzegli, jak spąsowiał na twarzy. → Może dlatego, byśmy nie dostrzegli, jak spąsowiał na twarzy.
https://sjp.pwn.pl/sjp/szukaj/temu
https://pl.wiktionary.org/wiki/temu
…wyłania się z cienia i staje oko w oko z pijanym. Ten staje bez ruchu… → Czy to celowe powtórzenie?
– Panowie, jestem nagi. Ani jednej monetki przy mnie nie znajdziecie. → Zdaje mi się, że ktoś, kto nie ma pieniędzy, powie: – Panowie, jestem goły.
https://pl.wiktionary.org/wiki/go%C5%82y_jak_%C5%9Bwi%C4%99ty_turecki
Wiem, że nas zasieczą. Zasieczą i nafaszerują kulami. → Wiem, że nas zasieką. Zasieką i nafaszerują kulami.
…sędziwy arkebuzer z warkoczykiem., → Zbędna kropka przed przecinkiem.
Prze lata nie wiódł mnie żaden święty… → Literówka.
Sypiam coraz gorzej, aż wreszcie sen przestaje odwiedzać mnie wcale. → Sypiam coraz gorzej, aż wreszcie sen całkiem przestaje mnie odwiedzać. Lub: Sypiam coraz gorzej, aż wreszcie sen nie odwiedza mnie wcale.
Opadam nadal, lecz… w górę. → Trochę to jakby bez sensu…
Zamykam trumnę i staję na nogi. → Czy dookreślenie jest konieczne? Czy mógł stanąć nie używając nóg?
Może wystarczy: Zamykam trumnę i wstaję.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli, co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Reg,
cóż, pozostaje mi cieszyć się, że lektura była w miarę satysfakcjonująca do punktu “mumijnego”. Wykorzystałem tam jeden z bardziej znanych egipskich mitów i odtworzyłem go bez dalekosiężnych zmian, więc jestem trochę zawiedziony, ale co poradzić :) Przyjmuję z małym smuteczkiem.
Co do Twoich uwag (odniosę się tylko do tych, gdzie mam jakieś “ale”):
– Panowie, jestem nagi. Ani jednej monetki przy mnie nie znajdziecie. → Zdaje mi się, że ktoś, kto nie ma pieniędzy, powie: – Panowie, jestem goły.
Tu było najpierw goły, ale potem stwierdziłem, że może to za współczesne. Nie zgrzytałoby Ci pod tym kątem? Jestem rozchwiany, potrzebuję wsparcia :)
Opadam nadal, lecz… w górę. → Trochę to jakby bez sensu…
O to chodzi, że bez sensu. Źródło Aretuzy to taki portal (serio, wierzono w to) z Syrakuz do Grecji (u mnie do Egiptu). Wspomina o tym Francisco. Więc to opadanie w górę jest celowo paradoksalne. Źródło nie może mieć dna, skoro ma dokądś prowadzić, więc gdzieś tam po drodze zmienia się perspektywa.
A z tym “zasieczą”, to jakaś ogólna zasada odmiany z “c” na “k”? Bo bardzo się tu wahałem i chętnie bym się czymś podparł na przyszłość.
Dzięki, Reg, za lekturę, komentarz i łapaneczkę :)
"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf
Bardzo dziękuję raz jeszcze, rozumiem sprawy techniczne, ok. :)
To prawda, uczyłam szmat czasu historii.
Gdyby każdy podręcznik był Twojego autorstwa, jestem przekonana, że miałabym co roku na maturze 100% zdających ten przedmiot. :)
Klimat tekstu, język, charakterystyczne słownictwo, problematyka winy/kary/pokuty/pasma win oraz kar – ukazana genialnie. :)
Pozdrawiam. :)
Pecunia non olet
Wykorzystałem tam jeden z bardziej znanych egipskich mitów i odtworzyłem go bez dalekosiężnych zmian, więc jestem trochę zawiedziony…
Bo widzisz Fmsduvalu, mitologia egipska jakoś nigdy nie zdołał zainteresować mnie aż tak, bym chciała zagłębiać się jej zawiłości, że o „mumiologii” nie wspomnę. :(
Tu było najpierw goły, ale potem stwierdziłem, że może to za współczesne. Nie zgrzytałoby Ci pod tym kątem? Jestem rozchwiany, potrzebuję wsparcia :)
Nagi kojarzy mi się z powiedzeniem „król jest nagi”, ale to całkiem inna bajka. I pewnie dlatego to sformułowanie zgrzytnęło mi u Ciebie.
Natomiast bycie gołym, w sensie spłukany/ bez grosza przy duszy, jest dla mnie oczywiste i nie razi, mimo może nieco współczesnego wydźwięku.
A z tym “zasieczą”, to jakaś ogólna zasada odmiany z “c” na “k”? Bo bardzo się tu wahałem i chętnie bym się czymś podparł na przyszłość.
Tu chyba powinien wypowiedzieć się fachowiec obeznany z zagadnieniem, bo ja nie jestem ani polonistką, ani językoznawczynią.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli, co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Regulatorzy, nieodmiennie wywiera na mnie duże wrażenie Twoja łatwość wyszukiwania błędów w tekstach, które wydawało mi się, że jakoś tam sprawdziłem, i przecież nie ja jeden. Podziwiam!
Nic się nie bójcie, byliśmy tu nie raz. → Nic się nie bójcie, byliśmy tu nieraz.
W tym miejscu się nie zgodzę. Obydwie pisownie są poprawne i mają wyraźnie inny odcień znaczeniowy: nieraz “często”, wyraz nienacechowany emocjonalnie, nie raz “więcej niż raz”, podkreślam z mocą, że coś jest mi nieobce (w mowie różni się to położeniem akcentu).
Tu było najpierw goły, ale potem stwierdziłem, że może to za współczesne. Nie zgrzytałoby Ci pod tym kątem?
Nie zgrzytałoby, był na przykład taki dowódca husycki, którego zwali Prokop Goły. W znaczeniu, że włosów na twarzy nie miał (wygląda jak imiesłów przymiotnikowy przeszły czynny od golić, ale następstwo było raczej odwrotne). Przeszło abstrakcyjnie na goliznę ekonomiczną (hołota, hołysz); a chyba dopiero dużo później zaczęło oznaczać kompletny brak odzienia. Brückner pisze, że to w ogóle prasłowo.
to jakaś ogólna zasada odmiany z “c” na “k”?
Ogólnie to przechodzi w “k” w pierwszej osobie liczby pojedynczej i trzeciej liczby mnogiej (a gdzie indziej w “cz”), ale nie mam pojęcia, skąd to się wzięło w sensie historycznojęzykowym, nie wykluczam też istnienia jakichś wyjątków.
Ślimaku, to niewiarygodnie miłe uczucie, kiedy co jakiś czas czytam, że wywieram na Tobie wrażenie, ale też zastanawiam się przy tym, czy aby Twoja o mnie opinia jest uzasadniona – gdybyś czytał opowiadanie, w którym zrobiłam łapankę, z pewnością znalazłbyś jakieś usterki, albowiem chyba nikt nie jest na tyle doskonały, by podczas pierwszego czytania wyłapać wszystko. A jak widać na przykładzie z Twojego komentarza, zdarza mi się popełniać uwagi mogące wprowadzić w błąd i wywołać zamieszanie.
Ślimaku, podziwiam Cię za fachowość widoczną w każdej wypowiedzi i utwierdzającą mnie w przekonaniu, jak wiele mi do Ciebie brakuje.
W tym miejscu się nie zgodzę. Obydwie pisownie są poprawne…
I tu się zgodzę. Kiedy czytam: Byliśmy tu nie raz, zakładam że byli w tym miejscu wielokrotnie, a przecież mogli chcieć powiedzieć: Byliśmy tu nie raz i nie dwa.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli, co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Reg,
Bo widzisz Fmsduvalu, mitologia egipska jakoś nigdy nie zdołał zainteresować mnie aż tak, bym chciała zagłębiać się jej zawiłości, że o „mumiologii” nie wspomnę. :(
No i mamy winnego! :D Pewnie dałoby się napisać tekst na Mumie bez ścisłych nawiązań do mitologii (nie czytałem żadnego opka w tym konkursie, ale na pewno się takie trafiły), ja poszedłem drogą bardziej na wprost. Przynajmniej w tym aspekcie :)
Nagi kojarzy mi się z powiedzeniem „król jest nagi”, ale to całkiem inna bajka. I pewnie dlatego to sformułowanie zgrzytnęło mi u Ciebie.
Natomiast bycie gołym, w sensie spłukany/ bez grosza przy duszy, jest dla mnie oczywiste i nie razi, mimo może nieco współczesnego wydźwięku.
Ten “nagi” też mi zgrzytał, również przywołuje to skojarzenie. Ale wydawał mi się poważniejszym określeniem niż goły. Tak czy owak – zmieniłem z powrotem :)
Dzięki!
Ślimaku,
Regulatorzy, nieodmiennie wywiera na mnie duże wrażenie Twoja łatwość wyszukiwania błędów w tekstach, które wydawało mi się, że jakoś tam sprawdziłem, i przecież nie ja jeden. Podziwiam!
Ale łapanka krótka, jak na taki tekst! Lista baboli pod “Mglistowiem” (a to krótszy tekst) była znacznie dłuższa, o ile pamiętam. Tak więc mamy progres :)
Nie zgrzytałoby, był na przykład taki dowódca husycki, którego zwali Prokop Goły. W znaczeniu, że włosów na twarzy nie miał (wygląda jak imiesłów przymiotnikowy przeszły czynny od golić, ale następstwo było raczej odwrotne). Przeszło abstrakcyjnie na goliznę ekonomiczną (hołota, hołysz); a chyba dopiero dużo później zaczęło oznaczać kompletny brak odzienia. Brückner pisze, że to w ogóle prasłowo.
Prokopa oczywiście znam, czytało się Trylogię husycką :) Natomiast wywód w temacie historii słowa “goły” jest przeciekawy, Ślimaku. Dzięki!
Ogólnie to przechodzi w “k” w pierwszej osobie liczby pojedynczej i trzeciej liczby mnogiej (a gdzie indziej w “cz”), ale nie mam pojęcia, skąd to się wzięło w sensie historycznojęzykowym, nie wykluczam też istnienia jakichś wyjątków.
No właśnie ja poszedłem prostą analogią, że skoro ktoś mnie “zasiecze”, a nie “zasieka”, to i zbójcy mnie “zasieczą”, a nie “zasieką”. Człowiek uczy się całe życie :)
"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf
No i mamy winnego! :D
Ależ, Fmsduvalu, chyba nie chcesz powiedzieć, że czujesz się winny – wszak starałeś się ze wszystkich sił, aby opowiadanie było jak najlepsze!
Tu, czego nie da się ukryć, ujawniły się moje niedobory wiedzy, jakże przydatnej, by nie rzec nieodzownej, do zrozumienia Twojego opowiadania.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli, co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Reg, za “winnego” postrzegam wypadkową Twojej niechęci czy też braku zainteresowania tematyką okołoegipską oraz silne natężenie tejże tematyki w finale mojego opowiadania. Słuszniejszym słowem byłaby pewnie “przyczyna” :)
"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf
No to kamień z serca, Fmsduvalu, że słusznie potraktowałeś moje braki w temacie, odgrywającym tak istotna rolę w opowiadaniu. ;)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli, co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Reg,
zostaje mi zrewanżować się uśmiechem, więc proszę – :)
O, jakimś cudem umknęła mi wypowiedź bruce, niniejszym się poprawiam:
To prawda, uczyłam szmat czasu historii.
