- Opowiadanie: JPolsky - Oczy Maxa

Oczy Maxa

Witam,

 

Przygodowe, geograficzne, opowiadanie grozy, w pierwszoosobowej narracji. Zdaję sobie sprawę, że liczba znaków nieco odstrasza:)

 

Wielkie dzięki dla Ambush i bruce za betę.

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Biblioteka:

Użytkownicy IV

Oceny

Oczy Maxa

Samolot tanich linii lotniczych „Easy-Flight” zataczał w powietrzu półokrąg, co oznaczało, że zaraz wylądujemy na międzynarodowym lotnisku w Marrakeszu. Przytuliłem się do szyby i korzystając z niemal bezchmurnego oraz idealnie przejrzystego tego ranka nieba, podziwiałem oddalone od nas o kilkadziesiąt kilometrów, majestatyczne góry Atlas. Pierre, który siedział bezpośrednio obok mnie, zamilkł na chwilę, spojrzał w okno i dołączył się do niemego kontemplowania tego fascynującego widoku. Max, usadowiony na skrajnym fotelu, sąsiadującym z przejściem pomiędzy przednią a tylną częścią samolotu, drzemał jeszcze w najlepsze. Jak na totalnego amatora, niezaznajomionego z wymagającym, górskim trekkingiem, od samego początku wycieczki był wyjątkowo spokojny i zrelaksowany.

– Uff… Wygląda groźnie. Czy my chcemy dostać się na sam szczyt? – zapytał czysto retorycznie Pierre, kiwając głową z podziwem.

– Tak. Chcemy i zrobimy to – odpowiedziałem mimo wszystko.

Zabraliśmy bagaże zaraz po tym, jak maszyna przestała kołować i stanęła w miejscu. Zależało mi, aby możliwie szybko znaleźć się przy drzwiach wyjściowych samolotu. Dzięki temu zabiegowi istniała duża szansa, że jako jedni z pierwszych znajdziemy się w miejscu kontroli paszportowej i tym samym unikniemy stania w długiej kolejce.

– Dziękuję i życzę udanego pobytu – pożegnała mnie urocza stewardessa. Słyszałem to już nie pierwszy raz i przyznać musiałem, że wersja nieudana nawet nie wchodziła w grę.

Pomimo opieszałości marokańskich celników, którzy zazwyczaj powolnie i pedantycznie wykonują swoje obowiązki służbowe, w miarę szybko udało nam się przebrnąć przez niezbędne procedury wjazdowe.

Harmonogram wycieczki był jasno nakreślony, napięty i nie pozostawiał miejsca na jakiekolwiek opóźnienia. Daliśmy sobie trzy dni na zdobycie Jebel Toubkal, najwyższego szczytu Atlasu Wysokiego, wznoszącego się na ponad cztery tysiące metrów powyżej poziomu morza. Start wędrówki znajdował się we wsi Imlil, położonej trzydzieści kilometrów od Marrakeszu. Stamtąd mieliśmy zamiar przedostać się do schroniska „Refuge Toubkal Les Mouflons”, usytuowanego u wejścia na końcowy odcinek szlaku, prowadzącego na szczyt. Potem był już tylko pierwszy nocleg w schronisku, zdobycie góry, drugi nocleg i powrót do miasta.

Pierwszą rzeczą, jaką mieliśmy zatem do zrobienia, to poszukanie transportu i przemieszczenie się na początek pieszego szlaku. Najlepszym wyborem była w tym przypadku taksówka. Zanim na dobre zacząłem zastanawiać się, gdzie skierować swoje pierwsze kroki po wydostaniu się z lotniska, zostałem złapany za rękę przez obcego mężczyznę, który uśmiechając się szeroko, przemówił łamaną angielszczyzną:

– Hello my friend! You need taxi?

Negocjacja ceny, typowa dla krajów arabskich, tym razem poszła dość łatwo i za nader korzystną kwotę, równą około pięćdziesięciu euro, uzgodniliśmy przejazd do Imlil. Po chwili byliśmy już wygodnie usadowieni w ponad czterdziestoletnim mercedesie, zwanym popularnie „beczką” i ruszyliśmy w stronę gór. Muszę przyznać, że osobliwa to chwila, kiedy jadąc równą jak stół asfaltową drogą, wśród rozświetlonych blaskiem popołudniowego słońca palm i drzew cytrusowych, widzimy na horyzoncie groźne i ośnieżone wierzchołki gór, tak bliskich, ale równocześnie wznoszących się do chmur.

Gadatliwy Pierre prowadził niełatwą do zrozumienia konwersację z taksówkarzem. Przyłączając się do niej sporadycznie, podziwiałem widoki zza przedniej szyby samochodu, a Max wciąż pozostawał milczący oraz zdystansowany, co zapewne tłumaczyła w połowie niemiecka krew, która krążyła w jego żyłach.

Po upływie niecałej godziny zjechaliśmy z głównej drogi i zaczęliśmy ostro piąć się w górę, a to oznaczało, że powoli zbliżamy się do Imlil. Kierowca wysadził nas w centrum miejscowości, grzecznie podziękował i życzył udanej eskapady.

Jednomyślnie postanowiliśmy, że nadszedł czas, aby się posilić. Weszliśmy do niewielkiej knajpy i uraczyliśmy się lokalnym przysmakiem. Był to tadżin, czyli mięso gotowane w specjalnym, glinianym naczyniu, podawane wraz z warzywami i mnóstwem przypraw. Po uczcie wydaliśmy jeszcze trochę dirhamów w malutkim sklepiku z artykułami spożywczymi i uzbrojeni we wszystko, co nam było potrzebne, przystąpiliśmy do wdrapywania się na górę. Trasa nie należała do ekstremalnie trudnych technicznie i normalnym, niezbyt szybkim tempem potrzebowalibyśmy około dwóch i pół do trzech godzin na jej pokonanie. Nie forsowaliśmy się jednak zbyt mocno na początkowym etapie, gdyż mijaliśmy pełno charakterystycznych straganów oraz budek z różnymi bibelotami, a ich właściciele co chwilę nas zaczepiali, zachęcając do zapoznania się z oferowanymi produktami i zakupu.

– My friend… mon ami… – krzyczeli w naszym kierunku, bo w końcu jak trzeba coś sprzedać, to można być poliglotą.

Pozostawałem niewzruszony na te zaczepki, ponieważ nie pierwszy raz odwiedzałem któryś z krajów Maghrebu i nie potrzebowałem już tego typu pamiątek. Rozważałem co najwyżej zakup owoców czy przypraw podczas drogi powrotnej. Pierre oczywiście wdawał się w dyskusje i negocjacje z miejscowymi sprzedawcami, natomiast Max jak zwykle mówił niewiele i przyglądał się wszystkiemu bez większych emocji.

Gdy opuszczaliśmy lotnisko w Marrakeszu było około dwudziestu stopni Celsjusza, ale kiedy znaleźliśmy się już na dzikim i niezamieszkanym terenie oraz pokonaliśmy barierę dwóch i pół tysiąca metrów nad poziomem morza, odczuliśmy znaczny spadek temperatury. Słupek rtęci na tej wysokości oscylował zapewne gdzieś w okolicach zera. Na szczycie Jebel Toubkal o tej porze roku należało spodziewać się jeszcze chłodniejszego powietrza, jak i również grubej warstwy śniegu. Miałem pewność, że byliśmy na to stosownie przygotowani. W trakcie wędrówki ubieraliśmy kolejne części zimowego odzienia, a w dalszej kolejności pomocne miały okazać się kijki i raki śnieżne. Oczywiście o zasięgu jakiejkolwiek sieci telefonicznej mogliśmy już tylko pomarzyć.

– No i jak panowie myślicie? Wrócimy z tarczą czy na tarczy? – zapytał nieco ironicznie Pierre. Dobry humor nie opuszczał go prawie nigdy.

– Wiele zależy od tego, jaka będzie jutro pogoda – wymamrotałem pod nosem, jednak na tyle głośno, że słowa te dotarły do wszystkich.

Pierre uśmiechnął się szeroko, a Max, którego wciąż znałem jeszcze słabo, spojrzał na mnie z tą charakterystyczną, wyrażającą obojętność miną. Czułem na sobie również jego przenikliwy i nieco hipnotyzujący wzrok. Było w tych oczach coś dziwnego, nieodgadnionego. Zauważyłem to zresztą już we Francji, kiedy zapoznawaliśmy się za pośrednictwem Pierre’a.

Później, gdy słońce schowało się za horyzontem, nasze wspólne dyskusje stały się bardziej ożywione, a i Max pozwolił sobie na uchylenie niektórych tajemnic z życia prywatnego. W gruncie rzeczy nie różnił się wiele od innych, europejskich trzydziestokilkulatków. Należał do tej grupy ludzi, którzy chociaż sprawiali wrażenie chłodnych i zdystansowanych, odznaczali się wysokim poczuciem sprawiedliwości, uczciwości oraz głęboko wpojonymi zasadami moralnymi. Tym samym, po bliższym poznaniu wzbudził u mnie sporą sympatię.

Śnieg zalegał na wąskiej, skalnej ścieżce, prowadzącej nad doliną rzeki Mizane, a wiatr znacznie przybrał na sile. Oświetlaliśmy szlak latarkami czołowymi, po tym jak zapadł zmrok. Oddychało się nam również coraz ciężej. Dyskomfort ten spowodowany był zmęczeniem oraz rozrzedzonym, górskim powietrzem. Mniej więcej po około trzech godzinach od rozpoczęcia wspinaczki, ujrzałem w oddali jasne, punktowe, żółte światła, co było sygnałem, że zbliżamy się do schroniska „Les Mouflons”.

Zmęczeni oraz trochę przemarznięci, wparowaliśmy do środka raptownie i wzbudziliśmy chwilowe zainteresowanie kilku przebywających w pomieszczeniu ogólnym gości. Gospodarz schroniska, pół Francuz, pół Marokańczyk zapoznał się z naszymi dokumentami oraz referencjami, po czym ulokował nas w jednym z pomieszczeń sypialnych. Ze względu na późną godzinę, nie można było już zamówić nic ciepłego do jedzenia. Alkohol, w przeciwieństwie do schronisk europejskich, również nie wchodził w grę, co oczywiście napawało smutkiem Pierre’a.

Pierwsza noc na tak dużych wysokościach, zwana popularnie „aklimatyzacyjną”, zazwyczaj nie należy do łatwych, a już zwłaszcza dla okazyjnych i niewprawionych dostatecznie miłośników wysokogórskich wspinaczek. Zasnąłem jednak szybko, co wynikało zapewne ze zmęczenia i świadomości trudów, jakie czekają nas następnego dnia. Obudziłem się tylko raz, w środku nocy, ale po chwili znowu zapadłem w głęboki sen.

 

*

 

Pierre i Max raczej nie zapamiętają dobrze pierwszej nocy w Atlasie Wysokim. Ich niewyspane i zmęczone twarze wyrażały więcej, niż cokolwiek innego, co mogliby powiedzieć.

– Ktoś tu chyba nie spał za dobrze? – zapytałem chłopaków, pół żartem, pół serio.

– Ech… wypoczniemy po powrocie – odburknął Pierre.

Zjedliśmy posiłek i energicznie spakowaliśmy niezbędny ekwipunek. Jak najszybciej chcieliśmy znaleźć się na szlaku. Pomogła nam również mocna, świeżo palona kawa. Po jej wypiciu chłopaki od razu nabrali wigoru i wyglądali całkiem rześko. Pogoda niestety nie napawała optymizmem. Było bardzo wietrznie, dość pochmurno, a w okolicach szczytu znajdowała się grubsza niż zwykle o tej porze roku warstwa pokrywy śnieżnej. Opiekun schroniska, mieszanką języka arabskiego i francuskiego, namawiał nas do rezygnacji z podejścia i ostrzegał przed możliwym pogorszeniem się warunków pogodowych w ciągu następnych kilku godzin. Zauważyliśmy również, że żadna z osób przebywających w tym czasie w budynku, nie zdecydowała się na jego opuszczenie. Wyjątkiem była dwójka anglojęzycznych turystów, która zrobiła to bardzo wczesnym rankiem, a przynajmniej tak wynikało z relacji pracowników schroniska.

Ambicja przemieszana z głupotą mają jednak to do siebie, iż znacznie osłabiają zdrowy rozsądek. Ponadto należałem do ludzi opartych, którzy nie lubią rezygnować z raz podjętych decyzji. Udało mi się namówić moich towarzyszy na podjęcie próby zdobycia szczytu, pomimo ich początkowego oporu. Zaproponowałem alternatywną opcję powrotu do schroniska, gdy tylko warunki pogodowe obniżą poczucie komfortu do zera u któregokolwiek z nas.

W ten sposób, chwilę przed dziewiątą rano opuściliśmy bezpieczny azyl, rozpoczynając wędrówkę ośnieżonym i ledwo widocznym szlakiem, na znajdujący się prawie tysiąc metrów wyżej Jebel Toubkal.

Budynek schroniska od celu dzieliło mniej więcej trzy i pół kilometra. Trasa była jednak stosunkowo łatwa. Wprawnym piechurom pokonanie tej odległości powinno zająć jakieś półtorej godziny, a przy uwzględnieniu nieciekawej pogody, czyli porywistego wiatru i śniegu po kolana, maksymalnie dwie godziny.

Kiedy znaleźliśmy się na szlaku, napotykaliśmy jednak coraz większe trudności i szybko zdałem sobie sprawę, że zdobycie szczytu zajmie nam dużo więcej czasu. Było bardzo zimno, a ponadto chwilami po prostu zdmuchiwało nas ze stoku. Słaba widoczność i padający śnieg dezorientowały w terenie, przez co często zastanawialiśmy się, gdzie dokładnie pójść. Na domiar złego Max sprawiał wrażenie człowieka walczącego z bólem. Przypatrywałem mu się uważnie i zauważyłem, że delikatnie utyka na jedną nogę. Mimo tych przeciwności dzielnie parliśmy do przodu, nie chcąc stracić okazji na zdobycie tego afrykańskiego czterotysięcznika. Trzech postawnych facetów po trzydziestce tak łatwo przecież poddać się mogło…

– Dalej, dalej panowie! Przecież to tylko mała górka… – Pierre przywłaszczył sobie rolę lidera zespołu. Prowadził, motywował i wypowiadał tego typu bon moty co pewien czas.

Mniej więcej po pokonaniu dwóch kilometrów, napotkaliśmy maszerujące w odwrotnym kierunku dwie osoby. Jak się okazało, byli to Brytyjczycy, którzy kilka godzin wcześniej wyszli ze schroniska. Wyspiarze przywitali się z nami i ostrzegli o stopniowym pogarszaniu się pogody na górze.

Nic nie mogło jednak osłabić naszej pewności siebie, kiedy wierzchołek wniesienia był tak blisko. Ani szalejąca wichura, ani mróz, ani śnieg po kolana.

Kilkanaście minut przed południem znaleźliśmy się na Toubkalu. Uściskałem się serdecznie z kompanami, składając i odbierając gratulacje zwrotne. W tych warunkach, podziwianie widoków lub próby ich utrwalenia za pomocą aparatu czy telefonu, były bezcelowe. Pozostało nam wykonanie kilku wspólnych, marnej jakości fotografii dla upamiętnienia naszego „wyczynu”. Przenikający chłód, gęsta mgła i wciąż padający śnieg zmusiły nas do podjęcia decyzji o zejściu ze szczytu.

I niemal dokładnie w tym momencie, w którym pokonywaliśmy pierwsze metry prowadzące w dół, stała się rzecz dziwna. Wielkie, ciemne chmury zawisły nad Toubkalem, ograniczając naszą widoczność do ledwie kilku metrów.

Dźwięki rozszalałej przyrody zagłuszały mnie za każdym razem, gdy cokolwiek chciałem powiedzieć Pierre’owi lub Max’owi, więc od tej pory komunikowaliśmy się z najwyższym trudem. Schodziliśmy jeden za drugim, dzięki czemu mogliśmy utrzymywać kontakt wzrokowy. Z racji największego doświadczenia, szedłem na czele. Max bagatelizował swoją kontuzję i upierał się, że nie czuje bólu. Nie widziałem zatem nic złego w tym, iż podąża jako ostatni i nie odniosłem wrażenia, aby opóźniał nasz powrót. Poruszaliśmy się bardzo wolno, ostrożnie stawiając każdy krok. Przy tak fatalnej pogodzie o wypadek nie było trudno. Uszliśmy kilkaset metrów od szczytu, kiedy to z ledwością dotarł do mnie krzyk Pierre’a:

– Bernard zaczekaj! Nie ma Maxa! Max zniknął!

– Jak to zniknął? – Podszedłem do Pierre’a, spojrzałem na niego ze zdziwieniem, a potem zacząłem rozglądać się dookoła.

Zamurowani, staliśmy tak przez dobre kilkadziesiąt sekund, wpatrując się w szarą przestrzeń i czekaliśmy ze zniecierpliwieniem, aż nadejdzie Max. Ten jednak nie nachodził.

– Max, Max! – wykrzyknąłem, lecz nie odpowiedziało nawet echo. Czułem, że dopiero teraz zaczęły się prawdziwe kłopoty.

Podeszliśmy nieco wyżej. Okazało się, że nasze wcześniejsze ślady były już ledwo widoczne. Wciąż nie mogliśmy zlokalizować Maxa. Sytuacja stała się ekstremalnie poważna i nie było chwili do stracenia. Jeśli Max stracił równowagę, poślizgnął się, lub osunął gdzieś niżej, to zapewne miał problem z poruszaniem się i zagrażało mu wychłodzenie organizmu.

– Pierre, jeden z nas musi udać się do schroniska po pomoc. Drugi będzie szukał dalej i oczekiwał na posiłki – zakomunikowałem, mimo że nie miałem żadnego przekonania co do słuszności tego planu.

– Jasne Bernard, masz rację. Losujemy? – zaproponował Pierre.

– Nie, nie ma takiej potrzeby. Ja zostanę – chciałem jednoznacznie rozstrzygnąć sprawę.

– Jeśli uważasz, że nic ci nie grozi Bernard… – Pierre zawahał się, ale nie zaprotestował.

Przybiliśmy sobie soczystą „piątkę” i po chwili widziałem go już znikającego w oddali. Był doświadczony oraz wygadany, więc nie miałem wątpliwości, że bez problemu trafi do naszej noclegowej bazy, a potem poruszy niebo i ziemię, aby przyprowadzić tu kogoś z pomocą. Obróciłem się tymczasem w przeciwnym kierunku i zastanawiałem, gdzie szukać Maxa.

„Max, gdzie jesteś do cholery?” – Powtarzałem sobie w myślach.

Warunki pogodowe jak na złość stawały się coraz gorsze. Było przeraźliwie zimno, a hulający wiatr i padający śnieg nie dawały za wygraną. Mimo to, raz po raz, schodząc z ledwo dostrzegalnego szlaku, próbowałem trafić na jakiś trop. Nic jednak nie wskórałem i po dłuższym czasie zorientowałem się, że w ten bezowocny sposób straciłem dwie godziny.

Zrezygnowany, wyziębiony, zacząłem ponownie schodzić w dół. Doszedłem do wniosku, że lepiej wyjść naprzeciw Pierre’owi i jego ewentualnym kompanom. Sam już nic nie mogłem zdziałać. Wtedy uzmysłowiłem sobie… że żadna pomoc nie nadejdzie, bo któż miałby zgodzić się na taką szaleńczą akcję! W schronisku był tylko gospodarz, dwójka pomocników na etacie i kilku gości, którzy zgodnie z tym, co podopowiadał im rozsądek, nie wychylili tego dnia nosa z budynku. Służby ratownicze, poinformowane o zaistniałej sytuacji, mogły dotrzeć do tego miejsca dopiero następnego dnia i to przy założeniu, że pogoda poprawiłaby się na lepsze.

„Czy nie robiliśmy tego na własne życzenie i na własną odpowiedzialność? Czy sami nie powinniśmy ponosić konsekwencji naszych decyzji?” – Usprawiedliwiałem się sam przed sobą.

Kiedy tak rozmyślałem, moją uwagę przykuł pewien wyróżniający się z otoczenia fragment krajobrazu. Zauważyłem to dokładnie w chwili, w której zupełnie przypadkowo wychyliłem głowę przez lewe ramię. Podszedłem bliżej i byłem już niemal pewny, że na załamaniu stoku, nieopodal ledwo widocznej półki skalnej leżała ludzka postać!

– Max! Max! – wydarłem się najgłośniej, jak potrafiłem i zacząłem biec.

Kilka sekund później padłem na kolana i chwyciłem kolegę leżącego plecami do góry. Obróciłem Maxa na drugą stronę… i wtedy serce skoczyło mi do gardła, a przez ciało przeszedł zimny dreszcz…

 

**

 

Twarz Maxa, wykrzywiona grymasem bólu, była blada i zimna jak lód. Otwarte oczy nie poruszały się i pozostawały zupełnie martwe. Z Maxa uszło już życie, ale widok ten chociaż napawał mnie smutkiem i bólem, nie wstrząsnąłby mną tak bardzo, gdyby nie coś jeszcze… Przeraziłem się, gdy zauważyłem, że jego lewa noga oraz lewa ręka zostały… rozszarpane, niemal odgryzione, najprawdopodobniej przez jakieś wielkie i silne zwierzę!

Max nie umarł z wychłodzenia organizmu, ale z wykrwawienia, po tym gdy coś, czego nie potrafię sobie nawet wyobrazić, zaatakowało go z przyczajenia i urządziło ucztę. Nie mógł to być wygłodniały niedźwiedź, bo o ile było mi wiadomo, tych nie można spotkać na górskich obszarach Maroka. Nic nie przychodziło mi do głowy…

Zszokowany, podniosłem się resztkami sił i patrzyłem na martwego kolegę, stojąc w bezruchu przez jakiś czas. Przypomniała mi się wtedy historia dwóch francuskich turystek, zamordowanych w tych okolicach przez nieznanych sprawców parę lat wcześniej, o której przeczytałem przed wylotem do Maroka. Niewiele mogła ona mieć wspólnego z tym, co spotkało Maxa, ponieważ tamto zdarzenie było zwykłym zabójstwem na tle rabunkowym i seksualnym. Tymczasem spore fragmenty ciała mojego kolegi zostały po prostu zjedzone i raczej nie byli to inni bandyci, przejawiający dla odmiany kanibalistyczne zapędy.

„Czy to tylko sen i zaraz się obudzę?” – W głowie zadawałem sobie różne pytania.

Dopiero po kilku minutach dotarło do mnie, że to co stało się z Maxem, może przytrafić się również mi i chyba po raz pierwszy tego dnia, lęk oraz troska o własną osobę zaczęły dominować.

– Muszę już iść, muszę już iść… – takie słowa powtarzałem sobie po cichu, aby przymusić się do marszu.

Pomimo strachu i okropnego widoku zwłok kolegi, który wrył mi się w głowę, stawiałem kolejne kroki w dół stoku. Minęło już kilka godzin odkąd zdobywaliśmy szczyt i powoli zapadał zmrok. Postępujące ciemności potęgowane były przez duże zachmurzenie i śnieżną zamieć. Przypomniałem sobie o latarce czołowej, którą zawsze nosiłem w plecaku. Wyjąłem sprzęt, założyłem go na głowę i odtąd widoczność była już nieco lepsza.

W pewnej chwili odniosłem wrażenie, że wraz z gwizdem wiatru, do moich uszu dotarł głośny ryk. Zignorowałem to zupełnie i przyjąłem, że się przesłyszałem, ewentualnie strach wraz z wybujałą od nadmiaru niechcianych wrażeń wyobraźnią, odpowiedzialne są wspólnie za te omamy słuchowe. Zrobiłem kilka następnych kroków, kiedy donośny ryk powtórzył się, a ja upadłem na śnieg, wiedząc już doskonale, że słuch mnie nie zawodzi…

Leżąc, uniosłem głowę i próbowałem zlokalizować miejsce, z którego dochodziły te przerażające dźwięki. Moją uwagę przykuł ruch na skalnej półce, w odległości dwudziestu, dwudziestu kilku metrów. Skalna wychodnia kontrastowała znacznie z otoczeniem, z powodu niewielkiej ilości zalegającego na niej śniegu. Wytężyłem zmęczony wzrok i w półmroku dostrzegłem wpatrujące się we mnie zwierzę o masywnej i silnej sylwetce!

„Co to jest do cholery?” – Pomyślałem przerażony.

Nieznany mi okaz, jakby na życzenie, poruszył się, dzięki czemu miałem już pewność, że widzę ogromnej wielkości afrykańskiego lwa. Nie był to jednak taki zwyczajny lew, jakiego niegdyś miałem okazję oglądać w zoo, w Paryżu. Wydawał się większy, posiadał czarną, długą do samej ziemi grzywę, a ostre rysy pyska oraz błyszczące oczy nadawały mu przerażający wygląd.

Bestia usiadła na skraju skalnej szczeliny, wspierając się wyciągniętymi do przodu, przednimi łapami i obserwowała mnie… Mój oddech przyspieszył, a ciało sparaliżowane było strachem!

„Jak w takiej sytuacji pomyśleć na chłodno? Jeśli wstanę i zacznę wycofywać się pospiesznie, okażę słabość, a zwierzę dogoni mnie i rozszarpie na kawałki. Jeśli będę leżał zbyt długo, umrę z wyziębienia. Co mam robić?” – Zastanawiałem się.

Jedynym rozsądnym wyjściem było powolne cofanie się. Delikatnymi, wręcz niedostrzegalnymi ruchami rąk i nóg, czołgałem się do tyłu, brodząc po szyję w gęstym śniegu. Sylwetka drapieżnika zamazywała się i zlewała z otoczeniem. Przepełzłem tak kilkadziesiąt metrów, po czym pełen napięcia oraz lęku wstałem i pewniejszym krokiem wycofywałem się z powrotem na szlak… Nie słyszałem za sobą żadnego dźwięku oprócz świszczącego wiatru… Nie czułem żadnego innego oddechu poza swoim… Zaczynałem wierzyć, że zwierzę odpuściło i uda mi się wrócić w jednym kawałku do schroniska.

Zdążyłem nieco przyspieszyć, kiedy głośny ryk, donośniejszy od tych wcześniejszych, przeszył przestrzeń… Spanikowałem! Rzuciłem się do ucieczki w dół stoku! Od czasu do czasu oglądałem się za siebie, aby upewnić się czy on nie jest tuż za mną… Nic jednak nie dostrzegałem i zatrzymałem się po pokonaniu kilkuset metrów, gdy zabrakło mi sił i tchu…

Odpocząłem zaledwie chwilę i ponownie zacząłem przedzierać się przez szlak. Pokonałem w ten sposób mniej więcej połowę dystansu dzielącego szczyt Toubkal a schronisko. Na szczęście im niżej się znajdowałem, tym szlak stawał się lepiej widoczny, a ślady przechodzącego tędy wcześniej Pierre’a nie zatarły się całkowicie. Nic nie wskazywało również na to, aby ogromny lew gonił mnie.

– Odpuścił? Tak, chyba tak! – powiedziałem na głos.

Ostatnie półtora kilometra pokonałem marszowym krokiem, pogrążony w całkowitych ciemnościach, ale z niezawodną latarką czołową na głowie. Szedłem tak długo, aż na tle świateł zapalonych we wnętrzu schroniska „Les Mouflons” dostrzegłem stojącego przed drzwiami Pierre’a, który nerwowo palił papierosa.

– Pierre, Pierre! – krzyczałem do przyjaciela. Ze względu na okoliczności, nie było w tym wybuchu radości… ale naprawdę ucieszyłem się na widok tego żartownisia.

 

***

 

– Bernard, jesteś! Tak bardzo się martwiłem. Namawiałem ludzi, żeby pomogli w poszukiwaniach, ale nikt nie odważył się wyjść. Potem stwierdziłem, że skoro pogoda cały czas się pogarsza, mój samotny powrót na szlak przyniesie więcej problemów niż korzyści i dlatego postanowiłem zaczekać, aż wrócicie… lub wrócisz – tłumaczył nerwowo Pierre, odrzucając za siebie niedopałek papierosa.

– Dobrze zrobiłeś Pierre – westchnąłem.

– Max, a co z Maxem? – zapytał zniecierpliwiony.

– Max… Max nie żyje. To zwierzę dopadło go i pożarło – ledwo zdołałem wydusić.

– Nie żyje? Pożarło? Co… co go pożarło? – dopytywał przerażony przyjaciel.

Zrozumiałem wtedy, że to nie jest dobry moment na opowiadanie mu o wszystkim, co spotkało mnie na górze. Pomyśli, że oszalałem ze zdenerwowania i w nic nie uwierzy.

– Pierre, chodźmy do środka. Zaraz wszystko ci wytłumaczę – odparłem i chwytając kolegę za rękę poprowadziłem nas ku drzwiom wejściowym do schroniska.

Poczułem ulgę, gdy tylko znalazłem się wewnątrz ogrzewanego budynku, po tym jak kilka wcześniejszych godzin spędziłem na mrozie i porywistym wietrze. Pierre, do spółki z gospodarzem, zorganizował dla mnie ciepły posiłek. Nie naciskał mocno, abym od razu udzielił mu wyjaśnień. Zrozumiał, że potrzebuję czasu na ochłonięcie. Rzeczywiście musiałem chwilę odpocząć, zanim cokolwiek z siebie wydusiłem. W końcu jednak pozbierałem się i przeszedłem do streszczenia wydarzeń z ostatnich kilku godzin. Przy stoliku wraz ze mną siedział Pierre, pół marokański, pół francuski opiekun schroniska oraz jego pomocnik. W pomieszczeniu znajdowało się również kilkoro innych turystów, którzy momentalnie zamilkli w oczekiwaniu na to, co mam do powiedzenia.

Opowiedziałem wszystko ze szczegółami. Nikt ze zgromadzonych nie przerywał mi, czasami tylko ktoś zrobił dziwną minę, wyrażającą niedowierzanie. Spojrzałem na Pierre’a, który jako jedyny próbował w międzyczasie o coś dopytywać i wiedziałem, że chociaż nie kwestionował faktu, iż widziałem martwego Maxa, to na pewno nie uwierzył w zwierzę przypominające lwa. Pomyślał zapewne, że to halucynacje, które są skutkiem rozstrojenia nerwowego i zbyt długiego przebywania w ekstremalnych warunkach pogodowych.

– Dobrze się czujesz Barnard? Może chcesz się położyć? – zapytał.

– Nie! Wszystko w porządku… Tak mi się przynajmniej wydaje – odrzekłem.

Doświadczony życiem gospodarz przyjął bystry wyraz twarzy i opuszczając powieki do połowy, przysłuchiwał się z uwagą, ale nic nie powiedział. Młody pomocnik nie spuszczał ze mnie wzroku nawet na chwilę, a pod koniec opowieści westchnął głęboko i wydukał słowa, których w tamtym momencie zupełnie nie rozumiałem:

– „Barbary”… „berberian” – usłyszałem, a wtedy znacznie starszy od nas wszystkich opiekun trącił upominająco łokciem swojego podopiecznego.

Nastał wieczór, a trudy całego dnia dały o sobie znać. Poczułem ogromne zmęczenie, gdy tylko napięcie nerwowe trochę opadło. Ustaliliśmy ostatecznie, że nazajutrz, jeśli pogoda się poprawi, wraz z Pierre’em i wezwanymi przez nadzorującego schronisko służbami ratowniczymi, udamy się ponownie w okolice szczytu, aby odnaleźć i sprowadzić zwłoki Maxa. Długo próbowałem zasnąć. Wielokrotnie rozpamiętywałem i analizowałem wydarzenia z minionego dnia. Udało się dopiero po kilku godzinach, ale był to sen płytki i bardzo krótki.

 

Rano zostałem zwleczony z łóżka przez Pierre’a. Przeprosił mnie za tą przymusową pobudkę oraz oznajmił, że w schronisku czeka dwóch mężczyzn, którymi byli przedstawiciele marokańskich górskich służb ratowniczych. Wezwani przez gospodarzy, mieli pomóc nam w odnalezieniu i sprowadzeniu Maxa. Martwego lub żywego. Sugerowało to jednoznacznie, że nie wszyscy słuchacze dali wiarę w przedstawioną przeze mnie wersję zdarzeń. Pogoda była znacznie lepsza niż dnia poprzedniego. Świeciło słońce, wiatru prawie w ogóle nie dało się odczuć, a jedynie mróz nie odpuszczał.

Całą czwórką podeszliśmy niemal pod sam szczyt w nieco ponad godzinę. Zacząłem uważniej rozglądać się za poszukiwaniem miejsca, w którym poprzedniego dnia odnalazłem rozszarpane ciało Maxa. Nie było to proste zadanie, gdyż przy lepszych warunkach pogodowych i o innej porze dnia, teren wydawał się zupełnie nieznany. Finalnie udało mi się rozpoznać skalną formację, przy charakterystycznym załamaniu stoku, gdzie natknąłem się na martwego Maxa kilkanaście godzin wcześniej.

Ku mojemu zdziwieniu, nic jednak nie znaleźliśmy. Rozszerzyliśmy poszukiwania do nieco rozleglejszego obszaru, ale po Maxie nie było nawet śladu. Doświadczeni Marokańczycy zaproponowali zatem podział na dwie, dwuosobowe grupy, w celu dokładnego przeczesania okolic szczytu Jebel Toubkal. Niski, krępy ratownik został ze mną, a jego wysoki i szczupły kolega poszedł z Pierre’em. Ustaliliśmy, że mniej więcej po trzech godzinach wszyscy spotkamy się na dole, w budynku schroniska.

– To niemożliwe… wiem, że wczoraj go tu widziałem! – powtarzałem się często, podczas bezskutecznych poszukiwań.

Niestety żadna z ekip nie odnalazła nic, co mogłoby zaświadczyć o pobycie Maxa w tych stronach. Elementu ubioru, części ekwipunku… fragmentu ciała. Byłem tym rozczarowany. Wraz z Pierre’em zastanawialiśmy się, czy to możliwe, żeby Max i wszystkie przedmioty, które posiadał, przepadły niczym kamień w wodę? Czy to matka natura, w tylko sobie znany sposób „schowała” przed nami kolegę i ujawni go wkrótce, gdy nadejdzie lato? Czy to ten paskudny zwierz, który tak mnie przestraszył, dokończył dzieła jego utylizacji? Z tym ostatnim przypuszczeniem wolałem się póki co nie ujawniać.

W schronisku Marokańczycy oznajmili, że o tej porze roku nie da zrobić się nic więcej. Poinformowali nas również, że powinniśmy wrócić z nimi na dół.

Po południu wszyscy razem schodziliśmy z masywu Jebel Toubkal. W połowie szlaku pomiędzy schroniskiem a Imlil, na wąskiej, szutrowej drodze, czekał na nas samochód terenowy należący do marokańskiej policji. Wsiedliśmy do niego już bez towarzyszących nam przez większą część dnia Marokańczyków i półtorej godziny później znaleźliśmy się na komisariacie policji w Marrakeszu.

 

****

 

W niewielkiej salce okazałego budynku było duszno i niezbyt komfortowo. Na ścianie wisiał portret króla, podobny do tego, który przywitał nas kilka dni wcześniej na lotnisku. Kazano nam spocząć na twardych, drewnianych krzesłach. Po przeciwnej stronie masywnego biurka zasiadł tęgi i spocony policjant, który chwilę popatrzył na nas badawczo. Przedstawił się, poprosił o dokumenty, po czym wyjaśnił, że musimy złożyć zeznania, opisujące okoliczności zaginięcia zagranicznego turysty. Ostrzegawczym tonem poinformował nas również, że oczekuje stuprocentowej szczerości i nie życzy sobie zatajania żadnych faktów. Dowiedzieliśmy się także, iż prawdopodobnie będziemy musieli zostać w Maroku nieco dłużej, niż pierwotnie planowaliśmy.

Policjant przesłuchiwał nas pojedynczo. W pierwszej kolejności mnie, a potem Pierre’a. Kiedy zostałem z nim sam na sam, usłyszałem kilka pytań odnoszących się do planów i celów naszego przyjazdu. W dalszej kolejności poproszono mnie o szczegółowe streszczenie ostatnich dwóch dni, zwłaszcza tego, w którym zniknął Max. W międzyczasie dosiadł się do nas drugi, znacznie młodszy mundurowy, który wszystko skrzętnie notował oraz wykonywał polecenia starszego kolegi. Marokańscy policjanci z obojętnością przyjmowali moje wyjaśnienia i pozostawali praktycznie niewzruszeni przez większość czasu, więc domyśliłem się, iż nie pierwszy raz w ich karierze zawodowej zdarza się, że ktoś z zagranicznych gości zaginął lub został zamordowany. Kiedy jednak z wielką niechęcią przystąpiłem do opisu znalezionych zwłok Maxa oraz wspomniałem o olbrzymim lwie, moi rozmówcy ożywili się. Prowadzący wywiad uniósł do góry lekko opuszczone wcześniej powieki, spojrzał na mnie przenikliwie i zaczął dopytywać:

– A zatem mówi pan, że noga i ręka zostały odgryzione?

– Tak! – wykrzyknąłem.

– I był tam ogromny lew, który przypatrywał się panu?

– Tak – odrzekłem już ze zdecydowanie mniejszym entuzjazmem.

Funkcjonariusze spojrzeli na siebie. Starszy z nich uśmiechnął się lekko ironicznie, a młodszy wyszeptał do jego ucha coś, co z trudem dosłyszałem, ale było mi już znajome:

– „Berberian”… – powiedział, po czym został upominająco trącony łokciem przez swojego kolegę.

– Czy tamtego dnia piliście alkohol lub braliście jakieś narkotyki? – zapytany zostałem już bardzo poważnym, surowym tonem.

– Nie, absolutnie! – odrzekłem stanowczo.

Pytanie było jak najbardziej zasadne, ponieważ Maroko jest światowym liderem w produkcji haszyszu i dla niejednego turysty zakup narkotyków oraz ich spożycie są głównym celem przyjazdu do tego kraju. „Haszisz, haszisz” wyszeptane przez jakiegoś ulicznego dilera, który zakręcił się akurat w pobliżu, usłyszeć można dziesiątki razy podczas kilkudniowego zaledwie pobytu. Po tym, co opowiedziałem policjantom, można było podejrzewać, iż my również od takich używek nie stroniliśmy. Moi interlokutorzy mieli teraz zapewne dylemat do rozstrzygnięcia. Czy pod wpływem silnego stresu naprawdę zwariowałem tam na górze, czy stały za tym też jakieś podejrzane substancje, a może jedno i drugie? Nie miałem już bowiem żadnych wątpliwości, że nie wzięli na serio wszystkich szczegółów z mojej relacji.

W dalszej kolejności wypytany zostałem o to, jakie stosunki łączą mnie z Pierre’em i Max’em, jak długo się znamy i czy są między nami jakieś animozje, zatargi, lub czy kiedykolwiek takowe istniały. Wtedy dotarło do mnie, iż przesłuchiwano mnie nie tylko w charakterze świadka, ale również jako podejrzanego o potencjalne dokonanie zbrodni.

Po przesłuchaniu Pierre’a zabrano nam paszporty i oświadczono, że rozpoczęto śledztwo w sprawie zaginięcia Maxa. Musieliśmy zostać w Maroku do odwołania.

Późnym wieczorem dotarliśmy do hotelu, gdzie czekał na nas zarezerwowany wcześniej nocleg. Poinformowany zapewne przez lokalną policję właściciel, zażądał z góry dodatkowej opłaty za kolejne dwie doby i pokazał nam pokój. Zmęczenie oraz nadmiar wrażeń sprawiły, że tym razem kompletnie odcięło mi baterię i zasnąłem szybko. Wciąż był to jednak sen przerywany i bardzo niespokojny.

Następne dwa dni spędziliśmy zatem w Marrakeszu. Nie dane nam było oczywiście w pełni z nich korzystać. Cały czas pozostawaliśmy przygnębieni, a resztki dobrego humoru dawno już wyparowały. Bardzo rzadko wychodziliśmy z hotelu i nawet zwiedzanie zabytkowego centrum dawnej stolicy wielkiego marokańskiego imperium, tak zwanej „medyny”, nie sprawiało nam radości. Myślami byłem przy wydarzeniach, które rozegrały się na Toubkalu i analizowaniu tego, co stało się z Max’em. Zachowanie Pierre’a również mocno się zmieniło. Nie był już tak wesoły jak zazwyczaj, a stał się milczący i zamyślony. Prawie w ogóle nie chciał rozmawiać o Maxie i tamtej sytuacji, poddając pod wątpliwość wiarygodność moich zwierzeń.

Plusem było to, że miałem dużo wolnego czasu, aby przetrząsnąć internetowe źródła i dowiedzieć się czegoś więcej na temat zamieszkującej tutejszy region faunie.

– Co to do cholery było? Co widziałem? – Pytałem wciąż sam siebie.

Szybko wpadłem na pewien trop… Otóż znalazłem sporo informacji o pewnym podgatunku afrykańskiego lwa, zwanym „lwem berberyjskim”, którego przedstawiciele występowali niegdyś licznie m. in. na terenach północnej Afryki oraz południowej Europy. Te duże koty, o czarnych i bujnych grzywach, zwane również w tych stronach „lwami Atlasu”, przetrwały na górskich obszarach Maroka i Algierii mniej więcej do początku lat sześćdziesiątych XX wieku, po czym oficjalnie uznane zostały za wymarłe. Przyglądając się zachowanym fotografiom, przekonany byłem, iż właśnie to zwierzę widziałem w okolicach szczytu Jebel Toubkal parę dni wcześniej. Wtedy też zrozumiałem, o czym szeptali między sobą opiekunowie schroniska oraz policjanci w komisariacie, gdy opowiadałem im o swoich przeżyciach. Oczywiste również stało się, dlaczego z uśmiechem i lekką drwiną przyjmowali tę wersję zdarzeń. Jak bowiem wyjaśnić, że Maxa „pożarł”, a mnie niemal śmiertelnie przestraszył drapieżny ssak, niewidziany w tych okolicach od ponad pół wieku? Przedstawiłem te spostrzeżenia Pierre’owi, ale ten nawet nie ukrywał swojej niechęci do zagłębiania się w sprawę.

– Pierre, popatrz proszę. To jest lew, który zabił Maxa! Widziałem go na górze. Jestem tego pewny – tłumaczyłem, jednocześnie nalegając, aby mój kompan rzucił chociaż okiem na kilka przykładowych zdjęć.

– Tak Bernard… widziałeś… – jęknął i uciął szybko konwersację.

Nie dawałem jednak za wygraną i drążyłem temat dalej. Wierzyłem, że zapisane w mojej pamięci obrazki nie były wymysłami wyobraźni, ale rzeczami jak najbardziej realnymi.

Trzeciego dnia po zameldowaniu się w hotelu odwiedził nas policjant, który prowadził dochodzenie. Zwrócił paszporty oraz poinformował, że ciała Maxa wciąż nie odnaleziono. W związku z tym oficjalnie został on uznany za zaginionego i będzie nim przynajmniej do momentu odkrycia zwłok. Nie było również żadnych dowodów na to, aby jakaś osoba trzecia przyczyniła się do jego śmierci lub zaginięcia. Mogliśmy bez przeszkód opuścić Maroko. Sprawa nie została zamknięta, a ewentualny kontakt z nami miał odbywać się już za pośrednictwem służb konsularnych.

Dzień później, a więc niemal tydzień po przylocie do Maroka, znaleźliśmy się na pokładzie samolotu odlatującego do Bordeaux.

Smutni, przygnębieni i psychicznie wyczerpani, prawie w ogóle nie odzywaliśmy się do siebie. Dopiero pod koniec lotu Pierre, pierwszy i jak się wkrótce okazało ostatni raz, zadał mi pytanie nawiązujące do dnia, w którym zdobywaliśmy najwyższy szczyt Atlasu Wysokiego:

– Co tak naprawdę stało się tam na górze? Powiedz mi proszę Bernard, ale szczerze…

– Mówiłem ci Pierre… To wszystko jest prawdą. Wiem, że trudno w to uwierzyć – odpowiedziałem, ale mój przyjaciel odwrócił wzrok i nieusatysfakcjonowany zamyślił się, spoglądając na błękitne niebo widziane z okna samolotu.

Rozumiałem Pierre’a doskonale. Znał Maxa lepiej niż ja. Max był kawalerem i mieszkał jeszcze z rodzicami, a ci zapewne poinformowani zostali już o zaistniałej sytuacji, prawdopodobnie przez jakiegoś urzędnika, który chwilowo wyręczył mojego kolegę z tej niewdzięcznej roli. Pierre będzie musiał jednak prędzej czy później stanąć przed nimi po męsku i spojrzeć prosto w oczy. Spojrzeć być może w te same, hipnotyzujące i magnetyzujące oczy, tak charakterystyczne dla Maxa, ale pełne bólu i smutku. Szczerze mu współczułem, bo nie miałem pojęcia, czy znalazłbym w sobie tyle odwagi, aby przy tym być…

 

*****

 

Kolejne miesiące spędzone we Francji były z całym prawdopodobieństwem najgorszym okresem w moim życiu. Trauma wydarzeń z Maroka odcisnęła swoje głębokie piętno. Cały czas pozostawałem rozkojarzony i nieobecny. Błądziłem myślami gdzieś pomiędzy szarą codziennością w Bordeaux, a ostatnim spojrzeniem żywego Maxa w ośnieżonych górach Atlas.

