- Opowiadanie: Abbadon - Nocny Autobus

Nocny Autobus

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

Użytkownicy II

Oceny

Nocny Autobus

Wtorek

Stałem na przystanku autobusowym, obojętnie rozglądając się dookoła. W słuchawkach dźwięczała mi losowa piosenka ze Spotify, ale choć wesoła, nijak nie poprawiała mi nastroju.

Nogi uginały się pode mną ze zmęczenia, a czekała mnie jeszcze godzina jazdy autobusem i pół godziny marszu do domu. Dopiero tam mogłem coś zjeść, umyć się i posiedzieć na necie do późna; potem przespać pięć godzin, wmusić w siebie śniadanie i przejechać kolejne półtorej godziny, by wrócić do pracy. I tak codziennie. Byle do końca zmiany, byle do weekendu, byle do urlopu.

Wziąłem głębszy wdech, starając się cieszyć chłodnym, nocnym powietrzem. Próbowałem wymyślić coś, co przełamałoby monotonię, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Jeść, pić i spać. Jak tamagotchi.

Miałem dopiero dwadzieścia pięć lat, a już czułem, że zmarnowałem sobie życie.

Autobus wreszcie nadjechał. Wyjąłem słuchawki z uszu i wsiadłem do środka. Jak zwykle, byłem tu jedyną żywą duszą poza kierowcą – starym, na oko sześćdziesięcioletnim, z zaniedbaną brodą i brzydką, popękaną skórą. Od poniedziałku do piątku co wieczór niezmiennie siedział za kierownicą, a ja zawsze witałem go krótkim „dobry wieczór”. Czasem zdarzało się, że jakiś pijaczek jechał razem z nami, raz na jakiś czas trafiała się też studentka spóźniona na ostatni pociąg. Jednak dzisiaj byliśmy sami.

Oparłem głowę o szybę i próbowałem wykrzesać z siebie choć cień pozytywnego myślenia. Nie po raz pierwszy zastanawiałem się, kto by za mną zatęsknił, gdybym zniknął. Komu przeszkadzałoby, jeśli nie pojawiłbym się jutro w pracy, nie odbierał telefonu, nie robił tych wszystkich rzeczy, którymi zajmowałem się codziennie?

Ostatnio coraz trudniej było mi sobie na to odpowiedzieć.

Do niedawna oczywistą odpowiedzią było „rodzice”. Oboje jednak odeszli kilka miesięcy temu, jedno po drugim. Najwyraźniej nie mogli bez siebie żyć.

Nie byliśmy bardzo zżyci, ale byliśmy rodziną. Co weekend pojawiałem się u nich na obiedzie, a przy okazji pomagałem w różnych pracach, które z racji wieku sprawiały im kłopot. Sprzątałem trudno dostępne miejsca, przenosiłem ciężkie rzeczy i obsługiwałem przelewy bankowe.

Poza tym niewiele mieliśmy sobie do powiedzenia. Matka była zapaloną ogrodniczką, a ojciec fanatykiem rowerów. Światy technologii, polityki i Dalekiego Wschodu, które mnie fascynowały, były im obce, wszelkie rozmowy szły więc opornie. Jeśli zaś chodzi o rodzeństwo, to miałem tylko młodszego brata, duszę towarzystwa, który częściej pił niż trzeźwiał i stale gdzieś wyjeżdżał. Pewnie ledwie zauważyłby, gdybym odszedł. Przyjechałby na pogrzeb, urządził stypę, może nawet z żałoby wstrzymałby się z imprezami na jakiś czas, ale co potem? Jaką różnicę by mu to zrobiło? Ot, jeden gość mniej na Wigilii i Wielkanocy, które bez rodziców i tak stały pod znakiem zapytania.

Autobus zatrzymał się pośrodku pustkowia. Z jakiegoś powodu często stawał w tym miejscu, a ja odrywałem się wtedy od nieciekawych rozmyślań, by spojrzeć za okno. Obserwowałem dobrze mi znane, malutkie wzniesienie, gęsty las i tory kolejowe, na których stanęliśmy. Przez chwilę na nie patrzyłem, nim kierowca ruszał dalej.