W takim razie, gdyby Cię to ciekawiło, mogę podrzucić tu małą listę bohaterów, którzy występują w opowiadaniu, a są postaciami historycznymi. Poza tymi oczywistymi, jak Filip II czy Juan de Austria, rzecz jasna :P
Gdyby każdy podręcznik był Twojego autorstwa, jestem przekonana, że miałabym co roku na maturze 100% zdających ten przedmiot. :)
No nie wiem, sam nie napisałem na 100% :P Ale bardzo miło!
Klimat tekstu, język, charakterystyczne słownictwo, problematyka winy/kary/pokuty/pasma win oraz kar – ukazana genialnie. :)
Zwłaszcza na tych ostatnich elementach mi zależało, więc bardzo się cieszę, że przypadły Ci do gustu :)
"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf
Tak, tak, odkryłam tych autentycznych bohaterów z historii, tym większe brawa!
Miałam tu na myśli, że – gdybyś stworzył w podobny do tego opowiadania nowy program i książki do niego – miałabym 100% chętnych do zdawania, bo podręczniki byłyby tak ciekawe. :)
Pozdrawiam. :)
Pecunia non olet
Reg, mnie także bardzo miło czytać Twoją pochlebną opinię! Nikt nie jest bezbłędny i uważam za całkiem naturalne, że możemy korygować nawzajem swoje uwagi. Staram się, aby moje wypowiedzi były możliwie fachowe, niemniej niepodobna być ekspertem we wszystkim i obawiam się, że nieraz cechuje je raczej dyletanctwo. Wydaje mi się natomiast, że wykazujesz szczególną lekkość wyszukiwania w tekstach zwrotów, które nawet kiedy nie są formalnie niepoprawne, w jakimś sensie mogą językowo razić odbiorcę.
Fmsduvalu, przyznam, że Trylogię husycką wciąż jeszcze mam na liście “w oczekiwaniu”, Prokopa spotkałem gdzieś indziej. A co do “wywodu” – to było raczej kilka improwizowanych uwag, w gruncie rzeczy nie jestem pewien, jak wcześnie to słowo zaczęto odnosić do nagości, bo jeżeli nawet pierwotnie oznaczało brak włosów (a i tego nie wiem na pewno), to skojarzenie jest ewidentne. Niewątpliwie dużo wyrazów idzie z tego pnia, chociażby hala górska (u starszych górali jeszcze spotykana wymowa hola, holizna).
W sumie też nie zauważyłem obecności dodatkowych postaci historycznych, oprócz tych bardzo znanych.
Ślimaku,
nie wiem, czy mogę z czystym sumieniem Trylogię husycką polecić, chyba będziesz musiał ocenić sam. Ja stoję wobec niej nieco w rozkroku, aczkolwiek zupełnie nie żałuję lektury.
Co do postaci historycznych – Antonio Bosio to prawdziwy odkrywca rzymskich katakumb, Mario Minniti to prawdziwy model Caravaggia i malarz, a Ranuccio Tommasoni to człowiek, którego Caravaggio zamordował :D
"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf
Staram się, aby moje wypowiedzi były możliwie fachowe, niemniej niepodobna być ekspertem we wszystkim i obawiam się, że nieraz cechuje je raczej dyletanctwo.
Ślimaku, jesteś nazbyt skromny. Ja tam bardzo się cieszę, kiedy mogę się czegoś nauczyć od Ciebie.
Wydaje mi się natomiast, że wykazujesz szczególną lekkość wyszukiwania w tekstach zwrotów, które nawet kiedy nie są formalnie niepoprawne, w jakimś sensie mogą językowo razić odbiorcę.
I owszem, trafiają się nieraz zwroty, sformułowania, a czasem całe zdania które same wyłażą z szeregu i kłują w oczy. ;)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli, co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Klik teraz, komentarz wieczorem.
three goblins in a trench coat pretending to be a human
Fantasy, powiadasz. Dodane do kolejki, do niedzieli powinienem przeczytać.
„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski
Cześć ponownie, fmsduvalu! Na początek drobnostki:
– Prawda – przyznaje niechętnie Bosio. – Chodźmy więc.
– Dokąd? – Pogodne oblicze José zasnuwa chmura podejrzliwości. – Złożenie relikwii na brygu jest waszym obowiązkiem, nie naszym. Cena to obejmuje.
– Obecnie… obecnie jest z tym drobny problem – oznajmia Bosio niechętnie. – Nie mogę ufać podwładnym, a ci dotąd lojalni opuścili mnie. Zapłaćcie mniej, jeśli taka wasza wola, ale przenieść świętego Tryfona musimy wspólnie.
Bardzo niechętny ten Bosio.
Jeśli nie dziś, jeśli najemnicy nie zechcą sprzedać mnie wraz z trumną, to jutro.
Pozmieniałabym to zdanie, bo dziwnym i niejasnym mi się zdało. Jeśli nie dziś najemnicy nie zechcą sprzedać mnie wraz z trumną, to uczynią to jutro, albo coś w tym guście.
I tobie, Maat – Spogląda na kobietę z piórem. – I tobie, Ammut. Widzę, żeś zgłodniał.
Brakuje kropki po wypowiedzi. I czemu Ammut jest płci męskiej?
Dotyka mojej lewej piersi.
Raczej lewej strony piersi.
Z uwag to tyle, bo opowiadanie napisane jest bardzo dobrze i nie ma się do czego przyczepić. Poziom z pewnością drukowalny, lektura była płynną a przyjemną, aż szkoda, że nie posiadam szezlonga, bo chętnie bym się na nim rozłożyła ;)
Historia również mnie wciągnęła. Bardzo podobała mi się dbałość o szczegóły i oddanie klimatu epoki (chociaż, ze wstydem przyznaję, musiałam w paru momentach wspomóc się googlem, żeby zrozumieć wszystkie nawiązania), przy jednoczesnym zachowaniu ducha opowieści awanturniczej. Akcja toczy się z pozoru nieśpiesznie, ale tekst mnie nie znużył, nie miałam poczucia, że muszę brnąć przez zwały zbędnych akapitów sztucznie pompujących objętość opowiadania. A to już swego rodzaju wyczyn, kiedy weźmie się pod uwagę, że mój mózg nie potrafi się skupić na dłużej niż piętnaście minut. Słowem, zaserwowałeś przyjemną, bardzo porządnie napisaną historię.
Ale żeby nie było, że tylko pieję z zachwytu: część z bogami moim zdaniem nieco odstaje od reszty tekstu. Może to wina początkowego realizmu i utrzymywania elementów nadnaturalnych na poziomie low, przez co pojawienie się bogów wprowadza dysonans? Nie wiem, nie do końca potrafię uchwycić, co mi nie zagrało, po prostu tę część tekstu śledziłam z dużo mniejszym zainteresowaniem. Tak to już chyba bywa, że jak wprowadza się bogów, to ludzcy bohaterowie siłą rzeczy tracą na znaczeniu.
Czepiając się jeszcze trochę (już raczej na siłę, niż dlatego, że szczególnie mnie to uwierało w trakcie lektury), to czepnęłabym się jeszcze Raymonda. Jest bohaterem dość nijakim; niby ma jakąś historię, przemyślenia, teoretycznie przechodzi jakąś przemianę, ale kompletnie nie potrafiłam się z nim zżyć, polubić. Przez większość czasu przypomina kukłę ciąganą tu i tam przez Franciska i Jose, sam nie wydaje się szczególnie zainteresowany własnym losem i wydarzeniami, które się wokół niego dzieją. Najwięcej emocji okazuje w momencie, kiedy okazuje się, że nie może pójść do burdelu razem z resztą ;)
Ale, jak już wspominałam, nie było to na tyle istotne, by psuło mi przyjemność z czytania.
Solidny tekst.
three goblins in a trench coat pretending to be a human
krar,
Dodane do kolejki, do niedzieli powinienem przeczytać.
Zapraszam i czekam cierpliwie :)
gravel,
Bardzo niechętny ten Bosio.
Nie chciałem, żeby ktoś miał wątpliwości :P Co do reszty uwag nie mam śmiesznych odpowiedzi, więc sobie przemilczę i poprawię.
Z uwag to tyle, bo opowiadanie napisane jest bardzo dobrze i nie ma się do czego przyczepić. Poziom z pewnością drukowalny, lektura była płynną a przyjemną, aż szkoda, że nie posiadam szezlonga, bo chętnie bym się na nim rozłożyła ;)
Bardzo się cieszę, zwłaszcza z tej “drukowalności” :)
Historia również mnie wciągnęła. Bardzo podobała mi się dbałość o szczegóły i oddanie klimatu epoki (chociaż, ze wstydem przyznaję, musiałam w paru momentach wspomóc się googlem, żeby zrozumieć wszystkie nawiązania), przy jednoczesnym zachowaniu ducha opowieści awanturniczej. Akcja toczy się z pozoru nieśpiesznie, ale tekst mnie nie znużył, nie miałam poczucia, że muszę brnąć przez zwały zbędnych akapitów sztucznie pompujących objętość opowiadania. A to już swego rodzaju wyczyn, kiedy weźmie się pod uwagę, że mój mózg nie potrafi się skupić na dłużej niż piętnaście minut. Słowem, zaserwowałeś przyjemną, bardzo porządnie napisaną historię.
Super, że historia – mimo metrażu – była wciągająca. To zawsze jest lekki stresik, gdy opko rośnie i rośnie w nieskończoność, a przecież nie chcesz, żeby Ci czytelnicy pozasypiali w połowie.
Co do googlowania, to podzielę się anegdotką – pierwotnie w zamtuzie stała sofa, ale tuż przed publikacją pomyślałem sobie: “E, sofa w tych czasach?”. Wpisałem w google “Sofa – historia”, no i trzeba było zmienić na cassapankę :D
Fajnie, że udało mi się zachować ducha opowieści awanturniczej. W sumie chyba pierwszy raz coś takiego machnąłem (albo nie pamiętam), więc było to pewne ryzyko.
Ale żeby nie było, że tylko pieję z zachwytu: część z bogami moim zdaniem nieco odstaje od reszty tekstu. Może to wina początkowego realizmu i utrzymywania elementów nadnaturalnych na poziomie low, przez co pojawienie się bogów wprowadza dysonans? Nie wiem, nie do końca potrafię uchwycić, co mi nie zagrało, po prostu tę część tekstu śledziłam z dużo mniejszym zainteresowaniem. Tak to już chyba bywa, że jak wprowadza się bogów, to ludzcy bohaterowie siłą rzeczy tracą na znaczeniu.
Wiadomo, pani marudna, bez narzekanka się obyć nie mogło :P
Ale ad rem. Rozumiem, że ta część Ci nie siadła. Na pewno dość mocno przełamuje ona dotychczasowy klimat opowieści, więc są dwa wyjścia – zadowolenie albo rozczarowanie. Tak to chyba jest z rozwiązaniami tego typu. Natomiast nie da się ukryć, że historia nam konsekwentnie (chyba) do takiego właśnie finału zmierza. Większym oszukaństwem byłoby, gdyby to zbieranie relikwii nie doprowadziło do czegoś, nazwijmy to, epickiego. Poza tym przy takich, a nie innych motorach napędowych bohatera – nienawiść do króla, wyrzuty sumienia, potrzeba usłyszenia, że jest dobrym człowiekiem – końcówki sobie innej nie wyobrażam. No ale to ja mówię, autor. Dziwne by było, gdyby mi się finał własnego opka nie podobał :D
Czepiając się jeszcze trochę (już raczej na siłę, niż dlatego, że szczególnie mnie to uwierało w trakcie lektury), to czepnęłabym się jeszcze Raymonda. Jest bohaterem dość nijakim; niby ma jakąś historię, przemyślenia, teoretycznie przechodzi jakąś przemianę, ale kompletnie nie potrafiłam się z nim zżyć, polubić. Przez większość czasu przypomina kukłę ciąganą tu i tam przez Franciska i Jose, sam nie wydaje się szczególnie zainteresowany własnym losem i wydarzeniami, które się wokół niego dzieją. Najwięcej emocji okazuje w momencie, kiedy okazuje się, że nie może pójść do burdelu razem z resztą ;)
Wiesz, to wynika z założeń historii i było świadomym ryzykiem. Bohater jest wielorako zniewolony, więc – przynajmniej mnie – nie pasowałoby, gdyby jednocześnie wykazywał na przykład cechy przywódcze. Weź pod uwagę, o czym Raymond sam mówi: “A ja słucham, bo wierny i układny jestem ponad wszystko”. Słuchał ojca, słuchał dowódcy, słuchał świętego Bakchusa (no spoilers, pls), słuchał swoich strażników. Kogoś takiego trudno polubić, ale ja nie do końca tego oczekiwałem. Zresztą moje podejście do bohaterów w ogóle takie jest. Bardzo wątpię, że pokochałabyś np. Ottona Steinberga z “Mglistowia” :P
A losem to Raymond się akurat bardzo przejmuje, tyle że wiedzie go święty, głos Boga, a więc czuje się bezpieczny (do czasu). W czasach, w których rozgrywa się akcja opka, to dość prawdopodobne.
Na koniec wątku “decyzyjności” wskażę, że oddałem Raymondowi sprawiedliwość, dając mu na końcu wybór dość, powiedzmy, zasadniczy :P
Dzięki za lekturę, bardzo miły komentarz i kliczka! :)
"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf
Bardzo fajny pomysł z Ozyrysem. Ładnie pograłeś tym mitem.
Doceniam research, chociaż nie rozumiem, dlaczego akurat Hiszpania, akurat te czasy… Wydaje mi się, że każdy inny zestaw sprawdziłby się równie dobrze. Prawdopodobnie czegoś nie wiem.
Nigdy nie myślałam, że Bakchus był święty – bardziej mi się kojarzy z Dionizosem, który od żadnej strony na świętoszka nie wygląda.
Babska logika rządzi!
Finklo, cieszę się, że podobała Ci się moja zabawa mitem. Co do kwestii "dlaczego akurat Hiszpania", już tłumaczę: Punktem wyjścia opka była postać Filipa II Habsburga, który był wielkim amatorem wszelakich relikwii. Kolekcjonował je jak opętany, w el Escorial zgromadził chyba gdzieś około 7500 relikwii, w tym ileś (nie pamiętam ile) relikwii będących pełnymi ciałami świętych. Cały pomysł z "poszukiwaczami relikwii" wyszedł właśnie od nietypowego hobby hiszpańskiego króla. Gdyby nie to, w pełni zgodziłbym się, że fabuła opka równie dobrze mogłaby być umiejscowiona w dowolnym innym kraju. Co do Bakchusa – razem ze świętym Sergiuszem jest patronem żołnierzy. A że do tego relikwie obu znajdują się w rzeczywistości w Kairze… No aż prosiło się to wykorzystać :) Dzięki za lekturę, komentarz i kliczka :)
"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf
Podobało mi się :)
Przynoszę radość :)
O, tego się nie spodziewałem. Dzięki, Anet :) Bardzo mi miło.
"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf
Czytało się bardzo dobrze, kawał solidnego opka przygodowego. Świetnie oddane klimaty historyczne, podoba mi się mroczniejąca z czasem postać “świętego”. Postacie są żywe i wiarygodne, a interakcje między nimi tworzą napięcie. Nutka makabry świetnie dopełnia dynamikę i brutalność.
Słabością jest dość luźne połączenie nitki egipskiej i hiszpańskiej. Także przy korygowaniu miałem wrażenie, że dialogi autorowi pisze się jak z płatka, za to warto zwrócić uwagę na płynność i przejrzystość w narracji. Momentami odrobinę brakuje mi tzw. plastyki w opisie otoczenia.
Śmierć snu osiadła w zamku okolicy
Greasy,
cieszę się z tego, co Ci się podobało, a nie cieszę z tego, co Ci się nie podobało :D
Słabością jest dość luźne połączenie nitki egipskiej i hiszpańskiej.
Tak, ich splot oparty jest na przypadku, ale ja akurat nie postrzegam tego jako słabość. Zresztą skłaniam się wiesz-ku-jakiej interpretacji tekstu (pisałem o tym Gekikarze na becie, nie wiem, czy widziałeś), co by tenże przypadek stawiało w nieco innym świetle :P
za to warto zwrócić uwagę na płynność i przejrzystość w narracji
Odwieczna bolączka :)
Momentami odrobinę brakuje mi tzw. plastyki w opisie otoczenia.
Chodzi Ci o te Syrakuzy i ich słabe przedstawienie? Rozważałem poprawki, ale po fragmencie, który wskazywałeś, jest opis spaceru ze wskazaniem na kilka flagowych punktów miasta, potem pojawia się jeszcze Źródło i Ucho, więc sobie darowałem. Ale akceptuję odmienne zdanie, oczywiście.
Dzięki za wsparcie na becie, za komentarz i doklikanie!
"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf
To doklikanie jest mega ważne, bo mam wielką nadzieję, że ten tekst będzie piórkowym, czego serdecznie życzę.
Pecunia non olet
Bardzo mi miło, bruce :)
"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf
To raczej mnie, że przeczytałam świetną rzecz. :)
Pecunia non olet
Cześć!
Póki co krótko, bo czas ostatnio goni niemiłosiernie.
Nie wiem, czy to jest fantasy, ale tekst bardzo mi się podobał. Czułem strach przed smrodem więzienia i ocierałem się o “szaleństwo” głównego bohatera. Podróż przyozdobiłeś masą ciekawych szczegółów, które – choć ktoś może posądzić o infodumpowość – wypadły przekonująco i budowały niespiesznie klimat, jednocześnie nadając tempo całej opowieści. Wyszło. Ciekawy i dobrze napisany tekst.
Więc póki co daję ostatniego klika i za kilka dni wpadam z dłuższym komentarzem.
Pozdrawiam!
„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski
Nu, ale przecież nikt nie zakazał nominować opka!
Śmierć snu osiadła w zamku okolicy
krar,
Nie wiem, czy to jest fantasy, ale tekst bardzo mi się podobał.
Czyżbyś poszedł drugą linią interpretacyjną? Bo starałem się, żeby można było pójść dwiema drogami – fantastyczną i niefantastyczną. Tak czy owak bardzo się cieszę, że Ci się bardzo podobało :)
Czułem strach przed smrodem więzienia i ocierałem się o “szaleństwo” głównego bohatera.
Super. Nie ukrywam, że mi właśnie na tym zależało –> aby to nie była w pełni luzacka wyprawa trzech rzezimieszków, lecz żeby przenikało tu i tam coraz więcej chłodu, grozy i powagi.
Podróż przyozdobiłeś masą ciekawych szczegółów, które – choć ktoś może posądzić o infodumpowość – wypadły przekonująco i budowały niespiesznie klimat, jednocześnie nadając tempo całej opowieści.
Obawiałem się tej infodumpowości, nie powiem :P Balansowanie między nakreśleniem realiów czasu i miejsca a płynnością opowiadania stanowiło chyba jedno z poważniejszych wyzwań. Zwłaszcza że nie pisałem o czymś superpopularnym, typu wyprawa Kolumba, więc trzeba było czytelnikowi powiedzieć nieco więcej.
Wyszło. Ciekawy i dobrze napisany tekst.
Bardzo się cieszę :)
Dzięki za lekturę, komentarz i klika, no i czekam na komentarz numer 2!
Greasy,
Nu, ale przecież nikt nie zakazał nominować opka!
Panie, jakie zakazał, ja nakazuje nawet! :D
"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf
Witaj fmsduval!
Jak każdy z Twoich tekstów, także i ten napisany jest bogatym, pełnym nawiązań językiem, który buduje klimat. Miejscami miałem poczucie przesytu ilością nawiązań, przez co wydarzenia traciły dynamikę, ale były to miejsca nieliczne. Bez wątpienia język jest silną stroną tekstu.
Fabuła najbardziej klarowna spośród tych Twoich tekstów, które miałem okazję czytać. Głowny motyw osadzony jest na interakcji pomiędzy Bakchusem-Ozyrysem, a człowiekiem, który w końcówce okazuje się Szakalem-Anubisem (o ile dobrze zrozumiałem). Ten ostatni nie jest do końca świadom ani kim jest on sam, ani kim jest jego “pan”. Wydaje się, że przyświeca mu ideał chrześcijański, czystość duszy. Jednak nie do końca można się zorientować co to w praktyce oznacza. Prawdopodobnie ślepe posłuszeństwo wobec głosu Bakchusa. Niestety, trudno się wczuć w motywację bohatera i w jego sposób myślenia (tu zgodzę się z komentarzem gravel). Odniosłem wrażenie, że ta czystość duszy jest dla niego pustym hasłem, a w rzeczywistości powodują nim niskie pobudki.
Część “realistyczna” znajduje swoją kumulację w “epickim” zakończeniu. Dawałeś sygnały, że właśnie takiego zakończenia należy się spodziewać, więc nie było rozczarowania. Jednak w końcówce trochę się pogubiłem i miałem wrażenie, że dzieje się zbyt dużo (w sensie nieco arbitralnie generowanych wydarzeń). Wolałbym jeden mocny motyw, zamykający fabułę wyraźną klamrą i silniej związany z wcześniej opowiedzianą historią. Chociaż może tak to odczytałem, bo nie znam mitu na którym oparłeś tekst i nie zrozumiałem nawiązań. Np. dlaczego królowi śnił się ten byk Apis, co on miał wspólnego z tym wszystkim?
Nie zrozumiałem też dlaczego bohater chce za wszelką cenę dowiedzieć się czy jego dusza jest czysta. Jego wcześniejsze zachowanie wskazywało raczej, że jest to oportunista.
Podsumowując – dobry tekst (szczególnie w warstwie językowej), a historię poszukiwaczy świętego truchła śledziłem z zainteresowaniem!
Wciągnęło, nie mogłem się oderwać. Nie będę sprawdzał, czy odniesienia/nawiązania są w porządku. Urzekło mnie opowiadanie. Jeśli ma jakieś braki, ja ich szukał nie będę. Warto było przeczytać.
kronosie,
a kogóż to widzą moje piękne oczy? :)
Jak każdy z Twoich tekstów, także i ten napisany jest bogatym, pełnym nawiązań językiem, który buduje klimat. Miejscami miałem poczucie przesytu ilością nawiązań, przez co wydarzenia traciły dynamikę, ale były to miejsca nieliczne. Bez wątpienia język jest silną stroną tekstu.
Cieszę się, że podobał Ci się język opowiadania. Chciałem tylko dopytać, co rozumiesz pod pojęciem “nawiązań”? Chodzi Ci o wrzutki typu “a Caravaggio nazwał coś tak”, “a Alonso de Ercilla nie napisałby czegoś tak”? Czy źle rozumuję?
Fabuła najbardziej klarowna spośród tych Twoich tekstów, które miałem okazję czytać.
Kamień z serca!
Niestety, trudno się wczuć w motywację bohatera i w jego sposób myślenia (tu zgodzę się z komentarzem gravel). Odniosłem wrażenie, że ta czystość duszy jest dla niego pustym hasłem, a w rzeczywistości powodują nim niskie pobudki.
Odpowiedź poniżej.
Jednak w końcówce trochę się pogubiłem i miałem wrażenie, że dzieje się zbyt dużo (w sensie nieco arbitralnie generowanych wydarzeń). Wolałbym jeden mocny motyw, zamykający fabułę wyraźną klamrą i silniej związany z wcześniej opowiedzianą historią. Chociaż może tak to odczytałem, bo nie znam mitu na którym oparłeś tekst i nie zrozumiałem nawiązań.
Myślę, że to jest kwestia właśnie nieznajomości mitu, bo finał jest już ścisłym ukłonem w stronę tematu przewodniego konkursu i “egipskowatości”. Natomiast wydaje mi się, że mamy tu właśnie jeden (czy mocny – rzecz względna) motyw – motyw upragnionego sądu nad znienawidzonym królem, którego Raymond obarcza winą za swój los (niesłusznie, oczywiście). Nadal w ramach tego samego motywu mamy też ziszczenie się drugiego pragnienia Raymonda – by w końcu ktoś mu powiedział, że był dobrym człowiekiem. Zwróć uwagę, że jest to bohater całe życie bezgranicznie posłuszny. Najpierw ojcu, potem dowódcy/królowi, wreszcie świętemu Bakchusowi. Przez całe życie ufał też, że prowadzi go Bóg. Jako osoba lojalna miał i nadal ma według siebie pełne prawo oczekiwać, że zostanie wreszcie wynagrodzony, a nie wzgardzony czy ukarany. Tymczasem po rzezi Antwerpii czuje się coraz gorzej, nękają go wyrzuty sumienia mimo tego, że przecież działał zgodnie z oczekiwaniami tych ponad nim (dowódcy, a więc i króla, no i Boga – przecież w Antwerpii tępił heretyków). Bóg, mimo modlitw i błagań, nie zdejmuje z Raymonda tych udręk. Milczy, ignoruje go, wzgardza nim. Gdy pojawia się w jego życiu święty Bakchus, boży posłaniec, Raymond oddaje mu się bezgranicznie, ufny jak dziecko. I robi wszystko, żeby już nie było wyrzutów sumienia, żeby w końcu zyskać pewność, że jest dobrym człowiekiem i katolikiem.
Nie zrozumiałem też dlaczego bohater chce za wszelką cenę dowiedzieć się czy jego dusza jest czysta. Jego wcześniejsze zachowanie wskazywało raczej, że jest to oportunista.
Chyba wyjaśniłem wyżej. Oczywiście możesz się nie zgadzać :P Starałem się w tym tekście przedstawić postać uzależnioną od przewodnictwa, potrzebującą oparcia w kimś większym, silniejszym i dającą się łatwo prowadzić. Ta postawa jednak kruszeje, przenika się z drugą, której początek bierze się w rzezi Antwerpii. Tam zaczęło budzić się sumienie Raymonda, jego ludzkie odczucia, jego poczucie niesprawiedliwości i świadomość barbarzyństwa, którego się dopuścił. Nie ma tu jednak liniowej przemiany bohatera, switcha z cechy 1 na cechę 2. One się dalej przeplatają, bo w Raymondzie bardzo silna jest chęć powierzenia swojego losu komuś innemu, kto wszystko za niego załatwi. Włącznie z odpuszczeniem winy.
Podsumowując – dobry tekst (szczególnie w warstwie językowej), a historię poszukiwaczy świętego truchła śledziłem z zainteresowaniem!
Bardzo się cieszę, choć trochę żałuję, że nie podobało Ci się bardziej! :P
Dzięki za lekturę i komentarz, tęskniłem za nimi :)
Koalo,
No wreszcie! Już myślałem, że nigdy Ci się moje teksty w pełni nie spodobają :P Bardzo mi miło, dużo radości sprawiło mi każde słowo Twojego komentarza. Niezmiernie się cieszę, że w Twojej opinii warto było przebrnąć przez te mordercze ponad 70k znaków :)
Dziękuję za lekturę i komentarz!
"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf
Na świętych się kompletnie nie znam, a Bakchus kojarzy mi się dość jednoznacznie i bynajmniej nie święcie, więc początkowo czułam się nieco zdezorientowana. Kiedy już skonsultowałam się z wujkiem Guglem i z nijakim zdumieniem dowiedziałam się, że faktycznie taki święty istnieje, opko stało się zrozumiałe.
Wciągnęło mnie, z zainteresowaniem śledziłam losy wyprawy i choć to porządna kobyła, jeśli chodzi o długość, to nawet tego nie zauważyłam. Na dodatek mogę powiedzieć, że tekst jest zapamiętywalny, bo czytałam już jakiś czas temu, a w głowie ciągle tkwi.
Bohater na pierwszy rzut oka trochę niedopieszczony, dobrze go nie poznajemy, wydaje się po prostu… lecieć z wiatrem, ale na koniec wydaje mi się, że to dobre rozwiązanie, bo wychodzi na to, że jest po prostu pionkiem w rękach Ozyrysa, a ta jego nijakość jeszcze to podkreśla. Jego przemiana z żołdaka w targanego poczuciem winy człowieka wydaje mi się autentyczna. Wiara zresztą również.
Zakończenie zaskakuje, ale pasuje. Może właśnie dzięki takiemu, a nie innemu przedstawieniu bahatera. To, czego mi brakuje, to jakiegoś choćby zdania wyjaśnienia, jak Ozyrys wpadł na to, żeby pograć z chrześcijańskimi świętymi.
Generalnie naprawdę dobre opko, które zasługuje na szansę :)
Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!
Ech, pokonało mnie to opowiadanie, walczyłem przez trzy dni, ale nie jestem w stanie tego doczytać. Znudziłem się tak okrutnie, że dam sobie spokój. Dobrnąłem do sceny w katakumbach i nie zainteresowało mnie absolutnie nic. Mimo że wszelkimi siłami starałem się skupić na tekście, to moje myśli błądziły, rozpaczliwie szukając czegoś ciekawszego. Smęcący, bierny bohater, rozwlekłe opisy i szezlongowość wylewająca się już z tytułu.
A że podczas krótkiej, acz obfitującej w przykrości kariery wojskowej w Niderlandach dałem się poznać jako człek z relikwiami obyty, cóż, zaproponowano mi tę oto wyprawę.
Można by sądzić, że za misją tej doniosłości pójdą wygody, sława i ogólne poważanie. Wszak ratujemy króla! Nic bardziej mylnego. Na lądzie nie czekało nas żadne powitanie, tylko skrzek mew i bluźnierstwa marynarzy. Byliśmy Państwu Kościelnemu całkowicie obojętni.
Nijak mnie to wyjaśnienie nie przekonuje. Mocno naciągane. Brak sensownej przyczyny zawiązania akcji dla mnie przekreśla to opowiadanie. Spodziewam się, że jest to kwestia perspektywy bohatera, który odgrywa, przynajmniej na początku, rolę worka kartofli i być może później się to wyjaśni, ale nie mam tyle samozaparcia, aby się o tym przekonać.
No cóż, czas powiedzieć sobie otwarcie, nie jestem w stanie znieść stylu w jakim piszesz, tej monotonii, tych rozwlekłych opisów, tego lania wody, tego braku jakichkolwiek emocji, braku fabuły, bohaterów będących tylko kukłami wykorzystywanymi jako narzędzie narracyjne. Jako czytelnik nie miałem się czego chwycić, rozpaczliwie szukałem czegoś, co by mnie przy tym tekście przytrzymało, ale niestety nie znalazłem nic.
Gratuluję, fmsduvalu, pokonałeś tym opowiadaniem krwiożerczego Osvalda. Było to ponad moje siły. Taczka z bagiennym szlamem miałkich przemyśleń utknęła i została odholowana.
„Ten, który z demonami walczy, winien uważać, by samemu nie stać się jednym z nich" – Friedrich Nietzsche
Cześć!
Chodzi Ci o wrzutki typu “a Caravaggio nazwał coś tak”, “a Alonso de Ercilla nie napisałby czegoś tak”? Czy źle rozumuję?
Dokładnie o tego typu rzeczy mi chodziło. Bo o ile wiem kto to Caravaggio, to już Alonsa de Ercilla nie kojarzę i przerywam czytanie tekstu, żeby wygooglować.
Ale przeleciałem wzrokiem tekst jeszcze raz, żeby podać Ci więcej przykładów i okazuje się, że nie ma ich aż tak wiele. Więc w zasadzie to możesz zignorować tę uwagę. Szczególnie, że to ma też plusy – tworzy klimat epoki i można czegoś nowego się dowiedzieć. ,)
Bardzo się cieszę, choć trochę żałuję, że nie podobało Ci się bardziej! :P
Hej! Podobało mi się bardzo! Dobrze też wyjasniłeś moje wątpliwości. A, że się czepiam, to trochę z obowiązku, bo nie może być sam lukier. ,)
Irko,
Na świętych się kompletnie nie znam, a Bakchus kojarzy mi się dość jednoznacznie i bynajmniej nie święcie, więc początkowo czułam się nieco zdezorientowana. Kiedy już skonsultowałam się z wujkiem Guglem i z nijakim zdumieniem dowiedziałam się, że faktycznie taki święty istnieje, opko stało się zrozumiałe.
Był tu dylemat czy Bakchusa zostawiać, czy zamieniać bez żadnej straty na Sergiusza (jak guglowałaś, to pewnie wiesz, że to tacy trochę bliźniacy). Finalnie stwierdziłem, że może właśnie śmieszne jest to skojarzenie Bachus-Bakchus, że nadmiarowa literka może wzbudzi zainteresowanie. Post factum – nie wiem. Może rzeczywiście więcej zamętu niż pożytku :D
Wciągnęło mnie, z zainteresowaniem śledziłam losy wyprawy i choć to porządna kobyła, jeśli chodzi o długość, to nawet tego nie zauważyłam. Na dodatek mogę powiedzieć, że tekst jest zapamiętywalny, bo czytałam już jakiś czas temu, a w głowie ciągle tkwi.
Bardzo miło mi to czytać. Przy potworach na 70k+ znaków obawa o utrzymanie uwagi czytelnika wzrasta z każdym słowem. No i świetnie, że opowiadanie siedzi w głowie. To dla mnie duży komplement.
Bohater na pierwszy rzut oka trochę niedopieszczony, dobrze go nie poznajemy, wydaje się po prostu… lecieć z wiatrem, ale na koniec wydaje mi się, że to dobre rozwiązanie, bo wychodzi na to, że jest po prostu pionkiem w rękach Ozyrysa, a ta jego nijakość jeszcze to podkreśla. Jego przemiana z żołdaka w targanego poczuciem winy człowieka wydaje mi się autentyczna. Wiara zresztą również.
Też mi się wydawało, że akurat do tego bohatera będzie pasować taka daleko idąca bezwolność. Cieszę się, że podzielasz tę opinię :)
To, czego mi brakuje, to jakiegoś choćby zdania wyjaśnienia, jak Ozyrys wpadł na to, żeby pograć z chrześcijańskimi świętymi.
Ach, nie pomyślałem o tym. To trochę takie mrugnięcie odautorskie, bo zawsze bardzo bawiła mnie wiara w świętych, więc uznałem, że podszywanie się pod nich przez “prawdziwych egipskich bogów” będzie całkiem rozrywkowym posunięciem :D
Generalnie naprawdę dobre opko, które zasługuje na szansę :)
To ja naprawdę się cieszę i dziękuję uprzejmie za piórkonomkę! :)
Osvaldzie, nic mnie to nie obchodzi.
kronosie,
o o ile wiem kto to Caravaggio, to już Alonsa de Ercilla nie kojarzę i przerywam czytanie tekstu, żeby wygooglować.
Najpierw zamiast Ercilli miał być Cervantes, ale z racji daty Raymond nie mógł jeszcze znać jego twórczości :P
Ale przeleciałem wzrokiem tekst jeszcze raz, żeby podać Ci więcej przykładów i okazuje się, że nie ma ich aż tak wiele. Więc w zasadzie to możesz zignorować tę uwagę. Szczególnie, że to ma też plusy – tworzy klimat epoki i można czegoś nowego się dowiedzieć. ,)
Właśnie też tak nie do końca sobie przypominałem tę mnogość nawiązań :P Myślałem, że może uwierały Cię też osobliwe nazwy lokacji, typu Źródło Aretuzy czy Ucho Dionizjusza. Fajnie, że jednak nie.
Hej! Podobało mi się bardzo! Dobrze też wyjasniłeś moje wątpliwości. A, że się czepiam, to trochę z obowiązku, bo nie może być sam lukier. ,)
Wiadomo, nadmiar lukru jest bardzo niezdrowy :P
Dzięki raz jeszcze!
"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf
Cześć!
Czyżbyś poszedł drugą linią interpretacyjną? Bo starałem się, żeby można było pójść dwiema drogami – fantastyczną i niefantastyczną.
I wyszło to całkiem fajnie, bo jakby się uprzeć, to fantastyki tu nie ma;-) Przekonałeś mnie tym wyrwanym z lochu wrakiem, który święcie wierzy w jakiś głębszy sens swej podróży. Słyszy głosy, jest narzędziem w rękach większych od siebie. Okoliczności ukazują to różnie, ale zazwyczaj miałem silne przeświadczenie, że to jednak fantastyka a nie omamy ;-)
Nie ukrywam, że mi właśnie na tym zależało –> aby to nie była w pełni luzacka wyprawa trzech rzezimieszków, lecz żeby przenikało tu i tam coraz więcej chłodu, grozy i powagi.
Chłody jest tu sporo, grozy też. Momentami brakował mi nieco akcji, ale wysunięty na pierwszy plan świat wewnętrznych bohatera i jego nadzieje dobrze pokazują człowieka człowieka, który kawał życia w lochu spędził. Zbyt duża dynamika spłyciłaby opowieść.
Obawiałem się tej infodumpowości, nie powiem :P
Ja bólu infodumpów nie czuję (to znaczy lubię ciekawe infodumpy budujące klimat i powiązane z resztą). Twoje w każdym razie kupuję.
Zakończenie jest nieco oderwane od reszty, ale pozwala na konfrontację bohatera z Królem. Czy w zaświatach, czy w umierającej świadomości… Nieważne. Wyszło nieźle, ale miałem jednak wrażenie, że zmiana realiów jest zbyt nagła – po 60k znaków epoki wielkich odkryć geograficznych miałem problem z odnalezieniem się w “Egipcie”. Inna sprawa, że trochę na to czekałem (bo tagi mnie na to przygotowały…).
I tu dochodzimy do – imho – “największej wady” tego tekstu, czyli taga MUMIE, który strasznie spoleruje bardzo ładnie opakowaną tajemnicę. Bo sporo tu mylnych tropów, ale co z tego, jeżeli wiemy, na które zwrócić uwagę. Lektura sprawiła mi szczerą frajdę, ale mam wrażenie, że jeżeli nie miałbym wiedzy, w jaką stronę to pójdzie, to frajdy byłoby więcej, bo w zasadzie od połowy tekstu już chodziło po głowie, czego się spodziewać i (poza samym zakończeniem) tak się stało. Ale taki urok konkursów ;-)
Udane opko. Długie i nastrojowe, fantastyki nie brakuje, w sam raz na deszczowy wieczór. Po namyśle pozwoliłem sobie zgłosić do piórka.
Pozdrawiam!
„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski
Cześć, Fmsduval0!
Po pierwsze: „znaki: 75637”
Po drugie: obcojęzyczny tytuł.
Oj, zaczynamy pod górkę ;)
Ba, nawet fort postawili tak, aby mieć do nich blisko! – Kapitan wybucha śmiechem, wtórują mu załoganci i Francisco.
Rym :) Całkiem ładny, jakby nie patrzeć
Jak już zamarudziłem na wstępie, to po lekturze wypada się odnieść. Ilość znaków nie jest problemem (o czym za chwilę). Tytuł rozumiem (choć w kontekście opowiadania już nie), ale podtytuły II i III nie. Nie widzę też kontekstu w opowiadaniu. Na podobne rzeczy marudziłem przy tekście Arnubisa, ale tam łacina jest uzasadniona – tutaj, oprócz samego użycia języka hiszpańskiego, nie widzę sensu. Po prostu nie jestem fanem takich rozwiązań.
Miałem wrażenie, że to bóg niejako prowadzi bohatera przez historię, a jednak do zamtuza idzie ciągnięty przez kogo innego. Bóg co prawda zgadza się na to, a nawet zachęca, ale jednak odczytuję to jako ślepy los i zbyt duży zbieg okoliczności, że akurat tam spotykają kogoś, kto wie o wraku i mumii.
Musiałem mocno zawiesić niewiarę przy pchaniu trumny po piasku. Wiem, że gdybym ja to robił, to zapadałaby się w piasku na tysiąc sposobów. Z tym że to jest kawał opowiadania i w tak długim tekście zawsze znajdzie się coś, do czego można się przyczepić. Ogółem uważam, że panujesz nad wydarzeniami i ich następstwami.
Masz świetną narrację, a do tego opowiadanie jest napisane bardzo ładnie. Gratuluję, bo kloc na 75k napisany w ten sposób świadczy o wysokim poziomie warsztatu. Przez to opowiadanie można swobodnie dryfować. Czytałem na 3 razy i za każdym razem wracałem z przyjemnością. Nie mogę nie spytać – piszesz już książkę? Skill na pewno na to pozwala.
Przeskok (no, dobra – przejście, bo zrobiłeś to stopniowo) na bogów egipskich był dla mnie niezrozumiały – doszukiwałbym się w tym jakiejś symboliki, której zwyczajnie nie rozumiem. W tej końcówce się pogubiłem. Do samej finałowej wymiany zdań też nie mam przekonania, bo chyba za mało zżyłem się z bohaterem i jego historią, stąd tekst zostawił mnie z mieszanymi uczuciami.
Mam natomiast pełne przekonanie do pomysłów, jakie tu zastosowałeś. Rozrzucony po całym świecie, świadomy bóg, portal w źródle Aretuzy, to wszystko było świetne i intrygujące. Podobnie ugruntowanie opowieści w historii i geografii. Świetna robota! Niektóre rzeczy trzeba było nagiąć, ale z punktu widzenia samego opowiadania, wierzyłem Ci, co świadczy, że wyszło wiarygodnie.
To naprawdę dobre opowiadanie, coś do rozłożenia się w fotelu na długi zimowy wieczór, by odbyć podróż przez basen Morza Śródziemnego, ale chyba za bardzo zamotało mnie w końcówce i jeśli chodzi o treść, to wychodzę z mieszanymi uczuciami.
Pozdrówka!
Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.
Powracam z komentarzem piórkowym.
Jestem na NIE WIEM.
Serio, mam zagwozdkę z tym tekstem. Tuż po lekturze uznałam, że rozczarowanie rozstrzałem pomiędzy częścią „realną” a częścią „boską” na tyle wybiło mnie z rytmu, że jeśli dojdzie do głosowania piórkowego, będę na NIE. Potem dotarło do mnie, że jestem właściwie pewna, że dojdzie do głosowania piórkowego, co oznacza zapewne, że jakaś część mojej podświadomości uważa ten tekst za piórkowy. W związku z tym zaczęłam sobie dumać, czy aby na pewno to rozjechanie pomiędzy fragmentum profanum i fragmentum sacrum jest na tyle drażniące, bym mogła z czystym sumieniem dać NIE.
Co mi zatem pozostaje, poza zastosowaniem Brzytwy Anubisa i zważeniem Twych grzechów i dobrych uczynków na szali, by sprawdzić, których będzie więcej?
Dobre uczynki:
– bardzo zręcznie władasz słowem, nie sprawia Ci problemu malowanie przed oczami czytelnika wyrazistych obrazów
– konsekwentnie dążysz do obranego celu, historia spina się w logiczną całość, nawet jeśli momentami bywa nierówno, a obrana przez Ciebie droga niekoniecznie jest zbieżna z moimi gustami
– bardzo podobało mi się szczegółowe oddanie realiów epoki wraz ze wszystkimi smaczkami (a przynajmniej z tymi, które chłop prosty jest w stanie wychwycić bez zagłębiania się w książki historyczne), a przy tym zachowanie ducha przygodowości i niezasypanie czytelnika lawiną niezrozumiałych kontekstów
– stylizacja nie nuży, pozostaje zrozumiała i konsekwentna, i spełnia swoją główną rolę – oddawanie kolorytu epoki – w sposób satysfakcjonujący
Grzechy:
– pojawienie się bogów zabija wrażenie autentyczności i odbiera wagę działaniom bohaterów – chodzi mi o to, że wprowadzanie teoretycznie niemal wszechmocnych postaci zdejmuje ciężar decyzyjności i dźwigania historii z ramion bohaterów. Uwaga, dygresja: zawsze trochę mnie to drażni, gdy w fantasy pojawia się taki turbodoebany bohater, który wszystkich pozostałych zamiata do kąta; przestają być ważni i istotni dla fabuły, ponieważ siłą rzeczy cała decyzyjność i sprawczość spada na turbodoebanego X. To trochę tak jak z Supermanem – po co nam Batman, Flash i Aquaman w drużynie, skoro Superman teoretycznie powinien poradzić sobie z każdą przeszkodą sam i to jedną ręką?
– przez cały czas miałam wrażenie, że Raymond jest bardzo bierną postacią, popychaną wiatrami losu i cudzych decyzji; nie chodzi mi tylko o fakt, że jest „wierny i układny ponad wszystko”, to jest część jego charakterystyki, więc tego czepiać się nie będę; chodzi mi o problem, który przez tę jego układność i wierność rzutuje na sposób prowadzenia narracji – Raymond jest w tym wszystkim właściwie zbędny, nic nie odpowiada na pytanie dlaczego to akurat on został pomazańcem bożym, dlaczego to akurat on został wybrany, by dźwigać na barkach brzemię pierwszoplanowości. Chaotyczne są te moje wyjaśnienia, ale mam nadzieje, że rozumiesz, co próbuję przekazać.
Wyrokiem Anubisa, Strażnika Szal, zasądzam, iż dobre uczynki przeważyły grzechy fmsduvala, otwierając przed nim jedną z dziewięciu bram wiodących do Komnaty Piór. Niniejszym oświadczam, że jestem na TAK.
three goblins in a trench coat pretending to be a human
Już czytając pierwszą wersję tego opowiadania byłbym na TAK, a co dopiero wersję po poprawkach, że tak pozwolę sobie zacząć od końca.
Pomysłowe umiejscowienie akcji, jeszcze bardziej pomysłowa kreacja bohatera, do tego trio postaci (z bohaterem włącznie) lepsze nawet niż bohater sam w sobie (szkoda, że nie dotrwali do końca razem, a przynajmniej ciut dłużej), do tego fabuła pełna zwrotów akcji (a przy tym wszystko trzyma się kupy – przynajmniej w mojej ocenie), ale za to bez zapychaczy. O stylu wspominać nie muszę, bo o tym mówiłem już wielokrotnie pod wieloma twoimi tekstami.
Oczywiście ciut mi brak tu do ideału, to jest uważam, że na koniec niepotrzebnie wprowadzasz nowe postacie i wątki, że psuje to dynamizm opowiadania właśnie pod koniec, że lepiej byłoby świetnemu bohaterskiemu trio dłużej pobyć na scenie i mogłeś przebudować część tuż przed zakończeniem tak, aby była krótsza… ale i bez tego opowiadanie świetnie się prezentuje.
"Odpowiedz najpierw na jedno ważne pytanie: czy umysł istnieje?" - Golodh, "Najlepsze teksty na podryw, edycja 2023"
Zacznę klasycznie, czyli od końca tekstu, zarazem początku innego na opowiadanie spojrzenia. Ozyrys. Maat, Anubis i ktoś tam jeszcze ze staroegipskiego panteonu? A co oni tu robią? Co Autor chciał przez to powiedzieć, o ile powiedzieć chciał, bo może Mu “samo tak wyszło”?
Chyba jednak nie wyszło tak przypadkiem. Politeistyczna religia Egipcjan daje się porównać (zaznaczam, że porównać, ale nie zrównać) z chrześcijaństwem w okresie schizm, a nawet z chrześcijaństwem w ogóle – dzięki osobom świętych, patronek i patronów w dziedzinie / zakresie spraw. Pozwala to podobieństwo, chociaż raczej niezbyt ścisła analogia, spojrzeć na tekst niekonwencjonalnie. Dojrzeć w nim projekcję obrazu “wojny na górze”, między wciąż żywymi staroegipskimi bóstwami a tymi, które aktualnie panują w ludzkich umysłach i duszach. Nie byłoby tej wojenki, gdyby nie zachłanność, z jaka chrześcijaństwo adaptowało – można powiedzieć, że powoływało w szeregi swoich czołowych postaci – wiele bożków pogańskich, aby tylko zdobyć wyznawców, ale jednocześnie tępiło przejawy i niszczyło materialne ślady dawniejszych kultów. Przy takim spojrzeniu, takiej bynajmniej nie prostej interpretacji wszystko wskakuje na swoje miejsce. Bohater nie musi być herosem, może być jednostką poddającą się losowi, kierowaną przez siły wyższe. Istotne, aby wykonał zadanie zdobycia zniszczonych, ukradzionych fragmentów mumii Ozyrysa. Zostanie za to wynagrodzony – i w tym momencie, kiedy każdy skorzystałby z ułaskawienia, budzi się w protagoniście to, co dotychczas spało snem tak głębokim, jak gdyby nie istniało. Sumienie. Poczucie win. To pozwala zacząć bohatera może tyle polubić (bo nie ma za co), co zacząć szanować.
Autor nie udzielił odpowiedzi, która szala poszła w dół. Pozostawił decyzję czytelnikom. Jaka jest moja w tej sprawie, taka jest, i moja to rzecz, ale w sprawie piórka jednoznacznie, zdecydowanie TAK.
Politeistyczna religia Egipcjan daje się porównać (zaznaczam, że porównać, ale nie zrównać) z chrześcijaństwem w okresie schizm, a nawet z chrześcijaństwem w ogóle – dzięki osobom świętych, patronek i patronów w dziedzinie
Zetknęłam się z poglądem, że według kapłanów to była religia monoteistyczna, a poszczególni bogowie wyznawani przez ogół stanowili jakby emanacje tego jednego wielkiego bóstwa. Nie mam pojęcia, ile w tym prawdy, ale Echnaton pewnie nie wyskoczył z głowy Ozyrysa, a pustynie “lubią” religie monoteistyczne.
Babska logika rządzi!
Jestem prawie przekonany do poglądu, że była to osobliwa fuzja mono– i politeizmu z dużym udziałem bóstw lokalnych oraz lokalnie wysuwanych na czoło panteonu jako postacie patronujące miastu czy kilku pomniejszym osadom. Myślę, że nie wszystko, co wiemy o wierzeniach Egipcjan. pochodzi z tego samego bądź dostatecznie bliskiego okresu dziejów państwa i ewolucji w wierzeniach, a taki miks nie daje jednolitego, spójnego obrazu ani w całości, ani tym bardziej w szczegółach.
Hej, hej
Nie jest to opowiadanie, które czyta się łatwo, momentami miałem wrażenie, że brnę przez tekst. Trudno mi powiedzieć dlaczego. Nie brakuje akcji, postacie są porządnie zarysowane, chociaż główny bohater jest trochę taki… Nie wiem, dopiero przy wspomnieniach o mordowaniu “heretyków” poczułem, że nie jest bezwolną kukłą popychaną przez każdego, aby fabuła miała na czym się opierać. Lepiej późno niż wcale ;) Risercz i wiedza godna podziwu, to jest zdecydowanie poziom książkowy – moim zdaniem powinieneś co prawda nieco przytemperować zalew informacji i naw własnych w niektórych akapitach, ale to detale.
Trochę mi zgrzytało połączenie mumii z Hiszpanią XVI wieku, ale jednocześnie miało swój urok, może właśnie na zasadzie niespodzianki i unikalności.
Długo siedziałem okrakiem nad tym opowiadaniem, nawet uznałem, że gdybym miał w ręku antologię z takim tekstem, pewnie przeczytałbym go na końcu, bo nie wchodzi zbytnio w mój gust. Trzeba jednak próbować patrzeć obiektywnie, a obiektywnie jest to opowiadanie, które zasługuje na miejsce w antologii.
Dlatego ode mnie TAK.
Ode mnie też TAK.
Fabularnie wciągnęło (zupełnie nie zauważyłam, że jest aż takie długie!), literacko – językowo, stylistycznie, w konstrukcji narratora – bardzo się podobało. Doceniam to, jak awanturniczo-przygodową konwencję de facto płaszcza i szpady przełamujesz refleksjami i podejściem do życia bohatera, jak ukazujesz go jako kogoś, kto zawsze żył pod czyjąś kontrolą, popełnił swoją porcję okropieństw, a mimo to zdołał wyhodować w sobie sumienie, ale też to sumienie go dręczy i nie daje żyć. Ładnie i efektownie przetwarzasz mit, co ja w ogóle lubię.
Ależ się tu Was uzbierało!
To po kolei:
krar,
I wyszło to całkiem fajnie, bo jakby się uprzeć, to fantastyki tu nie ma;-) Przekonałeś mnie tym wyrwanym z lochu wrakiem, który święcie wierzy w jakiś głębszy sens swej podróży. Słyszy głosy, jest narzędziem w rękach większych od siebie. Okoliczności ukazują to różnie, ale zazwyczaj miałem silne przeświadczenie, że to jednak fantastyka a nie omamy ;-)
W takim razie nic, tylko się cieszyć. Chociaż obawiam się, że jesteś jak na razie jedynym, któremu ta niefantastyczna ścieżka zaświtała w głowie :P
Chłody jest tu sporo, grozy też. Momentami brakował mi nieco akcji, ale wysunięty na pierwszy plan świat wewnętrznych bohatera i jego nadzieje dobrze pokazują człowieka człowieka, który kawał życia w lochu spędził. Zbyt duża dynamika spłyciłaby opowieść.
Akcji pewnie byłoby więcej, gdybym nie musiał tyle miejsca poświęcić na tłumaczenie realiów, zależności i tym podobnych rzeczy, które w takim typowym fantasy raczej można by było potraktować skrótowo. Chociaż to gdybanie, może napisałbym wtedy jeszcze bardziej statyczne opko :D
Zakończenie jest nieco oderwane od reszty, ale pozwala na konfrontację bohatera z Królem. Czy w zaświatach, czy w umierającej świadomości… Nieważne. Wyszło nieźle, ale miałem jednak wrażenie, że zmiana realiów jest zbyt nagła – po 60k znaków epoki wielkich odkryć geograficznych miałem problem z odnalezieniem się w “Egipcie”. Inna sprawa, że trochę na to czekałem (bo tagi mnie na to przygotowały…).
Post factum myślę, że można było ten switch na Egipt zrobić nieco wcześniej, żeby proporcje nie zgrzytały. Z drugiej strony jednak nie mam pojęcia, co by nasz drogi Raymond miał tyle czasu na tym sądzie piaszczystym robić. Nie ukrywam też, że pierwotną intencją było właśnie takie rzucenie bohatera w kompletnie odmienne klimaty, jak to często z portalami bywa :)
Lektura sprawiła mi szczerą frajdę, ale mam wrażenie, że jeżeli nie miałbym wiedzy, w jaką stronę to pójdzie, to frajdy byłoby więcej, bo w zasadzie od połowy tekstu już chodziło po głowie, czego się spodziewać i (poza samym zakończeniem) tak się stało.
Zupełnie niewykluczone. Ale z drugiej strony może to i dobrze, że jest takie “przygotowanie” na tematykę. Bez tego ten nagły rzut na głęboką, egipską wodę mógłby być już zbyt karkołomny.
Udane opko. Długie i nastrojowe, fantastyki nie brakuje, w sam raz na deszczowy wieczór. Po namyśle pozwoliłem sobie zgłosić do piórka.
Miał zgłosić i nie zgłosił :P Mam nadzieję, że to nie przez zmianę opinii względem opka!
Dzięki jeszcze raz, krarze, za rozmowę i ciekawe uwagi.
Krokusie,
Po pierwsze: „znaki: 75637”
Po drugie: obcojęzyczny tytuł.
Oj, zaczynamy pod górkę ;)
Żadnej taryfy ulgowej dla nowolożan!
Tytuł rozumiem (choć w kontekście opowiadania już nie), ale podtytuły II i III nie. Nie widzę też kontekstu w opowiadaniu. Na podobne rzeczy marudziłem przy tekście Arnubisa, ale tam łacina jest uzasadniona – tutaj, oprócz samego użycia języka hiszpańskiego, nie widzę sensu. Po prostu nie jestem fanem takich rozwiązań.
To ja spieszę z wyjaśnieniem, bo to są fajne nawiązania “dla wtajemniczonych”.
Wyjaśnienie genezy tytułu głównego – klik
Wyjaśnienie genezy podtytułu II – Mianem “validos” określano możnych, którzy manipulowali młodziutkim królem Filipem III Habsburgiem po śmierci Filipa II. W tym podrozdziale mamy wspomnianego jednego – markiza Sandovala, zaś z jego ludźmi walczą główni bohaterowie opka.
Wyjaśnienie genezy podtytułu III – klik. Raz, że w tekście Caravaggio nam przemyka dość często, dwa – uznałem, że ten podtytuł będzie dobrą metaforą oczyszczenia, wyjścia z mroku (celi, grzechu, wyrzutów sumienia) na światło dzienne (poprzez śmierć/sąd).
Mam nadzieję, żem Cię tu zaspokoił, chociaż nielubienie takich zabiegów jak najbardziej rozumiem :)
Miałem wrażenie, że to bóg niejako prowadzi bohatera przez historię, a jednak do zamtuza idzie ciągnięty przez kogo innego. Bóg co prawda zgadza się na to, a nawet zachęca, ale jednak odczytuję to jako ślepy los i zbyt duży zbieg okoliczności, że akurat tam spotykają kogoś, kto wie o wraku i mumii.
Jest to pewien wymyk z mojej strony, ale też można z dużą swobodą przyjąć, że Ozyrys zachęca bohatera, bo wie, że właśnie tam ktoś potrzebny się znajduje. A że marynarze chcieli iść do zamtuza – to akurat więcej niż prawdopodobne :)
Musiałem mocno zawiesić niewiarę przy pchaniu trumny po piasku. Wiem, że gdybym ja to robił, to zapadałaby się w piasku na tysiąc sposobów.
I takie zawieszenie niewiary uważam za uprawnione, wszak etap przejścia z Syrakuz na pustynię nie jest takim zwyczajnym przejściem. Co najmniej wtedy (hehe) Raymond umiera, jest więc w krainie, w której prawa fizyki niekoniecznie muszą obowiązywać :P Nie wiem, czy to kupujesz, ale zachęcam, tanio, tanio!
Masz świetną narrację, a do tego opowiadanie jest napisane bardzo ładnie. Gratuluję, bo kloc na 75k napisany w ten sposób świadczy o wysokim poziomie warsztatu. Przez to opowiadanie można swobodnie dryfować. Czytałem na 3 razy i za każdym razem wracałem z przyjemnością. Nie mogę nie spytać – piszesz już książkę? Skill na pewno na to pozwala.
Wielkie dzięki, bardzo mi miło! A na pytanie odpowiem tak – od pisania książek to ja, megalomańsko i bezpodstawnie, zaczynałem :D Teraz szlifuję warsztat na mniejszych tekstach. Na tomiska przyjdzie jeszcze pora.
Przeskok (no, dobra – przejście, bo zrobiłeś to stopniowo) na bogów egipskich był dla mnie niezrozumiały – doszukiwałbym się w tym jakiejś symboliki, której zwyczajnie nie rozumiem. W tej końcówce się pogubiłem. Do samej finałowej wymiany zdań też nie mam przekonania, bo chyba za mało zżyłem się z bohaterem i jego historią, stąd tekst zostawił mnie z mieszanymi uczuciami.
Tu by się przydała znajomość mitu o Sądzie Ozyrysa (zakładam, że nie znasz). Jest to finał co najmniej trochę hermetyczny i bez ogarniania podstaw końcówka jest bez wątpienia jakimś obrzydliwym bełkotem. Musisz mi wybaczyć :P Znaczy nie musisz, ale fajnie by było.
Mam natomiast pełne przekonanie do pomysłów, jakie tu zastosowałeś. Rozrzucony po całym świecie, świadomy bóg, portal w źródle Aretuzy, to wszystko było świetne i intrygujące. Podobnie ugruntowanie opowieści w historii i geografii. Świetna robota! Niektóre rzeczy trzeba było nagiąć, ale z punktu widzenia samego opowiadania, wierzyłem Ci, co świadczy, że wyszło wiarygodnie.
Bardzo się cieszę :) Przyznam, że najwięcej radochy sprawiało mi właśnie łączenie tych różnych elemencików w całość. Research bywał przez to stresujący (przykładowo, na początku w opku pojawić miał się sam Caravaggio, ale czasowo się nie zgrywało, więc trzeba było wprowadzić Minnitiego). Mimo wszystko taki alt-hist to zdecydowanie wielka przyjemność i chyba jeszcze parę tekstów tego typu popełnię.
To naprawdę dobre opowiadanie, coś do rozłożenia się w fotelu na długi zimowy wieczór, by odbyć podróż przez basen Morza Śródziemnego, ale chyba za bardzo zamotało mnie w końcówce i jeśli chodzi o treść, to wychodzę z mieszanymi uczuciami.
Byłem gotów, że i tak się może zdarzyć. Nic nie poradzę, biorę to na siebie w pełni! :D
Dzięki wielkie za odwiedziny!
"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf
I dalej:
gravel,
Tuż po lekturze uznałam, że rozczarowanie rozstrzałem pomiędzy częścią „realną” a częścią „boską” na tyle wybiło mnie z rytmu, że jeśli dojdzie do głosowania piórkowego, będę na NIE. Potem dotarło do mnie, że jestem właściwie pewna, że dojdzie do głosowania piórkowego, co oznacza zapewne, że jakaś część mojej podświadomości uważa ten tekst za piórkowy. W związku z tym zaczęłam sobie dumać, czy aby na pewno to rozjechanie pomiędzy fragmentum profanum i fragmentum sacrum jest na tyle drażniące, bym mogła z czystym sumieniem dać NIE.
XD bardzo mnie rozbawił ten wywód, nie ukrywam. No i współczuję. Wolałbym, żeby opko było takim arcydziełem, co żadnych wątpliwości nie pozostawia :P
Za pochwałki już dziękowałem i dziękuję teraz. Przygany biorę na klatę :)
Raymond jest w tym wszystkim właściwie zbędny, nic nie odpowiada na pytanie dlaczego to akurat on został pomazańcem bożym, dlaczego to akurat on został wybrany, by dźwigać na barkach brzemię pierwszoplanowości.
Wiesz, bo moim pomysłem było wyjście od całkowitego przypadku. Bohater kupuje jakieś barachło na targu, które okazuje się częścią nie relikwii świętego, lecz pradawnego boga Ozyrysa, co nam popycha historię dalej i dalej, aż do finału. Tak to widziałem, trochę absurdalnie, trochę Indiana Jones :P
Wyrokiem Anubisa, Strażnika Szal, zasądzam, iż dobre uczynki przeważyły grzechy fmsduvala, otwierając przed nim jedną z dziewięciu bram wiodących do Komnaty Piór. Niniejszym oświadczam, że jestem na TAK.
Dziękuję, nie spodziewałem się absolutnie :) Serio, oczyma wyobraźni widziałem od Ciebie jedynie wielkie, czarne NIE.
Geki,
Oczywiście ciut mi brak tu do ideału, to jest uważam, że na koniec niepotrzebnie wprowadzasz nowe postacie i wątki, że psuje to dynamizm opowiadania właśnie pod koniec, że lepiej byłoby świetnemu bohaterskiemu trio dłużej pobyć na scenie i mogłeś przebudować część tuż przed zakończeniem tak, aby była krótsza… ale i bez tego opowiadanie świetnie się prezentuje.
Nawet więcej niż ciut, podejrzewam :P Uważam, że na pewno zbędnie dorzuciłem na koniec byka Apisa, który jest potrzebny tylko do tego, żeby zepchnąć Raymonda i króla z wydmy. Jest tam na tyle postaci, że mogłem sobie spokojnie darować.
Za resztę dobrych słów wielkie dzięki, jak i za TAKa. No i za betę, oczywiście :)
Adamie,
wielkie dzięki za wizytę, komentarz i TAKa. Bardzo podoba mi się sposób, w jaki podszedłeś do opowiadania. Ciekawie ujęte i jakże celnie. Cieszę się też, że uznałeś bohatera za finalnie godnego chociaż odrobiny szacunku :)
Zan,
Nie jest to opowiadanie, które czyta się łatwo, momentami miałem wrażenie, że brnę przez tekst.
Co czytelnik, to opinia. Bądź tu, człowieku, zdrowy :D Ale rozumiem, oczywiście.
Nie wiem, dopiero przy wspomnieniach o mordowaniu “heretyków” poczułem, że nie jest bezwolną kukłą popychaną przez każdego, aby fabuła miała na czym się opierać.
A bo on taki miał być właśnie. Już tam się tłumaczyłem wcześniej szeroko i rozlegle, to może nie będę powtarzał (chyba gravel i kronosowi o tym pisałem, jeśli Cię to ciekawi, zerknij). Pokrótce, moją intencją było pokazanie człowieka uzależnionego od cudzej decyzyjności – ojca, dowódcy, Boga, wreszcie Ozyrysa, i niezdolnego do samodzielnego podejmowania jakichkolwiek wiążących kroków. A że świadomość się o niego upomina (wyrzuty sumienia, żal za straconą młodością), to i konsekwencje przykre.
Trochę mi zgrzytało połączenie mumii z Hiszpanią XVI wieku, ale jednocześnie miało swój urok, może właśnie na zasadzie niespodzianki i unikalności.
Zastosowałem taki zabieg z pełną świadomością, że to się może nie spodobać. Ale bardzo nie chciałem pisać ani stricte o Egipcie i Egipcjanach, ani o francuskich/brytyjskich odkrywcach z XIX wieku. A że natknąłem się na postać “relikwiofila” Filipa II Habsburga, to poszły konie po betonie :P
Długo siedziałem okrakiem nad tym opowiadaniem, nawet uznałem, że gdybym miał w ręku antologię z takim tekstem, pewnie przeczytałbym go na końcu, bo nie wchodzi zbytnio w mój gust. Trzeba jednak próbować patrzeć obiektywnie, a obiektywnie jest to opowiadanie, które zasługuje na miejsce w antologii.
Ja też bym jako ostatnie je przeczytał, nic się nie przejmuj :D Ani nie moje ulubione klimaty (bo to raczej nie dark fantasy), ani nie tematyka (nie lubię Egiptu za specjalnie). Także rozumiem Cię doskonale :)
Tak czy owak, dzięki za docenienie mojej roboty TAKiem!
ninedin,
liczyłem, nie ukrywam, że rozwiązanie mitologiczne akurat do Ciebie przemówi :)
Fabularnie wciągnęło (zupełnie nie zauważyłam, że jest aż takie długie!),
To ogromny komplement. Przy takim długim tekście zawsze jest stres, że czytelnicy pousypiają w połowie.
literacko – językowo, stylistycznie, w konstrukcji narratora – bardzo się podobało.
Bardzo mi miło!
Doceniam to, jak awanturniczo-przygodową konwencję de facto płaszcza i szpady przełamujesz refleksjami i podejściem do życia bohatera, jak ukazujesz go jako kogoś, kto zawsze żył pod czyjąś kontrolą, popełnił swoją porcję okropieństw, a mimo to zdołał wyhodować w sobie sumienie, ale też to sumienie go dręczy i nie daje żyć.
Super, że to wybrzmiało. Bardzo mi na tym zależało.
Dzięki za wizytę. No i TAKA! :)
"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf
XD bardzo mnie rozbawił ten wywód, nie ukrywam. No i współczuję. Wolałbym, żeby opko było takim arcydziełem, co żadnych wątpliwości nie pozostawia :P
Cieszę się, że mój wywód Cię rozbawił, miał być taki z przymrużeniem oka xD
Tekst piórkowy wcale nie musi być arcydziełem; zresztą nie wierzę w zjawisko arcydzieła, każdy tekst ma jakieś mankamenty. Ale oczywiście szczerze Ci życzę, żeby Twoje kolejne dzieła nie budziły żadnych wątpliwości ;P
three goblins in a trench coat pretending to be a human
Nie czytałem komentarzy, ale przesuwając w dół dostrzegłem komentarz Osvalda i to, że go to opowiadanie pokonało. I tak jakoś sobie pomyślałem, że zbrodnią na fantastyce jest to, że musiałem aż pięć razy to opowiadanie zaczynać czytać. I niewiele brakowało, by mnie to opowiadanie również pokonało, choć z innych przyczyn: bo zawsze mi coś wypadło, a już po pierwszych scenach wiedziałem, że dobre i nie opłaci się czytać w przerwach czy zrywach.
Trzeba czytać w całości.
Reszta komentarzy mi też tylko mignęła, ale na tyle, by wiedzieć, że i je kiedyś będzie się opłacało przeczytać, bo rezonują z rzeczami, które w głowie mi się jawiły podczas lektury, lub które w tekście wyczułem.
Od początku domyślałem się, że głos mówiący do narratora, to żaden święty, ale na Ozyrysa bym nie wpadł (bardziej moja myśl szła ku któremuś z "duchów nieczystych") i to, że narratorem jest sam boski Anubis – również mnie zaskoczyło. A przecież tyle razy padało "szakalu"! A dopiero po pojawieniu się Neftydy stało się dla mnie jasne, kim jest bohater tej historii.
Choć nie przepadam za mieszaniem różnych mitologii – tu miało to sens i zaciekawiło mnie, jak to rozegrasz.
Historia trzyma w napięciu, toczy się wartko, nie zapominasz jednak odmalować opowiadany świat. Obrazy są żywe, kolorowe, pełne. Podoba mi się też konstrukcja całości, nieliniowa, gdzie przeszłość przeplata się z teraźniejszością by się nią w końcu stać.
Podoba mi się wierność historycznym realiom (co prawda wydaje mi się, że książę Juan de Austria zmarł w wyniku tyfusu lub duru brzusznego a nie rozszarpania gardła, ale to przecież szczegół pewnikiem to ta historia alternatywna właśnie ;-) ), to jak pozwalasz w ten świat widziany okiem Anubisa uwierzyć.
Jak wspomniałem – nie czytałem wcześniejszych komentarzy, nie będę się więc do nich odnosił, mogę tylko krótko napisać, że opowiadanie wywiera na czytelniku spore wrażenie, a najbardziej końcowa scena, której interpretacje mogą być wielorakie. Muszę się zastanowić, która z tych interpretacji mnie najbardziej przekonuje – i to dobrze, bo lubię, gdy utwór zostawia mnie już po ostatnim słowie ze swoistym zadaniem domowym, z lekcją do odrobienia. Gdy słowa wybrzmią, a myśli dalej szybują. Lubię takie otwarte zakończenia – szczególnie, gdy są wykonane dobrze, a Twoje jest sporządzone wręcz z maestrią i pieczołowitością.
pozdrawiam,
Jim
PS
Gdy już tę moją skromną opinię wrzucałem coś tam chrupnęło w bitach portalowi, nic się nie wrzuciło, za to mignął mi komentarz gravel. A w nim coś by dzieła nie budziły wątpliwości…
Ale przecież wątpliwości – nawet te co do jakości dzieła – są właśnie najlepsze :)
entropia nigdy nie maleje
Jim!
Od razu mówię – wybacz tę skandaliczną obsuwę, ale tak jak Ty się po 5 razy zbierałeś do skończenia lektury, tak ja do odpowiedzi na komentarz :D Jesteśmy zatem kwita.
Od początku domyślałem się, że głos mówiący do narratora, to żaden święty, ale na Ozyrysa bym nie wpadł (bardziej moja myśl szła ku któremuś z "duchów nieczystych")
Chciałem tu trochę pograć tym automatycznym niejako skojarzeniem z Diabłem. Nawet karczmę specjalnie “Rzymska” nazwałem, co by sobie pokpić z karczmy “Rzym”, co to ją pewien Twardowski mimowolnie odwiedził :P
i to, że narratorem jest sam boski Anubis – również mnie zaskoczyło. A przecież tyle razy padało "szakalu"!
No i bardzo dobrze. Cóż ja bym za autor był, jakby tak wszyscy wszystko przewidywali od pierwszego słowa :)
Historia trzyma w napięciu, toczy się wartko, nie zapominasz jednak odmalować opowiadany świat. Obrazy są żywe, kolorowe, pełne. Podoba mi się też konstrukcja całości, nieliniowa, gdzie przeszłość przeplata się z teraźniejszością by się nią w końcu stać.
Bardzo się cieszę, było to dla mnie szalenie ważne, żeby ani czytelnika nie zanudzić, ani zanadto nie pogubić, ani wreszcie nie zaoferować mu opowiastki, w której po prostu zaliczać będzie kolejne punkty opowieści jak na liście zakupów.
Podoba mi się wierność historycznym realiom (co prawda wydaje mi się, że książę Juan de Austria zmarł w wyniku tyfusu lub duru brzusznego a nie rozszarpania gardła, ale to przecież szczegół pewnikiem to ta historia alternatywna właśnie ;-) ), to jak pozwalasz w ten świat widziany okiem Anubisa uwierzyć.
Masz rację z Juanem de Austria, jest też parę małych odchyleń w datach, ale raczej tych mało istotnych dla głównej osi fabularnej (np. Caravaggio wymyślił nazwę Ucho Dionizjusza dopiero w XVII wieku, gdy już wylądował na Sycylii po licznych prawnych perturbacjach).
No, ale w końcu to alt-hist, więc można sobie było nieco pofolgować :)
Jak wspomniałem – nie czytałem wcześniejszych komentarzy, nie będę się więc do nich odnosił, mogę tylko krótko napisać, że opowiadanie wywiera na czytelniku spore wrażenie, a najbardziej końcowa scena, której interpretacje mogą być wielorakie. Muszę się zastanowić, która z tych interpretacji mnie najbardziej przekonuje – i to dobrze, bo lubię, gdy utwór zostawia mnie już po ostatnim słowie ze swoistym zadaniem domowym, z lekcją do odrobienia. Gdy słowa wybrzmią, a myśli dalej szybują. Lubię takie otwarte zakończenia – szczególnie, gdy są wykonane dobrze, a Twoje jest sporządzone wręcz z maestrią i pieczołowitością.
Bardzo miło mi to czytać, zwłaszcza że końcówka była dopisywana na etapie bety, gdy panowie betmistrze chórem stwierdzili, że pierwotna zupełnie “nie żre”. Tym bardziej się zatem cieszę, że tak w zasadzie post factum udało mi się z tej historii wyżąć coś robiącego wrażenie i dobrze konkludującego całość :)
Wielkie dzięki, Jimie, za wizytę i przemiły komentarz!
"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf
A mi miło było czytać opowiadanie (choć nie wiem, czy jeszcze do niego wrócę, pewnie nieprędko, bo jednak to całkiem spory kawałek tekstu) jak i Twoją odpowiedź na mój komentarz :)
Jeszcze tylko dodam, że gdybym wcześniej zwrócił uwagę na tag “Mumie” (a nie zwróciłem, heh) – to może i bym szybciej wpadł na Ozyrysa i Anubisa :)
A i jeszcze jedno – zapomniałem napisać, że podobał mi się sam sposób narracji.
pozdrawiam,
Jim
entropia nigdy nie maleje
Witaj, fmsduvalu.
Obiecałem, że zajrzę. Czekałem na dogodny moment, by przeczytać za jednym razem, jakby nie patrzeć dość obszerny tekst i od razu napisać opinię, bo nie chciałem, żeby cokolwiek mi uciekło. Stąd zwłoka.
Styl – Z początku trudno mi było się przyzwyczaić, ale z czasem przywykłem i powiem ci, że potrafisz zbudować słowami klimat epoki. To zdecydowanie na plus. Jednak wydaje mi się, że w niektórych miejscach lejesz wodę, dajesz za dużo informacji niekoniecznie potrzebnych mi jako czytelnikowi w danym momencie. I niestety z tego powodu lektura czasami męczyła.
Rozpoczęcie dla mnie trochę nudne, niczym specjalnie nie chwyciło, podałeś tu w mojej opinii za dużo wszystkiego. I dobra, mamy tu wyjaśnienie, w jakim celu płynie Raymond, a następnie przedstawienie bohaterów, ale nie ma tu za bardzo nic, co by mnie kupiło. Co prawda zaintrygował mnie głos świętego Bakchusego w głowie Raymonda, lecz tyle nie wystarczyło, bym zaangażował się na maksa, pomimo tego początek przeczytałem bez bólu. Jednak rozwój postaci i bardzo powoli ciągnąca się fabuła, która jeszcze nie pozwalała na domysły, ani nie zbudowała odpowiedniego napięcia… Cóż, zaczęło mnie to nudzić.
To znaczy niby była tu tajemnica, ale jej zbyt powolne tempo mi przeszkadzało. Żaden nóż nie wisiał nad bohaterami, za dużo mi jeszcze nie obiecałeś, więc początek w pewnym momencie zaczął się dłużyć. Na szczęście nie przynudzałeś zbyt długo i gdy już zacząłem ziewać, to zaintrygowałeś.
Spotkanie z Neftydą podbija napięcie. Tu również zrozumiałem cel świętego Bakchusa, ogarnąłem, że jest mocno związany z Egiptem, później nieco spowalniasz akcję (to na plus) i wracasz z kolejnym mocnym elementem. Chodzi mi oczywiście o przesłuchanie Minntiego. Następnie występuje cała sekwencja naprawdę dobrych scen, napięcie wzrasta, a wszystko powoli się wyjaśnia. Zakończenie zasługuje na ogromne brawa z mojej strony, bo uważam, że odwaliłeś przy nim kawał świetnej roboty. Pokazanie Raymonda, jako człowieka, który pomimo tak wielu wydarzeń nadal nie stracił tej drzemiącej w nim cząstki strachu, niepewności, czy aby jego serce naprawdę jest czyste? Ryzykuje wszystko, by się tego dowiedzieć. Jeszcze raz gromkie oklaski. To zdecydowanie świetne, ale to naprawdę świetne zwieńczenie historii postaci, która sama w sobie jest bardzo dobrze wykreowana.
Raymond to bardzo barwny charakter. Ojciec wkuł mu do głowy własny pogląd i widać, że to przejawia się w zachowania bohatera, na każdym kroku czuć wpływ tych nauk. Spędził naprawdę dużo czasu w więzieniu, bo popełnił czyn, który jak sądził, miał mu zapewnić odkupienie… I to jest kolejny świetny element. Nie stworzyłeś mu schematycznej przeszłości, takiej na siłę mrocznej, tragicznej. Za to pokazałeś go, jako zagubionego, który owszem zrobił wiele złego, ale nie do końca zdawał sobie z tego sprawę. Po prostu wykonywał rozkazy. Dobra wzmianka o dręczących go trupach. Ten fragment podłożył mocny fundament pod motywację do zabicia namiestnika.
Opowiadanie to dla mnie bardzo powoli rozwijająca się, ale ciekawa Historia, w której występują dobrze nakreśleni bohaterowie i chociaż mam pewne zarzuty, to jednak tekst przeczytałem z dużą przyjemnością.
Pamiętaj, że to tylko moja subiektywna opinia, do której jak sądzę, mam prawo ;)
Pozdrawiam.
Czytasz na własną odpowiedzialność.