Najgorzej było po zmroku, kiedy wyczerpany kładłem się spać. Od czasu do czasu śnił mi się ten sam koszmar. Na początku pojawiał się w nim Max, który patrzył na mnie swoimi dużymi, hipnotyzującymi oczami, ale z żalem i pretensjami. Później obraz Maxa zacierał się i ukazywał mi się ogromny lew z czarną grzywą oraz błyszczącymi ślepiami. Najpierw głośno ryczał, po czym otwierał paszczę, ukazując ostre jak brzytwa kły i wykonywał skok w moim kierunku. Budziłem się dokładnie w tym momencie, jak zazwyczaj człowiek ratuje się ucieczką z najgorszego koszmaru, długo myślałem i nie mogłem ponownie zasnąć.

Wizje te stawały się coraz częstsze, aż w końcu nawiedzać zaczęły mnie już każdej nocy, bez wyjątku.

– W porządku Bernard?

– Tak… To znowu był ten sen.

– Ile to jeszcze będzie trwało?

– Nie wiem. Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Wybacz mi kochanie.

Christine długo wykazywała się cierpliwością i wyrozumiałością. Już wcześniej nasz związek przechodził mocny kryzys, co na pewnym etapie przyczyniło się do zasięgania pomocy u terapeuty. Tamten wyjazd do Maroka miał przynieść trochę świeżości w moim życiu. Pomóc w nabraniu dystansu do większości spraw i wpłynąć na poprawę naszego pożycia. Niestety stało się zupełnie na odwrót. Nie pomagały wizyty u specjalistów, leki uspokajające i szczere rozmowy. Stan mojego zdrowia psychicznego i fizycznego wciąż się pogarszał.

Trzy miesiące po powrocie z Maroka Christine odeszła. Nie mogłem jej za to winić, bo mało która kobieta chce mieszkać pod jednym dachem z wariatem. Powiedziała, że wciąż jest blisko i będę mógł na nią liczyć, ale w tej formie dłużej tego nie zniesie.

Osamotniony, z tygodnia na tydzień czułem się coraz gorzej i wiedziałem, że stopniowo osuwam się na samo dno. Nadużywałem alkoholu, a gdybym miał w domu pistolet, to z całą pewnością palnąłbym sobie w łeb, aby w ten sposób zakończyć tę gehennę. Zacząłem nawet sam siebie przekonywać, że wszystko co widziałem owego feralnego dnia, było tylko objawem choroby psychicznej.

Na szczęście dla mnie, nastał okres wakacyjny, więc wymyśliłem sobie, że skorzystam z pięknego lata i udam się gdzieś daleko w podróż, która pomoże mi się odbudować i zmierzyć z prześladującymi demonami. Wybór padł na czeską Pragę, nieprzypadkowo nazywaną „Paryżem Wchodu”, ze względu na swoją piękną, historyczną zabudowę, liczne zabytki i cudowne położenie nad rzeką Wełtawą. Przy okazji miałem zamiar udać się do Liberca, ponieważ jak wcześniej przeczytałem, w tamtejszym zoo można zobaczyć specyficzną odmianę lwów afrykańskich. Krew tych zwierząt zawiera geny wymarłych lwów berberyjskich. Pomyślałem, że spojrzę na nie i w ten sposób pozbędę się chociaż części nękających mnie traum. Postanowiłem podzielić się tym pomysłem z Pierre’em, więc nie namyślając się długo chwyciłem za telefon:

– Pierre! Lecę do Pragi!

– Hmm… Taka wycieczka może pomóc. Wybierasz się sam czy z Christine? – zadał mi pytanie, którego powinienem był wcześniej się domyślić.

– Lecę sam. Pozwiedzam miasto i spróbuję trochę odetchnąć. Chcę też udać się do Liberca, miasta położonego blisko polskiej granicy. Trzymają tam w zoo lwy, niemal dokładnie takie, jak ten, którego widziałem na Toubkalu. Muszę je zobaczyć. Może chcesz wybrać się ze mną? – Pomyślałem, że będzie jeszcze lepiej, jak zrobimy to razem.

– Bernard… Chętnie, ale nie mogę. Wiesz, że jestem teraz bardzo zajęty. Hmm… Czy jesteś pewny, że wiesz co robisz? – dopytywał przyjaciel z ewidentną troską w głosie.

– Tak. Po prostu muszę to zrobić. Dla siebie i dla Maxa – odpowiedziałem stanowczo.

Wątpliwości Pierre’a nie zmąciły mojego przekonania o słuszności obranego planu i już wkrótce gotowy byłem do wylotu.

 

******

 

Dni spędzone w Pradze okazały się zbawienne. Zwiedzanie przepięknego miasta, wsiąkanie w miejscową kulturę i obcowanie z wyluzowanymi Czechami, przyczyniło się do znaczniej poprawy mojej kondycji psychicznej i fizycznej. Dobrze spałem, nie spożywałem dużej ilości alkoholu i zrezygnowałem nawet z części przyjmowanych leków. W tych dniach udawało mi się inaczej patrzeć w przeszłość, bez pretensji do samego siebie i wyrzutów sumienia. Traktowałem minione wydarzenia jako nauczkę. Pomyślałem, że spróbuję odbudować relację z Christine, a może nawet namówię Pierre’a i jego żonę, aby wyskoczyć gdzieś w czwórkę i dobrze się zabawić. Życie często sprawia nam przykrości, ale z przeciwnościami losu trzeba sobie radzić i nie można zatrzymywać się w miejscu.

Miałem już tak dobry nastrój, iż w pewnym momencie zastanawiałem się, czy nie odpuścić sobie wizyty w Libercu i bezpośrednio z Pragi nie wrócić do Bordeaux. Z drugiej strony nigdy nie lubiłem zmieniać planów, a gdy raz coś postanowiłem, to zazwyczaj dopinałem swego. Wsiadłem więc w autobus na praskim dworcu głównym i pojechałem w okolice pogranicza Czech, Polski oraz Niemiec.

Miasto Liberec, pomimo tego, że daleko było mu do Pragi, okazało się całkiem ładne. Mnie jednak interesowała wizyta w zoo i spojrzenie w oczy potomkowi berberyjskiego lwa.

W końcu stanąłem przed wybiegiem, w którym prezentowały się te dumne zwierzęta. Przeżyłem przy tym niemałe rozczarowanie. Lwy w czeskim zoo okazały się znacznie mniejsze niż ten, którego widziałem na górze Toubkal i który ukazywał się w moich snach. Miały co prawda czarne i bujne grzywy, ale ich fizjonomia mocno różniła się od tej, którą zapamiętałem. Ponadto odnosiłem nieodparte wrażenie, że cechują się raczej spokojnym uosobieniem. Przyglądając się tym drapieżnikom, nie czułem emocji, jakich wcześniej się spodziewałem.

– Ach… Z dużej chmury, mały deszcz… – powiedziałem na głos.

Miałem zamiar opuścić zoo i raz na zawsze wyprzeć się wszelkich związków z berberyjskimi lwami, gdy akurat zafundowano mi dodatkową atrakcję, związaną z porą karmienia zwierząt.

Pracownik zoo wydzielał i rzucał lwom na pożarcie wielgachne kawałki mięsa. Oglądałem to widowisko z delikatnym uśmiechem na twarzy, kiedy mężczyzna obrócił się w stronę gapiów, dzięki czemu dokładnie można było się mu przyjrzeć.

Otworzyłem szeroko oczy ze zdumienia, po czym przeszedł mnie zimny dreszcz… To był Max!

– Max! Max! – wydarłem się, a stojący obok ludzie patrzyli na mnie jak na idiotę.

Przypominający mi zmarłego kolegę facet nie zauważył mnie lub zignorował. Logika wskazywała, iż był to po prostu wyjątkowo podobny do Maxa obcy człowiek, który prawdopodobnie nie znał ani jednego słowa po francusku. Dziwny zbieg okoliczności. Obudziły się we mnie jednak tak silne emocje, że nie dałem za wygraną, podszedłem bliżej i jeszcze raz zawołałem:

– Max! To ja Bernard!

Tym razem mężczyzna skierował wzrok prosto we mnie i poczułem na sobie to samo hipnotyzujące spojrzenie, którym charakteryzował się Max! Oczy i mina tego człowieka nie były przyjazne, ale zdawały się wyrażać żal oraz pretensje.

Zamurowało mnie…

Opiekun zwierząt odwrócił się w druga stronę i zaczął wycofywać. Nie mogłem jednak tak po prostu pozwolić mu odejść. Dynamicznie doskoczyłem do barierek oddzielających wybieg dla zwierząt od ludzi i kombinowałem, jak przedostać się do pomieszczenia służbowego, gdzie udał się tajemniczy mężczyzna. Przeskoczyłem przez barierki, a potem wdrapałem się na murek, po którym chciałem dotrzeć do drzwi znajdujących się z boku betonowej konstrukcji. W pewnej chwili straciłem jednak równowagę, spadłem kilka metrów w dół i znalazłem się na wybiegu, razem ze zwierzętami.

– Auuaaa!!!

Obolały, częściowo unieruchomiony, uniosłem głowę, gdy przy akompaniamencie krzyków i pisków oszalałego z przerażenia tłumu, stanął przede mną olbrzymi lew o czarnej, bujnej grzywie oraz nienawistnym spojrzeniu! Nie widziałem go tutaj wcześniej…

Zwierzę otworzyło pysk, ukazując wielkie kły, wydało głośny ryk, po czym skoczyło w moim kierunku!

Nie był to jednak sen, bo się nie obudziłem…

– Aaaa ratunku!!! – wykrzyknąłem.

Zostałem przygnieciony do betonu przez trzysta kilogramów żywych mięśni, a ostre zębiska z ogromną siłą zaczęły miażdżyć mi kości i rozrywać mięśnie…

– Tym razem bestia mnie dopadła i już jej się nie wymknę…

 

 

Epilog:

 

Bernard Levegh zmarł w wyniku odniesionych ran, następnego dnia w szpitalu w Libercu. Nie ustalono, dlaczego próbował przedostać się przez ogrodzenie, oddzielające widzów od zwierząt w czeskim zoo oraz co było powodem ataku, znanego wcześniej z łagodności, starego lwa.

Ciało Maxa Schmellinga odnalezione zostało przez przypadkowych turystów w masywie Jebel Toubkal, na początku lata tego samego roku. Mimo, iż stadium jego rozkładu było daleko posunięte, ostatecznie uznano, że powodem śmierci mężczyzny był fatalny upadek z wysokości, a brakujące fragmenty stały się pożywieniem dla licznie występujących w tych stronach padlinożerców. Wątpliwości śledczych wzbudziły jedynie nieduże zadrapania pozostawione na brzuchu denata, które przypominały ślady pazurów, należących do niezidentyfikowanego, dużego drapieżnika.

Pierre Moreau nie porzucił zamiłowania do górskich wędrówek, ale już nigdy więcej nie zorganizował ich w sezonie zimowym.

Koniec

Komentarze

Witam serdecznie już po becie, za którą przy okazji dziękuję. :)

Opowiadanie to dla mnie klasyczny horror z wyraźnie podkreślonym motywem tajemniczej bestii, napadającej od stuleci na miejscową ludność. Klimat tekstu sprawia, że czytelnik autentycznie czuje emocje głównego bohatera, boi się śmierci, ucieka przez drapieżnikiem, próbuje przekonać wszystkich do swoich racji i uwierzenia w to, co zapamiętał. Sporym zaskoczeniem były wydarzenia po tragedii, w sumie niosące kolejne przerażające wątki. Całość bardzo dobrze przemyślana i skomponowana w mocny tekst grozy. :)

Pozdrawiam serdecznie, klik. :)

Pecunia non olet

Opowiadanie zaczyna się dość leniwie i ta niespieszność opuszcza tekst tylko podczas fragmentów zdobywania szczytu. Może i to nie jakaś wielka wada, bo napięcie ma w końcu narastać, ale ten początek niewiele wnosi. 

Jak dla mnie to raczej historia obyczajowa, z delikatnym detektywistycznym zacięciem znanym z kryminałów. Horroru tu brak. Fragment z bestią miał potencjał, ale za szybko odkrywasz tam karty. Boimy się tego co tajemnicze, nieokreślone, a ty bardzo szybko opisujesz tę bestię.

Finał mnie zaskoczył. Nie zrozumiałem co tam się wydarzyłosad Czy czyn bohatera to wina jednak jego zachwiania psychicznego, czy też naprawdę w tym zoo pracował jego zmarły przyjaciel. Ale jeśli tak, to kogo znaleźli turyści latem na tamtym szczycie?

 

Parę uwag:

 

– Jasne Bernard, masz rację. Losujemy? – zaproponował Pierre.

Zaskoczyło mnie, że w ogóle nie byli przygotowani na kłopoty podczas zdobywania szczytu. W takiej sytuacji powinni mieć gotowy plan, a nie losować, kto uda się po pomoc. Z takim przygotowaniem to raczej na Giewont ;)

Nic nie wskazywało również na to, aby ogromny lew gonił mnie.

Zmieniłbym szyk na: mnie gonił.

Moją uwagę przykuł ruch na skalnej półce, w odległości dwudziestu, dwudziestu kilku metrów.

Myślę, że nie było to możliwe w takich warunkach jakie tam panowały. Widoczność 20(!) metrów to bardzo dobre warunki. Zwłaszcza, że chwilę wcześniej piszesz:

Postępujące ciemności potęgowane były przez duże zachmurzenie i śnieżną zamieć.

 

Pozdrawiam!

 

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Hej,

 

Bruce – dzięki raz jeszcze za betę i komentarz. Cieszę się, że przypadło ci do gustu;)

 

Nazgul – Dziękuję za przeczytanie tego dłuższego tekstu i opinię. Zgodzę się z tym, że opowiadanie nie jest klasycznym horrorem i miałem wątpliwości czy w oznaczeniu gatunku dać “horror” czy “inne”. Początkowe tempo jest niespieszne, zgodnie z założeniem, bo chciałem trochę opisać miejsce akcji i wprowadzać czytelnika w klimat wysokogórski. Mogłem go znacznie skrócić, ale postanowiłem jednak zostawić w ten sposób. Co do zakończenia to wydaje mi się, że nie ma tu za wiele rzeczy, których można nie zrozumieć. Główny bohater najprawdopodobniej “chciał” widzieć swojego kolegę w podobnym, obcym człowieku, co jest efektem popadania w szaleństwo i przyczyną jego zguby. Finał i wyjaśnienie zagadki oczywiście nie jest jednoznacznie i zostawia wątpliwości, ale właśnie o to mi chodziło, bo jestem zwolennikiem teorii, że w takich tekstach nie wszystko trzeba podawać na tacy:)

 

Pozdrawiam

I ja dziękuję, pozdrawiam, powodzenia. :)

Pecunia non olet

Hmmm. Jak na mój gust – za mało fantastyki. W końcu to całkiem możliwe, że gdzieś w niedostępnym terenie zachował się duży ssak nieznany zachodnim biologom… Do tego nie potrafiłam kibicować bohaterom – zachowali się jak kretyni. Nie jestem wytrawną turystką, ale nawet ja wiem, że najsłabszy członek wycieczki nie powinien iść na końcu. O samym pomyśle zdobywania szczytu w takich warunkach już nie ma co mówić.

W trakcie wędrówki ubieraliśmy kolejne części zimowego odzienia

Ubrań się nie ubiera.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka