- Opowiadanie: fmsduval - La leyenda negra

La leyenda negra

Nowy rok in­au­gu­ru­ję takim oto skrom­nym tek­ści­kiem. Mam na­dzie­ję, że się spodo­ba :)

 

Wiel­kie dzię­ki dla Ge­ki­ka­ry, Gre­asy­Smo­otha i Śli­ma­ka Za­gła­dy za bez­cen­ną pomoc.

 

Miłej lek­tu­ry!

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

La leyenda negra

I

Zdą­żyć do el Esco­rial

 

Mówią, że król umie­ra, powi­nie­nem więc ronić łzy. Nie pła­czę jed­nak, Filip II nie jest mi wład­cą, nie takim, jakim wi­dzą go albo chcą wi­dzieć inni. Bo cóż to za król, co w swoje imię każe mor­do­wać nie­win­nych? Cóż to za pan, który wtrą­ca do wię­zień swoje sługi? Pluję na cho­ro­by, głę­bo­ko w po­gar­dzie mam jego wiel­kie cier­pie­nia. Bóg wie, co robi.

To prze­cie z Jego woli ko­ro­nę na skroń wło­żył.

Racja, niech mnie kule biją. Boże, wy­bacz galop myśli.

Wy­ba­czy.

 

***

Wiatr ko­ły­sze bry­giem, ło­po­cze we­nec­ka ban­de­ra. Tyle mniej wsty­du, że nie pły­nie­my pod hisz­pań­ską. Stoję na dzio­bie stat­ku z dłoń­mi spę­ta­ny­mi sznu­rem. José, mój stróż i przy­mu­so­wy kom­pan, duma obok, opie­ra­jąc sę­ka­te łap­ska o nad­bur­cie. Przed nami z każdą milą ogrom­nie­je Rzym, o któ­rym tyle sły­sza­łem, a nie roz­po­znał­bym, gdyby nie świę­ty Bak­chus, który szep­ce do mnie cza­sem, pro­sto z nie­bios wle­wa­jąc świa­tło w mój ciem­ny umysł. Koso pa­trzy na te roz­mów­ki bo­go­boj­ny José, koso pa­trzy i ten łotr Fran­ci­sco, drugi stróż. Za­zdrosz­czą, że opie­ką oto­czył mnie sam pa­tron żoł­da­ków. Ich pro­tek­tor kona w łożu, skam­le i pa­sku­dzi sien­nik.

To łasce świę­te­go za­wdzię­czam tę po­dróż. Nie­mal stra­ci­łem na­dzie­ję, dwie de­ka­dy gni­jąc pierw w an­twerp­skim, póź­niej w se­wil­skim lochu. Lecz oto król przy­po­mniał sobie od­da­ne­go sługę i w go­dzi­nę śmier­ci za­żą­dał jego wspar­cia. Tra­wio­ny cho­ro­ba­mi, któ­rych żaden medyk wy­ple­nić nie zdo­łał, Habs­burg ucha nad­sta­wił na szep­ty o nie­czy­stych si­łach, o de­mo­nach z ziem ba­skij­skich, o Aatxe, kar­ma­zy­no­wym byku, który ponoć na­wie­dza go w snach. W lu­do­wej ba­ję­dzie od­na­lazł win­ne­go cier­pień, lecz gdy przy­szło szu­kać re­me­dium, padł znów w ob­ję­cia umi­ło­wa­nych re­li­kwii. Bez­sku­tecz­nie. Tęgie głowy od Ma­dry­tu po Ka­dyks roz­wa­ża­ły, co jest przy­czy­ną in­do­len­cji świę­tych człon­ków. Wresz­cie za­wy­ro­ko­wa­no: Tu trze­ba re­li­kwii z sa­me­go Rzymu! Ja­śnie pana ze szpo­nów Aatxe wy­rwać może li tylko re­li­kwia świę­te­go Try­fo­na z Kamp­sa­dy! A że pod­czas krót­kiej, acz ob­fi­tu­ją­cej w przy­kro­ści ka­rie­ry woj­sko­wej w Ni­der­lan­dach dałem się po­znać jako człek z re­li­kwia­mi obyty, cóż, za­pro­po­no­wa­no mi tę oto wy­pra­wę. Pod przy­mu­sem, pod stra­żą, pod groź­bą dal­szej nie­wo­li w razie fia­ska, lecz i za obiet­ni­cą ła­god­niej­szej kary. Grze­chem by­ło­by od­mó­wić.

Nie grze­chem, Ray­mon­dzie, lecz błę­dem. Ja­skra­wym po­pi­sem głu­po­ty. Z niej też sły­niesz, nie za­po­mi­naj.

Bo pa­pla­łem, że Juan de Au­stria ry­chło w trum­nie skoń­czy? Tak mi po­wie­dzia­łeś!

A ty roz­ga­da­łeś przy piwie i ko­ściach. Dokąd cię to za­wio­dło?

Ano, na sza­fot pra­wie. Ale mia­łeś mnie w swej opie­ce, praw­da? I wszyst­ko… wszyst­ko do­brze się skoń­czy­ło.

– Na­pa­trzy­łeś się? – José z gry­ma­sem wzgar­dy prze­ry­wa mi dys­pu­tę z pa­tro­nem. – Na­ga­da­łeś?

– Ra­czej na­mo­dli­łem. Za po­wo­dze­nie na­szej misji i ry­chły po­wrót.

– Tę­sk­no ci do celi? – Chwy­ta mnie za ramię i od­cią­ga od dzio­bu stat­ku.

– W ta­kiej chwi­li nie myślę o sobie. Myślę o ja­śnie panu. I o tym, by zdą­żyć do el Esco­rial.

 

***

Można by są­dzić, że za misją tej do­nio­sło­ści pójdą wy­go­dy, sława i ogól­ne po­wa­ża­nie. Wszak ra­tu­je­my króla! Nic bar­dziej myl­ne­go. Na lą­dzie nie cze­ka­ło nas żadne po­wi­ta­nie, tylko skrzek mew i bluź­nier­stwa ma­ry­na­rzy. By­li­śmy Pań­stwu Ko­ściel­ne­mu cał­ko­wi­cie obo­jęt­ni. Roz­cię­to krę­pu­ją­ce mnie więzy, zwra­cał­bym wszak nad­mier­ną uwagę, czego José z Fran­ci­skiem chcie­li unik­nąć. Wto­pi­li­śmy się w tłum. Od tej chwi­li by­li­śmy trze­ma brać­mi, han­dla­rza­mi z Tre­vi­so.

Jako że dzień miał się ku koń­co­wi, a nas do­się­gły trudy mor­skiej po­dró­ży, za­mel­do­wa­li­śmy się w jed­nej z go­spód pod jakże ory­gi­nal­nym, ła­mią­cym głowę szyl­dem: Rzym­ska. Za­ję­li­śmy cia­śniut­ki pokój na pię­trze, gdzie mię­dzy trzy za­pchlo­ne sien­ni­ki nie szło­by wci­snąć szpil­ki. José wska­zał mi jeden z nich, naj­dal­szy od drzwi, od okna zaś od­gro­dzo­ny sien­ni­kiem Fran­ci­sca. Oj, bali się, że dam nogę. Pra­wie tak bar­dzo jak tego, że ich za­cza­ru­ję. Spo­glą­da­jąc na ich zlęk­nio­ne twa­rze, tym chęt­niej mię­to­si­łem w pal­cach wo­re­czek z za­su­szo­ny­mi Bak­chu­so­wy­mi war­ga­mi, który zwie­szał mi się z karku na cien­kim sznu­recz­ku.

Czy­nię to i teraz, gdy noc już na­sta­ła, a my cze­ka­my Bóg raczy wie­dzieć na co. Znu­dzo­ny, igram z ku­pio­ną przed laty, jesz­cze w Tar­ra­go­nie, świę­to­ścią.

Pa­mięć cię za­wo­dzi, Ray­mon­dzie. Nie w Tar­ra­go­nie, lecz w Ka­dyk­sie. Na parę dni przed po­dró­żą do Ni­der­lan­dów.

Racja, świę­ty, racja. Za­praw­dę, wi­nie­neś być też pa­tro­nem ludzi krót­kiej pa­mię­ci. Ka­dyks… tak. Już po tym, jak zgło­si­łem się do ter­cios, wy­peł­niw­szy tym samym wolę ojca, bym jego wzo­rem zmar­no­tra­wił życie na prze­lew krwi. Słoń­ce pra­ży­ło, na targu było tłocz­no jak w ulu. Włó­czy­łem się po nim, szu­ka­jąc cze­goś, co za­bio­rę do Ni­der­lan­dów. Cze­goś, co przy­po­mi­nać mi bę­dzie dom. Zna­la­złem kram ka­ir­skie­go kupca. I twoje usta.

– Za­wrzesz ty gębę wresz­cie? Na Boga, zdzier­żyć tych szep­tów nie idzie! – wrzesz­czy nagle Fran­ci­sco i zrywa się z łóżka, pal­ca­mi mu­ska­jąc rę­ko­jeść szty­le­tu. – Niech cię dia­bli porwą! Że też na mnie padło… – Siada z po­wro­tem i ner­wo­wo szar­pie czar­ną bród­kę.

– Spo­koj­nie. – José tu­bal­nym, sta­tecz­nym gło­sem na­po­mi­na kam­ra­ta. – Też się o to nie pro­si­łem. Lecz misja to misja. Trze­ba ją wy­peł­nić.

– I wy­peł­ni­my! Ale na co nam ten… ten zdraj­ca?! – pyta Fran­ci­sco, wska­zu­jąc mnie pal­cem. – Co to, ja praw­dzi­wej re­li­kwii od fał­szy­wej nie od­róż­nię? A może tyś w cie­mię bity, co? Szlach­ci­cem je­stem, a sie­dzę tu, po­śród pcheł, jak pro­sty cham!

– Uci­szże się, do licha! Nie wiesz, czy kto pod drzwia­mi nie stoi. – Pierw­szy raz sły­szę, jak José pod­no­si głos. Zwy­kle groź­ne lico i sze­ro­kie bary wy­star­cza­ją. – Zdraj­ca, nie zdraj­ca, król kazał nam go z sobą wziąć. Nie ma co próż­no mleć ję­zo­rem. A czy tru­chło świę­te­go byś od szma­cia­nej lalki od­róż­nił, to wąt­pię szcze­rze, amigo.

Par­skam w głos po raz pierw­szy od opusz­cze­nia Hisz­pa­nii. We­so­ło­ści nie po­tra­fi ze­psuć nawet potok obelg, któ­ry­mi za­le­wa mnie po­pę­dli­wy Fran­ci­sco. Za­po­mniał widać, do czego je­stem zdol­ny.

 

***

Do­bie­ga pół­noc, gdy José wark­nię­ciem budzi Fran­ci­sca. Ja nie zmru­ży­łem oka, cie­kaw, cóż to za­pla­no­wa­li moi czci­god­ni compañeros.

– Co? Co? To już? – pyta raz po raz Fran­ci­sco, zie­wa­jąc i trąc oczy.

– Ano. – José staje przy drzwiach, sze­ro­kie plecy na­kry­te ma czar­ną opoń­czą, oczy prze­sła­nia mu rondo czar­ne­go ka­pe­lu­sza z pió­rem tej samej barwy.

Fran­ci­sco wsta­je ocię­ża­le, prze­cią­ga się, na ile po­zwa­la­ją ga­ba­ry­ty skrom­ne­go lokum, po czym wdzie­wa na sie­bie strój jed­na­ki z tym, w któ­rym pa­ra­du­je José. Spod opoń­czy bły­ska­ją groź­nie srebr­ne rę­ko­je­ści szty­le­tów i gra­we­ro­wa­na kolba pi­sto­le­tu.

– Wsta­waj, byle żwawo – rzuca ostro Fran­ci­sco, wsta­ję więc i wy­cią­gam przed sie­bie ręce spę­ta­ne mi na czas snu.

Roz­cie­ram nad­garst­ki, śląc straż­ni­ko­wi szczer­ba­ty uśmiech. Teraz znów je­ste­śmy brać­mi. I han­dla­rza­mi z Tre­vi­so. Wy­cho­dzi­my z go­spo­dy na ską­pa­ne w mroku ulice. Za­praw­dę, pięk­ny jest nocą Rzym. Przy­jem­nie cie­pły, nie parny jak za dnia. Ze­wsząd do­bie­ga gwar roz­mów, a gdy mo­men­ta­mi cich­nie, sły­szę ryt­micz­ny kon­cert cykad i świersz­czy. W noz­drza łech­ta­ją mnie winne bu­kie­ty, nie­sio­ne wie­trzy­kiem z wnętrz ka­mie­nic i kar­czem, prze­mie­sza­ne z wonią so­śni­ny i makii. Wzru­szam się, bo przez lata nie­wo­li stra­ci­łem na­dzie­ję, że przy­da­rzy mi się jesz­cze ja­ka­kol­wiek po­dróż poza tą osta­tecz­ną, na samo dno pie­kła. Za­wsze chcia­łem zwie­dzić Rzym, ba, Wło­chy całe. I oto je­stem tu tej cu­dow­nej nocy.

Sta­je­my pod jakąś go­spo­dą. José przy­glą­da się jej chwi­lę, jakby nie­pe­wien, czy to ta wła­ści­wa, po czym rusza na­przód. Nie poj­mu­ję, cze­muż to ga­nia­my od jed­ne­go przy­byt­ku do dru­gie­go, ale nie za­da­ję pytań. I tak nie mam tu nic do po­wie­dze­nia.

Go­spo­da cuch­nie pa­dli­ną, lecz nie wzru­sza mnie to ani krzty­nę. Nic nie może się rów­nać ze smro­dem wię­zien­nych cel. Zaj­mu­je­my ławę w rogu sali, z wi­do­kiem na wej­ście. Ma nam to, jeśli do­brze ro­zu­mu­ję, uła­twić uciecz­kę, gdyby miast ocze­ki­wa­ne­go je­go­mo­ścia do środ­ka wpa­ro­wa­ła banda uzbro­jo­nych rze­zi­miesz­ków.

 – Co dla was?! – woła od kon­tu­aru karcz­marz. – Za­ma­wiać, za­ma­wiać, to nie przy­tu­łek! – do­da­je groź­niej.

Twa­rze José i Fran­ci­sca zdra­dza­ją, że prze­łknię­cie tu choć­by kęsa nie wcho­dzi w ra­chu­bę. Ich brzu­chy nie na­wy­kły widać jesz­cze do uro­ków pod­rzęd­nych szyn­ków. 

– Piwa, miły panie! Daj­cie mi piwa! I chle­ba, choć­by pół boch­na, jeśli się ostał! – krzy­czę z sze­ro­kim uśmie­chem.

Chleb, choć miej­sca­mi sple­śnia­ły, sma­ku­je tak wy­bor­nie, że nikt, nawet sam Alon­so de Er­cil­la, nie zdo­łał­by tego opi­sać.

 

***

Ruch w tłocz­nej dotąd go­spo­dzie za­mie­ra. Co bar­dziej fol­gu­ją­cy sobie pa­no­wie po­snę­li na ła­wach, ci zaś, co ze wstrze­mięź­li­wo­ścią za pan brat, ro­ze­szli się do domów. Nawet karcz­marz po­chra­pu­je, skry­ty za for­tecz­nym murem kon­tu­aru. Tylko my cze­ka­my. Na co? Pan Bóg raczy wie­dzieć.

– Pe­wien je­steś, że to tutaj? – Fran­ci­sco roz­glą­da się po przy­byt­ku, a ja par­skam w głos.

Stró­że karcą mnie wzro­kiem, niby oj­ciec i wuj ma­ją­cy zaraz zła­jać krnąbr­ne­go chłop­ca. Bawi mnie ta myśl. Obaj są młod­si ode mnie, Fran­ci­sco ma nie wię­cej, jak trzy­dzie­ści wio­sen, zaś José jawi mi się gdzieś w pół drogi do czwar­tej de­ka­dy życia. Lecz to ja czuję się przy nich smar­ka­ty. Bo czy za prze­ży­te uznać mogę dwa­dzie­ścia lat w celi? Cze­góż do­świad­czy­łem przez ten czas? Co zo­ba­czy­łem? Gdzie byłem? Kogo ko­cha­łem?

Mam dwa­dzie­ścia lat, tyle, ile mia­łem w Ka­dyk­sie tuż przed rej­sem do Ni­der­lan­dów. Nie wię­cej, nie mniej. Dwa­dzie­ścia wio­sen i cały świat u stóp.

Wtem, wy­rwaw­szy mnie z za­du­my, nagle siada przed nami jakiś spo­co­ny, ru­mia­ny na twa­rzy mło­dzian. Licz­ko ma gład­kie i bar­dzo smu­kłe, oko­lo­ne wia­nusz­kiem czar­nych loków. Świ­dru­je nas du­ży­mi oczy­ma, jakby nie­pe­wien jesz­cze, czy chce mieć z nami do czy­nie­nia. Cóż, ja bym nie chciał. Wresz­cie na­chy­la się nad sto­łem i szep­ce ta­jem­ni­czo:

– Pa­no­wie z We­ne­cji?

José kiwa głową.

– Po świę­te­go? Po Try­fo­na z Kamp­sa­dy? – pyta, a mnie za­sta­na­wiać po­czy­na jego oso­bli­wy ak­cent.

Tym razem po­ta­ku­je Fran­ci­sco.

– Całe ciało miało być, tak?

Obnaż ramię. Chcę le­piej sły­szeć.

Pod­wi­jam rękaw ko­szu­li, uka­zu­jąc ciem­ny, eso­wa­ty kształt wy­ma­lo­wa­ny po we­wnętrz­nej stro­nie przed­ra­mie­nia. Ucho. Sprosz­ko­wa­ne ucho świę­te­go Bak­chu­sa wtło­czo­ne pod skórę moją roz­trzę­sio­ną, zbroj­ną w igłę dło­nią.

– Ow­szem. Zgod­nie z usta­le­nia­mi kupić chce­my pełną re­li­kwię świę­te­go – po­twier­dza José.

– A pan to chyba nie z We­ne­cji, co? – zmie­nia temat nie­zna­jo­my. – Brzmi pan, rzekł­bym, bar­dziej z hisz­pań­ska.

– Czy to ważne? – Głos Fran­ci­sca drży z iry­ta­cji. – Mamy pie­nią­dze.

– In­te­re­sy tego ro­dza­ju wy­ma­ga­ją da­le­ko po­su­nię­te­go za­ufa­nia. We­ne­cja­nom sprze­dał­bym wszyst­ko. Lecz Hisz­pa­nom… – za­wie­sza głos. – Nie trze­ba mi na karku In­kwi­zy­cji.

– Na­zy­wasz się An­to­nio Bosio. Je­steś Mal­tań­czy­kiem, stąd oso­bli­wy ak­cent i prze­sad­ne sku­pie­nie na wy­mo­wie in­nych – stwier­dzam nie swoim gło­sem.

Nie­zna­jo­my otwie­ra sze­ro­ko usta i prze­że­gnu­je się go­rącz­ko­wo.

– Ja… ja… skąd wy… Mia­łem być in­co­gni­to! – Ude­rza ręką w stół, a dolna warga mu drży, jakby zaraz miał się roz­pła­kać.

José ob­da­rza mło­dzień­ca li­to­ści­wym uśmie­chem. Jego owal­na twarz przy­po­mi­na mi kulę słoń­ca.

– Wi­dzi­cie, panie Bosio, teraz chyba mu­si­my sobie za­ufać, praw­da? – drwi, a Fran­ci­sco pry­cha pod ha­czy­ko­wa­tym nosem.

– Praw­da – przy­zna­je nie­chęt­nie Bosio. – Chodź­my więc.

– Dokąd? – Po­god­ne ob­li­cze José za­snu­wa chmu­ra po­dejrz­li­wo­ści. – Zło­że­nie re­li­kwii na brygu jest wa­szym obo­wiąz­kiem, nie na­szym. Cena to obej­mu­je.

– Obec­nie… obec­nie jest z tym drob­ny pro­blem. Nie mogę ufać pod­wład­nym, a ci dotąd lo­jal­ni opu­ści­li mnie. Za­płać­cie mniej, jeśli taka wasza wola, ale prze­nieść świę­te­go Try­fo­na mu­si­my wspól­nie.

– Gdzie? Gdzie spo­czy­wa re­li­kwia? – in­da­gu­je Fran­ci­sco, a jego głos staje się szcze­kli­wy, jakby zaraz po­ką­sać miał mło­de­go sprze­daw­cę świę­to­ści.

– W ka­ta­kum­bach Do­mi­tyl­li. Mo­że­ście sły­sze­li. Nie takie dawne znowu od­kry­cie. Moje, nie chwa­ląc się.

– To jesz­cze mam po ne­kro­po­liach cho­dzić? Coś ty, rozum po­stra­dał? – war­czy Fran­ci­sco. – Try­fon prze­cie w ko­ście­le spo­czy­wał, naj­pierw w Bi­zan­cjum, teraz tu, w Rzy­mie.

– Ależ tak, ależ tak! – po­twier­dza go­rącz­ko­wo Bosio. – W ba­zy­li­ce Sant’Ago­sti­no tkwił, lecz myśmy go już stam­tąd prze­nie­śli do ka­ta­kumb, gdzie nikt nie bę­dzie szu­kał.

Opo­wieść zgoła fan­ta­stycz­na.

I ździeb­ko nie­praw­do­po­dob­na. Mil­czę jed­nak, wszak cóż mnie ob­cho­dzi, czy Bosio łże. Naj­wy­żej wy­dłu­ży się moja po­dróż, a skoro po­dróż, to i wol­ność. Do Hisz­pa­nii mi nie­spiesz­no.

– Cóż. – José wzru­sza ra­mio­na­mi. – Chodź­my.

 

***

An­to­nio Bosio wie­dzie nas krę­ty­mi ulicz­ka­mi Rzymu. Prze­my­ka­my jak duchy, uni­ka­jąc ludzi i świa­tła, aż do­cho­dzi­my do ar­te­rii, którą nasz prze­wod­nik zwie Via Ad­re­ati­na. Jest późno, więc i pusto, co zdaje się za­do­wa­lać moich compañeros. Mnie wciąż jest wszyst­ko jedno.

 Wkra­cza­my do opusz­czo­nej, na wpół za­wa­lo­nej ka­mie­ni­cy, wci­śnię­tej mię­dzy dwa inne bu­dyn­ki w cał­kiem nie­złym zdro­wiu. We­wnątrz jest ciem­no, pusto i zimno. Jak się oka­zu­je, chło­dem za­wie­wa z mniej­szej izby. Tam, w miej­scu, gdzie spo­dzie­wał­bym się pod­ło­gi, zieje wiel­ka dziu­ra. Nie wpa­da­my do niej tylko dzię­ki Bosio, który w porę nas ostrze­ga, a potem roz­nie­ca po­chod­nię. Mroki ka­mie­ni­cy ustę­pu­ją, lecz czerń ka­ta­kumb trwa nie­wzru­sze­nie, zda­jąc się skry­wać cze­luść wio­dą­cą pro­sto do bram pie­kieł.

Mło­dzian zstę­pu­je w nią bez wa­ha­nia, a za nim, chcąc nie chcąc, my. Kątem oka do­strze­gam, że za­rów­no José, jak i Fran­ci­sco coraz czę­ściej błą­dzą pa­lu­cha­mi wokół rę­ko­je­ści broni. Sa­me­mu jej po­zba­wio­ny, się­gam do wo­recz­ka na pier­si. Raź­niej mi, gdy wiem, że świę­ty Bak­chus jest ze mną nie tylko słu­chem, ale i mową.

Je­stem i coś… czuję. Może Mal­tań­czyk nie łgał. A może kła­mał bar­dziej, niżem są­dził.

Scho­dzi­my po wy­cio­sa­nych w ka­mie­niu stop­niach. Chłód prze­ni­ka moje odzie­nie i ciało, a wil­goć osia­da na si­wych wło­sach i skó­rze. Za­pach stę­chli­zny wy­wo­łu­je mdło­ści. Czuję się jak w domu. Tym, z któ­re­go wy­zwo­lo­no mnie przed kil­ko­ma ty­go­dnia­mi.

Ka­ta­kum­by wy­ście­ła gruz, z mo­zo­łem usu­wa­ny przez Bosio i jego ludzi. Co rusz po­ty­kam się o odłam­ki i dep­czę po pię­tach lub po pro­stu wpa­dam na Fran­ci­sca. Ten war­czy na mnie i syczy, lecz wiem, że ni­cze­go nie może mi zro­bić. Par­skam tylko, gdy ob­ra­ca się i wyma­chu­je pię­ścią.

– Po­wiedz­cie mi, panie Bosio – nagle oży­wia się José – je­ste­ście ba­da­czem, od­kryw­cą sta­ro­żyt­nych ruin, człe­kiem sza­no­wa­nym i bo­go­boj­nym. Czemu zatem kup­czy­cie re­li­kwia­mi? Czemu sprze­da­je­cie je lu­dziom na wskroś prze­cie, nie oszu­kuj­my się, po­dej­rza­nym?

– Bóg Bo­giem, a kiesa sama się nie na­peł­ni.

– Czy­li­ście bo­gactw głod­ni.

– O, wy­pra­szam sobie! – Bosio od­wra­ca się ku nam licem, a wargi drżą mu z obu­rze­nia. – Nie dla sie­bie pra­gnę wa­szych du­ka­tów i flo­re­nów. Wa­ty­kan skąpi mi środ­ków, mój zakon także za mie­szek się trzy­ma, a ba­da­nia trwać muszą.

– Nie lę­kasz się, że praw­da wyj­dzie na jaw? – Fran­ci­sco brzmi, jakby bar­dzo na to li­czył.

– Cóż… wy chyba pa­plać nie bę­dzie­cie, co?

Pa­da­ją­ce na ścia­ny ko­ry­ta­rza świa­tło po­chod­ni ujaw­nia oso­bli­we nisze i wnęki. Choć nigdy ka­ta­kumb nie zwie­dza­łem, łatwo do­my­ślam się, co skry­wa­ją: tru­chła sta­ro­żyt­nych, tylko cze­ka­ją­ce na to, by mia­no­wać je re­li­kwia­mi świę­tych.

– A tu, pa­no­wie, zaraz za za­krę­tem bę­dzie pięk­na cu­bi­cu­la, we fre­ski zdob­na. Ledwo je nie­ste­ty widać, ale wpraw­ne oko do­strze­że kunszt wiel­kich Rzy­mian.

– Cubi… co? – pyta Fran­ci­sco.

– Cu­bi­cu­la. Sami zo­bacz­cie, o, pro­szę. – Bosio staje przy ni­skim, aż krzyż boli, przej­ściu i za­pra­sza nas ge­stem do środ­ka.

Fran­ci­sco nie daje się prze­chy­trzyć i zmu­sza ba­da­cza, by wszedł pierw­szy. Gdy i ja znaj­du­ję się w środ­ku i pro­stu­ję plecy z ci­chym chrup­nię­ciem, do­strze­gam sze­ścio­kąt­ną kom­na­tę z ma­lun­ka­mi na ścia­nach. Pełno w niej ko­pu­la­stych wnęk, ład­niej­szych niż te, które wi­dzia­łem wcze­śniej. Pod­cho­dzę do jed­nej i oglą­dam wcale nie­źle za­cho­wa­ne fre­ski.

– Wiel­ce in­te­re­su­ją­ce, praw­da? – pyta Bosio. – Pa­trzy­cie na ar­co­so­lium. Zresz­tą tylko ar­co­so­lia tu uświad­czy­cie. To groby moż­nych, świę­tych i in­nych zna­mie­ni­tych.

– Za­iste, cie­ka­we prze­ogrom­nie, lecz my tu nie w ce­lach wy­kła­do­wych. – José staje twa­rzą w twarz z Bosio i mie­rzy go wzro­kiem. Gó­ru­je nad mło­dzień­cem tę­ży­zną i wzro­stem. Ba­dacz sięga mu do pod­bród­ka.

– A tak, tak. Wy­bacz­cie. – Bosio pod­cho­dzi do jed­nej z wnęk i od­rzu­ca ka­mie­nie, któ­ry­mi jest wy­ście­lo­na.

Po­dejdź bli­żej ar­co­so­lium. Nie! Nie tego! Bar­dziej z pra­wej, Ray­mon­dzie. Się­gnij do lica tru­chła. Się­gnij, póki nie pa­trzą, i wy­rwij mu oko. Nie pytaj, jak się za­cho­wa­ło. Na­le­ży do mnie, jak wargi z Ka­dyk­su i ucho z An­twer­pii. Daj mi, daj mi moje oko!