Nieraz zastanawiałem się, czemu stawał akurat tutaj, szczególnie gdzie ryzykował przecież zderzenie z pociągiem. Zgadywałem, że ma to coś wspólnego z lekkim wzniesieniem i wadą silnika, ale nigdy nie miałem śmiałości, by zapytać.

 

Środa

Kolejny dzień, kolejny przystanek, kolejny utwór na Spotify. Piosenką tego wieczoru było „Żegnaj” Kaliego. Smutny i melancholijny kawałek, który jednak nijak mnie nie wzruszał. Od dawna nie robiło mi żadnej różnicy, co brzmiało w słuchawkach. Stałem tam, znużony, czekając na autobus.

Rozmyślałem na temat swojej pracy. Przypominał mi się cytat z „Dnia Świra”: „Osiem lat podstawówki, cztery liceum, potem pięć, bite, studiów, dyplom z wyróżnieniem, dwadzieścia lat praktyki i oto mi płacą, jakby ktoś dał mi w mordę".

To zdanie wracało do mnie, ilekroć myślałem o swoim zawodzie, chociaż nie do końca pasowało. Owszem, spędziłem w sumie piętnaście lat w różnych szkołach, ale nie studiowałem polonistyki, a o dyplomie z wyróżnieniem mogłem jedynie pomarzyć. Skończyłem stosunki międzynarodowe, kierunek ponoć dobry, po którym zatrudniłem się w miejscowej fabryce cementu, jako specjalistą do spraw kadr i płac. To nie dno, ale daleko do szczytu.

Rodzice byli dumni. Na pewno skończyłem też lepiej niż szarzy robotnicy, nad których wynagrodzeniem czuwałem. Tyle że nie lubiłem swojego zajęcia. Nie chodziło o wypłatę, bo stać mnie było na własne mieszkanko, jedzenie, wsparcie finansowe dla rodziców, gdy jeszcze żyli, a zazwyczaj coś zostawało. To “coś” z reguły wyrzucałem na gry jak Genshin Impact i CS:GO.

Nie lubiłem pracy z innych powodów. Irytowali mnie nadęci, starzy ludzie i czas marnowany na nudne wypełnianie tabelek i wysyłanie przelewów.

Nie miałem też co liczyć na awans czy premię, chociaż żadna kariera i tak mnie nie pociągała. Byłem najsłabszym ogniwem w grupie starszych, bardziej doświadczonych księgowych, którzy siedzieli tam już dziesięć razy tyle czasu, co ja. Drugim najmłodszym po mnie był czterdziestoletni, otyły i brodaty mężczyzna imieniem Paweł. Zawsze chodził w szarej podkoszulce z nadrukiem, spodniach pełnych kieszeni i z tym typowym, wujowskim uśmieszkiem na twarzy, jakby miał zaraz wygłosić jakąś życiową mądrość i zapić ją kielichem.

Pracowałem w tej firmie już dwa lata, ale reszta nadal patrzyła na mnie jak na dziecko. W sumie trudno się dziwić, bo pozostali trzej byli od Pawła kolejno o jedną, dwie i prawie trzy dekady starsi i bynajmniej nie nadrabiali duchem. Zrzędliwi i przemądrzali, stale narzekali, jak to gender niszczy polskie szkoły, prawdziwa muzyka skończyła się w latach, gdy mieli około dwudziestki, a te nowe dzieciaki, to znaczy ja, niczego nie potrafią. Podobno nabór na moją posadę wydarzył się tylko dlatego, że poprzedni specjalista do spraw kadr i płac zwyczajnie zszedł na zawał. Jeśli to on był nestorem grupy, byłem skłonny w to uwierzyć.

Autobus nadjechał, a ja wsiadłem. Przywitałem się z kierowcą, znów jako jedyny pasażer. Czekała mnie kolejna godzina nudnej podróży i nieprzyjemnych rozmyślań. Próbowałem zająć myśli grając na telefonie. Turowa strategia, którą ostatnio ściągnąłem, była niezła, ale mnie sprawiała tyle radości, co wyrywanie zęba.

Gdy znaleźliśmy się na torach kolejowych, pojazd znów zatrzymał się na moment, a ja po raz kolejny zastanawiałem się, czy gdybym dzisiaj zniknął, któryś z moich współpracowników by to zauważył? Czy może raczej wzruszyliby ramionami i najęli kogoś innego, pewnie bliższego im wiekiem i z większym doświadczeniem?

Tym razem odpowiedź wydawała mi się oczywista.

 

Czwartek

Kolejny wieczór Bóg postanowił umilić mi rzęsistym deszczem. Wiaty oczywiście na przystanku nie było, jasna cholera.

Kuliłem się pod drzewem, wściekły, przemoczony i zziębnięty. Miejsce muzyki zajął tego wieczoru audiobook „Achaja” Ziemiańskiego, podobno klasyk polskiej fantastyki. Choć mogło to być przez deszcz, jakoś nie wiedziałem, o co tyle krzyku.

Tego dnia zdarzyło się coś, co kompletnie mnie rozbiło. Adam, chudy i łysy jak kolano pracownik palet, pojawił się u nas i zaprosił na imprezę w przyszłym miesiącu. Poczekał, aż zapytamy, jaka to okazja, nim oświadczył, że niedługo się żeni. Wszyscy mu gratulowali, ja oczywiście też. Napomknął, że jest ze swoją dziewczyną od trzech lat, a ich ślub wypada w jego dwudzieste siódme urodziny.

Nie chciałem okazać, że te wieści zapiekły mnie do żywego. Sam nie byłem w związku od zakończenia studiów i nic nie wskazywało na to, by zanosiło się w tej kwestii na zmianę. Kobiety, delikatnie rzecz ujmując, nie lgnęły do mnie tłumnie.

Kiedyś nie było z tym aż tak źle. Mało która dziewczyna chciała słuchać godzinami o najnowszych iPhone’ach i Samsungu czy postaciach z gier, ale zdarzały się wyjątki. Niestety, takie okazy trudno spotkać, szczególnie jeżeli samemu nie jest się zbyt otwartym. Większość moich miłości spotkałem na konwentach, w klasie, czy poprzez sesje RPG. Do roku dwa tysiące dwudziestego jakoś przędłem, ale wtedy świat uderzyła pandemia i wszystko po prostu zgasło. Gdy sytuacja zaczęła się poprawiać, obiecywałem sobie, że znów pojadę na jakiś konwent czy zapiszę się do grupy fanów fantastyki, ale nic się nie działo. Od tego czasu minął rok. Robiłem plany, organizowałem wydatki, zapisywałem listę potrzebnych rzeczy, po czym ostatecznie nie kupowałem nawet biletu. Przyrzekałem sobie, że załatwię to jutro, a gdy to „jutro” nie nadchodziło, chybcikiem zamieniałem je na „w przyszłym roku”. Chyba powoli robiłem się stary i wyjazdy na drugi koniec Polski nie bawiły mnie już tak jak kiedyś.

Autobus nadjechał, więc mogłem wreszcie wsiąść do środka. Tego dnia nawet nie przywitałem się z kierowcą, coraz głębiej nurkując w swoje rozmyślania. Powracały do mnie te same, przeklęte pytania: gdybym dzisiaj zniknął, kto by za mną tęsknił? Kto by pamiętał?

Miałem w życiu cztery poważne związki. Gdybym odszedł, jak te dziewczyny w ogóle by się dowiedziały? Z Facebooka, Twittera? Czy zauważyłyby, że ich dawno nie widziany chłopak przestał dodawać posty?

Nie postawiłbym na to.

Pojazd dojechał do znanego mi wzniesienia, zatrzymał się na moment, po czym pojechał dalej. Widziałem światła nadjeżdżającego pociągu, rozmazane w strugach deszczu.

Zastanawiałem się co by było, gdybyśmy zatrzymali się na dłużej.

 

Piątek

Przeżyłem kolejny tydzień pracy, nadszedł długo wyczekiwany weekend. Dwa wolne dni, mnóstwo czasu na smutek, melancholię i lęki.

Od śmierci rodziców spędzałem ten czas grając w gry i oglądając filmy, ale tego dnia nie miałem ochoty nawet na to. Nie mogłem już sobie przypomnieć, kiedy ostatnio gdzieś wyszedłem, a wielu moich znajomych nie pamiętało zapewne, jak brzmiał mój głos. Zamierzałem napisać do kilku z nich, spróbować się umówić, ale w głębi serca wiedziałem, że byłby to próżny trud. Nie udawało się dotąd, nie uda się i teraz.

Autobus nadjechał, a ja wsiadłem i oparłem się o szybę, czując nieregularne uderzenia. Cały pojazd trząsł się jak zwykle, a moja głowa razem z nim. Nie słuchałem już muzyki, ani nie próbowałem uciec w kolorowy świat gier, który przez tyle dni oddzielał mnie od cienkiej granicy szaleństwa. Ogarnęła mnie rezygnacja.

Spoglądałem na pogrążone w czerni drzewa i ściskałem kurczowo telefon, jakby skrywał on jeszcze jeden, zapomniany czar, cud, którym mógłby mnie ocalić. Wiedziałem jednak, że cuda się wyczerpały. Został tylko czarny ekran i zimne, pęknięte szkło.

Westchnąłem ciężko, myśląc, co powinienem teraz zrobić. Właściwie wiedziałem to dobrze, spędziłem całe miesiące myśląc o tym, a przez ostatni tydzień zrobiłem dokładny rachunek sumienia.

Kto by zapłakał, gdybym teraz zniknął? Komu by zależało, gdybym odszedł?

Znałem odpowiedź. A skoro tak, po co to ciągnąć?

Nie wiedziałem jeszcze, jak i kiedy, wiedziałem tylko, że naprawdę to zrobię.

Autobus znów zatrzymał się na wzniesieniu. Patrzyłem na przejazd kolejowy, prosto w oczy świateł nadjeżdżającego pociągu. Lśniły gdzieś w oddali, odległe jak nigdy nieuchwycone szczęście.

Może to właśnie był sposób? Może powinienem przyjść tu sam? Krótka chwila, bez bólu, a potem koniec. Ja uwolniłbym się od trosk, a biedny kierowca może nareszcie otrzymałby nową, ciekawszą trasę. Pewnie cieszyłby się, że nie musi już wozić mnie w tę i we w tę.

Nikomu innemu nie zrobiłoby to różnicy.

Tym razem staliśmy na przejeździe jakby dłużej. Minutę, może dwie. W końcu ruszyliśmy, a ja patrzyłem jeszcze chwilę za torami, nim zwróciłem się w stronę kierowcy. Co mi tam, za kilka dni i tak miałem umrzeć. Równie dobrze mogłem zapytać.

– Proszę pana, czemu zawsze, jak tędy przejeżdżamy, autobus zatrzymuje się w tamtym miejscu? To przez wzniesienie?

Stary, siwy mężczyzna zwolnił zauważalnie. Przez moment milczał. Potem odwrócił głowę, a ja zobaczyłem w jego oczach coś, co sprawiło, że ścisnęło mi się gardło.

– Ilekroć tędy przejeżdżamy, myślę o tym, by się zabić – powiedział. – I tylko dlatego, że ty tutaj jesteś, nigdy nie postanowiłem zatrzymać się na dłużej.

Koniec

Komentarze

Witaj.

 

Dobrze przekazana monotonia każdego dnia z punktu widzenia głównego bohatera. Czytelnik także odczuwa jego emocje, nudę, zmęczenie, wyczerpania, zniechęcenie. Jest to dość przytłaczające, w końcu to młody, dwudziestoparoletni człowiek, który powinien żyć pełnią życia. Wymienia swoje pasje, dawne miłości, lecz nawet to robi znużony i zdesperowany.

Ogarnęła mnie rezygnacja. – to brzmi naprawdę bardzo smutno… :(

 

Z technicznych:

 

To zdanie wracało do mnie, ilekroć myślałem o swoim zawodzie, chociaż nie do bardzo pasowało. – albo bez „do”, albo tam brak części zdania

 

Nie chodziło o wypłatę, bo stać mnie było na własne mieszkanko, jedzenie, wsparcie finansowe dla rodziców, gdy jeszcze żyli, a zazwyczaj jeszcze coś zostawało. – powtórzenie

 

Przyrzekałem sobie, że załatwię to jutro, a gdy to „jutro” nie nadchodziło, chybcikiem zamieniałem je na „w przyszłym roku”. – nie mam pewności, czy tutaj nie powinno być, że jutro nadchodziło (bez „nie”)?