Po­słusz­nie speł­niam wolę świę­te­go. Nur­ku­ję dło­nią mię­dzy odłam­ka­mi, ranię nad­gar­stek o ostre kra­wę­dzie dziu­ra­wej trum­ny, ob­ma­cu­ję wy­schnię­te na wiór tru­chło. Trud­no mi od­szu­kać drogę do twa­rzy zmar­łe­go. Wciąż oglą­dam się za sie­bie. José i Fran­ci­sco razem z Bosio od­gru­zo­wu­ją wnękę, jakby zu­peł­nie o mnie za­po­mnie­li. Wresz­cie pal­ca­mi na­po­ty­kam kształ­ty, które uzna­ję za kość żu­chwy po­wle­czo­ną cien­kim pla­strem skóry, choć w do­ty­ku bar­dziej przy­po­mi­na pa­pier. Się­gam głę­biej, mijam nie­peł­ny kre­ne­laż zębów i wy­żar­ty przez bieg czasu nos. Jest! Do­ty­kam za­su­szo­nej po­wie­ki i wpi­jam palce w oczo­dół. Jest pusty.

Na rany Je­zu­sa, dru­gie oko!

Wy­szar­pu­ję oso­bli­wą kulkę i pa­ku­ję ją za cho­le­wę aku­rat w chwi­li, gdy Fran­ci­sco przy­po­mi­na sobie o moim ist­nie­niu.

– Ty tam, zdraj­co, chodź! – war­czy, otrze­pu­jąc czar­ne rę­ka­wicz­ki.

Speł­niam roz­kaz. U mych stóp leży dę­bo­wa, zbu­twia­ła trum­na o bar­dzo skrom­nych zdo­bie­niach. Bosio wła­śnie mo­cu­je się z wie­kiem. W su­kurs idzie mu José i wspól­nie ob­na­ża­ją wnę­trze, które skry­wa po­kur­czo­ną mumię o zie­mi­stej, za­su­szo­nej cerze. Za­wi­nię­ta w zdob­ny za­pew­ne nie­gdyś ma­te­riał, teraz wy­da­je się opa­tu­lo­na brud­nym, nad­żar­tym przez mole prze­ście­ra­dłem.

– I co? – Fran­ci­sco śle mi ba­daw­cze spoj­rze­nie. – Try­fon czy nie Try­fon?

– Świę­ty Try­fon – po­pra­wia go José z wy­rzu­tem. – Czy mo­że­my wra­cać do domu?

Po­chy­lam się nad tru­chłem, uda­jąc, że wiem, co czy­nię. Za­glą­dam w zęby, do uszu i w oczo­do­ły, do­ty­kam żeber i pisz­cze­li. Moi ami­gos nie­cier­pli­wią się.

To żaden świę­ty. Try­fo­na nie ma w Wiecz­nym Mie­ście.

Skąd wiesz? Skąd pew­ność, że próż­no szu­kać go w całym Rzy­mie?

Je­stem świę­tym.

Nie czu­łeś… nie czu­łeś wcze­śniej, że re­li­kwii tu nie ma?

W Rzy­mie rojno od bło­go­sła­wio­nych człon­ków, roz­róż­nić je to trud­na sztu­ka. Nawet dla mnie, Ray­mon­dzie.

– To… to żaden świę­ty. A już na pewno nie Try­fon z Kamp­sa­dy – orze­kam, wsta­jąc z kucek.

– Pew­nyś? – José czer­wie­nie­je, w oczach Fran­ci­sca sza­le­ją pio­ru­ny.

– Ano pew­nym.

Bosio zrywa się do uciecz­ki, jed­nak Fran­ci­sco pod­sta­wia mu nogę. Ba­dacz pada na zimną po­sadz­kę, Fran­ci­sco siada na nim okra­kiem ze szty­le­tem w dłoni i przy­kła­da ostrze do gar­dła mło­dzień­ca.

– Orżnąć nas chcia­łeś? Co? – syczy. Z cien­kiej skóry Bosio spły­wa struż­ka krwi. – My­śla­łeś, że oszu­kasz mnie? Fran­ci­sca de To­le­do?

– Zmi­łuj­że się… – José wzdy­cha, nie­kon­tent, że to­wa­rzysz zdra­dził ba­da­czo­wi na­zwi­sko.

Szarp­nię­ciem ścią­ga Fran­ci­sca z Bosio, ba­dacz od­czoł­gu­je się w kąt cu­bi­cu­li. José pod­cho­dzi doń i pa­trzy groź­nie. Nie musi ma­chać ostrzem, by wzbu­dzać lęk.

– Gdzie re­li­kwia? Gdzie świę­ty Try­fon? Dalej w Sant’Ago­sti­no, tak?

– Nie… nie było go tam – rzęzi Bosio ża­ło­śnie. – Próbo… pró­bo­wa­łem go dla was zdo­być, ale… nie zna­la­złem.

– Ale mie­szek byś za­brał, co? – syczy Fran­ci­sco.

– Pytam po raz ostat­ni: Gdzie re­li­kwia? – Twarz José zdaje mi się wy­ku­ta z ka­mie­nia. – Gdzie świę­ty?

– Nie tutaj – rzekę obcym gło­sem, za­sko­czo­ny na równi z to­wa­rzy­sza­mi. – Z Sant’Ago­sti­no za­bra­ły go ręce o nie­czy­stych za­mia­rach. Spo­czął na okrę­cie, który w imię Boga za­da­wać miał śmierć in­no­wier­com. San Tri­fo­ne di Cat­ta­ro brzmia­ło jego imię, a pły­wał pod ban­de­rą We­ne­cjan. Chwy­tał wiatr w żagle aż pod Le­pan­to, gdzie miast chwa­ły wie­ku­istej, spo­tkał się z mor­skim dnem.

José, Fran­ci­sco i Bosio pa­trzą na mnie z prze­stra­chem. Żaden nie na­wykł jesz­cze do mych rzad­kich, acz tre­ści­wych mówek.

– Więc nasza wy­pra­wa od po­cząt­ku ska­za­na była na po­raż­kę – stwier­dza José. – Wie­dzia­łeś o tym, jesz­cze zanim roz­ku­li­śmy cię z łań­cu­chów.

– Czy ska­za­na, to od was za­le­ży. – Uśmie­cham się ta­jem­ni­czo.

Fran­ci­sco po­stę­pu­je na­przód, szu­ka­jąc za pa­zu­chą pi­sto­le­tu.

– Od­strze­lę ten łeb par­szy­wy…

– Co to zna­czy, że od nas za­le­ży? – do­cie­ka José.

– Może nie ze­chce­cie pły­nąć aż do Sy­ra­kuz, gdzie leży wrak pew­ne­go okrę­tu. A może i ze­chce­cie, lecz nie zdą­ży­cie już do el Esco­rial, gdzie król odda ducha.

– Król? Je­ste­ście ludź­mi Habs­bur­ga?! – krzy­czy Bosio z obłę­dem w oczach. – Mój Boże, chcia­łem orżnąć króla…

– Błędy się zda­rza­ją – od­po­wia­da José, po czym aż po rę­ko­jeść za­ta­pia szty­let w trze­wiach ba­da­cza.

 

***

Ucho­dzi­my z ka­ta­kumb cich­cem, lecz nie mogę wy­zbyć się obaw, że ktoś nas śle­dzi. Ile­kroć spoj­rzę przez ramię, za­sta­ny widok wzbu­dza we mnie nie­po­kój. A to cień igra oso­bli­wie w alej­ce, a to coś szura za za­ło­mem ścia­ny, a to bły­ska coś, jak to tylko klin­ga bły­snąć po­tra­fi. Ktoś nas tropi, może nawet ze­chce upo­lo­wać, a ja mil­czę, jak­bym tego wła­śnie pra­gnął. 

– Kurs na Sy­ra­ku­zy – rzuca José do ka­pi­ta­na, gdy sta­je­my na po­kła­dzie brygu.

– Sy­ra­ku­zy?! – Stary wilk mor­ski unosi brwi.

– Głu­chyś? Tak, Sy­ra­ku­zy. Tak, w tej chwi­li. Nie, ani myślę wy­ja­śniać – od­po­wia­da i znika pod po­kła­dem.

Zgiełk ko­mend prze­ta­cza się przez bryg. Wzię­ta z za­sko­cze­nia, pod­pi­ta za­ło­ga bie­rze się opie­sza­le do pracy.

Do­sko­na­le. Coraz bli­żej Egip­tu…

Egip­tu? Chyba se­wil­skie­go wię­zie­nia.

Egip­tu, Ray­mon­dzie. Egip­tu.

 

II

Va­li­dos

 

Wy­pę­dzo­ny z ka­ju­ty przez Fran­ci­sca, słu­cham mał­żeń­skiej nie­mal kłót­ni:

– Nie zga­dzam się, ro­zu­miesz? Nie zga­dzam! Dość mam już, że wszyst­kie de­cy­zje po­dej­mu­jesz sam! – krzy­czy de To­le­do. – Sie­dzi­my w tej ka­ba­le we dwóch, od nas obu za­le­żeć winno zatem, dokąd się udamy. Nie tylko od cie­bie, José.

– Cóż więc pro­po­nu­jesz?

– A jak my­ślisz?! Trze­ba wró­cić do Rzymu, pó­ki­śmy bli­sko, i tam szu­kać re­li­kwii! Sy­ra­ku­zy, też coś…

– Do licha z tobą, nie słu­cha­łeś Bosio?! W Rzy­mie świę­te­go Try­fo­na nie uświad­czy­my!

– Więc ot tak za­wie­rzy­łeś naj­pierw oszu­sto­wi, a potem zdraj­cy i mor­der­cy!

– Król wy­zna­czył go oso­bi­ście. Skoro ja­śnie pan wie­rzy jego mocom, to i ja po­kła­dam w nich na­dzie­ję.

– Je­steś skoń­czo­nym dur­niem. Tyle ci mogę rzec. Śle­pym dur­niem, bez krzty­ny roz­sąd­ku ani wy­obraź­ni. Jesz­cześ człon­ka za­ko­nu szty­le­tem po­trak­to­wał…

Za drzwia­mi ka­ju­ty roz­brzmie­wa głu­che kla­śnię­cie. Ktoś komuś wła­śnie wy­mie­rzył po­li­czek.

– Tak było trze­ba – rzuca po wszyst­kim José.

Drzwi otwie­ra­ją się, a ja nie­po­rad­nie od­ska­ku­ję. Nie te kości, nie te mię­śnie. José pa­trzy na mnie su­ro­wym wzro­kiem. Przez otwar­te drzwi do­strze­gam Fran­ci­sca ner­wo­wo roz­cie­ra­ją­ce­go po­li­czek.

– Chodź­cie, Tar­ra­goń­czy­ku. Po­od­dy­cha­my sobie mo­rzem, póki señorita się nie uspo­koi.

Idę po­słusz­nie za nim. Z dwoj­ga złego wolę prze­by­wać oko w oko ze sta­tecz­nym ol­brzy­mem niż po­pę­dli­wym, rze­ko­mo błę­kit­no­kr­wi­stym ło­trzy­kiem. Sta­je­my na rufie brygu, opie­ra­jąc się ple­ca­mi o fal­szbur­tę. Rzym już tylko ma­ja­czy od­le­gle, a wraz z nim za­prze­pasz­czo­ne na­dzie­je to­wa­rzy­szy na ry­chły po­wrót do domu. Słoń­ce grze­je przy­jem­nie, wiatr schła­dza mi lico kro­pel­ka­mi mor­skiej piany. Przy­my­kam oczy. Zdą­ży­łem już przez te lata za­po­mnieć, jak wspa­nia­łe jest życie.

– Po­wiedz­cie mi, je­śli­ście do tego sko­rzy… cięż­ko wam było w wię­zie­niu? – José pyta pół­szep­tem.

– Aż tak marną przy­szłość sobie pro­ro­ku­je­cie?

– Za po­wrót do Ma­dry­tu z pu­sty­mi rę­ko­ma laury mnie nie cze­ka­ją – od­po­wia­da gorz­ko. – Więc? Od­po­wie­cie?

– Le­piej niż w woj­sku.

– Tak wam do­pie­kła służ­ba? Dziw­ne to, wszak sły­sza­łem o was nie­jed­no, a i czy­ta­łem sporo.

– Takim zaj­mu­ją­cy? Do­praw­dy, je­stem wzru­szo­ny.

– Szla­chec­ki, za­wsze od­da­ny ko­ro­nie ród. Wzo­ro­wa służ­ba w ter­cios, w Ni­der­lan­dach nie­prze­rwa­ne pasmo zwy­cięstw. Śmia­li­śmy się z Fran­ci­skiem, że to sam dia­beł wa­szym losem kie­ro­wał, rzu­ca­jąc tylko na te pola bitwy, gdzie z nie­bios świe­ci­ła Vic­to­ria. Nawet w An­twer­pii że­ście się wsła­wi­li, setkę he­re­ty­ków wła­sną ręką kła­dąc.

Par­skam cicho, bez krzty we­so­ło­ści.

– I cóż to się nagle stało? Skąd ten obłęd, skąd wola prze­ciw ko­ro­nie ob­ró­co­na? I cze­muż to wła­śnie Ni­der­lan­dów na­miest­ni­ka, zna­mie­ni­te­go prze­cie Juana de Au­strię, do­się­gnął wasz gniew?

– Bóg tak chciał.

– Bluź­nisz. – José chmur­nie­je, ogo­rza­ła twarz z ser­decz­nej staje się wil­cza.

Sza­kal nie lęka się wilka.

Ja­gnię­ciem ra­czej je­stem niż dra­pież­cą.

An­twerp­ska dzia­twa chyba by się sprze­ci­wi­ła.

– Widzę, że nie po­gwa­rzy­my. – José macha ręką. – Cie­ka­wym, na ileś sza­lo­ny, na ile przez Boga na­tchnio­ny. Czy też dia­bła, jak twier­dzą nie­któ­rzy.

– Co za róż­ni­ca? Nie wiesz: klę­kać, czy że­gnać się w po­pło­chu? Za­iste, wybór nie­ła­twy.

– Sy­ra­ku­zy… Nie zwo­dzisz nas? – zmie­nia temat, widać moje drwi­ny mu nie w smak.

– Wy­peł­niam wolę Pana.

– Szko­da, żeś kró­lo­wi już nie taki po­słusz­ny.

– Cóż – uśmie­cham się sze­ro­ko – tyś za to wzo­rem od­da­nia. Tkwisz tu ze mną, na tym po­kła­dzie, zlęk­nio­ny, co też spo­tka cię po po­wro­cie do domu. We mnie nie ma stra­chu. Habs­burg przy­biegł z pod­ku­lo­nym ogo­nem, łasił się do mnie jak suka w rui i bła­gał, abym go ze ścież­ki śmier­tel­nej za­wró­cił. Kto dziś jest czyim panem? Kto ma czyj los w gar­ści? – pytam z nie­kła­ma­ną roz­ko­szą. – Dla­te­go wła­śnie duszę i serce od­da­łem Bogu, nie mor­der­cy w ko­ro­nie.

José od­cho­dzi bez słowa. Pil­nuj­cie go, żeby w toń nie sko­czył – roz­ka­zu­je za­ło­dze, sam zaś znika pod po­kła­dem. Ja zo­sta­ję, dziw­nie lekki, i spo­glą­dam pro­sto w słoń­ce, póki mi nie po­ciem­nie­je w oczach.

 

***

Nie wiem, jak długo pły­nie­my. Wię­zień nie zważa na porę dnia, bo w celi za­wsze pa­nu­je mrok. Nic dziw­ne­go, że i teraz pręd­ko za­po­mi­nam słoń­ce, ledwo stra­cę je z oczu. Za­my­ka­ny w ka­ju­cie i z rzad­ka tylko wy­pusz­cza­ny na po­kład, łatwo wra­cam do daw­nych zwy­cza­jów. Mrok, wil­goć, psie żar­cie i nie­do­sta­tek wody. Zu­peł­nie jak w domu.

Jest noc, gdy do­bi­ja­my do brze­gu. Razem z nami na ląd scho­dzi też lwia część za­ło­gi, w tym ka­pi­tan, któ­re­go nie wy­obra­ża­łem sobie dotąd w ode­rwa­niu od brygu.

– Nie pa­trz­cie tak – ob­ru­sza się, strzy­gąc wąsem. – Le­d­wie­śmy do Rzymu do­pły­nę­li, trza było znów ko­twi­cę pod­no­sić. Chłop­cy złak­nie­ni przy­gód, a i mnie chwi­la wy­tchnie­nia nie za­szko­dzi. Sy­ra­ku­zy za­mtu­za­mi stoją. Oka­zja nie do wzgar­dze­nia. – Pusz­cza oko bos­ma­no­wi. – Idzie­cie z nami?

– Z chę­cią, ale może nieco…

– Idzie­my, idzie­my. – Fran­ci­sco wcho­dzi w słowo José, ten zaś pio­ru­nu­je go wzro­kiem. – Pro­wadź­cie, pa­no­wie.

Gdy ma­ry­na­rze nas wy­prze­dza­ją, José chwy­ta Fran­ci­sca za koł­nierz i po­trzą­sa gniew­nie.

– Za­po­mnia­łeś, po co tu je­ste­śmy? Co mamy zna­leźć? Życie ci nie­mi­łe?

– Moje życie toś ty na amen prze­kre­ślił, gdy ka­za­łeś wy­pły­wać z Rzymu. Cóż mi zo­sta­ło, jak nie bawić się, póki ko­ro­na mnie za gar­dło nie chwy­ci? – syczy. – Poza tym gdzie za­się­gać ję­zy­ka, jeśli nie w bur­de­lu?

José daje za wy­gra­ną. 

Myśl o za­mtu­zie po­chła­nia mnie bez resz­ty. Nie pa­mię­tam, kiedy ostat­nio dane mi było oglą­dać nagą ko­bie­tę. Chyba w Ka­dyk­sie, gdy mia­łem dwa­dzie­ścia lat. Lecz i teraz prze­cież mam tyle samo, może pora od­świe­żyć wspo­mnie­nia? Młode ciało mnie nie za­wie­dzie. Nigdy nie za­wio­dło. Na samą myśl tward­nie­ję w za­po­mnia­nych miej­scach. Ale czy mi wolno? Czy nie spla­mię się ko­lej­nym grze­chem? Cu­dzo­ło­ży­łem nie­gdyś, lecz jesz­cze zanim zna­la­złem swego pa­tro­na. Świę­ty Bak­chus po­tę­pi mnie za taki czyn. Ba, i za myśl samą.

Ciało ducha nie kala, Ray­mon­dzie. Ze mną w sercu za­wsze bę­dziesz bez grze­chu. Bierz, czego ci trze­ba, mój złak­nio­ny sza­ka­lu.

Lecz Bóg cu­dzo­ło­żyć broni.

Świę­te­mu bę­dziesz bo­skie przy­ka­za­nia per­swa­do­wać?

Ależ nie śmiem! My­śla­łem tylko, że…

Nie myśl. Skup się na za­da­niu. Mumia tu jest, czuję ją wszyst­ki­mi zmy­sła­mi.

Fran­ci­sco pod­sta­wia mi nogę, nie­mal padam twa­rzą na bruk.

– Nie szepcz. Sza­leń­ca do bur­de­lu nie wpusz­czą – war­czy.

 

***

Spa­cer trwa całe wieki. Idzie­my zwar­tą grupą, na którą krzy­wo pa­trzą straż­ni­cy. Za­ło­ga brygu jest wy­bred­na. Ma­ry­na­rzom, któ­rych zna­łem, zwy­kle za­jed­no było, do ja­kie­go za­mtu­za pójdą, by­le­by nie prze­pła­cić i nie opu­ścić al­ko­wy z try­prem. Ci jed­nak w po­wa­ża­niu mają za­lo­ty ulicz­nych kur­ty­zan. Precz! – krzy­czą. – Idzie­my do Łu­cja­nek!

Zo­sta­wia­my za sobą port, prze­cho­dzi­my mo­stem na wyspę Or­ty­gię. Za­ło­ga wie­dzie nas pew­nie, jakby każdy maj­tek wy­cho­wał się w Sy­ra­ku­zach. Mi­ja­my cia­sne ulicz­ki, prze­ci­na­my Piaz­za Duomo z za­pie­ra­ją­cą dech w pier­siach ka­te­drą. W od­da­li ma­ja­czą for­ty­fi­ka­cje Ca­stel­lo Ma­nia­ce, którą, jak twier­dzi ka­pi­tan, zbu­do­wa­li Hisz­pa­nie. Wzdry­gam się na tę wieść. Nagle przy­po­mi­nam sobie, że prze­cie je­stem w Hisz­pa­nii. Choć da­le­ko stąd do Ma­dry­tu, da­le­ko do Ka­dyk­su i Tar­ra­go­ny, oj­czy­zna wciąż za­ci­ska palce na mej szyi. Nie­uchron­nie zbli­ża­my się do sym­bo­lu jej miaż­dżą­cej po­tę­gi.

 – To na pewno dobry kie­ru­nek? – pyta José.

– Na pewno, ami­gos. Nic się nie bój­cie, by­li­śmy tu nie raz. Kogo jak kogo, ale Łu­cja­nek nikt nie wy­rzu­ci. Ba, nawet fort po­sta­wi­li tak, aby mieć do nich bli­sko! – Ka­pi­tan wy­bu­cha śmie­chem, wtó­ru­ją mu za­ło­gan­ci i Fran­ci­sco.

Wresz­cie, gdy mury fortu nie­mal cał­kiem krad­ną mi widok gwiazd, skrę­ca­my w wą­ziut­ką bocz­ni­cę, prze­my­ka­my gę­sie­go mię­dzy ka­mie­ni­ca­mi, po czym wresz­cie, wy­plu­ci przez cia­sną gar­dziel, sta­je­my przed fa­sa­dą za­mtu­za. Nie wy­glą­da za­chę­ca­ją­co. Pod drzwia­mi leży dwóch je­go­mo­ści, ca­łych w rzy­go­wi­nach. Na scho­dach, śląc pi­ja­nym obo­jęt­ne spoj­rze­nie, stoi bar­czy­sty, krępy Mulat o za­ka­za­nym licu. Przez otwar­te okna za­mtu­za do­cho­dzą roz­pust­ne jęki i krzy­ki. Krew po­czy­na szyb­ciej krą­żyć mi w ży­łach.

Sta­je­my całą zgra­ją przed drzwia­mi, Mulat lu­stru­je nas wzro­kiem. Moje spoj­rze­nie przy­ku­wa ta­bli­ca, ły­ska­ją­ca mie­dzią tuż obok po­dwo­jów bur­de­lu. Pod­cho­dzę bli­żej i czy­tam: Tu, trzy­na­ste­go grud­nia roku Pań­skie­go trzy­sta czter­na­ste­go, wie­zio­no świę­tą Łucję, ska­za­ną za wiarę na grzesz­ną po­słu­gę w za­mtu­zie. Tu, u progu na­sze­go przy­byt­ku, świę­ta Łucja ośle­pi­ła się wła­sny­mi dłoń­mi, by nikt nie ze­chciał ska­lać jej czci. Tu, za­kłu­ta mie­czem, wresz­cie sko­na­ła, otrzy­maw­szy ostat­nie na­masz­cze­nie z rąk przy­pad­ko­we­go chrze­ści­ja­ni­na. Nagle staje przede mną upior­na po­stać nie­wia­sty. Kro­czy ku mnie w sukni uple­cio­nej z kości i za­glą­da mi w duszę pu­sty­mi oczo­do­ła­mi. Przed sobą, na srebr­nej tacy, nie­sie dwie gałki oczne, śle­dzą­ce każdy mój ruch.

– Odejdź, synu. Opuść Sy­ra­ku­zy i wra­caj, skąd przy­by­łeś – mówi mar­twym gło­sem. – Człon­ki ojca w piach wy­rzuć albo ci­śnij w morze, gdzie ich miej­sce. I za­po­mnij. Za­po­mnij. Za­po­mnij.

– Spo­dzie­wa­łem się tu cie­bie, Ne­fty­do – od­po­wia­dam su­ro­wo. – Nie opła­ki­wa­łaś mego tru­chła, nie szu­ka­łaś mych człon­ków, które mor­der­czy Set roz­rzu­cił po świe­cie, a teraz sta­jesz na dro­dze na­sze­mu sy­no­wi?

– Minął czas sądów. Minął czas spra­wie­dli­wo­ści. Po­gódź się z tym. Daj temu pokój.

– Po moim tru­pie.

– Twój trup dawno ostygł i po­padł w nie­pa­mięć. Nikt na cie­bie nie czeka. Nikt nie pra­gnie.

– Odejdź, Ne­fty­do. Star­czy mi sił, by cię zła­mać.

Nie­wia­sta spusz­cza głowę, krew spły­wa na bruk z pu­stych oczo­do­łów. 

– Że­gnaj, mężu. Lecz pa­mię­taj: Póki wła­dam śmier­cią, ty do życia nie wró­cisz.

Ko­bie­ta znika, po chwi­li nie ma już śladu jej prze­dziw­nej obec­no­ści. Znów stoję na­prze­ciw bur­de­lu. Twa­rze za­ło­gan­tów, Fran­ci­sca, José i krę­pe­go Mu­la­ta zwró­co­ne są w moją stro­nę. Za­mtu­zo­wy stróż unosi wy­so­ko prawą, ko­sma­tą brew i pa­trzy py­ta­ją­co na mych ami­gos.

– Były mnich, z za­ko­nu uciekł. Wizje ma, Maria Mag­da­le­na go na­wie­dza. – Za­kło­po­ta­ny Fran­ci­sco pusz­cza do Mu­la­ta oko.

– Pie­nią­dze macie?

– Mamy. – Fran­ci­sco po­trzą­sa miesz­kiem.

Stróż wzdy­cha i wzru­sza ra­mio­na­mi, po czym usuwa się nam z drogi. Wcho­dzi­my do środ­ka, gdzie w mig otula mnie du­szą­ca mgieł­ka per­fum. U progu wita nas okrą­glut­ka ma­tro­na w po­włó­czy­stej cha­bro­wej sukni. Dawno nie wi­dzia­łem kwia­tów. I tego, co tak skrom­nie za­kry­wa de­kolt wy­uz­da­ne­go przy­odziew­ku. Ko­bie­ta o wdzięcz­nym imie­niu Lu­cre­zia pro­wa­dzi nas krę­ty­mi scho­da­mi na górę, gdzie ocze­ku­ją dziew­czę­ta.

Lecz nie mam co my­śleć o za­spo­ko­je­niu chuci. José bez słowa sadza mnie na czer­wo­nej cas­sa­pan­ce w ko­ry­ta­rzu. Jest czer­wo­na, jak ścia­ny, fo­te­le i cięż­kie ko­ta­ry w oknach. José przy­sia­da obok mnie, widać nie­chęt­ny igrasz­kom, i pa­trzy z nie­sma­kiem na Fran­ci­sca, który znika wła­śnie za drzwia­mi jed­nej z kom­na­tek.

De To­le­do za­ba­wia w al­ko­wie dłu­żej niż ma­ry­na­rze, któ­rzy szyb­ko za­ła­twia­ją spra­wy, wcho­dząc nawet po dwóch naraz, by co ry­chlej za­spo­ko­ić żądze. Mnie zo­sta­je gapić się w za­mknię­te drzwi i ma­rzyć, że oto cze­kam na swą kolej, a gdy ta nad­cho­dzi, wkra­czam dum­nym kro­kiem do środ­ka i od­da­ję się słod­kiej roz­pu­ście. Wnet jed­nak fan­ta­sma­go­rie te prze­ci­na wspo­mnie­nie śle­pej nie­wia­sty i jej roz­mo­wy… ze mną? Ze świę­tym? Nic nie po­ją­łem z tam­tej dys­pu­ty, a mój pa­tron mil­czy, nie­sko­ry do zwie­rzeń. Kim była nie­wia­sta imie­niem Ne­fty­da? Kim jest Set i kogo zabił?

– Pani Lu­cre­zio – za­ga­ja ostroż­nie José – czy odkąd sięga pani pa­mię­cią, morze wy­rzu­ci­ło na sy­ra­kus­ki brzeg wrak ja­kie­goś okrę­tu? Je­ste­śmy ba­da­cza­mi z Bre­scii i po­szu­ku­je­my pew­nej we­nec­kiej fre­ga­ty.

– I szu­ka­cie jej pod moim da­chem? – Ko­bie­ta uśmie­cha się sze­ro­ko, jak żaba. – Cóż, wiele pięk­nych fre­gat u mnie. Pod peł­ny­mi ża­gla­mi. – Chi­cho­cze.

– Ad rem, miła pani. Pro­szę.

Lu­cre­zia po­waż­nie­je.

– Wy­glą­dam wam na wiel­bi­ciel­kę wra­ków? Co jesz­cze? Może na zwie­dza­nie ruin was za­brać?

– Wy­bacz, pani, nie chcia­łem…

Drzwi jed­nej z kom­nat otwie­ra­ją się z hu­kiem.

– I żebym cię tu wię­cej nie wi­dzia­ła, podła świ­nio! – wrzesz­czy kur­ty­za­na, wy­py­cha­jąc na ko­ry­tarz na­gie­go mło­dzień­ca o buj­nej, kru­czej czu­pry­nie.

Lu­cre­zia czer­wie­nie­je na twa­rzy i dziar­skim kro­kiem rusza w stro­nę wy­rzu­co­ne­go.

– Ależ Ame­lio naj­droż­sza! – Mło­dzian do­bi­ja się do drzwi i szar­pie klam­kę. – Mó­wi­łem, że do­pła­cę za tę igrasz­kę! Mam pie­nią­dze, mam ob­ra­zy! Dał­bym ci, czego tylko chcesz! Nieba bym ci przy­chy­lił!

– Wy­no­cha, Min­ni­ti – syczy ma­tro­na. – Zno­wuś ją wbrew woli przy­du­szał, hę?! – Po­py­cha mło­dzień­ca na ścia­nę.

– Zo­staw mnie, ty Me­du­zo! Wiesz, kim je­stem?! Wiesz, kogo znam? Sam Ca­ra­vag­gio błaga mnie o po­zo­wa­nie! Za jedno jego dzie­ło, a wierz mi, w domu mam ich kilka, ku­pił­bym cały ten za­wszo­ny przy­by­tek! Jak mi Bóg miły, ka­zał­bym wam moje soki z pod­ło­gi zli­zy­wać! – wrzesz­czy, nie dba­jąc nawet o za­sło­nię­cie ster­czą­cej mę­sko­ści.

José wy­ry­wa na­przód i do­ska­ku­je do mło­de­go bluź­nier­cy. Chwy­ta go za czar­ną grzy­wę i cią­gnie w dół, gdzie aniel­ska twa­rzycz­ka spo­ty­ka twar­de jak głaz ko­la­no. Mło­dzian za­ta­cza się chwiej­nie, krew try­ska z roz­bi­te­go nosa. José idzie za cio­sem. Kro­gul­czym uści­skiem wpija grube pa­lu­chy w kark Min­ni­tie­go, przy­gi­na go do ziemi i pro­wa­dzi przed sobą jak skam­lą­ce­go kun­dla.

– Ka­pi­ta­nie, wy­cią­gnij­cie mego com­pa­dre z pierw­szej kom­na­ty, jeśli łaska – po­le­ca srogo. – Pa­no­wie ma­ry­na­rze… – zwra­ca się do resz­ty za­ło­gi, zna­czą­co spo­glą­da­jąc na mnie.

Mają mnie pil­no­wać. Ci z za­ło­gan­tów, któ­rzy za­ła­twi­li już, co było do za­ła­twie­nia, układ­nie po­ta­ku­ją. Tym­cza­sem José spro­wa­dza Min­ni­tie­go po scho­dach, roz­trą­ca­jąc przy tym stale na­pły­wa­ją­cych do za­mtu­za klien­tów. Nawet Mulat, który wszedł na pół­pię­tro zwa­bio­ny krzy­kiem, nie staje mu na prze­szko­dzie.

– Bierz­cie, za­nie­ście mu to, by z gołym zadem po mie­ście nie bie­gał! – krzy­czy kur­ty­za­na i ciska w moją stro­nę tur­ku­so­wy­mi plu­dra­mi. Ciżem jed­nak ani ko­szu­li nie zwra­ca.

Nikt nie jest skory do uprzej­mo­ści, pod­no­szę więc odzie­nie i zbie­gam na dół, nie­za­trzy­my­wa­ny przez ni­ko­go. Wy­szedł­szy z przy­byt­ku, pa­trzę w lewo i prawo, lecz ni­g­dzie nie do­strze­gam José. Ob­cho­dzę róg ka­mie­ni­cy i dę­bie­ję. Min­ni­ti klę­czy na bruku i łka, pa­trząc pro­sto w lufę pi­sto­le­tu.

– Prze­proś, bluź­nier­co! – grzmi José. – Prze­proś albo żyw­cem za­cią­gnę cię do Ma­nia­ce! Ponoć pięk­ne tam mają lochy, In­kwi­zy­cja sobie chwa­li.

– Panie, wy­bacz­cie! Ja nie… nie my­śla­łem… nie my­śla­łem, co mówię. Prze­pra­szam! – krzy­czy Min­ni­ti.

– Boga prze­proś, nie mnie.

Mło­dzian wzno­si oczy ku niebu i skła­da dło­nie jak do mo­dli­twy.

– Wy­bacz mi, Boże, bo zgrze­szy­łem! Wy­bacz!

Taki młody, a cuch­nie śmier­cią. Starą, za­tę­chłą śmier­cią. Cuch­nie Ne­fty­dą.

Kim jest ta upior­na nie­wia­sta? Czemu zwie­cie mnie synem? I co, u licha, ma do tego ten za­pi­ja­czo­ny szcze­niak?!

Nie pora na to. Nie pora. 

Po co by­li­śmy w Rzy­mie, sko­roś wie­dział, że re­li­kwia tkwi tutaj?

Spra­wiasz mi przy­krość, nie­wier­ny To­ma­szu. Czy cię kie­dyś za­wio­dłem?

Nigdy.

Więc za­py­taj chłop­ca o mumię.

Ale…

Pytaj!

Pod­cho­dzę, ci­skam plu­dra­mi w twarz Min­ni­tie­go i na­chy­lam się ku niemu.

– Fre­ga­ta San Tri­fo­ne di Cat­ta­roGadaj, co wiesz.

Mło­dzian pa­trzy na mnie bez zro­zu­mie­nia. Wy­mie­rzam mu siar­czy­sty po­li­czek. Czuję, jak budzi się we mnie dawne zwie­rzę.

– Fre­ga­ta San Tri­fo­ne di Cat­ta­ro z re­li­kwią na po­kła­dzie. Za­to­nę­ła pod Le­pan­to, morze od­da­ło wrak. Tutaj, w Sy­ra­ku­zach. Wi­dzia­łeś go? Wi­dzia­łeś re­li­kwię? – pytam zim­nym tonem in­kwi­zy­to­ra.

Min­ni­ti błą­dzi wzro­kiem po mej twa­rzy. Chwy­tam go za szczę­kę i ści­skam aż do bia­ło­ści pal­ców.

– Nie za­bie­rze­my cię do Hisz­pa­nów. Za­bie­rze­my cię na dno morza, sy­necz­ku.

– Znam… znam jed­ne­go ma­la­rza – szep­ce. – Ar­ty­sta marny, ale bo­ga­ty z domu, to i stać go na mrzon­ki o wiel­kiej ka­rie­rze. Bre­dził coś o wraku, o trum­nie zdob­nej w szla­chet­ne ka­mie­nie i oku­tej zło­tem. Ponoć ją ma­lo­wał, a trup śpią­cy we­wnątrz był mu mo­de­lem.

Pa­trzy­my na sie­bie z José.

– Imię i na­zwi­sko – rzuca, jakby przy­po­mniał sobie swą rolę.

– Ra­nuc­cio To­mas­so­ni. Ale jest tu prze­jaz­dem, mu­si­cie się spie­szyć, jeśli chce­cie go do­stać.

– Gdzie się za­trzy­mał?

– Nie wiem.

Moc­niej za­ci­skam palce.

– Przy­się­gam! To żaden mój amico, żaden kom­pan! – krzy­czy roz­pacz­li­wie. – Raz go spo­tka­łem. Dumał przy źró­dle z gą­sio­rem wina i łasił się do prze­chod­niów, by z nim wy­pi­li. A że mięk­kie mam serce, przy­sia­dłem.

Pusz­czam go i ści­skam dłoń w pięść. Stare palce trzesz­czą, strze­la­ją stawy. Od­wy­kły.

– Bę­dzie tam? – in­da­gu­je José.

– Nie­wy­klu­czo­ne. Źró­dło daje mu in­spi­ra­cję.

– Jakie źró­dło?

– Are­tu­zy, rzecz jasna – wtrą­ca Fran­ci­sco, który stoi opar­ty o mur za­mtu­za i uśmie­cha się do nas szy­der­czo. – Cóż to, mitów że­ście nigdy nie czy­ta­li?

Pod­cho­dzi ku nam i od­py­cha mnie jak pa­choł­ka. Po­chy­la się nad Min­ni­tim, który nie zdą­żył jesz­cze do­brze uspo­ko­ić ner­wów.

– Spraw­dzi­my te re­we­la­cje. Póki co, radzę nie opusz­czać mia­sta. Wo­lał­bym nie brać od­we­tu na twych ro­dzi­cach ani świe­żo upie­czo­nej mał­żon­ce. Ech, co ja plotę. Pew­nie, że bym wolał. – Ob­ra­ca się na pię­cie i od­cho­dzi, ge­stem każąc nam iść jego śla­dem.

Naj­wy­raź­niej i on nie pierw­szy raz jest w Sy­ra­ku­zach.

 

***

– Za­praw­dę, aż dziw bie­rze, że żaden z was nie sły­szał o Źró­dle Are­tu­zy. Zdraj­cę to jesz­cze ro­zu­miem, in­ny­mi spra­wa­mi sobie głowę za­przą­tał. Na przy­kład… zdra­dza­niem Hisz­pa­nii – kpi Fran­ci­sco. – Ale ty, José? Toć to ele­men­tarz.

– Miło, że masz choć jedną rzecz, która wy­wyż­sza cię ponad mnie. Przy­kro było pa­trzeć, jak cier­pisz, nie mogąc mi w ni­czym do­rów­nać – od­ci­na się José po­nu­ro.

De To­le­do milk­nie, przy­spie­sza kroku. Może po to, byśmy nie do­strze­gli, jak spą­so­wiał na twa­rzy.

– Skąd wie­dzia­łeś, że ten Min­ni­ti ma tu żonę? – José, w prze­ci­wień­stwie do Fran­ci­sca, nie chowa urazy.

– Dziw­ki coś o tym la­bie­dzi­ły, a że do ucha wpa­dło, to wy­ko­rzy­sta­łem – od­bur­ku­je de To­le­do, wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi.

Mija nie wię­cej jak kwa­drans, gdy z la­bi­ryn­tu ka­mie­ni­czek wy­cho­dzi­my na otwar­tą prze­strzeń, gdzie sre­brzy się tafla akwe­nu, tylko murem od­gro­dzo­ne­go od prze­stwo­ru morza szu­mią­ce­go tuż za ścia­ną. Źró­dło Are­tu­zy ob­fi­cie po­ra­sta oso­bli­wa, nie­zna­na mi zu­peł­nie ro­śli­na, krzew zło­żo­ny z setek zie­lo­nych głó­wek przy­wo­dzą­cych na myśl lwie grzy­wy.

 – Cóż to, u licha? – pytam sam sie­bie.

– Pa­pi­rus – stwier­dza pew­nie Fran­ci­sco, kie­ru­jąc słowa nie do mnie, lecz do José, któ­re­go zu­peł­nie nic ro­śli­ny te nie ob­cho­dzą. – Je­dy­ny w Eu­ro­pie. Ponoć. Krzty­na Egip­tu na hisz­pań­skiej ziemi.

– Egipt jest, lecz To­mas­so­nie­go brak – José kop­nia­kiem strą­ca pusty gą­sior w wodę.

– Uwa­żaj! Rzecz wrzu­co­na w toń Źró­dła wy­pły­wa ponoć w Gre­cji, u brze­gów Al­pheu­su – mówi ze śmie­chem Fran­ci­sco. – Może by we­pchnąć tam na­sze­go więź­nia? Naj­le­piej z ko­twi­cą przywią­za­ną do stóp…

– Trze­ba wró­cić do Min­ni­tie­go, nie bę­dzie­my tu sie­dzieć po próż­ni­cy. Nagle się nam ma­la­rzy­na nie ob­ja­wi – stwier­dza José po chwi­li na­my­słu.

– Min­ni­tie­go mamy w gar­ści. Po­sła­łem za nim jed­ne­go majt­ka.

– Mą­drze.

– A jakże. – Fran­ci­sco uśmie­cha się drwią­co.

– Więc cze­ka­my? – pytam.

– Cze­ka­my. A nuż To­mas­so­ni przyj­dzie. Weź­mie­my go na spyt­ki i, za­leż­nie od ich wy­ni­ku, pój­dzie­my po Min­ni­tie­go albo wró­ci­my z re­li­kwią na bryg – or­dy­nu­je José.

Nikt się nie sprze­ci­wia.

 

***

Moi to­wa­rzy­sze krążą wokół Źró­dła nie wiem którą już go­dzi­nę. Mnie zo­sta­wi­li na brze­gu Źró­dła, tuż przy murze. Mają na mnie oko, widać po­ro­zu­mie­li się co do in­cy­den­tu, gdy swo­bod­nie i z gra­cją wy­bie­głem z za­mtu­za. Mo­głem wtedy dać nogę. Dla­cze­go tego nie uczy­ni­łem? Coraz czę­ściej łypię okiem w ciem­ną toń Źró­dła, mierz­wiąc pal­ca­mi jej spo­koj­ną taflę. A gdy­bym tak wsko­czył? Czy wy­ło­nię się w Gre­cji? Wolny?

Je­steś wolny.

Nie. Je­stem kun­dlem na po­stron­ku. Może to je­dy­na szan­sa? Może zaraz we­pchną mnie w kaj­da­nach na bryg i po­że­glu­je­my z po­wro­tem do Hisz­pa­nii? Nie chcę… nie wrócę do celi!

Nie wró­cisz, Ray­mon­dzie. Nie wró­cisz.

Skąd mogę wie­dzieć? Wo­dzisz mnie za nos, nie uchy­la­jąc rąbka ta­jem­ni­cy. Za­czy­nam my­śleć, że sprzy­jasz mym opraw­com, świę­ty Bak­chu­sie. Bo nic nie robię, li tylko wy­peł­niam roz­ka­zy króla.

Nie, sza­ka­lu, wy­peł­niasz wy­łącz­nie moje. Za­ufaj mi, wkrót­ce osta­tecz­nie wy­zwo­lisz się z oków.

Byłem wolny, nim za­czą­łeś do mnie prze­ma­wiać. To za twym po­le­ce­niem zag… za­mor­do­wa­łem Juana de Au­strię. Dla two­jej re­li­kwii.

Nie każdy mord jest grze­chem. Tym jed­nym za­bój­stwem zma­za­łeś z sie­bie tyle nie­go­dzi­wo­ści, że nie zdo­łał­byś zli­czyć.

Bóg tak nie dzia­ła… Bóg jest mi­ło­sier­ny!

Egip­cja­nie mo­gli­by się nie zgo­dzić.

Ale…

Milcz! Nie tobie pod­wa­żać me świę­te słowo! Skup uwagę, po­stę­puj mą­drze. Ko­niec jest bli­ski.

Z ulicz­ki na­prze­ciw Źró­dła chwiej­nym kro­kiem wy­ła­nia się kę­dzie­rza­wy ru­dzie­lec. Czka gło­śno, co rusz prze­chy­la­jąc skrom­ny gą­sio­rek. Odzia­ny jest do­stat­nio, w jakiś du­blet, o ile mnie oczy nie mylą. To musi być Ra­nuc­cio To­mas­so­ni.

Fran­ci­sco ni­czym duch za­kra­da się za jego plecy i od­pro­wa­dza nie­świa­do­me­go aż do brze­gu Źró­dła. Tym­cza­sem José nad­cho­dzi od flan­ki, wy­ła­nia się z cie­nia i staje oko w oko z pi­ja­nym. Ten ka­mie­nie­je, ni­czym żona Lota, i pa­trzy tępo na ro­słe­go męża. Fran­ci­sco przy­wie­ra do grzbie­tu ofia­ry, za­pew­ne gro­żąc szty­le­tem jej kisz­kom.

– Pa­no­wie, je­stem goły. Ani jed­nej mo­net­ki przy mnie nie znaj­dzie­cie. Mo­że­cie spraw­dzić, jeśli z was nie­do­wiar­ki – za­pew­nia beł­ko­tli­wie ru­dzie­lec, ko­ły­sząc się jak stara łajba pod­czas sztor­mu.

– Wy­glą­dam ci na ra­bu­sia? – Fran­ci­sco pod­ty­ka męż­czyź­nie pod nos pięść, gdzie ru­bi­nem łyska ro­do­wy pier­ścień.

– Cze­góż więc chce­cie? W jaką ka­ba­łę wpę­dził mnie znów Min­ni­ti?

– Ach, więc tra­fi­li­śmy… – stwier­dza z ulgą José i czę­stu­je Tom­ma­so­nie­go kop­nia­kiem.

Ko­la­no ugina się pod ma­la­rzem, który pada na bok. José kuca przy nim i unosi mu głowę za rude loki.

– Fre­ga­ta San Tri­fo­ne di Cat­ta­ro. Śpie­waj.

– Wie­dzia­łem! Wie­dzia­łem, że bę­dzie z tego awan­tu­ra! Mó­wi­łem: Oddaj re­li­kwię do ka­te­dry, oni będą wie­dzieć, co czy­nić. Może nawet do­sta­niesz na­gro­dę. A on nic! Że ma­lo­wać trupa bę­dzie, mówi. Że mu się udał zna­ko­mi­cie, że na tle zbu­twia­łych desek wy­glą­dać bę­dzie jak u Ca­ra­vag­gia!

– Kto, na Boga? Kto tak mówił? – in­da­gu­je Fran­ci­sco.

– Min­ni­ti, a któż­by inny? Ten ba­wi­da­mek, ta mo­czy­mor­da ohyd­na! Niech no ja go dorwę! – krzy­czy, sia­da­jąc na bruku, José zdą­żył go bo­wiem pu­ścić.

– Więc to nie wy zna­leź­li­ście wrak? Nie wy ma­lu­je­cie go, by pchnąć na­przód swą marną ka­rie­rę?

– „Marną ka­rie­rę”?! – pry­cha Tom­ma­so­ni.

– Ta­kich słów użył Min­ni­ti.

– Wi­dzie­li go! Marną ka­rie­rę! Za­po­zo­wał parę razy wiel­kie­mu mi­strzo­wi i mu się w gło­wie po­mie­sza­ło! Wiel­ki Boże, Min­ni­ti: ma­larz wszech cza­sów! – Śmie­je się opę­tań­czo z prze­rwa­mi na czkaw­kę.

– Gdzie go znaj­dzie­my?

– Sko­ro­ście go o re­li­kwię in­da­go­wa­li, to pew­nie po­gnał do Ucha Dio­ni­zju­sza, by ją stam­tąd za­brać.

– Ucha Dio­ni­zju­sza? – Fran­ci­sco marsz­czy brew.

– Ponoć Ca­ra­vag­gio zwie tak tu­tej­szy ka­mie­nio­łom. Chwy­tli­we, przy­zna­cie.

– Nie­zbyt. – José wzru­sza ra­mio­na­mi. – Gdzie to Ucho?

– Straż idzie – szep­cze Fran­ci­sco. – Pu­ść­my go. Ja wiem, gdzie to. Byłem już raz w Sy­ra­ku­zach. Po­zwie­dzać.

– Może na­wiać…

Fran­ci­sco pa­trzy to na José, to na pi­ja­ne­go jak bela ma­la­rza. Jasne jest, że Tom­ma­so­ni ni­g­dzie się stąd nie ruszy.

– Pa­no­wie! – woła za nami, gdy w po­śpie­chu od­da­la­my się od Źró­dła. – Nie po­kie­re­szuj­cie go zbyt­nio! Zo­staw­cie coś dla mnie!

Spo­glą­dam przez ramię na kilka ciem­nych po­sta­ci, które Fran­ci­sco wziął za straż­ni­ków. Coś mi mówi, że się po­my­lił.

 

***

Ucho Dio­ni­zju­sza. Eso­wa­ty kształt w isto­cie przy­po­mi­na ludz­ką mał­żo­wi­nę, nie czyni to jed­nak wej­ścia do ja­ski­ni mniej upior­nym. Prze­ciw­nie. Jęki, szme­ry i szep­ty, które do­bie­ga­ją z jej głębi, sku­tecz­nie od­wo­dzą mnie od za­nu­rze­nia się w trze­wia daw­ne­go ka­mie­nio­ło­mu. I wię­zie­nia, jak oznaj­mił Fran­ci­sco, su­ge­ru­jąc, że to miej­sce dla mnie.

Wkra­cza­my w mrok. Fran­ci­sco idzie pierw­szy, trzy­ma w ręku po­chod­nię. Wy­so­kie, nagie ścia­ny ja­ski­ni na­pa­wa­ją mnie lę­kiem. Takie ogrom­ne, takie zimne… Myśl, że mogą się za­wa­lić, nie daje mi spo­ko­ju. Znio­słem dwie de­ka­dy wię­zie­nia, lecz śmier­ci gło­do­wej w za­wa­lo­nej pie­cza­rze nie po­tra­fię sobie wy­obra­zić.

Za­głę­bia­my się bar­dziej i bar­dziej, skrę­ca­my w czar­ne jak noc od­no­gi ka­mie­nio­ło­mu. Wciąż to­wa­rzy­szą nam szep­ty. Są coraz gło­śniej­sze i wy­raź­niej­sze, lecz nadal umyka mi ich sens. Groza ja­ski­ni od­bie­ra swo­bo­dę myśli.

Po­spiesz się, sza­ka­lu. Je­ste­śmy tak bli­sko. Tak… bli­sko…

– O świę­ty, jak do­brze cię mieć. – Szept nagle brzmi zu­peł­nie zro­zu­mia­le. – Jak do­brze mieć pa­tro­na przy sobie. Mó­wi­li, że bluź­nię, że Boga ob­ra­żam. Dasz wiarę? Głup­cy… Głup­cy, dali się zwieść jak dzie­ci. Mnie bluź­nier­stwo za­rzu­cać… Mnie, który z za­chłan­nych od­mę­tów na brzeg wy­ło­wił świę­te­go…

Pa­trzy­my na sie­bie zna­czą­co, każdy z nas roz­po­zna­je głos Min­ni­tie­go. Brzmi ina­czej, bar­dziej zło­wro­go, bar­dziej sza­leń­czo. Lecz to nadal Min­ni­ti. Chło­pak, któ­re­go mie­li­śmy w gar­ści. Moi ami­gos do­by­wa­ją broni. Mnie po­zo­sta­je za­ci­snąć dło­nie w pię­ści. Przy­warł­szy grzbie­ta­mi do ścia­ny ja­ski­ni, ru­sza­my na­przód, wie­dze­ni mam­ro­ta­niem Min­ni­tie­go i od­gło­sem szu­ra­nia. Za za­ło­mem wy­raź­niej do­strze­gam dzi­kie pląsy ogni­ska od­bi­te na gład­kiej skale. Szu­ra­nie jest coraz bli­żej.

– Za­bio­rę cię do Rzymu, do Ca­ra­vag­gia. Tam będą wa­run­ki do ma­lo­wa­nia. Nie to, co tu. Jak nie ro­dzi­na, to żona głowę za­wra­ca. Żadne dzie­ło w Sy­ra­ku­zach nie po­wsta­nie! Tak… Świę­ta Łucja czu­wa­ła, do­pro­wa­dzi­ła mnie do cie­bie, ochro­ni­ła przed zbój­ca­mi. Lecz Rzymu nie sięga jej wła­dza. Tam ty mnie oto­czysz opie­ką.

José wy­ska­ku­je zza ścia­ny, by za­gro­dzić Min­ni­tie­mu drogę, lecz po­ty­ka się o coś le­żą­ce­go w przej­ściu. Szty­let grze­cho­cze na ka­mie­niach, przy­dy­ba­ny Min­ni­ti bie­rze nogi za pas. Fran­ci­sco pusz­cza się za nim w po­ścig, za­bie­ra­jąc z sobą je­dy­ną po­chod­nię.

José po chwi­li wsta­je, otrze­pu­je ubra­nie i znika w ko­mo­rze, z któ­rej dra­pa­ka dał Min­ni­ti. Po chwi­li wraca z od­pa­lo­ną od ogni­ska ża­gwią i oświe­tla zwło­ki. Po­zna­ję zna­jo­me­go majt­ka. Z jego szyi wciąż sączy się krew.

– Chodź. Po­wiesz mi, czy gra warta była świecz­ki. – José po­py­cha mnie lekko w stro­nę ko­mo­ry.

Jeden rzut oka wy­star­cza, bym znał od­po­wiedź. Mumia spo­czy­wa w pięk­nej, rzeź­bio­nej na kształt czło­wie­ka trum­nie, która aż razi mno­go­ścią klej­no­tów i szla­chet­nych krusz­ców. Spod od­chy­lo­ne­go wieka wy­zie­ra spo­wi­te w ban­da­że ciało o oso­bli­wej zie­lo­nej bar­wie. Twarz i dło­nie są od­sło­nię­te, nie znać na nich upły­wu czasu. Gdy­bym nie wie­dział, że pa­trzę na trupa sprzed wie­ków, i gdyby nie to, że licu bra­ku­je oka, ucha i warg, po­my­ślał­bym, że oto pa­trzę na człe­ka zmar­łe­go nie dalej jak wczo­raj. Lecz czy to na­praw­dę świę­ty Try­fon z Kamp­sa­dy? Wi­dzia­łem ry­ci­ny, znam jego atry­bu­ty. Tym­cza­sem mumia na głowę we­tknię­tą ma eg­zo­tycz­ną ko­ro­nę, przy­wo­dzą­cą na myśl oka­za­ły dzban, zaś w zie­lo­nych dło­niach ści­ska od­po­wied­nio bicz i coś na kształt berła. Nijak nie po­kry­wa się to z ob­ra­zem świę­te­go, jaki za­pa­mię­ta­łem.

– To… nie on? – pyta ostroż­nie José.

To ja, mój sza­ka­lu. Wy­nieś mnie stąd, byle ry­chło.

Ty? Nie poj­mu­ję. Szu­ka­li­śmy świę­te­go Try­fo­na z Kamp­sa­dy, nie świę­te­go Bak­chu­sa!

Zro­zu­miesz. W swoim cza­sie poj­miesz wszyst­ko. A teraz zasuń wieko i za­bierz mnie stąd.

– To on. – Kiwam głową nie­pew­nie.

– Pew­nyś?

– Tak. Za­bierz­my go stąd.

Razem dźwi­ga­my cięż­kie wieko i na­kry­wa­my nim mumię. Od­naj­du­je­my złote uchwy­ty i pod­no­si­my trum­nę, dy­sząc i sa­piąc już po paru kro­kach. Do­praw­dy cie­kaw je­stem, jak Min­ni­ti chciał w po­je­dyn­kę prze­nieść re­li­kwię.

Palce mi mdle­ją, gdy wy­cho­dzi­my na po­wierzch­nię. Ucho Dio­ni­zju­sza długo jesz­cze roz­brzmie­wa echem na­szych kro­ków. Kła­dzie­my trum­nę na ziemi. Jak okiem się­gnąć, ni­g­dzie nie widać Fran­ci­sca ani Min­ni­tie­go. Przy­sia­dam na wieku.

– Co teraz? Cze­ka­my? Idzie­my dalej?

Idź, choć­byś miał cią­gnąć sam. Idź!

Z wieka strą­ca mnie na zie­mię wizja. Ko­bie­ta o wy­łu­pio­nych oczach idzie w moją stro­nę. Ko­ścia­na suk­nia grze­cho­cze, wy­ło­żo­ne na srebr­nej tacy gałki szklą się od łez. Ne­fty­da ma zbo­la­łą twarz, jej blade wargi drżą, gdy prze­ma­wia:

– Ostrze­ga­łam, mój synu. Czas Ozy­ry­sa prze­mi­nął, jako i czas Anu­bi­sa. Tylko ja trwam wciąż, al­bo­wiem śmierć jest wiecz­na. Spra­wie­dli­wość po­krył kurz i niech tak po­zo­sta­nie.

– Ale ja chcę spra­wie­dli­wo­ści! Do­ma­gam się jej, sły­szysz?! Nie łaknę śmier­ci, nie teraz, nie dziś! Mam całe życie przed sobą!

– Za sobą, mój synu. Mi­nę­ły twoje naj­lep­sze lata. Nie wrócą już, choć­byś krzy­czał i pła­kał.

 – Kła­miesz! Spójrz, je­stem wolny jak ptak! Wszyst­ko mogę, nic mnie już nie pęta! Zrzu­ci­łem łań­cu­chy!

– Synu… – Ne­fty­da pod­cho­dzi ku mnie, z czu­ło­ścią gła­dzi mój po­li­czek. – Roz­ku­ją cię z kaj­dan, do­pie­ro gdy od­dasz ducha. – Za­no­si się gło­śnym szlo­chem, który przy­po­mi­na mi płacz matki na wieść, że wstą­pi­łem do ter­cios.

– Precz! Precz, precz, precz! – wrzesz­czę, a Ne­fty­da znika. 

Mocne szarp­nię­cie przy­wra­ca mi zmy­sły.

– Wsta­waj, mamy to­wa­rzy­stwo – war­czy José.

Pod­no­szę się z ziemi i pa­trzę na­przód. Ścież­ką zmie­rza ku nam czte­rech je­go­mo­ści. Głowę daję, że tych sa­mych, któ­rych wi­dzia­łem przy Źró­dle Are­tu­zy. Do­strze­gam w ich dło­niach kor­de­la­sy, jeden dzier­ży ar­ke­buz. Białe pióra w ich ka­pe­lu­szach kładą się na wie­trze.

José staje w roz­kro­ku, obie dło­nie ma za­ję­te orę­żem. Z po­ża­ło­wa­niem pa­trzę na róż­ni­cę sił. Gdzież szty­le­ci­ko­wi mie­rzyć się z klin­ga­mi na­chodź­ców? Gdzież pi­sto­le­ci­ko­wi do ar­ke­bu­za? Wiem, że nas za­sie­ką. Za­sieką i na­fa­sze­ru­ją ku­la­mi.

– Masz jesz­cze jakąś broń? Choć­by ka­wa­lą­tek stali…

José pa­trzy na mnie spod zmarsz­czo­nych brwi, roz­wa­ża coś w my­ślach.

– Ręka już nie ta, ale swoje w ter­cios od­słu­ży­łem.

Sięga do cho­le­wy i rzuca mi drugi szty­let o ostrzu jesz­cze krót­szym niż to, które sam dzier­ży. Wy­ka­łacz­ka. Na Boga, zginę z wy­ka­łacz­ką w ręce!

Oręż­ni pa­no­wie stają przed nami. Z mar­szu po­zna­ję hisz­pań­skie gęby, nie muszą się nawet przed­sta­wiać.

– Opuść­cie to że­la­stwo, señores – po­le­ca jeden z nich, pew­nie przy­wód­ca. – Szko­da prze­le­wać dobrą, hisz­pań­ską krew. Bo i o co? O za­su­szo­ne tru­chło?

– Kim je­ste­ście? – pyta José przez za­ci­śnię­te zęby. – I od kogo?

Męż­czy­zna kręci cien­kie­go wą­si­ka, uśmiech nie scho­dzi mu z twa­rzy. Je­ste­śmy dlań, widać, wspa­nia­łą roz­ryw­ką.

– Od kogoś, kogo ży­cze­niem jest, aby świę­ty Try­fon nie opu­ścił Sy­ra­kuz. A już na pewno, aby nie do­tarł do el Esco­rial.

– Chce­cie śmier­ci wła­sne­go króla?! Tego, który po­wiódł nas w złotą erę roz­kwi­tu? Czy­ście ro­zu­my po­stra­da­li?!

– Umrze król, na­ma­ści­my no­we­go. Syn prze­ro­śnie ojca. Jak to się mawia? Do trzech razy sztu­ka?

– Filip III to jesz­cze smar­kacz. Na­praw­dę wi­dzisz w nim wład­cę? Ja do­strze­gam ry­chły upa­dek.

– Nie musi wła­dać sam, praw­da? – Męż­czy­zna uśmie­cha się jesz­cze sze­rzej, choć nie są­dzi­łem, że to moż­li­we. – Do­rad­cy by­wa­ją nie­za­stą­pie­ni…

Nagle José wy­bu­cha śmie­chem, czym wpra­wia w osłu­pie­nie za­rów­no mnie, jak i in­tru­zów.

– Najął was mar­kiz? Wiel­ki Fran­ci­sco Goméz de San­do­val y Rojas łudzi się, że po śmier­ci króla za­gar­nie Hisz­pa­nię w swe chci­we łap­ska? Mój Boże, toż to kro­to­chwi­la de­ka­dy! – par­ska.

– Zga­dłeś – przy­zna­je tam­ten, po czym zdra­dziec­ko unosi kor­de­las.

José od­ska­ku­je, ja też cofam się o dwa kroki. Ar­ke­bu­zer od­pa­la lont broni. Zaraz gruch­nie z niej w któ­re­goś z nas. Do­ska­ku­je ku mnie mło­dzian z kor­de­la­sem. Macha nim, jakby się od much opę­dzał. Widzę nie­wpra­wio­ne ramię, sztyw­ny nad­gar­stek, po­sta­wę, za którą oj­ciec wy­gar­bo­wał­by mi skórę. Szcze­niak my­ślał pew­nie, że ze star­cem pój­dzie mu łatwo. Teraz nie myśli już nic, ze szty­le­tem po rę­ko­jeść wbi­tym w oko. Ar­ke­buz wy­pa­la, lecz chy­bia mnie o dobry ło­kieć. Wy­zby­łem się szty­le­tu, znów zo­sta­ją mi pię­ści, a drugi mąż z kor­de­la­sem na­cie­ra, zo­sta­wiw­szy do­wód­cę na pa­stwę José. Mój amigo wal­czy jak lew. Na zmia­nę łupie ad­wer­sa­rza szty­le­tem i kolbą pi­sto­le­tu, unika pchnięć, nur­ku­je pod cio­sa­mi kor­de­la­sa. Nie byle rę­baj­łę wy­słał ze mną król.

Do­się­ga mnie wro­gie ostrze, prze­ci­na len ko­szu­li i sza­ra­wą skórę. Płyt­ka ranka, a pie­cze jak dia­bli. Lecz nie czas uty­ski­wać. Czas na gib­kość mło­dzień­ca, któ­rym prze­cież je­stem. Uni­kam po­rząd­ne­go pchnię­cia. Wiem już, że usi­łu­je mnie po­rą­bać za­wo­ła­ny fech­mistrz. Ar­ke­bu­zer re­zy­gnu­je z ognia, zmie­nia chwyt i flan­ku­je José. Rzad­ko widzę, co się z nim dzie­je, mam swoje zmar­twie­nia. Je­stem coraz słab­szy, coraz roz­pacz­liw­szy w usko­kach i uni­kach. Wróg ma złe spoj­rze­nie, ob­na­ża zęby jak wście­kły pies. Chce mordu. I chyba nie trze­ba by mu zań pła­cić.

Wy­zy­sku­ję amok prze­ciw­ni­ka, kop­nia­kiem oba­lam go na ko­la­na i czmy­cham. Bie­gnę w stro­nę mia­sta, gdzie straż­ni­cy, świad­ko­wie i la­bi­rynt uli­czek. Oglą­dam się tylko raz. Kolba ar­ke­bu­za aku­rat roz­trza­sku­je głowę José, a ostrze kor­de­la­sa wień­czy krwa­we dzie­ło. Serce wali mi jak osza­la­łe, nogi po­czy­na­ją się plą­tać. Słabe mam ciało, gni­ją­cy ze­włok star­ca. Wiem, że nie zdo­łam uciec.

W cia­snej ulicz­ce wpa­dam na Fran­ci­sca. Zzia­ja­ny, pa­trzy na mnie z obłę­dem w oku.

– Was też gonią? – pyta. Z czoła spły­wa mu krew.

Kiwam głową. Za ple­ca­mi sły­szę kroki. Wrogi szer­mierz staje u wlotu ulicy, gdzieś zgu­bił ka­pe­lusz, gdzieś po­dział się jego płaszcz. Idzie, kro­czy cięż­ko jak ro­ze­źlo­ny buhaj. Fran­ci­sco wpy­cha się mię­dzy mnie a niego. W dłoni dzier­ży ra­pier o pięk­nym koszu. Zdo­bycz­ny, a więc wal­czył z kimś i zwy­cię­żył. Z dru­giej stro­ny ulicz­kę za­gra­dza­ją dwaj czar­no odzia­ni mę­żo­wie, ar­ke­bu­zer i szer­mierz.

Zabij. Zabij go, tylko w tym twój ra­tu­nek.

Nie! To jest nie po bo­że­mu!

A An­twer­pia była?

Prze­stę­pu­ję z nogi na nogę, nie chcę znów pla­mić rąk krwią bez­bron­nych. Chcę do nieba!

On nie jest bez­bron­ny.

Wła­śnie! A ja nie mam choć­by szty­le­tu!

Sza­ka­lu… mój sza­ka­lu… przy­po­mnieć ci Juana de Au­strię?

Prze­ły­kam ślinę. Wróg nad­cią­ga, jest coraz bli­żej. Fran­ci­sco rusza do ataku. Słusz­nie widzi szan­sę w po­ko­na­niu jed­ne­go za­miast dwóch ad­wer­sa­rzy. Nie widzi za to, jak roz­dzia­wiam szczę­ki. Chwy­tam go za czar­ną czu­pry­nę, od­gi­nam w tył kark. Wpi­jam się zę­ba­mi w mięk­ką szyję i rwę tkan­kę jak wy­głod­nia­ły ryś. Krew za­le­wa mi gar­dło, ścię­gna wcho­dzą mię­dzy kły. Fran­ci­sco pró­bu­je mnie się­gnąć, raz po raz dźga na ślepo ra­pie­rem, lecz chy­bia. W końcu mięk­ną mu nogi, pada na bruk, jego życie ga­śnie. Rę­ka­wem ocie­ram krew z twa­rzy i kła­niam się nad­cho­dzą­cym.

– Ty je­steś tym… tym więź­niem? – Wy­so­ki jak tycz­ka szer­mierz pa­trzy na mnie uważ­nym wzro­kiem. Z tru­dem kryje obrzy­dze­nie.

– Ja.

– Nie ko­chasz ty króla, co? – pyta ru­basz­nie jego kom­pan, sę­dzi­wy ar­ke­bu­zer z war­ko­czy­kiem, któ­re­mu nic a nic nie prze­szka­dza, jak ob­sze­dłem się z nie­daw­nym kom­pa­nem.

– W gębę bym mu na­pluł.

– Nie ty jeden, nie ty jeden. – Strze­lec kle­pie mnie po ra­mie­niu. – Przy­stań do nas, przy­stań do mar­ki­za San­do­va­la. Trze­ba nam ta­kich bar­ba­rzyń­ców.

– Przy­sta­nę.

– Zuch chło­pak! Zatem wra­caj­my do Raula i Mau­ri­zio. Pew­nie nadal mo­cu­ją się z trum­ną.

Ru­sza­my żwawo w stro­nę Ucha, na­jem­ni­cy nie chcą widać spo­tkać straż­ni­ków.

– Zdradź­cie mi, drogi… – za­ga­ja znów ar­ke­bu­zer.

– Ray­mon­dzie.

– Zdradź­cie mi, Ray­mon­dzie, czy ci dwaj głup­cy na­praw­dę wie­rzy­li, że zdo­ła­ją ura­to­wać króla? Że na wrzo­dy i par­chy po­mo­że trupi okład?

– Król wie­rzy. To im wy­star­cza­ło, jak mnie­mam.

– A tobie?

– Nie mia­łem nic do po­wie­dze­nia. Aż do… teraz.

Sta­je­my przed Uchem Dio­ni­zju­sza. Herszt na­jem­ni­ków sie­dzi na wieku trum­ny, ar­ke­bu­zer stoi tuż obok. Pa­trzą ku nam bez krzty we­so­ło­ści. W tra­wie leży oka­le­czo­ne ciało José i za­kłu­te­go prze­ze mnie mło­ko­sa.

– Nowy za­cięż­ny! – krzy­czy na­jem­nik z war­ko­czy­kiem, znów kle­piąc mnie w ramię. – Za­gryzł de To­le­do!

– Co? – Przy­wód­ca pod­ry­wa się z miej­sca. – Co zro­bił?

– Za­gryzł.

Herszt pod­cho­dzi bli­żej, staje przede mną i świ­dru­je mnie ma­ły­mi, świń­ski­mi oczka­mi. Są czar­ne jak dwa wę­giel­ki. Czar­ne i mar­twe.

– A ja cię znam – orze­ka. – Tyś prze­cie w An­twer­pii był, he­re­ty­ków dźgał, na­gro­dę za sku­tecz­ność do­stał. Mylę się?

– Nie – przy­zna­ję.

– Swój chłop! – Wy­mie­rza mi ra­do­sne­go kuk­sań­ca. – Na­gro­dę żeś mi sprzed nosa sprząt­nął! Ile to było? Stu he­re­ty­ków tru­pem po­ło­żo­nych?

– Stu.

– Ha! Tyle lat, a pa­mięć nie rdze­wie­je! Ja o dzie­sięć łbów mniej. Ale pięk­ne to było po­lo­wa­nie, dobry Boże. W życiu tak do­brze mi się nie rą­ba­ło. Nawet z ar­ma­ty do paru wy­gar­ną­łem! – krzy­czy, a oczy mu skrzą. Okrą­gła, tłu­sta twarz pro­mie­nie­je. – No, ale pora na nas. Do­łą­czasz do nas, jak ro­zu­mu­ję?

– Nie ina­czej.

– Do­sko­na­le! Ina­czej mu­siał­bym cię zabić. – Re­cho­cze, a jego głos nie­sie się echem w Uchu Dio­ni­zju­sza. – Chłop­cy, bierz­cie trum­nę i wra­ca­my na sta­tek. Nic tu po nas. Straż­ni­cy pew­nie już węszą.

 

***

Nad­cią­ga świt. Nie­sie­my trum­nę do Ca­stel­lo Ma­nia­ce, choć nie poj­mu­ję czemu. Dwóch na­jem­ni­ków po dro­dze scho­dzi na po­kład stat­ku. Herszt i mnie su­ge­ru­je, abym zna­lazł sobie miej­sce w mesie, lecz opo­nu­ję. Na moje barki spada cię­żar nie­sie­nia trum­ny. Dźwi­ga­my go razem z ar­ke­bu­ze­rem, który po­wa­lił José. Herszt kro­czy obok, wciąż we­se­li się z na­szej wspól­nej służ­by. Widzi we mnie kom­pa­na, może i prawą rękę, kto wie. Nie schle­bia mi to ani tro­chę.

W ustach wciąż czuję krew Fran­ci­sca, choć splu­wam co kilka kro­ków. Nie mogę znieść tego smaku, zdzier­żyć myśli o ha­nieb­nym czy­nie. Trze­ba było wal­czyć z nim ramię w ramię, ode­przeć atak lub zgi­nąć. Nie jak tchórz, jak ka­na­lia naj­plu­gaw­sza wbi­jać mu nóż w plecy. Może i trak­to­wał mnie jak psa, lecz wciąż był ka­to­li­kiem. Może i słu­żył Fi­li­po­wi II, ale wciąż był czło­wie­kiem.

– Dla­cze­go nie po­rzu­ci­li­ście trum­ny przy ka­mie­nio­ło­mie? – wy­stę­ku­ję py­ta­nie, bark drę­twie­je mi już z bólu. – Są­dzi­łem, że chce­cie ją za­brać z sobą, a wy od­da­je­cie… komu wła­ści­wie?

– Mam na re­li­kwię kupca. Jeden ka­pi­tan gar­ni­zo­nu do­brze żyje z jo­an­ni­ta­mi. Za parę flo­re­nów zgo­dził się być łącz­ni­kiem mię­dzy Sy­ra­ku­za­mi a Maltą.

– I to tak pod bramę for­tecz­ną za­nie­sie­my? Nie kry­jąc się wcale?

– Nie kry­jesz się, nie wzbu­dzasz po­dej­rzeń. Butą wiele można zdzia­łać. – Uśmie­cha się chy­trze.

Po raz wtóry tej nocy mijam Piaz­za Duomo. Tym razem jed­nak nie zba­czam do przy­byt­ku Łu­cja­nek. Idę pro­sto do fortu, gdzie czeka Hisz­pa­nia z sze­ro­ko otwar­ty­mi ra­mio­na­mi. Zaraz mnie nimi ści­śnie, po­gru­cho­cze kości, wy­żnie ducha z ciała, a plu­ga­wy ze­włok ci­śnie w morze.

Za­iste, chwa­leb­ny czeka mnie ko­niec. Jeśli nie dziś, jeśli na­jem­ni­cy nie ze­chcą sprze­dać mnie wraz z trum­ną, to jutro. Są bo­le­śnie na­iw­ni. Mar­kiz Fran­ci­sco Goméz de San­do­val y Rojas byłby skoń­czo­nym głup­cem, gdyby po­zwo­lił im żyć. Oto wy­da­li tej nocy wyrok na króla. Za­bi­li go skry­to­bój­czo, jako ma­rio­net­ki w spi­sku wiel­kich moż­nych. Tacy nie żyją zbyt długo. Mało komu dany jest los Pap­pa­co­dy.

Nie chcę iść razem z nimi na dno. Nie chcę, by mię­sem z moich kości sy­ci­ły się ryby. Nie chcę konać w mę­kach, otru­ty ja­dłem czy na­pit­kiem. Nie chcę zgi­nąć w ciem­nym za­uł­ku. I nie chcę scze­znąć po ko­lej­nej de­ka­dzie w lochu.

Nie chcę.

Więc nie zgi­niesz i nie sczeź­niesz.

Wy­zby­łem się złu­dzeń.

Od kiedy to z cie­bie człek sła­bej wiary? Do­tknij mych ust, prze­tocz moje oko w swo­ich pal­cach. Je­stem tu, Anu­bi­sie. Je­stem przy tobie. Bądź gotów, gdy znów prze­mó­wię.

Strach plą­cze mi nogi. Tej nocy wszyst­ko sta­nę­ło na gło­wie. Przez lata nie wiódł mnie żaden świę­ty, szep­ta­ne do ucha słowa nie po­cho­dzi­ły od Boga. Nie mam… nie mam szans na zba­wie­nie. Tyle lat żyłem na­dzie­ją, że przyj­dzie szan­sa od­ku­pić winy. Że dwie de­ka­dy w lochu miały swój cel, jako i cel miało za­bój­stwo Juana de Au­strii, ko­lej­ne­go z krwa­wych na­miest­ni­ków Ni­der­lan­dów. Po­ku­ta. Zma­za­nie grze­chu śle­pej, bez­ro­zum­nej rzezi na bliź­nich. Na kłu­tych piką nie­wia­stach, na rą­ba­nych kor­de­la­sem dzie­ciach, na dziu­ra­wio­nych pi­sto­le­tem star­cach. Oto ja – przy­kład­ny ka­to­lik w uma­za­nym krwią, po­trza­ska­nym zwier­cia­dle.

Zbli­ża­my się do Źró­dła Are­tu­zy. Tuż przy nim pół­le­ży Tom­ma­so­ni. Ob­ra­ca gą­sior w pal­cach, nad­sta­wia­jąc go pod pierw­sze pro­mie­nie słoń­ca. Wstrzą­sa nim i na­słu­chu­je, widać zdzi­wio­ny pust­ką na­czy­nia. Siada na widok na­sze­go po­cho­du. Marsz­czy rude brwi, mruży oczy. Po­zna­je mnie, lecz nie otwie­ra ust. Pi­ja­ny, a roz­waż­ny. Nie­sły­cha­ne.

Wra­ca­ją do mnie po­rzu­co­ne myśli. A gdyby tak…

Skacz, Anu­bi­sie.

Znaj­du­ję w sobie nowe po­kła­dy sił. Na­pie­ram całą mocą na trum­nę i na­jem­ni­ka, który za­gra­dza mi drogę do Źró­dła. Jest zbyt za­sko­czo­ny, by re­ago­wać. Nie sta­wia oporu, obaj wpa­da­my w zimną toń.

A wraz z nami Ozy­rys.

 

III

Ma­nie­ra te­ne­bro­sa

 

Długo opa­dam na dno, cią­gnię­ty w dół przez trum­nę. Trzy­mam się jej mocno, jak ostat­niej deski ra­tun­ku. Nade mną ma­ja­czy syl­wet­ka ar­ke­bu­ze­ra, któ­re­go we­pchną­łem do wody. Chyba nie umie pły­wać. Tonie wraz ze mną. W płuca na­bra­łem tylko śmiesz­ny haust po­wie­trza. Koń­czy się teraz, z wolna ciem­nie­je mi w oczach. Bez­wol­nie otwie­ram usta, za­sy­sam w nie słod­ką wodę. Krztu­szę się, wiel­kie bąble wy­pły­wa­ją z mo­je­go gar­dła i noz­drzy. Ula­tu­ją w górę, ku świa­tłu.

Mrok. Wie­ku­ista ciem­ność. Ni­cość. Czy­ściec.

Jest rok ty­siąc pięć­set sie­dem­dzie­sią­ty szó­sty. Ulice An­twer­pii spły­wa­ją krwią nie­win­nych. Bie­gam od ka­mie­ni­cy do ka­mie­ni­cy i wraz z in­ny­mi ter­cios wy­wle­kam na bruk he­re­tyc­kie ścier­wo, które śmia­ło na­pluć w twarz Fi­li­pa II Habs­bur­ga. Ma­cham kor­de­la­sem na prawo i lewo, jak­bym prze­dzie­rał się przez dżun­glę któ­rejś z hisz­pań­skich ko­lo­nii. Ktoś rzuca mi pikę, nasz chlub­ny oręż. Na­dzie­wam na nią ja­kie­goś człe­ka z ka­mie­niem w ręku. Pika ma dłu­gie ostrze. Wy­star­cza, bym nabił na nie jesz­cze umy­ka­ją­cą w po­pło­chu sta­ro­wi­nę. Pluje po sobie krwią, w oczach skrzy prze­ra­że­nie. Pusz­czam drzew­ce. Teraz ster­czy z ciał jak maszt ga­le­onu. Wra­cam do kor­de­la­sa.

Prze­chwa­la­my się licz­bą za­bi­tych miesz­czan. Co chwi­lę zdzie­ram gar­dło do naj­bliż­sze­go kom­pa­na. Dzie­się­ciu! Szes­na­stu! Trzy­dzie­stu jeden! Pięć­dzie­się­ciu! Osiem­dzie­się­ciu sied­miu! – wrzesz­czę, mimo że nie sły­szę już gło­sów kam­ra­tów. Staję w miej­scu, na środ­ku ulicy. Okala mnie wia­nu­szek tru­pów. Moi ami­gos pa­trzą na mnie z uzna­niem. Oj­ciec byłby dumny. Do­wód­ca jest.

Do­sta­ję kilka po­chwał i do­dat­ko­wy żołd, który prze­pusz­czam w an­twerp­skim za­mtu­zie. Mimo mło­de­go wieku zy­sku­ję sza­cu­nek to­wa­rzy­szy. Lubią mnie, kle­pią po ple­cach, chęt­nie dzie­lą się ra­cja­mi żyw­no­ści. W Tar­ra­go­nie nigdy nie było mi tak do­brze. Nigdy nie spo­tka­ła mnie dotąd taka ser­decz­ność. Ow­szem, były wcze­śniej bitwy pod Ooster­we­el, Dah­len i Mook. Lecz do­pie­ro w An­twer­pii mnie do­strze­żo­no, do­pie­ro po niej w ka­ta­loń­skim szcze­nia­ku do­wódz­two widzi ma­te­riał na zna­ko­mi­te­go żoł­nie­rza.

Czas mija. Jest rok ty­siąc pięć­set sie­dem­dzie­sią­ty ósmy. Po wy­gra­nej bi­twie pod Gem­blo­ux kie­ru­je­my się do Bouge, koło mia­sta Namur. Re­zy­du­je tam don Juan de Au­stria, od dwóch lat nowy na­miest­nik Ni­der­lan­dów Habs­bur­skich. Wielu z moich kam­ra­tów cie­szy się na spo­tka­nie z tak zna­mie­ni­tą per­so­ną. Ich serca biją szyb­ciej na samą myśl o tej chwi­li. Lecz nie moje.

Od an­twerp­skiej rzezi nę­ka­ją mnie kosz­ma­ry. Sy­piam coraz go­rzej, aż wresz­cie sen całkiem przestaje mnie odwiedzać. Lecz zgry­zo­ta nie mija. Dusi mnie za dnia i nocą, ob­ra­zy po­mor­do­wa­nych stają mi przed oczy­ma w przy­pad­ko­wych chwi­lach, w przy­pad­ko­wych miej­scach. Czę­sto wtedy, gdy nie po­win­ny. Modlę się coraz żar­li­wiej. Ow­szem, za­wsze wie­rzy­łem, uzna­wa­łem się za do­bre­go ka­to­li­ka. Oj­ciec pasem i pię­ścią wgniótł mi Boga w serce. Lecz czym innym jest wiara z przy­mu­su, czym innym zaś po­wo­do­wa­na po­trze­bą ducha.

Bóg mil­czy. Nie prze­ma­wia do mnie pod­czas na­bo­żeństw, nie ob­da­rza łaską przy po­ran­nym ani wie­czor­nym pa­cie­rzu. Czuję się jak w po­trza­sku. Zjawy an­twer­pij­czy­ków przy­cho­dzą do mnie, głów­nie przed świ­tem, po go­dzi­nach bez­sen­no­ści. Cza­sem także na war­cie. Parę razy strze­lam z musz­kie­tu w ciem­ność, pe­wien, że oto nad­cią­ga wróg. Kam­ra­ci widzą, że słab­nę, że duch we mnie wątły. I ja czuję nie­uchron­ny ko­niec. Coraz ła­twiej na­zy­wać mi tar­ga­ją­ce mną uczu­cia. To wstręt, wstyd i go­rycz. Do­strze­gam, jakim byłem i jakim je­stem zwie­rzę­ciem. Be­stią w ludz­kiej skó­rze, dra­pież­nym, czy­ha­ją­cym na bez­bron­ną ofia­rę mię­so­żer­cą. Wil­kiem, zdzi­cza­łym oga­rem. Sza­ka­lem.

Jest ko­niec wrze­śnia ty­siąc pięć­set sie­dem­dzie­sią­te­go ósme­go. Sta­je­my obo­zem pod Bouge. Pa­nu­je uro­czy­sta, pod­nio­sła at­mos­fe­ra. Na­miest­nik oso­bi­ście do­ko­nać ma prze­glą­du dziel­nych, owia­nych le­gen­dą ter­cios. Od rana po­le­ru­je­my kor­de­la­sy, ostrzy­my piki, czy­ści­my ar­ke­bu­zy i pi­sto­le­ty. Od­gór­ny przy­kaz wie­dzie nas nad rzekę, gdzie bie­rze­my pierw­szą od ty­go­dni ką­piel. Przed przy­by­ciem Juana de Au­strii wszyst­ko ma lśnić i błysz­czeć. Hisz­pa­nia nawet urodą wo­ja­ków chce gó­ro­wać nad bun­tow­ni­ka­mi. Nie­waż­ny jest mrok ich dusz.

Świę­ty Bak­chus szep­ce. Za­czął kilka dni przed Bouge od wes­tchnień i po­ję­ki­wań. Pe­wien byłem, że oto ko­lej­na zjawa przy­by­ła mnie nękać. Lecz zjawy nie pra­wią o Bogu, o zma­zy­wa­niu grze­chów, o po­ku­cie i życiu wiecz­nym. Świę­ty przy­no­si mi uko­je­nie w bólu wy­rzu­tów su­mie­nia. Czego nie dał sam Pan, to prze­ka­zał mi usta­mi pa­tro­na wo­ja­ków. Tego mi było trze­ba. Spo­so­bu na ode­pchnię­cie precz udrę­ki. Roz­wią­za­nia, które uwol­ni mnie spod cię­ża­ru prze­win.

Zabij na­miest­ni­ka. Zabij Juana de Au­strię – szep­ce świę­ty Bak­chus, a ja tru­chle­ję na samą myśl. Nie ro­zu­miem, jak mord można mor­dem zma­zać, w czym lep­szy jeden prze­lew krwi od dru­gie­go. Lecz nie pod­wa­żam roz­ka­zu świę­te­go. Całe życie uczo­no mnie po­słu­szeń­stwa. Za­da­nia zwy­kłem wy­ko­ny­wać co do joty.

Po prze­glą­dzie od­dzia­łów na­miest­nik udaje się do na­mio­tu do­wód­cy. Żoł­nie­rze mają czas wolny, mogą oddać się za­ba­wie i pi­jań­stwu. Ko­rzy­stam z oka­zji, za­kra­dam się w po­bli­że na­mio­tu. Cze­kam cier­pli­wie, aż na­miest­nik zo­sta­nie sam. Świę­ty Bak­chus za­pew­nia, że to wkrót­ce na­stą­pi. Ma rację. Wtedy po raz pierw­szy za­czy­nam praw­dzi­wie wie­rzyć jego mocy. Do­wód­ca opusz­cza na­miot, prze­pra­sza­jąc na­miest­ni­ka. Mówi mu, że idzie na stro­nę. Gdy mnie mija, udaję pi­ja­ne­go. Kle­pie mnie w ramię jak po ma­sa­krze w An­twer­pii. Kle­pie mnie jak wa­ła­cha w zad, pusz­czam się więc w galop.

Wpa­dam do na­mio­tu i wska­ku­ję na biur­ko, za któ­rym sie­dzi na­miest­nik. Rzu­cam mu się do gar­dła. Nie wy­rze­ka choć­by słowa. Kąsam jego lico, roz­ry­wam skórę na szyi i za­ci­skam szczę­ki na krta­ni. Pod­du­szam, by zaraz sku­pić się na innym ła­ko­mym kąsku. Świę­ty Bak­chus nie broni. Świę­ty Bak­chus za­chę­ca.

Wkrót­ce, gdy na­miest­nik od­da­je ducha, a mor­der­czy szał nieco osty­ga, przy­po­mi­nam sobie cel na­pa­ści. Bo prócz od­pła­ty za krzyw­dy an­twer­pij­czy­ków, prócz ze­msty za ból ludów Ame­ryk, jest coś jesz­cze. Sprosz­ko­wa­ne ucho mego pa­tro­na wi­szą­ce w małej fiol­ce na szyi na­miest­ni­ka. Zry­wam łań­cu­szek i wy­bie­gam z na­mio­tu. Je­stem cały we krwi, lecz wciąż łudzę się, że uciek­nę. Świę­ty Bak­chus ma mnie w opie­ce.

 

***

Trum­na nie tyka dna, mój ze­włok nie osia­da na mule, ka­mie­niach ani pia­sku. Opa­dam nadal, lecz… w górę. Coraz wyżej i wyżej, jakby nie­wi­dzial­na siła wy­py­cha­ła mnie na po­wierzch­nię wody.

Wstań.

Leżę na czymś mięk­kim i su­chym. Wbi­jam palce w go­rą­cy pia­sek. Otwie­ram oczy i zaraz za­sła­niam je dło­nią, słoń­ce praży bo­wiem bez krzty mi­ło­sier­dzia. Dźwi­gam kor­pus i z głu­chym stęk­nię­ciem sia­dam na pia­chu. Roz­glą­dam się wokół. Ota­cza­ją mnie wydmy. Wydmy i nic poza tym.

Nie li­cząc trum­ny. Zbli­żam się do niej na czwo­ra­kach. Wieko jest uchy­lo­ne, lecz Ozy­rys wy­glą­da rów­nie mar­two jak przed­tem. Za­my­kam trum­nę i wstaję. Skądś wiem, co teraz po­wi­nie­nem czy­nić. Prze­cho­dzę na tył i za­pie­ram się sto­pa­mi w pia­chu. Z po­cząt­ku nie­ru­cho­ma, trum­na wresz­cie po­czy­na sunąć pod górę po­ma­rań­czo­we­go zbo­cza.

Droga na szczyt nie jest łatwa. Drob­ne zia­ren­ka sypią mi się spod nóg, stopy giną w trze­wiach pu­sty­ni. I trum­na sta­wia opór, jakby chcia­ła rzec: Co umar­ło, winno być osta­wio­ne w spo­ko­ju. Lecz zmar­ły ma inne zda­nie, od­mien­ne daje mi po­le­ce­nia. A ja słu­cham, bo wier­ny i układ­ny je­stem ponad wszyst­ko.

Na sam szczyt, Anu­bi­sie! Na sam szczyt.

Ostat­kiem sił wpy­cham trum­nę na wierz­cho­łek wydmy. Tam przy­sta­ję i pa­trzę na głę­bo­ką, piasz­czy­stą do­li­nę. Choć z po­cząt­ku pust­ka zdaje mi się wszech­obec­na, po chwi­li do­strze­gam ma­ja­czą­ce w od­da­li kształ­ty.

 

***

Staję na­prze­ciw ka­mien­ne­go pod­wyż­sze­nia, za wszel­ką cenę uni­ka­jąc wi­do­ku krą­żą­ce­go wokół mon­strum. Jest wiel­kie, trzy­krot­nie więk­sze od naj­tęż­sze­go wierz­chow­ca. Ma po­dłuż­ny, na­je­żo­ny zę­ba­mi pysk gada, tułów ol­brzy­mie­go kota i zad, który przy­wo­dzi na myśl świń­ski. Be­stia war­czy groź­nie, ma­cha­jąc dłu­gim ogo­nem. Lękam się jej jak ni­cze­go w życiu. Może to nie ba­skij­ski byk Aatxe, lecz ona nęka w snach króla Hisz­pa­nii?

Nie bój się, Anu­bi­sie. Ammut cię nie skrzyw­dzi. Twa dusza jest czy­sta jak łza.

Otwie­ram wieko trum­ny. Pod­cho­dzi do mnie pięk­na nie­wia­sta o su­ro­wym licu. W jej lśnią­ce, czar­ne włosy za­tknię­te jest białe pióro. Klęka przy trum­nie. Razem uno­si­my Ozy­ry­sa.

Włóż moje oko w pusty oczo­dół.

Z wo­recz­ka na pier­si wy­cią­gam zna­le­zio­ną w rzym­skich ka­ta­kum­bach gałkę. Pa­trzę nie­pew­nie na su­ro­wą nie­wia­stę. Kiwa głową, więc speł­niam ży­cze­nie Ozy­ry­sa. Jego oczy roz­bły­ska­ją zie­le­nią.

Przy­łóż moje ucho do skro­ni.

Ammut po­war­ku­je z cicha, gdy przy­kła­dam ob­na­żo­ne ramię do głowy Ozy­ry­sa. Wtem z mojej skóry znika ma­lu­nek. Ucho ob­ja­wia się przy skro­ni mumii.

Złóż mi po­ca­łu­nek z mych wła­snych ust.

Wy­cią­gam za­su­szo­ne wargi. Nie­wia­sta od­bie­ra je z mych rąk. Skła­da na nich swój wła­sny po­ca­łu­nek, a potem pod­su­wa je Ozy­ry­so­wi pod nos.

Moc wiel­ka wstrzą­sa pu­sty­nią, od­rzu­ca mnie i ko­bie­tę w tył. Tylko Ammut stoi nie­wzru­szo­ny i po­chy­la łeb. Szal­ki wagi sto­ją­cej na pod­wyż­sze­niu cicho grze­cho­czą. Prze­cie­ram za­sy­pa­ne oczy. Ozy­rys wsta­je nie­spiesz­nie, z dumą i god­no­ścią. Bije od niego ja­sność, zie­lon­ka­wy blask, który ob­le­ka mnie ni­czym mgła.

– Dzię­ku­ję ci, Anu­bi­sie. I tobie, Maat – Spo­glą­da na ko­bie­tę z pió­rem. – I tobie, Ammut. Widzę, żeś zgłod­niał.

W od­po­wie­dzi be­stia po­sy­ku­je cicho. Ozy­rys wy­cho­dzi z trum­ny, wspi­na się na pod­wyż­sze­nie i za­sia­da na bia­łym, ka­mien­nym tro­nie. 

– Ileż to lat mi­nę­ło, ile wie­ków, ile epok ca­łych, gdy me człon­ki cze­ka­ły, po świe­cie roz­rzu­co­ne, aż ktoś godny zbie­rze je i na po­wrót ufor­mu­je z nich tego, kogo tak roz­pacz­li­wie po­trze­ba świa­tu. I za­świa­tom – prze­ma­wia, a moc jego słów obez­wład­nia. – Byli już śmiał­ko­wie, były licz­ne próby. Ze­włok mój cząst­ka po czą­st­ce sca­la­li piel­grzy­mi tacy jak ty, Anu­bi­sie. W Bi­zan­cjum, w Rzy­mie, w od­le­głych kra­inach poza Eu­ro­pą. Lecz Set nigdy nie za­sy­pia. Zba­ła­mu­cił ludzi o nie­czy­stych ser­cach, któ­rzy w imię jego wy­kra­dli me ciało i zło­ży­li je na stat­ku, który potem bez­wstyd­nie pu­ści­li na dno. Lecz od­na­la­złeś mnie, mój synu. Dziś nie ma z nami Ne­fty­dy, nie ma Izydy ani ase­so­rów, jak to drze­wiej było. Hańba im. Lecz spra­wie­dli­wo­ści sta­nie się za­dość. Sąd nad du­sza­mi nie ob­ra­do­wał zbyt długo. Zbyt długo! Stu­le­cie przej­dzie, nim od­ro­dzo­ne życie roz­ja­rzy cnota oświe­ce­nia. – Wzdy­cha cięż­ko, po­cie­ra twarz dło­nią. – Za­cznij­my więc. Dziś mamy… – Spo­glą­da wy­cze­ku­ją­co na nie­wia­stę z pió­rem.

– Trzy­na­sty wrze­śnia ty­siąc pięć­set dzie­więć­dzie­sią­te­go ósme­go roku, mój panie – od­po­wia­da ko­bie­ta, pod­cho­dząc do zło­tej wagi.

– Dzień dobry jak każdy inny. Anu­bi­sie, ze­chcesz spro­wa­dzić pierw­sze­go pod­sąd­ne­go? – Szma­rag­do­we spoj­rze­nie prze­szy­wa mnie na wskroś.

– Ze­chcę, mój panie.

Bie­gnę, po­ty­ka­jąc się, w stro­nę wydm. Na szczy­cie jed­nej z nich stoi zgar­bio­ny czło­wiek. Wspi­nam się w go­rącz­ko­wym po­śpie­chu, głod­ny wi­do­ku, który pięk­nie­je z każdą chwi­lą. Wresz­cie, zlany potem, staję twa­rzą w twarz z wi­no­waj­cą moich krzywd. Łzy na­pły­wa­ją mi do oczu, wzru­sze­nie od­bie­ra dech. Przez mo­ment roz­wa­żam, czy powi­nie­nem klęk­nąć.

Oj­ciec mówił, że przed kró­lem wy­pa­da.

 

***

Cią­gnę go za rękę, cią­gnę z ca­łych sił. Filip II za­pie­ra się no­ga­mi w pia­chu, szar­pie ra­mie­niem, woła na pomoc dwo­rzan i całe ry­cer­stwo Hisz­pa­nii. Jest prze­ra­żo­ny, lecz w sercu nie znaj­du­ję dlań li­to­ści.

Obaj mamy po dwa­dzie­ścia wio­sen, mimo si­wi­zny i zmarsz­czek. Obaj sto­imy u progu życia, jeden krok od do­ro­sło­ści. Ja wkrót­ce wsią­dę na sta­tek do Flan­drii, on za parę lat spo­cznie na tro­nie Ne­apo­lu i Sy­cy­lii, Ni­der­lan­dów, wresz­cie Hisz­pa­nii i Por­tu­ga­lii. Trzy­ma się tej mi­nio­nej przy­szło­ści kur­czo­wo, jak i ja trzy­mam się ostat­nie­go sło­necz­ne­go dnia w Ka­dyk­sie. Nie mogę prze­móc króla, ale i on nie ma dość sił, by mi uciec.

Zza ple­ców naj­ja­śniej­sze­go pana wy­nu­rza się wiel­ki, ro­ga­ty łeb, a za nim resz­ta by­dlę­ce­go kor­pu­su. Mu­sku­ły igra­ją pod białą sier­ścią, zło­ci­ste ko­py­ta nikną w pia­sku. Król wy­czu­wa obec­ność be­stii, lecz ani myśli się od­wra­cać. Teraz wiem już, że nie po­my­lił Aatxe z Ammut. Po­my­lił czer­wo­ne­go byka Ba­sków z jego egip­skim bliź­nię­ciem w zło­tym rzę­dzie.

Habs­burg już się nie wy­ry­wa. Stoi i czeka na to, co nie­unik­nio­ne. Byk par­ska, po­chy­la łeb i na­cie­ra. Marny byłby z króla ma­ta­dor, a i ze mnie nie­wie­le lep­szy. Choć uni­kam rogów, sta­czam się bez­wład­nie po zbo­czu, gdzie czeka już na mnie po­ko­na­ny wład­ca. Wsta­ję, otrze­pu­ję łach­ma­ny, zry­wam z le­żą­ce­go pur­pu­ro­wy płaszcz i od­rzu­cam go na bok. Wpi­jam palce w kark wiel­kie­go króla Hisz­pa­nów. Zmu­szam go, by szedł mi przy nodze jak kun­del, na czwo­ra­kach. Nie pro­te­stu­je, mil­czy, łzami rosi go­rą­ce zia­ren­ka pia­sku. Biały byk Ozy­ry­sa za­my­ka nasz skrom­ny po­chód.

Pusz­czam króla u stóp pod­wyż­sze­nia. Nie pod­no­si się z klę­czek, nie śmie spoj­rzeć na sę­dzie­go. Ozy­rys wsta­je, zie­lo­nym wej­rze­niem oce­nia Habs­bur­ga.

 Dzię­ku­ję, Api­sie – Kiwa głową wiel­kie­mu by­ko­wi. – Maat, szy­kuj swe cenne pióro. – Ko­bie­ta speł­nia jego ży­cze­nie, dzier­ży teraz pióro ni­czym berło. – Anu­bi­sie, pora zwa­żyć serce twego króla. Przy­nieś je i złóż na wadze – po­le­ca su­ro­wym tonem.

Nie musi po­wta­rzać roz­ka­zu.

 

***

Szala ze spo­czy­wa­ją­cym na niej ser­cem pada z grze­cho­tem na ka­mien­ny blat pod­wyż­sze­nia. Krą­żą­cy wokół niego Ammut syczy z ucie­chy, ma­cha­jąc ogo­nem. Nie­dba­łym ge­stem Ozy­rys daje znak be­stii. Nie­świa­dom, co czeka króla, z prze­ra­że­niem pa­trzę, jak mon­strum rzuca się na Habs­bur­ga i jed­nym kłap­nię­ciem szczęk roz­ry­wa jego ciało na dwoje. Dru­gie kłap­nię­cie i choć­by ślad nie zo­sta­je po naj­więk­szym mo­nar­sze w dzie­jach.

– Anu­bi­sie, ko­lej­ny pod­sąd­ny…

– Panie, a ja? Kiedy moja kolej? – pytam jed­nym tchem, a usta drżą mi ze stra­chu.

Ozy­rys pod­no­si się z miej­sca, pa­trzy na mnie ba­daw­czo. W oczach Maat do­strze­gam nie­po­kój.

– Twoja kolej, synu?

– Chciał­bym… chciał­bym wie­dzieć, czy dobry człek ze mnie. Czy mimo plu­gastw, które ciążą na mym sercu, to pióro Maat prze­wa­ży.

– Anu­bi­sie, chyba nie je­steś głup­cem? Dałem ci szan­sę, byś omi­nął sąd. Byś poza za­sa­da­mi przy­ję­ty zo­stał do raju, gdy skoń­czy się twoja przy mnie po­słu­ga. Wzgar­dzasz tym? W imię… czego, synu?

– Po pro­stu… po pro­stu chcę wie­dzieć.

– Zma­za­łeś grze­chy, prze­cie mó­wi­łem.

– Chcę zo­ba­czyć, zo­ba­czyć, że mam szla­chet­ne serce. Szla­chet­niej­sze niż serce króla.

Ozy­rys pa­trzy na mnie długo, ledwo wy­trzy­mu­ję jego wzrok. Potem spo­glą­da na stro­ska­ną Maat. Wzdy­cha cięż­ko, waha się, w końcu kiwa nie­wie­ście głową. Ta scho­dzi z pod­wyż­sze­nia, białą suk­nią za­mia­ta wrzą­cy pia­sek. Zdaje mi się strasz­li­wie smut­na. Nie­mal rów­nie mocno jak pewna dziew­czy­na w Tar­ra­go­nie, którą obie­ca­łem po­ślu­bić, a potem wy­je­cha­łem bez słowa.

Maat staje na­prze­ciw mnie, kła­dzie chłod­ne dło­nie na mych ra­mio­nach i zsuwa z nich wię­zien­ne łach­ma­ny. Do­ty­ka mojej lewej pier­si. Nie boli, gdy nie­wie­ście palce nikną w ciele i wy­ry­wa­ją zeń serce. Padam na plecy, nie mogę się ru­szyć. Mogę tylko pa­trzeć, jak Maat pod­cho­dzi do wagi i kła­dzie na niej po­czer­nia­ły, ro­pie­ją­cy organ. Już nie bije.

Białe pióro opada lekko na drugą szalę. Nim jed­nak waga za­wy­ro­ku­je, Ozy­rys kła­dzie palec na jed­nej z sza­lek.

 – Je­steś pe­wien, mój synu?

– Je­stem – od­po­wia­dam.

 

Koniec

Komentarze

Witaj.

Na razie tylko część, bo to obszerny tekst. :)

 

Historia alternatywna zawsze mnie pociąga. Szczególnie – tak opowiedziana. :)

Świetny, lekki humor, dużo tajemnicy. :)

 

Z technicznych – moje wątpliwości:

 

Już po tym, jak zgłosiłem się do tercios, wypełniwszy tym samym wolę ojca, …. – czy tu ma być wypełniwszy?

 

Różnie piszesz Francisco, czy to celowe?; miejscami tego imienia jest bardzo dużo obok siebie

 

Wtem, wyrwawszy mnie z zadumy, nagle siada przed nami jakiś spocony, rumiany na twarzy młodzian. – czy to celowe?

 

Parskam zatem raz na (jakiś?) czas, gdy obraca się i zamachuje pięścią.

 

Może (po?) temu, byśmy nie dostrzegli, jak spąsowiał na twarzy.

 

Zaufaj mi, wkrótce ostatecznie wyzwolisz się z oków. – nie zrozumiałam tego, przepraszam

 

Tymczasem José nadchodzi od flanki, wyłania się z cienia i staje oko w oko z pijanym. Ten staje bez ruchu, niczym żona Lota, i patrzy tępo na rosłego męża. – powtórzenie

 

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Francisco puszcza się za nim w pościg, zabierając sobą jedyną pochodnię. – literówka?

 

Prze lata nie wiódł mnie żaden święty, szeptane do ucha słowa nie pochodziły od Boga. – też

 

Wstrząsające… Ależ realistycznie opisywałeś mordy. I te układy… Oraz tajemnice.

 

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Cześć, bruce!

 

Historia alternatywna zawsze mnie pociąga. Szczególnie – tak opowiedziana. :)

Bardzo się cieszę. Wybacz prywatę, ale czy nie wspominałaś gdzieś, że jesteś/byłaś nauczycielką historii? :)

 

Świetny, lekki humor, dużo tajemnicy. :)

Super, że humor przypadł Ci do gustu. No i że tajemnicy nie ZA dużo :)

 

Już po tym, jak zgłosiłem się do tercioswypełniwszy tym samym wolę ojca, …. – czy tu ma być wypełniwszy?

Tak. Alternatywnie pasowałoby, myślę, spełniwszy.

 

Różnie piszesz Francisco, czy to celowe?; miejscami tego imienia jest bardzo dużo obok siebie

Chodzi o to, że czasem jest Franciskiem zamiast Francisciem? Odmiana z “k” jest prawidłowa. A mnogości występowania jego imienia się przyjrzę, może mi umknęło :(

 

Parskam zatem raz na (jakiś?) czas, gdy obraca się i zamachuje pięścią.

Raz na czas jest też prawidłowe. Nie chciałem wydłużać zdania tam, gdzie nie trzeba.

 

Może (po?) temu, byśmy nie dostrzegli, jak spąsowiał na twarzy.

Krótsza forma prawidłowa.

 

Zaufaj mi, wkrótce ostatecznie wyzwolisz się z oków. – nie zrozumiałam tego, przepraszam

Pewnie dziwi Cię osobliwa odmiana słowa okowy :P Niestety, jest prawidłowa.

 

Tymczasem José nadchodzi od flanki, wyłania się z cienia i staje oko w oko z pijanym. Ten staje bez ruchu, niczym żona Lota, i patrzy tępo na rosłego męża. – powtórzenie

Słusznie, brzydactwo wstrętne. Do poprawy!

 

Francisco puszcza się za nim w pościg, zabierając sobą jedyną pochodnię.

Z sobą jest celowe. W drugim zdaniu za to literówka :)

 

Wstrząsające… Ależ realistycznie opisywałeś mordy. I te układy… Oraz tajemnice.

Cieszę się, że się podobało!

 

Dzięki za lekturę, bruce, zawsze miło Cię gościć :)

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

Zaczęło się całkiem nieźle, więc z zainteresowaniem śledziłam losy Raymonda. Spodziewałam się raczej dość lekkiej, awanturniczej historii wypełnionej przygodami poszukiwaczy relikwii, ale kiedy z czasem klimat zaczął gęstnieć, bohaterów ubywać, a opowieść zdominowały sprawy „mumijne”, zaczęłam się gubić. Po wydarzeniach w Źródle Aretuzy i potem na pustyni chyba pogubiłam się ostatecznie i, nad czym boleję, nie odnalazłam się już do końca.

 

Scho­dzi­my w dół po wy­cio­sa­nych w ka­mie­niu stop­niach. → Masło maślane – czy można schodzić w górę?

Proponuję: Scho­dzi­my po wy­cio­sa­nych w ka­mie­niu stop­niach.

 

Par­skam zatem raz na czas, gdy ob­ra­ca się i za­ma­chu­je pię­ścią. → Brzmi to fatalnie.

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Raz-na-jakis-czas-i-jego-regionalne-i-gwarowe-odpowiedniki;21091.html

 

Nic się nie bój­cie, by­li­śmy tu nie raz.Nic się nie bój­cie, by­li­śmy tu nieraz.

 

Za­kło­po­ta­ny Fran­ci­sco pusz­cza Mu­la­to­wi oko.Za­kło­po­ta­ny Fran­ci­sco pusz­cza oko do Mu­la­ta.

Oko puszczamy do kogoś, nie komuś.

 

Mło­dzian do­bi­ja się do drzwi i szar­pie za klam­kę. Mło­dzian do­bi­ja się do drzwi i szar­pie klam­kę.

 

wpija grube pa­lu­chy w kark Min­ni­tie­go, przy­gi­na go do ziemi… → …wpija grube pa­lu­chy w kark Min­ni­tie­go, przy­gi­na go do podłogi

W zamtuzie chyba nie było klepiska.

 

Może temu, byśmy nie do­strze­gli, jak spą­so­wiał na twa­rzy. Może dlatego, byśmy nie do­strze­gli, jak spą­so­wiał na twa­rzy.

https://sjp.pwn.pl/sjp/szukaj/temu

https://pl.wiktionary.org/wiki/temu

 

wy­ła­nia się z cie­nia i staje oko w oko z pi­ja­nym. Ten staje bez ruchu… → Czy to celowe powtórzenie?

 

– Pa­no­wie, je­stem nagi. Ani jed­nej mo­net­ki przy mnie nie znaj­dzie­cie. → Zdaje mi się, że ktoś, kto nie ma pieniędzy, powie: – Pa­no­wie, je­stem goły.  

https://pl.wiktionary.org/wiki/go%C5%82y_jak_%C5%9Bwi%C4%99ty_turecki

 

Wiem, że nas za­sie­czą. Za­sie­czą i na­fa­sze­ru­ją ku­la­mi.Wiem, że nas zasieką. Zasieką i na­fa­sze­ru­ją ku­la­mi.

 

sę­dzi­wy ar­ke­bu­zer z war­ko­czy­kiem., → Zbędna kropka przed przecinkiem.

 

Prze lata nie wiódł mnie żaden świę­ty… → Literówka.

 

Sy­piam coraz go­rzej, aż wresz­cie sen prze­sta­je od­wie­dzać mnie wcale.Sy­piam coraz go­rzej, aż wresz­cie sen całkiem prze­sta­je mnie od­wie­dzać. Lub: Sy­piam coraz go­rzej, aż wresz­cie sen nie od­wie­dza mnie wcale.

 

Opa­dam nadal, lecz… w górę. → Trochę to jakby bez sensu…

 

Za­my­kam trum­nę i staję na nogi. → Czy dookreślenie jest konieczne? Czy mógł stanąć nie używając nóg?

Może wystarczy: Za­my­kam trum­nę i wstaję.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Reg,

 

cóż, pozostaje mi cieszyć się, że lektura była w miarę satysfakcjonująca do punktu “mumijnego”. Wykorzystałem tam jeden z bardziej znanych egipskich mitów i odtworzyłem go bez dalekosiężnych zmian, więc jestem trochę zawiedziony, ale co poradzić :) Przyjmuję z małym smuteczkiem.

 

Co do Twoich uwag (odniosę się tylko do tych, gdzie mam jakieś “ale”):

 

– Panowie, jestem nagi. Ani jednej monetki przy mnie nie znajdziecie. → Zdaje mi się, że ktoś, kto nie ma pieniędzy, powie: – Panowie, jestem goły.

Tu było najpierw goły, ale potem stwierdziłem, że może to za współczesne. Nie zgrzytałoby Ci pod tym kątem? Jestem rozchwiany, potrzebuję wsparcia :)

 

Opadam nadal, lecz… w górę. → Trochę to jakby bez sensu…

O to chodzi, że bez sensu. Źródło Aretuzy to taki portal (serio, wierzono w to) z Syrakuz do Grecji (u mnie do Egiptu). Wspomina o tym Francisco. Więc to opadanie w górę jest celowo paradoksalne. Źródło nie może mieć dna, skoro ma dokądś prowadzić, więc gdzieś tam po drodze zmienia się perspektywa.

 

A z tym “zasieczą”, to jakaś ogólna zasada odmiany z “c” na “k”? Bo bardzo się tu wahałem i chętnie bym się czymś podparł na przyszłość.

 

Dzięki, Reg, za lekturę, komentarz i łapaneczkę :)

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

Bardzo dziękuję raz jeszcze, rozumiem sprawy techniczne, ok. :)

To prawda, uczyłam szmat czasu historii. 

Gdyby każdy podręcznik był Twojego autorstwa, jestem przekonana, że miałabym co roku na maturze 100% zdających ten przedmiot. :)

Klimat tekstu, język, charakterystyczne słownictwo, problematyka winy/kary/pokuty/pasma win oraz kar – ukazana genialnie. :)

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Wy­ko­rzy­sta­łem tam jeden z bar­dziej zna­nych egip­skich mitów i od­two­rzy­łem go bez da­le­ko­sięż­nych zmian, więc je­stem tro­chę za­wie­dzio­ny…

Bo widzisz Fmsduvalu, mitologia egipska jakoś nigdy nie zdołał zainteresować mnie aż tak, bym chciała zagłębiać się jej zawiłości, że o „mumiologii” nie wspomnę. :(

 

Tu było naj­pierw goły, ale potem stwier­dzi­łem, że może to za współ­cze­sne. Nie zgrzy­ta­ło­by Ci pod tym kątem? Je­stem roz­chwia­ny, po­trze­bu­ję wspar­cia :)

Nagi kojarzy mi się z powiedzeniem „król jest nagi”, ale to całkiem inna bajka. I pewnie dlatego to sformułowanie zgrzytnęło mi u Ciebie.

Natomiast bycie gołym, w sensie spłukany/ bez grosza przy duszy, jest dla mnie oczywiste i nie razi, mimo może nieco współczesnego wydźwięku.

 

A z tym “za­sie­czą”, to jakaś ogól­na za­sa­da od­mia­ny z “c” na “k”? Bo bar­dzo się tu wa­ha­łem i chęt­nie bym się czymś pod­parł na przy­szłość.

Tu chyba powinien wypowiedzieć się fachowiec obeznany z zagadnieniem, bo ja nie jestem ani polonistką, ani językoznawczynią.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorzy, nieodmiennie wywiera na mnie duże wrażenie Twoja łatwość wyszukiwania błędów w tekstach, które wydawało mi się, że jakoś tam sprawdziłem, i przecież nie ja jeden. Podziwiam!

Nic się nie bójcie, byliśmy tu nie raz.Nic się nie bójcie, byliśmy tu nieraz.

W tym miejscu się nie zgodzę. Obydwie pisownie są poprawne i mają wyraźnie inny odcień znaczeniowy: nieraz “często”, wyraz nienacechowany emocjonalnie, nie raz “więcej niż raz”, podkreślam z mocą, że coś jest mi nieobce (w mowie różni się to położeniem akcentu).

Tu było najpierw goły, ale potem stwierdziłem, że może to za współczesne. Nie zgrzytałoby Ci pod tym kątem?

Nie zgrzytałoby, był na przykład taki dowódca husycki, którego zwali Prokop Goły. W znaczeniu, że włosów na twarzy nie miał (wygląda jak imiesłów przymiotnikowy przeszły czynny od golić, ale następstwo było raczej odwrotne). Przeszło abstrakcyjnie na goliznę ekonomiczną (hołota, hołysz); a chyba dopiero dużo później zaczęło oznaczać kompletny brak odzienia. Brückner pisze, że to w ogóle prasłowo.

to jakaś ogólna zasada odmiany z “c” na “k”?

Ogólnie to przechodzi w “k” w pierwszej osobie liczby pojedynczej i trzeciej liczby mnogiej (a gdzie indziej w “cz”), ale nie mam pojęcia, skąd to się wzięło w sensie historycznojęzykowym, nie wykluczam też istnienia jakichś wyjątków.

Ślimaku, to niewiarygodnie miłe uczucie, kiedy co jakiś czas czytam, że wywieram na Tobie wrażenie, ale też zastanawiam się przy tym, czy aby Twoja o mnie opinia jest uzasadniona – gdybyś czytał opowiadanie, w którym zrobiłam łapankę, z pewnością znalazłbyś jakieś usterki, albowiem chyba nikt nie jest na tyle doskonały, by podczas pierwszego czytania wyłapać wszystko. A jak widać na przykładzie z Twojego komentarza, zdarza mi się popełniać uwagi mogące wprowadzić w błąd i wywołać zamieszanie.

Ślimaku, podziwiam Cię za fachowość widoczną w każdej wypowiedzi i utwierdzającą mnie w przekonaniu, jak wiele mi do Ciebie brakuje.

 

W tym miej­scu się nie zgo­dzę. Oby­dwie pi­sow­nie są po­praw­ne…

I tu się zgodzę. Kiedy czytam: Byliśmy tu nie raz, zakładam że byli w tym miejscu wielokrotnie, a przecież mogli chcieć powiedzieć: Byliśmy tu nie raz i nie dwa.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Reg,

 

Bo widzisz Fmsduvalu, mitologia egipska jakoś nigdy nie zdołał zainteresować mnie aż tak, bym chciała zagłębiać się jej zawiłości, że o „mumiologii” nie wspomnę. :(

No i mamy winnego! :D Pewnie dałoby się napisać tekst na Mumie bez ścisłych nawiązań do mitologii (nie czytałem żadnego opka w tym konkursie, ale na pewno się takie trafiły), ja poszedłem drogą bardziej na wprost. Przynajmniej w tym aspekcie :)

 

Nagi kojarzy mi się z powiedzeniem „król jest nagi”, ale to całkiem inna bajka. I pewnie dlatego to sformułowanie zgrzytnęło mi u Ciebie.

Natomiast bycie gołym, w sensie spłukany/ bez grosza przy duszy, jest dla mnie oczywiste i nie razi, mimo może nieco współczesnego wydźwięku.

Ten “nagi” też mi zgrzytał, również przywołuje to skojarzenie. Ale wydawał mi się poważniejszym określeniem niż goły. Tak czy owak – zmieniłem z powrotem :)

 

Dzięki!

 

Ślimaku,

 

Regulatorzy, nieodmiennie wywiera na mnie duże wrażenie Twoja łatwość wyszukiwania błędów w tekstach, które wydawało mi się, że jakoś tam sprawdziłem, i przecież nie ja jeden. Podziwiam!

Ale łapanka krótka, jak na taki tekst! Lista baboli pod “Mglistowiem” (a to krótszy tekst) była znacznie dłuższa, o ile pamiętam. Tak więc mamy progres :)

 

 Nie zgrzytałoby, był na przykład taki dowódca husycki, którego zwali Prokop Goły. W znaczeniu, że włosów na twarzy nie miał (wygląda jak imiesłów przymiotnikowy przeszły czynny od golić, ale następstwo było raczej odwrotne). Przeszło abstrakcyjnie na goliznę ekonomiczną (hołota, hołysz); a chyba dopiero dużo później zaczęło oznaczać kompletny brak odzienia. Brückner pisze, że to w ogóle prasłowo.

Prokopa oczywiście znam, czytało się Trylogię husycką :) Natomiast wywód w temacie historii słowa “goły” jest przeciekawy, Ślimaku. Dzięki!

 

Ogólnie to przechodzi w “k” w pierwszej osobie liczby pojedynczej i trzeciej liczby mnogiej (a gdzie indziej w “cz”), ale nie mam pojęcia, skąd to się wzięło w sensie historycznojęzykowym, nie wykluczam też istnienia jakichś wyjątków.

No właśnie ja poszedłem prostą analogią, że skoro ktoś mnie “zasiecze”, a nie “zasieka”, to i zbójcy mnie “zasieczą”, a nie “zasieką”. Człowiek uczy się całe życie :)

 

 

 

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

No i mamy winnego! :D

Ależ, Fmsduvalu, chyba nie chcesz powiedzieć, że czujesz się winny – wszak starałeś się ze wszystkich sił, aby opowiadanie było jak najlepsze!

Tu, czego nie da się ukryć, ujawniły się moje niedobory wiedzy, jakże przydatnej, by nie rzec nieodzownej, do zrozumienia Twojego opowiadania.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Reg, za “winnego” postrzegam wypadkową Twojej niechęci czy też braku zainteresowania tematyką okołoegipską oraz silne natężenie tejże tematyki w finale mojego opowiadania. Słuszniejszym słowem byłaby pewnie “przyczyna” :)

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

No to kamień z serca, Fmsduvalu, że słusznie potraktowałeś moje braki w temacie, odgrywającym tak istotna rolę w opowiadaniu. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Reg,

 

zostaje mi zrewanżować się uśmiechem, więc proszę – :)

 

 

O, jakimś cudem umknęła mi wypowiedź bruce, niniejszym się poprawiam:

 

To prawda, uczyłam szmat czasu historii. 

W takim razie, gdyby Cię to ciekawiło, mogę podrzucić tu małą listę bohaterów, którzy występują w opowiadaniu, a są postaciami historycznymi. Poza tymi oczywistymi, jak Filip II czy Juan de Austria, rzecz jasna :P

 

Gdyby każdy podręcznik był Twojego autorstwa, jestem przekonana, że miałabym co roku na maturze 100% zdających ten przedmiot. :)

No nie wiem, sam nie napisałem na 100% :P Ale bardzo miło!

 

Klimat tekstu, język, charakterystyczne słownictwo, problematyka winy/kary/pokuty/pasma win oraz kar – ukazana genialnie. :)

Zwłaszcza na tych ostatnich elementach mi zależało, więc bardzo się cieszę, że przypadły Ci do gustu :)

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

Tak, tak, odkryłam tych autentycznych bohaterów z historii, tym większe brawa!

Miałam tu na myśli, że – gdybyś stworzył w podobny do tego opowiadania nowy program i książki do niego – miałabym 100% chętnych do zdawania, bo podręczniki byłyby tak ciekawe. :)

 

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Reg, mnie także bardzo miło czytać Twoją pochlebną opinię! Nikt nie jest bezbłędny i uważam za całkiem naturalne, że możemy korygować nawzajem swoje uwagi. Staram się, aby moje wypowiedzi były możliwie fachowe, niemniej niepodobna być ekspertem we wszystkim i obawiam się, że nieraz cechuje je raczej dyletanctwo. Wydaje mi się natomiast, że wykazujesz szczególną lekkość wyszukiwania w tekstach zwrotów, które nawet kiedy nie są formalnie niepoprawne, w jakimś sensie mogą językowo razić odbiorcę.

 

Fmsduvalu, przyznam, że Trylogię husycką wciąż jeszcze mam na liście “w oczekiwaniu”, Prokopa spotkałem gdzieś indziej. A co do “wywodu” – to było raczej kilka improwizowanych uwag, w gruncie rzeczy nie jestem pewien, jak wcześnie to słowo zaczęto odnosić do nagości, bo jeżeli nawet pierwotnie oznaczało brak włosów (a i tego nie wiem na pewno), to skojarzenie jest ewidentne. Niewątpliwie dużo wyrazów idzie z tego pnia, chociażby hala górska (u starszych górali jeszcze spotykana wymowa hola, holizna).

W sumie też nie zauważyłem obecności dodatkowych postaci historycznych, oprócz tych bardzo znanych.

Ślimaku,

 

nie wiem, czy mogę z czystym sumieniem Trylogię husycką polecić, chyba będziesz musiał ocenić sam. Ja stoję wobec niej nieco w rozkroku, aczkolwiek zupełnie nie żałuję lektury.

Co do postaci historycznych – Antonio Bosio to prawdziwy odkrywca rzymskich katakumb, Mario Minniti to prawdziwy model Caravaggia i malarz, a Ranuccio Tommasoni to człowiek, którego Caravaggio zamordował :D 

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

Staram się, aby moje wypowiedzi były możliwie fachowe, niemniej niepodobna być ekspertem we wszystkim i obawiam się, że nieraz cechuje je raczej dyletanctwo.

Ślimaku, jesteś nazbyt skromny. Ja tam bardzo się cieszę, kiedy mogę się czegoś nauczyć od Ciebie.

 

Wydaje mi się natomiast, że wykazujesz szczególną lekkość wyszukiwania w tekstach zwrotów, które nawet kiedy nie są formalnie niepoprawne, w jakimś sensie mogą językowo razić odbiorcę.

I owszem, trafiają się nieraz zwroty, sformułowania, a czasem całe zdania które same wyłażą z szeregu i kłują w oczy. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Klik teraz, komentarz wieczorem.

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Fantasy, powiadasz. Dodane do kolejki, do niedzieli powinienem przeczytać.

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Cześć ponownie, fmsduvalu! Na początek drobnostki:

– Prawda – przyznaje niechętnie Bosio. – Chodźmy więc.

– Dokąd? – Pogodne oblicze José zasnuwa chmura podejrzliwości. – Złożenie relikwii na brygu jest waszym obowiązkiem, nie naszym. Cena to obejmuje.

– Obecnie… obecnie jest z tym drobny problem – oznajmia Bosio niechętnie. – Nie mogę ufać podwładnym, a ci dotąd lojalni opuścili mnie. Zapłaćcie mniej, jeśli taka wasza wola, ale przenieść świętego Tryfona musimy wspólnie.

Bardzo niechętny ten Bosio.

 

Jeśli nie dziś, jeśli najemnicy nie zechcą sprzedać mnie wraz z trumną, to jutro.

Pozmieniałabym to zdanie, bo dziwnym i niejasnym mi się zdało. Jeśli nie dziś najemnicy nie zechcą sprzedać mnie wraz z trumną, to uczynią to jutro, albo coś w tym guście.

 

I tobie, Maat – Spogląda na kobietę z piórem. – I tobie, Ammut. Widzę, żeś zgłodniał.

Brakuje kropki po wypowiedzi. I czemu Ammut jest płci męskiej?

 

Dotyka mojej lewej piersi.

Raczej lewej strony piersi.

 

Z uwag to tyle, bo opowiadanie napisane jest bardzo dobrze i nie ma się do czego przyczepić. Poziom z pewnością drukowalny, lektura była płynną a przyjemną, aż szkoda, że nie posiadam szezlonga, bo chętnie bym się na nim rozłożyła ;)

Historia również mnie wciągnęła. Bardzo podobała mi się dbałość o szczegóły i oddanie klimatu epoki (chociaż, ze wstydem przyznaję, musiałam w paru momentach wspomóc się googlem, żeby zrozumieć wszystkie nawiązania), przy jednoczesnym zachowaniu ducha opowieści awanturniczej. Akcja toczy się z pozoru nieśpiesznie, ale tekst mnie nie znużył, nie miałam poczucia, że muszę brnąć przez zwały zbędnych akapitów sztucznie pompujących objętość opowiadania. A to już swego rodzaju wyczyn, kiedy weźmie się pod uwagę, że mój mózg nie potrafi się skupić na dłużej niż piętnaście minut. Słowem, zaserwowałeś przyjemną, bardzo porządnie napisaną historię.

Ale żeby nie było, że tylko pieję z zachwytu: część z bogami moim zdaniem nieco odstaje od reszty tekstu. Może to wina początkowego realizmu i utrzymywania elementów nadnaturalnych na poziomie low, przez co pojawienie się bogów wprowadza dysonans? Nie wiem, nie do końca potrafię uchwycić, co mi nie zagrało, po prostu tę część tekstu śledziłam z dużo mniejszym zainteresowaniem. Tak to już chyba bywa, że jak wprowadza się bogów, to ludzcy bohaterowie siłą rzeczy tracą na znaczeniu.

Czepiając się jeszcze trochę (już raczej na siłę, niż dlatego, że szczególnie mnie to uwierało w trakcie lektury), to czepnęłabym się jeszcze Raymonda. Jest bohaterem dość nijakim; niby ma jakąś historię, przemyślenia, teoretycznie przechodzi jakąś przemianę, ale kompletnie nie potrafiłam się z nim zżyć, polubić. Przez większość czasu przypomina kukłę ciąganą tu i tam przez Franciska i Jose, sam nie wydaje się szczególnie zainteresowany własnym losem i wydarzeniami, które się wokół niego dzieją. Najwięcej emocji okazuje w momencie, kiedy okazuje się, że nie może pójść do burdelu razem z resztą ;)

Ale, jak już wspominałam, nie było to na tyle istotne, by psuło mi przyjemność z czytania.

Solidny tekst.

three goblins in a trench coat pretending to be a human

krar,

 

Dodane do kolejki, do niedzieli powinienem przeczytać.

Zapraszam i czekam cierpliwie :)

 

gravel,

 

Bardzo niechętny ten Bosio.

Nie chciałem, żeby ktoś miał wątpliwości :P Co do reszty uwag nie mam śmiesznych odpowiedzi, więc sobie przemilczę i poprawię.

 

Z uwag to tyle, bo opowiadanie napisane jest bardzo dobrze i nie ma się do czego przyczepić. Poziom z pewnością drukowalny, lektura była płynną a przyjemną, aż szkoda, że nie posiadam szezlonga, bo chętnie bym się na nim rozłożyła ;)

Bardzo się cieszę, zwłaszcza z tej “drukowalności” :) 

 

Historia również mnie wciągnęła. Bardzo podobała mi się dbałość o szczegóły i oddanie klimatu epoki (chociaż, ze wstydem przyznaję, musiałam w paru momentach wspomóc się googlem, żeby zrozumieć wszystkie nawiązania), przy jednoczesnym zachowaniu ducha opowieści awanturniczej. Akcja toczy się z pozoru nieśpiesznie, ale tekst mnie nie znużył, nie miałam poczucia, że muszę brnąć przez zwały zbędnych akapitów sztucznie pompujących objętość opowiadania. A to już swego rodzaju wyczyn, kiedy weźmie się pod uwagę, że mój mózg nie potrafi się skupić na dłużej niż piętnaście minut. Słowem, zaserwowałeś przyjemną, bardzo porządnie napisaną historię.

Super, że historia – mimo metrażu – była wciągająca. To zawsze jest lekki stresik, gdy opko rośnie i rośnie w nieskończoność, a przecież nie chcesz, żeby Ci czytelnicy pozasypiali w połowie.

Co do googlowania, to podzielę się anegdotką – pierwotnie w zamtuzie stała sofa, ale tuż przed publikacją pomyślałem sobie: “E, sofa w tych czasach?”. Wpisałem w google “Sofa – historia”, no i trzeba było zmienić na cassapankę :D

Fajnie, że udało mi się zachować ducha opowieści awanturniczej. W sumie chyba pierwszy raz coś takiego machnąłem (albo nie pamiętam), więc było to pewne ryzyko.

 

Ale żeby nie było, że tylko pieję z zachwytu: część z bogami moim zdaniem nieco odstaje od reszty tekstu. Może to wina początkowego realizmu i utrzymywania elementów nadnaturalnych na poziomie low, przez co pojawienie się bogów wprowadza dysonans? Nie wiem, nie do końca potrafię uchwycić, co mi nie zagrało, po prostu tę część tekstu śledziłam z dużo mniejszym zainteresowaniem. Tak to już chyba bywa, że jak wprowadza się bogów, to ludzcy bohaterowie siłą rzeczy tracą na znaczeniu.

Wiadomo, pani marudna, bez narzekanka się obyć nie mogło :P

Ale ad rem. Rozumiem, że ta część Ci nie siadła. Na pewno dość mocno przełamuje ona dotychczasowy klimat opowieści, więc są dwa wyjścia – zadowolenie albo rozczarowanie. Tak to chyba jest z rozwiązaniami tego typu. Natomiast nie da się ukryć, że historia nam konsekwentnie (chyba) do takiego właśnie finału zmierza. Większym oszukaństwem byłoby, gdyby to zbieranie relikwii nie doprowadziło do czegoś, nazwijmy to, epickiego. Poza tym przy takich, a nie innych motorach napędowych bohatera – nienawiść do króla, wyrzuty sumienia, potrzeba usłyszenia, że jest dobrym człowiekiem – końcówki sobie innej nie wyobrażam. No ale to ja mówię, autor. Dziwne by było, gdyby mi się finał własnego opka nie podobał :D

 

Czepiając się jeszcze trochę (już raczej na siłę, niż dlatego, że szczególnie mnie to uwierało w trakcie lektury), to czepnęłabym się jeszcze Raymonda. Jest bohaterem dość nijakim; niby ma jakąś historię, przemyślenia, teoretycznie przechodzi jakąś przemianę, ale kompletnie nie potrafiłam się z nim zżyć, polubić. Przez większość czasu przypomina kukłę ciąganą tu i tam przez Franciska i Jose, sam nie wydaje się szczególnie zainteresowany własnym losem i wydarzeniami, które się wokół niego dzieją. Najwięcej emocji okazuje w momencie, kiedy okazuje się, że nie może pójść do burdelu razem z resztą ;)

Wiesz, to wynika z założeń historii i było świadomym ryzykiem. Bohater jest wielorako zniewolony, więc – przynajmniej mnie – nie pasowałoby, gdyby jednocześnie wykazywał na przykład cechy przywódcze. Weź pod uwagę, o czym Raymond sam mówi: “A ja słu­cham, bo wier­ny i układ­ny je­stem ponad wszyst­ko”. Słuchał ojca, słuchał dowódcy, słuchał świętego Bakchusa (no spoilers, pls), słuchał swoich strażników. Kogoś takiego trudno polubić, ale ja nie do końca tego oczekiwałem. Zresztą moje podejście do bohaterów w ogóle takie jest. Bardzo wątpię, że pokochałabyś np. Ottona Steinberga z “Mglistowia” :P

A losem to Raymond się akurat bardzo przejmuje, tyle że wiedzie go święty, głos Boga, a więc czuje się bezpieczny (do czasu). W czasach, w których rozgrywa się akcja opka, to dość prawdopodobne.

Na koniec wątku “decyzyjności” wskażę, że oddałem Raymondowi sprawiedliwość, dając mu na końcu wybór dość, powiedzmy, zasadniczy :P

 

Dzięki za lekturę, bardzo miły komentarz i kliczka! :)

 

 

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

Bardzo fajny pomysł z Ozyrysem. Ładnie pograłeś tym mitem.

Doceniam research, chociaż nie rozumiem, dlaczego akurat Hiszpania, akurat te czasy… Wydaje mi się, że każdy inny zestaw sprawdziłby się równie dobrze. Prawdopodobnie czegoś nie wiem.

Nigdy nie myślałam, że Bakchus był święty – bardziej mi się kojarzy z Dionizosem, który od żadnej strony na świętoszka nie wygląda.

Babska logika rządzi!

Finklo, cieszę się, że podobała Ci się moja zabawa mitem. Co do kwestii "dlaczego akurat Hiszpania", już tłumaczę: Punktem wyjścia opka była postać Filipa II Habsburga, który był wielkim amatorem wszelakich relikwii. Kolekcjonował je jak opętany, w el Escorial zgromadził chyba gdzieś około 7500 relikwii, w tym ileś (nie pamiętam ile) relikwii będących pełnymi ciałami świętych. Cały pomysł z "poszukiwaczami relikwii" wyszedł właśnie od nietypowego hobby hiszpańskiego króla. Gdyby nie to, w pełni zgodziłbym się, że fabuła opka równie dobrze mogłaby być umiejscowiona w dowolnym innym kraju. Co do Bakchusa – razem ze świętym Sergiuszem jest patronem żołnierzy. A że do tego relikwie obu znajdują się w rzeczywistości w Kairze… No aż prosiło się to wykorzystać :) Dzięki za lekturę, komentarz i kliczka :)

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

O, tego się nie spodziewałem. Dzięki, Anet :) Bardzo mi miło.

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

Czytało się bardzo dobrze, kawał solidnego opka przygodowego. Świetnie oddane klimaty historyczne, podoba mi się mroczniejąca z czasem postać “świętego”. Postacie są żywe i wiarygodne, a interakcje między nimi tworzą napięcie. Nutka makabry świetnie dopełnia dynamikę i brutalność.

 

Słabością jest dość luźne połączenie nitki egipskiej i hiszpańskiej. Także przy korygowaniu miałem wrażenie, że dialogi autorowi pisze się jak z płatka, za to warto zwrócić uwagę na płynność i przejrzystość w narracji. Momentami odrobinę brakuje mi tzw. plastyki w opisie otoczenia.

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Greasy,

 

cieszę się z tego, co Ci się podobało, a nie cieszę z tego, co Ci się nie podobało :D

 

Słabością jest dość luźne połączenie nitki egipskiej i hiszpańskiej.

Tak, ich splot oparty jest na przypadku, ale ja akurat nie postrzegam tego jako słabość. Zresztą skłaniam się wiesz-ku-jakiej interpretacji tekstu (pisałem o tym Gekikarze na becie, nie wiem, czy widziałeś), co by tenże przypadek stawiało w nieco innym świetle :P

 

za to warto zwrócić uwagę na płynność i przejrzystość w narracji

Odwieczna bolączka :)

 

Momentami odrobinę brakuje mi tzw. plastyki w opisie otoczenia.

Chodzi Ci o te Syrakuzy i ich słabe przedstawienie? Rozważałem poprawki, ale po fragmencie, który wskazywałeś, jest opis spaceru ze wskazaniem na kilka flagowych punktów miasta, potem pojawia się jeszcze Źródło i Ucho, więc sobie darowałem. Ale akceptuję odmienne zdanie, oczywiście.

 

Dzięki za wsparcie na becie, za komentarz i doklikanie!

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

To doklikanie jest mega ważne, bo mam wielką nadzieję, że ten tekst będzie piórkowym, czego serdecznie życzę. 

Pecunia non olet

Bardzo mi miło, bruce :)

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

To raczej mnie, że przeczytałam świetną rzecz. :)

Pecunia non olet

Cześć!

 

Póki co krótko, bo czas ostatnio goni niemiłosiernie.

Nie wiem, czy to jest fantasy, ale tekst bardzo mi się podobał. Czułem strach przed smrodem więzienia i ocierałem się o “szaleństwo” głównego bohatera. Podróż przyozdobiłeś masą ciekawych szczegółów, które – choć ktoś może posądzić o infodumpowość – wypadły przekonująco i budowały niespiesznie klimat, jednocześnie nadając tempo całej opowieści. Wyszło. Ciekawy i dobrze napisany tekst.

Więc póki co daję ostatniego klika i za kilka dni wpadam z dłuższym komentarzem.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Nu, ale przecież nikt nie zakazał nominować opka!

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

krar,

 

Nie wiem, czy to jest fantasy, ale tekst bardzo mi się podobał.

Czyżbyś poszedł drugą linią interpretacyjną? Bo starałem się, żeby można było pójść dwiema drogami – fantastyczną i niefantastyczną. Tak czy owak bardzo się cieszę, że Ci się bardzo podobało :)

 

Czułem strach przed smrodem więzienia i ocierałem się o “szaleństwo” głównego bohatera.

Super. Nie ukrywam, że mi właśnie na tym zależało –> aby to nie była w pełni luzacka wyprawa trzech rzezimieszków, lecz żeby przenikało tu i tam coraz więcej chłodu, grozy i powagi.

 

Podróż przyozdobiłeś masą ciekawych szczegółów, które – choć ktoś może posądzić o infodumpowość – wypadły przekonująco i budowały niespiesznie klimat, jednocześnie nadając tempo całej opowieści.

Obawiałem się tej infodumpowości, nie powiem :P Balansowanie między nakreśleniem realiów czasu i miejsca a płynnością opowiadania stanowiło chyba jedno z poważniejszych wyzwań. Zwłaszcza że nie pisałem o czymś superpopularnym, typu wyprawa Kolumba, więc trzeba było czytelnikowi powiedzieć nieco więcej. 

 

Wyszło. Ciekawy i dobrze napisany tekst.

Bardzo się cieszę :)

 

Dzięki za lekturę, komentarz i klika, no i czekam na komentarz numer 2!

 

 

Greasy,

 

Nu, ale przecież nikt nie zakazał nominować opka!

Panie, jakie zakazał, ja nakazuje nawet! :D

 

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

Witaj fmsduval!

 

Jak każdy z Twoich tekstów, także i ten napisany jest bogatym, pełnym nawiązań językiem, który buduje klimat. Miejscami miałem poczucie przesytu ilością nawiązań, przez co wydarzenia traciły dynamikę, ale były to miejsca nieliczne. Bez wątpienia język jest silną stroną tekstu.

Fabuła najbardziej klarowna spośród tych Twoich tekstów, które miałem okazję czytać. Głowny motyw osadzony jest na interakcji pomiędzy Bakchusem-Ozyrysem, a człowiekiem, który w końcówce okazuje się Szakalem-Anubisem (o ile dobrze zrozumiałem). Ten ostatni nie jest do końca świadom ani kim jest on sam, ani kim jest jego “pan”. Wydaje się, że przyświeca mu ideał chrześcijański, czystość duszy. Jednak nie do końca można się zorientować co to w praktyce oznacza. Prawdopodobnie ślepe posłuszeństwo wobec głosu Bakchusa. Niestety, trudno się wczuć w motywację bohatera i w jego sposób myślenia (tu zgodzę się z komentarzem gravel). Odniosłem wrażenie, że ta czystość duszy jest dla niego pustym hasłem, a w rzeczywistości powodują nim niskie pobudki.

Część “realistyczna” znajduje swoją kumulację w “epickim” zakończeniu. Dawałeś sygnały, że właśnie takiego zakończenia należy się spodziewać, więc nie było rozczarowania. Jednak w końcówce trochę się pogubiłem i miałem wrażenie, że dzieje się zbyt dużo (w sensie nieco arbitralnie generowanych wydarzeń). Wolałbym jeden mocny motyw, zamykający fabułę wyraźną klamrą i silniej związany z wcześniej opowiedzianą historią. Chociaż może tak to odczytałem, bo nie znam mitu na którym oparłeś tekst i nie zrozumiałem nawiązań. Np. dlaczego królowi śnił się ten byk Apis, co on miał wspólnego z tym wszystkim?

Nie zrozumiałem też dlaczego bohater chce za wszelką cenę dowiedzieć się czy jego dusza jest czysta. Jego wcześniejsze zachowanie wskazywało raczej, że jest to oportunista.

 

Podsumowując – dobry tekst (szczególnie w warstwie językowej), a historię poszukiwaczy świętego truchła śledziłem z zainteresowaniem!

Wciągnęło, nie mogłem się oderwać. Nie będę sprawdzał, czy odniesienia/nawiązania są w porządku. Urzekło mnie opowiadanie. Jeśli ma jakieś braki, ja ich szukał nie będę. Warto było przeczytać.

kronosie,

 

a kogóż to widzą moje piękne oczy? :)

 

Jak każdy z Twoich tekstów, także i ten napisany jest bogatym, pełnym nawiązań językiem, który buduje klimat. Miejscami miałem poczucie przesytu ilością nawiązań, przez co wydarzenia traciły dynamikę, ale były to miejsca nieliczne. Bez wątpienia język jest silną stroną tekstu.

Cieszę się, że podobał Ci się język opowiadania. Chciałem tylko dopytać, co rozumiesz pod pojęciem “nawiązań”? Chodzi Ci o wrzutki typu “a Caravaggio nazwał coś tak”, “a Alonso de Ercilla nie napisałby czegoś tak”? Czy źle rozumuję?

 

Fabuła najbardziej klarowna spośród tych Twoich tekstów, które miałem okazję czytać.

Kamień z serca!

 

Niestety, trudno się wczuć w motywację bohatera i w jego sposób myślenia (tu zgodzę się z komentarzem gravel). Odniosłem wrażenie, że ta czystość duszy jest dla niego pustym hasłem, a w rzeczywistości powodują nim niskie pobudki.

Odpowiedź poniżej.

Jednak w końcówce trochę się pogubiłem i miałem wrażenie, że dzieje się zbyt dużo (w sensie nieco arbitralnie generowanych wydarzeń). Wolałbym jeden mocny motyw, zamykający fabułę wyraźną klamrą i silniej związany z wcześniej opowiedzianą historią. Chociaż może tak to odczytałem, bo nie znam mitu na którym oparłeś tekst i nie zrozumiałem nawiązań.

Myślę, że to jest kwestia właśnie nieznajomości mitu, bo finał jest już ścisłym ukłonem w stronę tematu przewodniego konkursu i “egipskowatości”. Natomiast wydaje mi się, że mamy tu właśnie jeden (czy mocny – rzecz względna) motyw – motyw upragnionego sądu nad znienawidzonym królem, którego Raymond obarcza winą za swój los (niesłusznie, oczywiście). Nadal w ramach tego samego motywu mamy też ziszczenie się drugiego pragnienia Raymonda – by w końcu ktoś mu powiedział, że był dobrym człowiekiem. Zwróć uwagę, że jest to bohater całe życie bezgranicznie posłuszny. Najpierw ojcu, potem dowódcy/królowi, wreszcie świętemu Bakchusowi. Przez całe życie ufał też, że prowadzi go Bóg. Jako osoba lojalna miał i nadal ma według siebie pełne prawo oczekiwać, że zostanie wreszcie wynagrodzony, a nie wzgardzony czy ukarany. Tymczasem po rzezi Antwerpii czuje się coraz gorzej, nękają go wyrzuty sumienia mimo tego, że przecież działał zgodnie z oczekiwaniami tych ponad nim (dowódcy, a więc i króla, no i Boga – przecież w Antwerpii tępił heretyków). Bóg, mimo modlitw i błagań, nie zdejmuje z Raymonda tych udręk. Milczy, ignoruje go, wzgardza nim. Gdy pojawia się w jego życiu święty Bakchus, boży posłaniec, Raymond oddaje mu się bezgranicznie, ufny jak dziecko. I robi wszystko, żeby już nie było wyrzutów sumienia, żeby w końcu zyskać pewność, że jest dobrym człowiekiem i katolikiem.

 

Nie zrozumiałem też dlaczego bohater chce za wszelką cenę dowiedzieć się czy jego dusza jest czysta. Jego wcześniejsze zachowanie wskazywało raczej, że jest to oportunista.

Chyba wyjaśniłem wyżej. Oczywiście możesz się nie zgadzać :P Starałem się w tym tekście przedstawić postać uzależnioną od przewodnictwa, potrzebującą oparcia w kimś większym, silniejszym i dającą się łatwo prowadzić. Ta postawa jednak kruszeje, przenika się z drugą, której początek bierze się w rzezi Antwerpii. Tam zaczęło budzić się sumienie Raymonda, jego ludzkie odczucia, jego poczucie niesprawiedliwości i świadomość barbarzyństwa, którego się dopuścił. Nie ma tu jednak liniowej przemiany bohatera, switcha z cechy 1 na cechę 2. One się dalej przeplatają, bo w Raymondzie bardzo silna jest chęć powierzenia swojego losu komuś innemu, kto wszystko za niego załatwi. Włącznie z odpuszczeniem winy.

 

Podsumowując – dobry tekst (szczególnie w warstwie językowej), a historię poszukiwaczy świętego truchła śledziłem z zainteresowaniem!

Bardzo się cieszę, choć trochę żałuję, że nie podobało Ci się bardziej! :P

 

Dzięki za lekturę i komentarz, tęskniłem za nimi :)

 

Koalo,

 

No wreszcie! Już myślałem, że nigdy Ci się moje teksty w pełni nie spodobają :P Bardzo mi miło, dużo radości sprawiło mi każde słowo Twojego komentarza. Niezmiernie się cieszę, że w Twojej opinii warto było przebrnąć przez te mordercze ponad 70k znaków :) 

Dziękuję za lekturę i komentarz!

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

Na świętych się kompletnie nie znam, a Bakchus kojarzy mi się dość jednoznacznie i bynajmniej nie święcie, więc początkowo czułam się nieco zdezorientowana. Kiedy już skonsultowałam się z wujkiem Guglem i z nijakim zdumieniem dowiedziałam się, że faktycznie taki święty istnieje, opko stało się zrozumiałe.

Wciągnęło mnie, z zainteresowaniem śledziłam losy wyprawy i choć to porządna kobyła, jeśli chodzi o długość, to nawet tego nie zauważyłam. Na dodatek mogę powiedzieć, że tekst jest zapamiętywalny, bo czytałam już jakiś czas temu, a w głowie ciągle tkwi.

Bohater na pierwszy rzut oka trochę niedopieszczony, dobrze go nie poznajemy, wydaje się po prostu… lecieć z wiatrem, ale na koniec wydaje mi się, że to dobre rozwiązanie, bo wychodzi na to, że jest po prostu pionkiem w rękach Ozyrysa, a ta jego nijakość jeszcze to podkreśla. Jego przemiana z żołdaka w targanego poczuciem winy człowieka wydaje mi się autentyczna. Wiara zresztą również.

Zakończenie zaskakuje, ale pasuje. Może właśnie dzięki takiemu, a nie innemu przedstawieniu bahatera. To, czego mi brakuje, to jakiegoś choćby zdania wyjaśnienia, jak Ozyrys wpadł na to, żeby pograć z chrześcijańskimi świętymi.

Generalnie naprawdę dobre opko, które zasługuje na szansę :)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Ech, pokonało mnie to opowiadanie, walczyłem przez trzy dni, ale nie jestem w stanie tego doczytać. Znudziłem się tak okrutnie, że dam sobie spokój. Dobrnąłem do sceny w katakumbach i nie zainteresowało mnie absolutnie nic. Mimo że wszelkimi siłami starałem się skupić na tekście, to moje myśli błądziły, rozpaczliwie szukając czegoś ciekawszego. Smęcący, bierny bohater, rozwlekłe opisy i szezlongowość wylewająca się już z tytułu. 

A że podczas krótkiej, acz obfitującej w przykrości kariery wojskowej w Niderlandach dałem się poznać jako człek z relikwiami obyty, cóż, zaproponowano mi tę oto wyprawę.

Można by sądzić, że za misją tej doniosłości pójdą wygody, sława i ogólne poważanie. Wszak ratujemy króla! Nic bardziej mylnego. Na lądzie nie czekało nas żadne powitanie, tylko skrzek mew i bluźnierstwa marynarzy. Byliśmy Państwu Kościelnemu całkowicie obojętni.

Nijak mnie to wyjaśnienie nie przekonuje. Mocno naciągane. Brak sensownej przyczyny zawiązania akcji dla mnie przekreśla to opowiadanie. Spodziewam się, że jest to kwestia perspektywy bohatera, który odgrywa, przynajmniej na początku, rolę worka kartofli i być może później się to wyjaśni, ale nie mam tyle samozaparcia, aby się o tym przekonać.

No cóż, czas powiedzieć sobie otwarcie, nie jestem w stanie znieść stylu w jakim piszesz, tej monotonii, tych rozwlekłych opisów, tego lania wody, tego braku jakichkolwiek emocji, braku fabuły, bohaterów będących tylko kukłami wykorzystywanymi jako narzędzie narracyjne. Jako czytelnik nie miałem się czego chwycić, rozpaczliwie szukałem czegoś, co by mnie przy tym tekście przytrzymało, ale niestety nie znalazłem nic.

Gratuluję, fmsduvalu, pokonałeś tym opowiadaniem krwiożerczego Osvalda. Było to ponad moje siły. Taczka z bagiennym szlamem miałkich przemyśleń utknęła i została odholowana.

„Ten, który z demonami walczy, winien uważać, by samemu nie stać się jednym z nich" – Friedrich Nietzsche

Cześć!

 

Chodzi Ci o wrzutki typu “a Caravaggio nazwał coś tak”, “a Alonso de Ercilla nie napisałby czegoś tak”? Czy źle rozumuję?

Dokładnie o tego typu rzeczy mi chodziło. Bo o ile wiem kto to Caravaggio, to już Alonsa de Ercilla nie kojarzę i przerywam czytanie tekstu, żeby wygooglować.

Ale przeleciałem wzrokiem tekst jeszcze raz, żeby podać Ci więcej przykładów i okazuje się, że nie ma ich aż tak wiele. Więc w zasadzie to możesz zignorować tę uwagę. Szczególnie, że to ma też plusy – tworzy klimat epoki i można czegoś nowego się dowiedzieć. ,)

 

Bardzo się cieszę, choć trochę żałuję, że nie podobało Ci się bardziej! :P

Hej! Podobało mi się bardzo! Dobrze też wyjasniłeś moje wątpliwości. A, że się czepiam, to trochę z obowiązku, bo nie może być sam lukier. ,)

Irko,

 

Na świętych się kompletnie nie znam, a Bakchus kojarzy mi się dość jednoznacznie i bynajmniej nie święcie, więc początkowo czułam się nieco zdezorientowana. Kiedy już skonsultowałam się z wujkiem Guglem i z nijakim zdumieniem dowiedziałam się, że faktycznie taki święty istnieje, opko stało się zrozumiałe.

Był tu dylemat czy Bakchusa zostawiać, czy zamieniać bez żadnej straty na Sergiusza (jak guglowałaś, to pewnie wiesz, że to tacy trochę bliźniacy). Finalnie stwierdziłem, że może właśnie śmieszne jest to skojarzenie Bachus-Bakchus, że nadmiarowa literka może wzbudzi zainteresowanie. Post factum – nie wiem. Może rzeczywiście więcej zamętu niż pożytku :D

 

Wciągnęło mnie, z zainteresowaniem śledziłam losy wyprawy i choć to porządna kobyła, jeśli chodzi o długość, to nawet tego nie zauważyłam. Na dodatek mogę powiedzieć, że tekst jest zapamiętywalny, bo czytałam już jakiś czas temu, a w głowie ciągle tkwi.

Bardzo miło mi to czytać. Przy potworach na 70k+ znaków obawa o utrzymanie uwagi czytelnika wzrasta z każdym słowem. No i świetnie, że opowiadanie siedzi w głowie. To dla mnie duży komplement.

 

Bohater na pierwszy rzut oka trochę niedopieszczony, dobrze go nie poznajemy, wydaje się po prostu… lecieć z wiatrem, ale na koniec wydaje mi się, że to dobre rozwiązanie, bo wychodzi na to, że jest po prostu pionkiem w rękach Ozyrysa, a ta jego nijakość jeszcze to podkreśla. Jego przemiana z żołdaka w targanego poczuciem winy człowieka wydaje mi się autentyczna. Wiara zresztą również.

Też mi się wydawało, że akurat do tego bohatera będzie pasować taka daleko idąca bezwolność. Cieszę się, że podzielasz tę opinię :)

 

To, czego mi brakuje, to jakiegoś choćby zdania wyjaśnienia, jak Ozyrys wpadł na to, żeby pograć z chrześcijańskimi świętymi.

Ach, nie pomyślałem o tym. To trochę takie mrugnięcie odautorskie, bo zawsze bardzo bawiła mnie wiara w świętych, więc uznałem, że podszywanie się pod nich przez “prawdziwych egipskich bogów” będzie całkiem rozrywkowym posunięciem :D

 

Generalnie naprawdę dobre opko, które zasługuje na szansę :)

To ja naprawdę się cieszę i dziękuję uprzejmie za piórkonomkę! :)

 

 

Osvaldzie, nic mnie to nie obchodzi.

 

 

kronosie,

 

o o ile wiem kto to Caravaggio, to już Alonsa de Ercilla nie kojarzę i przerywam czytanie tekstu, żeby wygooglować.

Najpierw zamiast Ercilli miał być Cervantes, ale z racji daty Raymond nie mógł jeszcze znać jego twórczości :P

Ale przeleciałem wzrokiem tekst jeszcze raz, żeby podać Ci więcej przykładów i okazuje się, że nie ma ich aż tak wiele. Więc w zasadzie to możesz zignorować tę uwagę. Szczególnie, że to ma też plusy – tworzy klimat epoki i można czegoś nowego się dowiedzieć. ,)

Właśnie też tak nie do końca sobie przypominałem tę mnogość nawiązań :P Myślałem, że może uwierały Cię też osobliwe nazwy lokacji, typu Źródło Aretuzy czy Ucho Dionizjusza. Fajnie, że jednak nie.

 

Hej! Podobało mi się bardzo! Dobrze też wyjasniłeś moje wątpliwości. A, że się czepiam, to trochę z obowiązku, bo nie może być sam lukier. ,)

Wiadomo, nadmiar lukru jest bardzo niezdrowy :P

 

Dzięki raz jeszcze!

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

Cześć!

 

Czyżbyś poszedł drugą linią interpretacyjną? Bo starałem się, żeby można było pójść dwiema drogami – fantastyczną i niefantastyczną.

I wyszło to całkiem fajnie, bo jakby się uprzeć, to fantastyki tu nie ma;-) Przekonałeś mnie tym wyrwanym z lochu wrakiem, który święcie wierzy w jakiś głębszy sens swej podróży. Słyszy głosy, jest narzędziem w rękach większych od siebie. Okoliczności ukazują to różnie, ale zazwyczaj miałem silne przeświadczenie, że to jednak fantastyka a nie omamy ;-)

Nie ukrywam, że mi właśnie na tym zależało –> aby to nie była w pełni luzacka wyprawa trzech rzezimieszków, lecz żeby przenikało tu i tam coraz więcej chłodu, grozy i powagi.

Chłody jest tu sporo, grozy też. Momentami brakował mi nieco akcji, ale wysunięty na pierwszy plan świat wewnętrznych bohatera i jego nadzieje dobrze pokazują człowieka człowieka, który kawał życia w lochu spędził. Zbyt duża dynamika spłyciłaby opowieść.

Obawiałem się tej infodumpowości, nie powiem :P

Ja bólu infodumpów nie czuję (to znaczy lubię ciekawe infodumpy budujące klimat i powiązane z resztą). Twoje w każdym razie kupuję.

 

Zakończenie jest nieco oderwane od reszty, ale pozwala na konfrontację bohatera z Królem. Czy w zaświatach, czy w umierającej świadomości… Nieważne. Wyszło nieźle, ale miałem jednak wrażenie, że zmiana realiów jest zbyt nagła – po 60k znaków epoki wielkich odkryć geograficznych miałem problem z odnalezieniem się w “Egipcie”. Inna sprawa, że trochę na to czekałem (bo tagi mnie na to przygotowały…).

I tu dochodzimy do – imho – “największej wady” tego tekstu, czyli taga MUMIE, który strasznie spoleruje bardzo ładnie opakowaną tajemnicę. Bo sporo tu mylnych tropów, ale co z tego, jeżeli wiemy, na które zwrócić uwagę. Lektura sprawiła mi szczerą frajdę, ale mam wrażenie, że jeżeli nie miałbym wiedzy, w jaką stronę to pójdzie, to frajdy byłoby więcej, bo w zasadzie od połowy tekstu już chodziło po głowie, czego się spodziewać i (poza samym zakończeniem) tak się stało. Ale taki urok konkursów ;-)

 

Udane opko. Długie i nastrojowe, fantastyki nie brakuje, w sam raz na deszczowy wieczór. Po namyśle pozwoliłem sobie zgłosić do piórka.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Cześć, Fmsduval0!

 

Po pierwsze: „znaki: 75637”

Po drugie: obcojęzyczny tytuł.

Oj, zaczynamy pod górkę ;)

 

Ba, nawet fort postawili tak, aby mieć do nich blisko! – Kapitan wybucha śmiechem, wtórują mu załoganci i Francisco.

Rym :) Całkiem ładny, jakby nie patrzeć

 

Jak już zamarudziłem na wstępie, to po lekturze wypada się odnieść. Ilość znaków nie jest problemem (o czym za chwilę). Tytuł rozumiem (choć w kontekście opowiadania już nie), ale podtytuły II i III nie. Nie widzę też kontekstu w opowiadaniu. Na podobne rzeczy marudziłem przy tekście Arnubisa, ale tam łacina jest uzasadniona – tutaj, oprócz samego użycia języka hiszpańskiego, nie widzę sensu. Po prostu nie jestem fanem takich rozwiązań.

Miałem wrażenie, że to bóg niejako prowadzi bohatera przez historię, a jednak do zamtuza idzie ciągnięty przez kogo innego. Bóg co prawda zgadza się na to, a nawet zachęca, ale jednak odczytuję to jako ślepy los i zbyt duży zbieg okoliczności, że akurat tam spotykają kogoś, kto wie o wraku i mumii.

Musiałem mocno zawiesić niewiarę przy pchaniu trumny po piasku. Wiem, że gdybym ja to robił, to zapadałaby się w piasku na tysiąc sposobów. Z tym że to jest kawał opowiadania i w tak długim tekście zawsze znajdzie się coś, do czego można się przyczepić. Ogółem uważam, że panujesz nad wydarzeniami i ich następstwami.

Masz świetną narrację, a do tego opowiadanie jest napisane bardzo ładnie. Gratuluję, bo kloc na 75k napisany w ten sposób świadczy o wysokim poziomie warsztatu. Przez to opowiadanie można swobodnie dryfować. Czytałem na 3 razy i za każdym razem wracałem z przyjemnością. Nie mogę nie spytać – piszesz już książkę? Skill na pewno na to pozwala.

Przeskok (no, dobra – przejście, bo zrobiłeś to stopniowo) na bogów egipskich był dla mnie niezrozumiały – doszukiwałbym się w tym jakiejś symboliki, której zwyczajnie nie rozumiem. W tej końcówce się pogubiłem. Do samej finałowej wymiany zdań też nie mam przekonania, bo chyba za mało zżyłem się z bohaterem i jego historią, stąd tekst zostawił mnie z mieszanymi uczuciami.

Mam natomiast pełne przekonanie do pomysłów, jakie tu zastosowałeś. Rozrzucony po całym świecie, świadomy bóg, portal w źródle Aretuzy, to wszystko było świetne i intrygujące. Podobnie ugruntowanie opowieści w historii i geografii. Świetna robota! Niektóre rzeczy trzeba było nagiąć, ale z punktu widzenia samego opowiadania, wierzyłem Ci, co świadczy, że wyszło wiarygodnie.

To naprawdę dobre opowiadanie, coś do rozłożenia się w fotelu na długi zimowy wieczór, by odbyć podróż przez basen Morza Śródziemnego, ale chyba za bardzo zamotało mnie w końcówce i jeśli chodzi o treść, to wychodzę z mieszanymi uczuciami.

 

Pozdrówka!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Powracam z komentarzem piórkowym.

 

Jestem na NIE WIEM.

Serio, mam zagwozdkę z tym tekstem. Tuż po lekturze uznałam, że rozczarowanie rozstrzałem pomiędzy częścią „realną” a częścią „boską” na tyle wybiło mnie z rytmu, że jeśli dojdzie do głosowania piórkowego, będę na NIE. Potem dotarło do mnie, że jestem właściwie pewna, że dojdzie do głosowania piórkowego, co oznacza zapewne, że jakaś część mojej podświadomości uważa ten tekst za piórkowy. W związku z tym zaczęłam sobie dumać, czy aby na pewno to rozjechanie pomiędzy fragmentum profanum i fragmentum sacrum jest na tyle drażniące, bym mogła z czystym sumieniem dać NIE.

Co mi zatem pozostaje, poza zastosowaniem Brzytwy Anubisa i zważeniem Twych grzechów i dobrych uczynków na szali, by sprawdzić, których będzie więcej?

 

Dobre uczynki:

– bardzo zręcznie władasz słowem, nie sprawia Ci problemu malowanie przed oczami czytelnika wyrazistych obrazów

– konsekwentnie dążysz do obranego celu, historia spina się w logiczną całość, nawet jeśli momentami bywa nierówno, a obrana przez Ciebie droga niekoniecznie jest zbieżna z moimi gustami

– bardzo podobało mi się szczegółowe oddanie realiów epoki wraz ze wszystkimi smaczkami (a przynajmniej z tymi, które chłop prosty jest w stanie wychwycić bez zagłębiania się w książki historyczne), a przy tym zachowanie ducha przygodowości i niezasypanie czytelnika lawiną niezrozumiałych kontekstów

– stylizacja nie nuży, pozostaje zrozumiała i konsekwentna, i spełnia swoją główną rolę – oddawanie kolorytu epoki – w sposób satysfakcjonujący

 

Grzechy:

– pojawienie się bogów zabija wrażenie autentyczności i odbiera wagę działaniom bohaterów – chodzi mi o to, że wprowadzanie teoretycznie niemal wszechmocnych postaci zdejmuje ciężar decyzyjności i dźwigania historii z ramion bohaterów. Uwaga, dygresja: zawsze trochę mnie to drażni, gdy w fantasy pojawia się taki turbodoebany bohater, który wszystkich pozostałych zamiata do kąta; przestają być ważni i istotni dla fabuły, ponieważ siłą rzeczy cała decyzyjność i sprawczość spada na turbodoebanego X. To trochę tak jak z Supermanem – po co nam Batman, Flash i Aquaman w drużynie, skoro Superman teoretycznie powinien poradzić sobie z każdą przeszkodą sam i to jedną ręką?

– przez cały czas miałam wrażenie, że Raymond jest bardzo bierną postacią, popychaną wiatrami losu i cudzych decyzji; nie chodzi mi tylko o fakt, że jest „wierny i układny ponad wszystko”, to jest część jego charakterystyki, więc tego czepiać się nie będę; chodzi mi o problem, który przez tę jego układność i wierność rzutuje na sposób prowadzenia narracji – Raymond jest w tym wszystkim właściwie zbędny, nic nie odpowiada na pytanie dlaczego to akurat on został pomazańcem bożym, dlaczego to akurat on został wybrany, by dźwigać na barkach brzemię pierwszoplanowości. Chaotyczne są te moje wyjaśnienia, ale mam nadzieje, że rozumiesz, co próbuję przekazać.

 

Wyrokiem Anubisa, Strażnika Szal, zasądzam, iż dobre uczynki przeważyły grzechy fmsduvala, otwierając przed nim jedną z dziewięciu bram wiodących do Komnaty Piór. Niniejszym oświadczam, że jestem na TAK.

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Już czytając pierwszą wersję tego opowiadania byłbym na TAK, a co dopiero wersję po poprawkach, że tak pozwolę sobie zacząć od końca.

Pomysłowe umiejscowienie akcji, jeszcze bardziej pomysłowa kreacja bohatera, do tego trio postaci (z bohaterem włącznie) lepsze nawet niż bohater sam w sobie (szkoda, że nie dotrwali do końca razem, a przynajmniej ciut dłużej), do tego fabuła pełna zwrotów akcji (a przy tym wszystko trzyma się kupy – przynajmniej w mojej ocenie), ale za to bez zapychaczy. O stylu wspominać nie muszę, bo o tym mówiłem już wielokrotnie pod wieloma twoimi tekstami.

Oczywiście ciut mi brak tu do ideału, to jest uważam, że na koniec niepotrzebnie wprowadzasz nowe postacie i wątki, że psuje to dynamizm opowiadania właśnie pod koniec, że lepiej byłoby świetnemu bohaterskiemu trio dłużej pobyć na scenie i mogłeś przebudować część tuż przed zakończeniem tak, aby była krótsza… ale i bez tego opowiadanie świetnie się prezentuje.

"Odpowiedz najpierw na jedno ważne pytanie: czy umysł istnieje?" - Golodh, "Najlepsze teksty na podryw, edycja 2023"

Zacznę klasycznie, czyli od końca tekstu, zarazem początku innego na opowiadanie spojrzenia. Ozyrys. Maat, Anubis i ktoś tam jeszcze ze staroegipskiego panteonu? A co oni tu robią? Co Autor chciał przez to powiedzieć, o ile powiedzieć chciał, bo może Mu “samo tak wyszło”?

Chyba jednak nie wyszło tak przypadkiem. Politeistyczna religia Egipcjan daje się porównać (zaznaczam, że porównać, ale nie zrównać) z chrześcijaństwem w okresie schizm, a nawet z chrześcijaństwem w ogóle – dzięki osobom świętych, patronek i patronów w dziedzinie / zakresie spraw. Pozwala to podobieństwo, chociaż raczej niezbyt ścisła analogia, spojrzeć na tekst niekonwencjonalnie. Dojrzeć w nim projekcję obrazu “wojny na górze”, między wciąż żywymi staroegipskimi bóstwami a tymi, które aktualnie panują w ludzkich umysłach i duszach. Nie byłoby tej wojenki, gdyby nie zachłanność, z jaka chrześcijaństwo adaptowało – można powiedzieć, że powoływało w szeregi swoich czołowych postaci – wiele bożków pogańskich, aby tylko zdobyć wyznawców, ale jednocześnie tępiło przejawy i niszczyło materialne ślady dawniejszych kultów. Przy takim spojrzeniu, takiej bynajmniej nie prostej interpretacji wszystko wskakuje na swoje miejsce. Bohater nie musi być herosem, może być jednostką poddającą się losowi, kierowaną przez siły wyższe. Istotne, aby wykonał zadanie zdobycia zniszczonych, ukradzionych fragmentów mumii Ozyrysa. Zostanie za to wynagrodzony – i w tym momencie, kiedy każdy skorzystałby z ułaskawienia, budzi się w protagoniście to, co dotychczas spało snem tak głębokim, jak gdyby nie istniało. Sumienie. Poczucie win. To pozwala zacząć bohatera może tyle polubić (bo nie ma za co), co zacząć szanować.

Autor nie udzielił odpowiedzi, która szala poszła w dół. Pozostawił decyzję czytelnikom. Jaka jest moja w tej sprawie, taka jest, i moja to rzecz, ale w sprawie piórka jednoznacznie, zdecydowanie TAK.

Politeistyczna religia Egipcjan daje się porównać (zaznaczam, że porównać, ale nie zrównać) z chrześcijaństwem w okresie schizm, a nawet z chrześcijaństwem w ogóle – dzięki osobom świętych, patronek i patronów w dziedzinie

Zetknęłam się z poglądem, że według kapłanów to była religia monoteistyczna, a poszczególni bogowie wyznawani przez ogół stanowili jakby emanacje tego jednego wielkiego bóstwa. Nie mam pojęcia, ile w tym prawdy, ale Echnaton pewnie nie wyskoczył z głowy Ozyrysa, a pustynie “lubią” religie monoteistyczne.

Babska logika rządzi!

Jestem prawie przekonany do poglądu, że była to osobliwa fuzja mono– i politeizmu z dużym udziałem bóstw lokalnych oraz lokalnie wysuwanych na czoło panteonu jako postacie patronujące miastu czy kilku pomniejszym osadom. Myślę, że nie wszystko, co wiemy o wierzeniach Egipcjan. pochodzi z tego samego bądź dostatecznie bliskiego okresu dziejów państwa i ewolucji w wierzeniach, a taki miks nie daje jednolitego, spójnego obrazu ani w całości, ani tym bardziej w szczegółach.

 

Hej, hej

Nie jest to opowiadanie, które czyta się łatwo, momentami miałem wrażenie, że brnę przez tekst. Trudno mi powiedzieć dlaczego. Nie brakuje akcji, postacie są porządnie zarysowane, chociaż główny bohater jest trochę taki… Nie wiem, dopiero przy wspomnieniach o mordowaniu “heretyków” poczułem, że nie jest bezwolną kukłą popychaną przez każdego, aby fabuła miała na czym się opierać. Lepiej późno niż wcale ;) Risercz i wiedza godna podziwu, to jest zdecydowanie poziom książkowy – moim zdaniem powinieneś co prawda nieco przytemperować zalew informacji i naw własnych w niektórych akapitach, ale to detale.

Trochę mi zgrzytało połączenie mumii z Hiszpanią XVI wieku, ale jednocześnie miało swój urok, może właśnie na zasadzie niespodzianki i unikalności.

Długo siedziałem okrakiem nad tym opowiadaniem, nawet uznałem, że gdybym miał w ręku antologię z takim tekstem, pewnie przeczytałbym go na końcu, bo nie wchodzi zbytnio w mój gust. Trzeba jednak próbować patrzeć obiektywnie, a obiektywnie jest to opowiadanie, które zasługuje na miejsce w antologii.

Dlatego ode mnie TAK.

 

Ode mnie też TAK.

Fabularnie wciągnęło (zupełnie nie zauważyłam, że jest aż takie długie!), literacko – językowo, stylistycznie, w konstrukcji narratora – bardzo się podobało. Doceniam to, jak awanturniczo-przygodową konwencję de facto płaszcza i szpady przełamujesz refleksjami i podejściem do życia bohatera, jak ukazujesz go jako kogoś, kto zawsze żył pod czyjąś kontrolą, popełnił swoją porcję okropieństw, a mimo to zdołał wyhodować w sobie sumienie, ale też to sumienie go dręczy i nie daje żyć. Ładnie i efektownie przetwarzasz mit, co ja w ogóle lubię.

ninedin.home.blog

Ależ się tu Was uzbierało! 

 

To po kolei:

 

krar,

 

I wyszło to całkiem fajnie, bo jakby się uprzeć, to fantastyki tu nie ma;-) Przekonałeś mnie tym wyrwanym z lochu wrakiem, który święcie wierzy w jakiś głębszy sens swej podróży. Słyszy głosy, jest narzędziem w rękach większych od siebie. Okoliczności ukazują to różnie, ale zazwyczaj miałem silne przeświadczenie, że to jednak fantastyka a nie omamy ;-)

W takim razie nic, tylko się cieszyć. Chociaż obawiam się, że jesteś jak na razie jedynym, któremu ta niefantastyczna ścieżka zaświtała w głowie :P

 

Chłody jest tu sporo, grozy też. Momentami brakował mi nieco akcji, ale wysunięty na pierwszy plan świat wewnętrznych bohatera i jego nadzieje dobrze pokazują człowieka człowieka, który kawał życia w lochu spędził. Zbyt duża dynamika spłyciłaby opowieść.

Akcji pewnie byłoby więcej, gdybym nie musiał tyle miejsca poświęcić na tłumaczenie realiów, zależności i tym podobnych rzeczy, które w takim typowym fantasy raczej można by było potraktować skrótowo. Chociaż to gdybanie, może napisałbym wtedy jeszcze bardziej statyczne opko :D

 

Zakończenie jest nieco oderwane od reszty, ale pozwala na konfrontację bohatera z Królem. Czy w zaświatach, czy w umierającej świadomości… Nieważne. Wyszło nieźle, ale miałem jednak wrażenie, że zmiana realiów jest zbyt nagła – po 60k znaków epoki wielkich odkryć geograficznych miałem problem z odnalezieniem się w “Egipcie”. Inna sprawa, że trochę na to czekałem (bo tagi mnie na to przygotowały…).

Post factum myślę, że można było ten switch na Egipt zrobić nieco wcześniej, żeby proporcje nie zgrzytały. Z drugiej strony jednak nie mam pojęcia, co by nasz drogi Raymond miał tyle czasu na tym sądzie piaszczystym robić. Nie ukrywam też, że pierwotną intencją było właśnie takie rzucenie bohatera w kompletnie odmienne klimaty, jak to często z portalami bywa :)

 

Lektura sprawiła mi szczerą frajdę, ale mam wrażenie, że jeżeli nie miałbym wiedzy, w jaką stronę to pójdzie, to frajdy byłoby więcej, bo w zasadzie od połowy tekstu już chodziło po głowie, czego się spodziewać i (poza samym zakończeniem) tak się stało.

Zupełnie niewykluczone. Ale z drugiej strony może to i dobrze, że jest takie “przygotowanie” na tematykę. Bez tego ten nagły rzut na głęboką, egipską wodę mógłby być już zbyt karkołomny.

 

Udane opko. Długie i nastrojowe, fantastyki nie brakuje, w sam raz na deszczowy wieczór. Po namyśle pozwoliłem sobie zgłosić do piórka.

Miał zgłosić i nie zgłosił :P Mam nadzieję, że to nie przez zmianę opinii względem opka!

 

Dzięki jeszcze raz, krarze, za rozmowę i ciekawe uwagi.

 

 

Krokusie,

 

Po pierwsze: „znaki: 75637”

Po drugie: obcojęzyczny tytuł.

Oj, zaczynamy pod górkę ;)

Żadnej taryfy ulgowej dla nowolożan!

 

Tytuł rozumiem (choć w kontekście opowiadania już nie), ale podtytuły II i III nie. Nie widzę też kontekstu w opowiadaniu. Na podobne rzeczy marudziłem przy tekście Arnubisa, ale tam łacina jest uzasadniona – tutaj, oprócz samego użycia języka hiszpańskiego, nie widzę sensu. Po prostu nie jestem fanem takich rozwiązań.

To ja spieszę z wyjaśnieniem, bo to są fajne nawiązania “dla wtajemniczonych”. 

Wyjaśnienie genezy tytułu głównego – klik 

Wyjaśnienie genezy podtytułu II – Mianem “validos” określano możnych, którzy manipulowali młodziutkim królem Filipem III Habsburgiem po śmierci Filipa II. W tym podrozdziale mamy wspomnianego jednego – markiza Sandovala, zaś z jego ludźmi walczą główni bohaterowie opka.

Wyjaśnienie genezy podtytułu III – klik. Raz, że w tekście Caravaggio nam przemyka dość często, dwa – uznałem, że ten podtytuł będzie dobrą metaforą oczyszczenia, wyjścia z mroku (celi, grzechu, wyrzutów sumienia) na światło dzienne (poprzez śmierć/sąd).

Mam nadzieję, żem Cię tu zaspokoił, chociaż nielubienie takich zabiegów jak najbardziej rozumiem :)

 

Miałem wrażenie, że to bóg niejako prowadzi bohatera przez historię, a jednak do zamtuza idzie ciągnięty przez kogo innego. Bóg co prawda zgadza się na to, a nawet zachęca, ale jednak odczytuję to jako ślepy los i zbyt duży zbieg okoliczności, że akurat tam spotykają kogoś, kto wie o wraku i mumii.

Jest to pewien wymyk z mojej strony, ale też można z dużą swobodą przyjąć, że Ozyrys zachęca bohatera, bo wie, że właśnie tam ktoś potrzebny się znajduje. A że marynarze chcieli iść do zamtuza – to akurat więcej niż prawdopodobne :)

 

Musiałem mocno zawiesić niewiarę przy pchaniu trumny po piasku. Wiem, że gdybym ja to robił, to zapadałaby się w piasku na tysiąc sposobów.

I takie zawieszenie niewiary uważam za uprawnione, wszak etap przejścia z Syrakuz na pustynię nie jest takim zwyczajnym przejściem. Co najmniej wtedy (hehe) Raymond umiera, jest więc w krainie, w której prawa fizyki niekoniecznie muszą obowiązywać :P Nie wiem, czy to kupujesz, ale zachęcam, tanio, tanio!

 

Masz świetną narrację, a do tego opowiadanie jest napisane bardzo ładnie. Gratuluję, bo kloc na 75k napisany w ten sposób świadczy o wysokim poziomie warsztatu. Przez to opowiadanie można swobodnie dryfować. Czytałem na 3 razy i za każdym razem wracałem z przyjemnością. Nie mogę nie spytać – piszesz już książkę? Skill na pewno na to pozwala.

Wielkie dzięki, bardzo mi miło! A na pytanie odpowiem tak – od pisania książek to ja, megalomańsko i bezpodstawnie, zaczynałem :D Teraz szlifuję warsztat na mniejszych tekstach. Na tomiska przyjdzie jeszcze pora.

 

Przeskok (no, dobra – przejście, bo zrobiłeś to stopniowo) na bogów egipskich był dla mnie niezrozumiały – doszukiwałbym się w tym jakiejś symboliki, której zwyczajnie nie rozumiem. W tej końcówce się pogubiłem. Do samej finałowej wymiany zdań też nie mam przekonania, bo chyba za mało zżyłem się z bohaterem i jego historią, stąd tekst zostawił mnie z mieszanymi uczuciami.

Tu by się przydała znajomość mitu o Sądzie Ozyrysa (zakładam, że nie znasz). Jest to finał co najmniej trochę hermetyczny i bez ogarniania podstaw końcówka jest bez wątpienia jakimś obrzydliwym bełkotem. Musisz mi wybaczyć :P Znaczy nie musisz, ale fajnie by było.

 

Mam natomiast pełne przekonanie do pomysłów, jakie tu zastosowałeś. Rozrzucony po całym świecie, świadomy bóg, portal w źródle Aretuzy, to wszystko było świetne i intrygujące. Podobnie ugruntowanie opowieści w historii i geografii. Świetna robota! Niektóre rzeczy trzeba było nagiąć, ale z punktu widzenia samego opowiadania, wierzyłem Ci, co świadczy, że wyszło wiarygodnie.

Bardzo się cieszę :) Przyznam, że najwięcej radochy sprawiało mi właśnie łączenie tych różnych elemencików w całość. Research bywał przez to stresujący (przykładowo, na początku w opku pojawić miał się sam Caravaggio, ale czasowo się nie zgrywało, więc trzeba było wprowadzić Minnitiego). Mimo wszystko taki alt-hist to zdecydowanie wielka przyjemność i chyba jeszcze parę tekstów tego typu popełnię.

 

To naprawdę dobre opowiadanie, coś do rozłożenia się w fotelu na długi zimowy wieczór, by odbyć podróż przez basen Morza Śródziemnego, ale chyba za bardzo zamotało mnie w końcówce i jeśli chodzi o treść, to wychodzę z mieszanymi uczuciami.

Byłem gotów, że i tak się może zdarzyć. Nic nie poradzę, biorę to na siebie w pełni! :D

 

Dzięki wielkie za odwiedziny!

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

I dalej:

 

gravel,

 

Tuż po lekturze uznałam, że rozczarowanie rozstrzałem pomiędzy częścią „realną” a częścią „boską” na tyle wybiło mnie z rytmu, że jeśli dojdzie do głosowania piórkowego, będę na NIE. Potem dotarło do mnie, że jestem właściwie pewna, że dojdzie do głosowania piórkowego, co oznacza zapewne, że jakaś część mojej podświadomości uważa ten tekst za piórkowy. W związku z tym zaczęłam sobie dumać, czy aby na pewno to rozjechanie pomiędzy fragmentum profanum i fragmentum sacrum jest na tyle drażniące, bym mogła z czystym sumieniem dać NIE.

XD bardzo mnie rozbawił ten wywód, nie ukrywam. No i współczuję. Wolałbym, żeby opko było takim arcydziełem, co żadnych wątpliwości nie pozostawia :P

 

Za pochwałki już dziękowałem i dziękuję teraz. Przygany biorę na klatę :)

 

Raymond jest w tym wszystkim właściwie zbędny, nic nie odpowiada na pytanie dlaczego to akurat on został pomazańcem bożym, dlaczego to akurat on został wybrany, by dźwigać na barkach brzemię pierwszoplanowości.

Wiesz, bo moim pomysłem było wyjście od całkowitego przypadku. Bohater kupuje jakieś barachło na targu, które okazuje się częścią nie relikwii świętego, lecz pradawnego boga Ozyrysa, co nam popycha historię dalej i dalej, aż do finału. Tak to widziałem, trochę absurdalnie, trochę Indiana Jones :P

 

Wyrokiem Anubisa, Strażnika Szal, zasądzam, iż dobre uczynki przeważyły grzechy fmsduvala, otwierając przed nim jedną z dziewięciu bram wiodących do Komnaty Piór. Niniejszym oświadczam, że jestem na TAK.

Dziękuję, nie spodziewałem się absolutnie :) Serio, oczyma wyobraźni widziałem od Ciebie jedynie wielkie, czarne NIE.

 

Geki,

 

Oczywiście ciut mi brak tu do ideału, to jest uważam, że na koniec niepotrzebnie wprowadzasz nowe postacie i wątki, że psuje to dynamizm opowiadania właśnie pod koniec, że lepiej byłoby świetnemu bohaterskiemu trio dłużej pobyć na scenie i mogłeś przebudować część tuż przed zakończeniem tak, aby była krótsza… ale i bez tego opowiadanie świetnie się prezentuje.

Nawet więcej niż ciut, podejrzewam :P Uważam, że na pewno zbędnie dorzuciłem na koniec byka Apisa, który jest potrzebny tylko do tego, żeby zepchnąć Raymonda i króla z wydmy. Jest tam na tyle postaci, że mogłem sobie spokojnie darować.

 

Za resztę dobrych słów wielkie dzięki, jak i za TAKa. No i za betę, oczywiście :)

 

Adamie,

 

wielkie dzięki za wizytę, komentarz i TAKa. Bardzo podoba mi się sposób, w jaki podszedłeś do opowiadania. Ciekawie ujęte i jakże celnie. Cieszę się też, że uznałeś bohatera za finalnie godnego chociaż odrobiny szacunku :)

 

Zan,

 

Nie jest to opowiadanie, które czyta się łatwo, momentami miałem wrażenie, że brnę przez tekst.

Co czytelnik, to opinia. Bądź tu, człowieku, zdrowy :D Ale rozumiem, oczywiście.

 

Nie wiem, dopiero przy wspomnieniach o mordowaniu “heretyków” poczułem, że nie jest bezwolną kukłą popychaną przez każdego, aby fabuła miała na czym się opierać.

A bo on taki miał być właśnie. Już tam się tłumaczyłem wcześniej szeroko i rozlegle, to może nie będę powtarzał (chyba gravel i kronosowi o tym pisałem, jeśli Cię to ciekawi, zerknij). Pokrótce, moją intencją było pokazanie człowieka uzależnionego od cudzej decyzyjności – ojca, dowódcy, Boga, wreszcie Ozyrysa, i niezdolnego do samodzielnego podejmowania jakichkolwiek wiążących kroków. A że świadomość się o niego upomina (wyrzuty sumienia, żal za straconą młodością), to i konsekwencje przykre.

 

Trochę mi zgrzytało połączenie mumii z Hiszpanią XVI wieku, ale jednocześnie miało swój urok, może właśnie na zasadzie niespodzianki i unikalności.

Zastosowałem taki zabieg z pełną świadomością, że to się może nie spodobać. Ale bardzo nie chciałem pisać ani stricte o Egipcie i Egipcjanach, ani o francuskich/brytyjskich odkrywcach z XIX wieku. A że natknąłem się na postać “relikwiofila” Filipa II Habsburga, to poszły konie po betonie :P

 

Długo siedziałem okrakiem nad tym opowiadaniem, nawet uznałem, że gdybym miał w ręku antologię z takim tekstem, pewnie przeczytałbym go na końcu, bo nie wchodzi zbytnio w mój gust. Trzeba jednak próbować patrzeć obiektywnie, a obiektywnie jest to opowiadanie, które zasługuje na miejsce w antologii.

Ja też bym jako ostatnie je przeczytał, nic się nie przejmuj :D Ani nie moje ulubione klimaty (bo to raczej nie dark fantasy), ani nie tematyka (nie lubię Egiptu za specjalnie). Także rozumiem Cię doskonale :)

Tak czy owak, dzięki za docenienie mojej roboty TAKiem!

 

ninedin,

 

liczyłem, nie ukrywam, że rozwiązanie mitologiczne akurat do Ciebie przemówi :)

 

Fabularnie wciągnęło (zupełnie nie zauważyłam, że jest aż takie długie!),

To ogromny komplement. Przy takim długim tekście zawsze jest stres, że czytelnicy pousypiają w połowie.

 

literacko – językowo, stylistycznie, w konstrukcji narratora – bardzo się podobało.

Bardzo mi miło!

 

Doceniam to, jak awanturniczo-przygodową konwencję de facto płaszcza i szpady przełamujesz refleksjami i podejściem do życia bohatera, jak ukazujesz go jako kogoś, kto zawsze żył pod czyjąś kontrolą, popełnił swoją porcję okropieństw, a mimo to zdołał wyhodować w sobie sumienie, ale też to sumienie go dręczy i nie daje żyć.

Super, że to wybrzmiało. Bardzo mi na tym zależało.

 

Dzięki za wizytę. No i TAKA! :)

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

XD bardzo mnie rozbawił ten wywód, nie ukrywam. No i współczuję. Wolałbym, żeby opko było takim arcydziełem, co żadnych wątpliwości nie pozostawia :P

Cieszę się, że mój wywód Cię rozbawił, miał być taki z przymrużeniem oka xD

Tekst piórkowy wcale nie musi być arcydziełem; zresztą nie wierzę w zjawisko arcydzieła, każdy tekst ma jakieś mankamenty. Ale oczywiście szczerze Ci życzę, żeby Twoje kolejne dzieła nie budziły żadnych wątpliwości ;P

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Nie czytałem komentarzy, ale przesuwając w dół dostrzegłem komentarz Osvalda i to, że go to opowiadanie pokonało. I tak jakoś sobie pomyślałem, że zbrodnią na fantastyce jest to, że musiałem aż pięć razy to opowiadanie zaczynać czytać. I niewiele brakowało, by mnie to opowiadanie również pokonało, choć z innych przyczyn: bo zawsze mi coś wypadło, a już po pierwszych scenach wiedziałem, że dobre i nie opłaci się czytać w przerwach czy zrywach.

Trzeba czytać w całości.

Reszta komentarzy mi też tylko mignęła, ale na tyle, by wiedzieć, że i je kiedyś będzie się opłacało przeczytać, bo rezonują z rzeczami, które w głowie mi się jawiły podczas lektury, lub które w tekście wyczułem.

Od początku domyślałem się, że głos mówiący do narratora, to żaden święty, ale na Ozyrysa bym nie wpadł (bardziej moja myśl szła ku któremuś z "duchów nieczystych") i to, że narratorem jest sam boski Anubis – również mnie zaskoczyło. A przecież tyle razy padało "szakalu"! A dopiero po pojawieniu się Neftydy stało się dla mnie jasne, kim jest bohater tej historii.

Choć nie przepadam za mieszaniem różnych mitologii – tu miało to sens i zaciekawiło mnie, jak to rozegrasz.

Historia trzyma w napięciu, toczy się wartko, nie zapominasz jednak odmalować opowiadany świat. Obrazy są żywe, kolorowe, pełne. Podoba mi się też konstrukcja całości, nieliniowa, gdzie przeszłość przeplata się z teraźniejszością by się nią w końcu stać.

Podoba mi się wierność historycznym realiom (co prawda wydaje mi się, że książę Juan de Austria zmarł w wyniku tyfusu lub duru brzusznego a nie rozszarpania gardła, ale to przecież szczegół pewnikiem to ta historia alternatywna właśnie ;-) ), to jak pozwalasz w ten świat widziany okiem Anubisa uwierzyć.

Jak wspomniałem – nie czytałem wcześniejszych komentarzy, nie będę się więc do nich odnosił, mogę tylko krótko napisać, że opowiadanie wywiera na czytelniku spore wrażenie, a najbardziej końcowa scena, której interpretacje mogą być wielorakie. Muszę się zastanowić, która z tych interpretacji mnie najbardziej przekonuje – i to dobrze, bo lubię, gdy utwór zostawia mnie już po ostatnim słowie ze swoistym zadaniem domowym, z lekcją do odrobienia. Gdy słowa wybrzmią, a myśli dalej szybują. Lubię takie otwarte zakończenia – szczególnie, gdy są wykonane dobrze, a Twoje jest sporządzone wręcz z maestrią i pieczołowitością.

 

pozdrawiam,

 

Jim

 

 

PS

Gdy już tę moją skromną opinię wrzucałem coś tam chrupnęło w bitach portalowi, nic się nie wrzuciło, za to mignął mi komentarz gravel. A w nim coś by dzieła nie budziły wątpliwości…

 

Ale przecież wątpliwości – nawet te co do jakości dzieła – są właśnie najlepsze :)

 

entropia nigdy nie maleje

Jim!

 

Od razu mówię – wybacz tę skandaliczną obsuwę, ale tak jak Ty się po 5 razy zbierałeś do skończenia lektury, tak ja do odpowiedzi na komentarz :D Jesteśmy zatem kwita.

 

Od początku domyślałem się, że głos mówiący do narratora, to żaden święty, ale na Ozyrysa bym nie wpadł (bardziej moja myśl szła ku któremuś z "duchów nieczystych")

Chciałem tu trochę pograć tym automatycznym niejako skojarzeniem z Diabłem. Nawet karczmę specjalnie “Rzymska” nazwałem, co by sobie pokpić z karczmy “Rzym”, co to ją pewien Twardowski mimowolnie odwiedził :P

 

i to, że narratorem jest sam boski Anubis – również mnie zaskoczyło. A przecież tyle razy padało "szakalu"!

No i bardzo dobrze. Cóż ja bym za autor był, jakby tak wszyscy wszystko przewidywali od pierwszego słowa :)

 

Historia trzyma w napięciu, toczy się wartko, nie zapominasz jednak odmalować opowiadany świat. Obrazy są żywe, kolorowe, pełne. Podoba mi się też konstrukcja całości, nieliniowa, gdzie przeszłość przeplata się z teraźniejszością by się nią w końcu stać.

Bardzo się cieszę, było to dla mnie szalenie ważne, żeby ani czytelnika nie zanudzić, ani zanadto nie pogubić, ani wreszcie nie zaoferować mu opowiastki, w której po prostu zaliczać będzie kolejne punkty opowieści jak na liście zakupów.

 

Podoba mi się wierność historycznym realiom (co prawda wydaje mi się, że książę Juan de Austria zmarł w wyniku tyfusu lub duru brzusznego a nie rozszarpania gardła, ale to przecież szczegół pewnikiem to ta historia alternatywna właśnie ;-) ), to jak pozwalasz w ten świat widziany okiem Anubisa uwierzyć.

Masz rację z Juanem de Austria, jest też parę małych odchyleń w datach, ale raczej tych mało istotnych dla głównej osi fabularnej (np. Caravaggio wymyślił nazwę Ucho Dionizjusza dopiero w XVII wieku, gdy już wylądował na Sycylii po licznych prawnych perturbacjach).

No, ale w końcu to alt-hist, więc można sobie było nieco pofolgować :)

 

Jak wspomniałem – nie czytałem wcześniejszych komentarzy, nie będę się więc do nich odnosił, mogę tylko krótko napisać, że opowiadanie wywiera na czytelniku spore wrażenie, a najbardziej końcowa scena, której interpretacje mogą być wielorakie. Muszę się zastanowić, która z tych interpretacji mnie najbardziej przekonuje – i to dobrze, bo lubię, gdy utwór zostawia mnie już po ostatnim słowie ze swoistym zadaniem domowym, z lekcją do odrobienia. Gdy słowa wybrzmią, a myśli dalej szybują. Lubię takie otwarte zakończenia – szczególnie, gdy są wykonane dobrze, a Twoje jest sporządzone wręcz z maestrią i pieczołowitością.

Bardzo miło mi to czytać, zwłaszcza że końcówka była dopisywana na etapie bety, gdy panowie betmistrze chórem stwierdzili, że pierwotna zupełnie “nie żre”. Tym bardziej się zatem cieszę, że tak w zasadzie post factum udało mi się z tej historii wyżąć coś robiącego wrażenie i dobrze konkludującego całość :)

 

Wielkie dzięki, Jimie, za wizytę i przemiły komentarz!

"- Zniszczyliśmy coś swoją obecnością - powiedział Bernard - być może czyiś świat." V. Woolf

A mi miło było czytać opowiadanie (choć nie wiem, czy jeszcze do niego wrócę, pewnie nieprędko, bo jednak to całkiem spory kawałek tekstu) jak i Twoją odpowiedź na mój komentarz :)

 

Jeszcze tylko dodam, że gdybym wcześniej zwrócił uwagę na tag “Mumie” (a nie zwróciłem, heh) – to może i bym szybciej wpadł na Ozyrysa i Anubisa :)

 

A i jeszcze jedno – zapomniałem napisać, że podobał mi się sam sposób narracji. 

 

pozdrawiam,

 

Jim

entropia nigdy nie maleje

Witaj, fmsduvalu

Obiecałem, że zajrzę. Czekałem na dogodny moment, by przeczytać za jednym razem, jakby nie patrzeć dość obszerny tekst i od razu napisać opinię, bo nie chciałem, żeby cokolwiek mi uciekło. Stąd zwłoka.

Styl – Z początku trudno mi było się przyzwyczaić, ale z czasem przywykłem i powiem ci, że potrafisz zbudować słowami klimat epoki. To zdecydowanie na plus. Jednak wydaje mi się, że w niektórych miejscach lejesz wodę, dajesz za dużo informacji niekoniecznie potrzebnych mi jako czytelnikowi w danym momencie. I niestety z tego powodu lektura czasami męczyła. 

Rozpoczęcie dla mnie trochę nudne, niczym specjalnie nie chwyciło, podałeś tu w mojej opinii za dużo wszystkiego. I dobra, mamy tu wyjaśnienie, w jakim celu płynie Raymond, a następnie przedstawienie bohaterów, ale nie ma tu za bardzo nic, co by mnie kupiło. Co prawda zaintrygował mnie głos świętego Bakchusego w głowie Raymonda, lecz tyle nie wystarczyło, bym zaangażował się na maksa, pomimo tego początek przeczytałem bez bólu. Jednak rozwój postaci i bardzo powoli ciągnąca się fabuła, która jeszcze nie pozwalała na domysły, ani nie zbudowała odpowiedniego napięcia… Cóż, zaczęło mnie to nudzić.

To znaczy niby była tu tajemnica, ale jej zbyt powolne tempo mi przeszkadzało. Żaden nóż nie wisiał nad bohaterami, za dużo mi jeszcze nie obiecałeś, więc początek w pewnym momencie zaczął się dłużyć. Na szczęście nie przynudzałeś zbyt długo i gdy już zacząłem ziewać, to zaintrygowałeś. 

Spotkanie z Neftydą podbija napięcie. Tu również zrozumiałem cel świętego Bakchusa, ogarnąłem, że jest mocno związany z Egiptem, później nieco spowalniasz akcję (to na plus) i wracasz z kolejnym mocnym elementem. Chodzi mi oczywiście o przesłuchanie Minntiego. Następnie występuje cała sekwencja naprawdę dobrych scen, napięcie wzrasta, a wszystko powoli się wyjaśnia. Zakończenie zasługuje na ogromne brawa z mojej strony, bo uważam, że odwaliłeś przy nim kawał świetnej roboty. Pokazanie Raymonda, jako człowieka, który pomimo tak wielu wydarzeń nadal nie stracił tej drzemiącej w nim cząstki strachu, niepewności, czy aby jego serce naprawdę jest czyste? Ryzykuje wszystko, by się tego dowiedzieć. Jeszcze raz gromkie oklaski. To zdecydowanie świetne, ale to naprawdę świetne zwieńczenie historii postaci, która sama w sobie jest bardzo dobrze wykreowana. 

Raymond to bardzo barwny charakter. Ojciec wkuł mu do głowy własny pogląd i widać, że to przejawia się w zachowania bohatera, na każdym kroku czuć wpływ tych nauk. Spędził naprawdę dużo czasu w więzieniu, bo popełnił czyn, który jak sądził, miał mu zapewnić odkupienie… I to jest kolejny świetny element. Nie stworzyłeś mu schematycznej przeszłości, takiej na siłę mrocznej, tragicznej. Za to pokazałeś go, jako zagubionego, który owszem zrobił wiele złego, ale nie do końca zdawał sobie z tego sprawę. Po prostu wykonywał rozkazy. Dobra wzmianka o dręczących go trupach. Ten fragment podłożył mocny fundament pod motywację do zabicia namiestnika. 

Opowiadanie to dla mnie bardzo powoli rozwijająca się, ale ciekawa Historia, w której występują dobrze nakreśleni bohaterowie i chociaż mam pewne zarzuty, to jednak tekst przeczytałem z dużą przyjemnością. 

Pamiętaj, że to tylko moja subiektywna opinia, do której jak sądzę, mam prawo ;) 

Pozdrawiam. 

 

Sen jest dobry, ale książki są lepsze

Dzień dobry, fmsduvalu. W końcu przychodzę – bo z tego co pamiętam, miałem – choć nieco przymuszony:P

Tekst wypada bardzo dobrze. Mignęło mi, że ktoś utyskiwał na klimat; moim zdaniem wypada on bardzo dobrze, naturalnie i wiarygodnie. Dialogi nie są wybitnie błyskotliwe, ale wypadają naturalnie i w porządku. Stylizacja jest wiarygodna, a dodatkowej wiarygodności dodają jej wplecione elementy światotwórcze i nawiązania do rzeczywistych miejsc i wydarzeń historycznych.

Do wykonania fabuły też ciężko się przyczepić. Wiesz o czym chcesz pisać i sprawnie splatasz wszystkie wątki (ratowania króla, przeszłości Raymonda, intrygi świętego Backhusa). W zasadzie cały czas dbasz również o podtrzymanie napięcia i kolejne wydarzenia płyną naturalnie od jednego, do następnego.

Jak w każdym tekście da się znaleźć też coś, co nie pasuje. To, że plan świętego Backhusa ma drugie dno jest bardzo czytelne – choć i chyba nie było Twoim celem to ukrywać, skoro w pewnym momencie sam stwierdzasz to dość jasno. Nieco rozczarowująca wydaje mi się również końcówka, bo z momentem ożywienia Ozyrysa rozpływa się całe napięcie – co jest o tyle niefortunne, że skoro jego ożywienie jest dość czytelne, to oczekiwałbym, że coś innego będzie służyło jego rozładowaniu. Ewentualnie jakiegoś twista:P A zamiast tego dostajemy tylko rozliczenie króla, nieco surrealistyczne błąkanie się na wydmach i osąd głównego bohatera. Generalnie więc niby to domyka całość, ale w porównaniu do reszty tekstu wypada nieco blado.

Poza tym sam wątek rozliczenia się Raymonda z własnym sumieniem jest w porządku, planujesz je z rozmysłem, ale czuć, że dałoby się znaleźć tu miejsce do zrobienia czegoś więcej.

Niemniej opowiadanie wypada bardzo dobrze i faktycznie wydaje się lepsze, niż Mglistowie – choć nie powiedziałbym, że jest to całkowity nokaut.

Слава Україні!

Hej, Fmsduval.

Gdy przeczytałem opowiadanie, najpierw wszedłem na Twój profil zobaczyć, co publikowałeś wcześniej, takie powyższe jest dobre. A tu niespodzianka, widzę, że zrobiłem rajd po Twoich opowiadaniach jakiś rok temu.

Zerknąłem sobie na komentarze i szybko wszystko sobie przypomniałem. No, ujarzmiłeś swoje zapędy, aż jestem zaskoczony, że tak szybko i dobrze. Na ogół ludzie utalentowani nie zmieniają swoich nawyków i piszą w zbyt trudny i niezrozumiały sposób dla przeciętnego czytelnika. Nie wiem, co miało wpływ na Ciebie, ale to świetne opowiadanie. Nie mam się do czego przyczepić. Może trochę początek zbyt wolno się rozwija. Gdzieś po kilku akapitach zastanawiałem się, czy nie porzucić lektury, ale właśnie wtedy rozpędziłeś się i czytałem już z zainteresowaniem do końca.

Ciekawy bohater, a jego związek z bóstwem i sposób, w jaki to opisujesz, zdecydowanie dodaje kolorytu opowieści. Dobry język, wiarygodnie brzmiące dialogi, fajna scenografia, godni głównemu bohaterowie drugoplanowi, zarówno Jose jak i Francisco. Po prostu dobrze dopracowany tekst, i to na 76 tysięcy znaków. Oby tak dalej. Świetna robota.

Pozdrawiam serdecznie.

 

 

Cześć!

To ja zacznę od końca, bo jest to przykład otwartego zakończenia, jakie chciałoby się czytać częściej. Jednocześnie zamykasz wszystkie podjęte wątki i zostawiasz czytelnikowi pole do własnej interpretacji – zgrabnie rozegrane.

Jeśli chodzi o całe opowiadanie, dobrze się je czytało. Fabuła intrygowała od początku, choć akcja moim zdaniem powinna się nieco szybko rozkręcać. Najciekawsze w całej historii był dla mnie wątek świętego-nieświętego, który przemawiał do narratora. Dobrze złapałam haczyk i czekałam na rozwiązanie zagadki, a ono również okazało się satysfakcjonujące oraz odpowiednio podbudowane. Fajnym rozwiązaniem było też to, że patron przemawiał na głos, a dialogi miały odzwierciedlenie w rzeczywistości i ludzie zwracali na nie uwagę. Ot, dodatkowa trudność, a więc i urozmaicenie.

Bohaterowie, poza narratorem, nie byli jacyś bardzo szczególni, ale też to nie oni ciągną tekst. Nadałeś im charaktery, które było widać i po których dało się przewidywać jakieś zestawy zachowań. A sam motyw wiary, zróżnicowany i dobrze rozegrany, też bardzo do tej układanki pasował.

Tak że dzięki za dobry tekst, miła lektura! :D

Ponoć robię tu za moderację, więc w razie potrzeby - pisz śmiało. Nie gryzę, najwyżej napuszczę na Ciebie Lucyfera, choć Księżniczki należy bać się bardziej.

Nowa Fantastyka