 

Spoglądałem na pogrążone w czerni drzewa i ściskałem kurczowo telefon, jakby skrywał on jeszcze jeden, zapomniany czar, cud, którym mógłby mnie ocalić. – literówka

 

Właściwie to wiedziałem to dobrze, spędziłem całe miesiące myśląc o tym, a przez ostatni tydzień zrobiłem dokładny rachunek sumienia. – powtórzenie; może chociaż pierwsze „to” pominąć?

 

Ho, ho, ale pojechałeś z tym zakończeniem!

Sama przed laty opublikowałam opowiadanie o autobusie, którym jeździły wampiry i jakoś tak spodziewałam się podobnej, krwawej jatki.

A Ty tu dajesz czytelnikowi mega mocny cios, niczym Bruce Lee!

Genialne zakończenie. Bałam się, że kierowca powie, iż tutaj zginął ktoś z jego bliskich. Tymczasem całkiem inną odpowiedź dał i… zamknął usta chłopakowi.

Obaj są sobie potrzebni. :)

Skarżę, nie mam wyjścia. :)

 

Pozdrawiam serdecznie i gratuluję nadwrażliwości. :) 

 

Jeszcze edit, dopiszę, takie ogromnie smutne jest to zakończenie. crying Mimo że odbieram je jako fakt, wspomniany powyżej (obaj są sobie potrzebni), napawa smutkiem nastawienie obu mężczyzn do życia oraz przyszłości. 

Pecunia non olet

Hej!

To opowiadanie jest trochę jak taki przypadkowy typ, który dosiadł się na przystanku i momentalnie zaczął narzekać na całe swoje życie. Wszystko jest bez sensu, nikt go nie lubi, w pracy się nie układa, dziewczyna uciekła z greckim modelem i nawet chomik go nienawidzi.

Tekst ma potencjał, żeby rezonować, w końcu tematyka życiowa, napisane też nieźle. Tylko co z tego, skoro nie potrafię zmusić się, by polubić narratora? Skoro nic o nim nie wiem, niczego z nim nie przeżyłam, nie miałam okazji, żeby się do niego przywiązać? W moich oczach jawi się jako zupełnie obca osoba, która nagle postanowiła zrzucić na mnie bagaż wszystkich swoich przykrych doświadczeń.

Fantastyki brak, ale okej, nic na siłę. Fabuły też i to już trochę większy problem, ale przy tej długości tekstu da się przełknąć. Chociaż gdyby opowiadanie było odrobinę dłuższe, pewnie bym nie zdzierżyła.

Zakończenie na plus, ładna puenta. Tylko popraw szybko ostatnie zdanie, bo literówka psuje efekt:

I tylko dlatego, że ty tutaj jesteś, nigdy nie postawiłem zatrzymać się na dłużej.

three goblins in a trench coat pretending to be a human

Szanowny Autorze, zmień tag na “Inne”, ponieważ science fiction nie daje się znaleźć w Twoim tekście.

Szału nie ma, ale przy wzięciu na warsztat szarzyzny egzystencji być nie może.. Tę szarzyznę odmalowujesz, jak uważam, całkiem przekonywająco, od jej przyczyn po skutki.

Zakończenie lekko zaskakuje, bo okazało się takim, jakiego ani przez moment nie brałem pod uwagę. Czyli szału nie ma, ale nie jest źle.

I moim zdaniem jest całkiem nieźle. Zawsze lubiłem takie “normalne” opowiadania, gdzie można odpocząć od męczącego światotwórstwa, technologii czy sztampowej fantasy.

Cześć

Pozwolę sobie powtórzyć kilka uwag z bety.

Tekst był od początku napisany bardzo czysto i nie mieliśmy z Ambush zbyt wiele do roboty pod względem technicznym. Jedynym mankamentem była [ i miejscami nadal jest] lekka siękoza. 

Sama fabuła – nie moje klocki ;], ale obiektywnie należy docenić to, jak wpasowałeś się w ramy gatunku. Fajnie pokazane uczucia, wyraźnie zarysowany bohater/narrator, wiarygodny świat przedstawiony. Wszystko wyszło spójnie. 

Najfajniejsze dla mnie było samo zakończenie – zaskakujące i wybijające trochę z powolnego rytmu, w którym prowadzona jest cała historia. 

 

pozdrawiam i życzę powodzenia przy następnych opowiadaniach

M.

kalumnieikomunaly.blogspot.com/

To zdanie wracało do mnie, ilekroć myślałem o swoim zawodzie, chociaż nie do bardzo pasowało. ← ???

Szara codzienność dobrze opisana, ale wielu spyta pewnie, gdzie tu fantastyka. Mnie to akurat nie przeszkadza od czasu do czasu, byle nie za często na tym portalu. Zakończenie jest zdecydowanie najciekawszym/najlepszym elementem opowiadania.

Gdzie tu fantastyka? cheeky

Zakończenie spoko, aczkolwiek zgadzam się z Gravel, że trudno bohatera lubić, gdyby dodać jakiś element przywiązujący do niego czytelnika, byłoby pewnie jeszcze mocniej. Ogólnie mam wrażenie, że cały tekst zbudowany jest pod końcówkę, co buduje zaskoczenia, ale nie wiem, czy stoi za tym jakaś dodatkowa wartość. Bo jaka jest idea tekstu? Każde życie jest ważne, nawet jeżeli uważasz, że nic nie znaczysz, to może właśnie ratujesz komuś życie? O to też chodzi? Czy tylko o zaskoczenie na koniec?

Che mi sento di morir

Dziękuję za komentarz :)

Nie tyle to, co bardziej “nawet gdy wydaje ci się, że twoje życie nie ma znaczenia, na świecie są ludzie, dla których jesteś niewyobrażalnie cenny”. Cały tekst miał w założeniu skupiać się na idei, że chłopak czuje się bezwartościowy i że gdyby odszedł, nikogo by to nie obeszło, a tu proszę. Jest ktoś, dla kogo jego życie jest dosłownie kwestią życia i śmierci

Cały tekst miał w założeniu skupiać się na idei, że chłopak czuje się bezwartościowy i że gdyby odszedł, nikogo by to nie obeszło, a tu proszę. Jest ktoś, dla kogo jego życie jest dosłownie kwestią życia i śmierci.

Tak właśnie myślałem. To ciekawa konstatacja. W ogóle problem brak sensu w życiu, depresji jest niezwykle poważny, a wciąż mało się o tym mówi – Twój tekst niesie jakąś taką nadzieję, to dobrze :)

Che mi sento di morir

Niezmiernie zirytował mnie bezwład bohatera, który nie robi nic, aby choć trochę zmienić życie i doznać pewnej satysfakcję z własnych dokonań.

Finał tej historii daje pewną nadzieję na przyszłość – albo kierowca i pasażer zaprzyjaźnią się, albo pewnego dnia dojdzie do wypadku na przejeździe kolejowym. Innego wyjścia nie widzę.

 

przy oka­zji po­ma­ga­łem z róż­ny­mi pra­ca­mi… → …przy oka­zji po­ma­ga­łem w różnych pracach

 

z racji wieku spra­wia­ły im trud­ność. Sprzą­ta­łem trud­no do­stęp­ne miej­sca… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję w pierwszym zdaniu: …z racji wieku spra­wia­ły im kłopot.

 

Przy­po­mi­nał mi się cytat z „Dnia Świra… → Przy­po­mi­nał mi się cytat z „Dnia świra

 

ile­kroć my­śla­łem o swoim za­wo­dzie, cho­ciaż nie do bar­dzo pa­so­wa­ło. → Zdanie chyba wymknęło się spod kontroli.

 

Gdy prze­jeż­dża­li­śmy przez prze­jazd ko­le­jo­wy, po­jazd znów… → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Gdy znaleźliśmy się na torach kolejowych, po­jazd znów

 

przy­szedł do nas i za­pro­sił na im­pre­zę w przy­szłym mie­sią­cu. → Jak wyżej.

Proponuję: …pojawił się u nas i za­pro­sił na im­pre­zę w przy­szłym mie­sią­cu.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No, a gdzie tu jest fantastyka? Czekałam, czekałam, bo może on już nie żyje albo coś… A tu nic.

Nie polubiłam bohatera. Nic nie robi, żeby coś zmienić, tylko biadoli. A nie wygląda, żeby miał jakoś straszliwie ciężko w życiu.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka