Pewnie latarnik Jack znowu był najebany, skoro olej w lampionach dawał gasnący, otępiały blask. Raczej poświatę niż blask. "Nienawidzę. Nienawidzę architekta, który zbudował to miasto," ponuro pomyślał Eniro. Denerwował go rozkład ulic, który sprawiał, że wracając ze sklepu musiał przejść przez część karczemną. To, że całe to rozśpiewane, niewinnie głupie towarzystwo zamknięto w karczmach i zbudowano je obok siebie, uważał za wybitny pomysł. Ale chciałby wrócić do domu, nie słuchając znowu ludzkiej radości. Nie żeby był w złym nastroju. Po prostu ostatnio miał etap przejmująco dołujących wierszy.
Szybko minął karczmy i zagłębił się w część mieszkalną. A później w jej północne okolice. Tu ludzie nie śpiewali i się nie bawili. Cicho ćpali w swoich domach, uprawiali seks albo się okaleczali i pisali poważną prozę i poezję, nie jak te dziecinne historyjki młodzieży z karczemnej części. Drobne płatki śniegu topiły się na gasnących lampionach i ścieliły się na ziemi centymetrową warstwą.
Opad sypał się delikatnie z ledwo zauważalnych chmur. Spojrzał w górę, szukając księżyca, ale go nie znalazł. Do domu było już blisko, wystarczy tylko przejść przez mały park. Czuł się wyśmienicie. Nic nie dokuczało mu fizjologicznie i miał świetne samopoczucie. Mimo że było zimno, postanowił przysiąść na chwilę na ławce w parku. Usiadł i patrzył w mrok między smukłymi pniami drzew.
To nie przyszło nagle. Najpierw powoli cierpły mu mięśnie i ciemniało w oczach, ale zauważył to tuż przed tym jak oślepł zupełnie. Coś jak sen, ale ze świadomością bliskości śmierci. Błysk. Pomarańczowy gradient wszędzie dookoła. Chwilę zajęło mu zrozumienie, że ma opuszczone powieki. Otworzył oczy i zobaczył bulwar z łupku i skute grubym lodem morze. Wszystko było tak niezwykle jasne i oślepiające, jakby ziemia i każdy przedmiot świecił. Obrócił się. Alnae siedziała obok niego z twarzą zwróconą ku słońcu i zmrużonymi oczami. To dzień, w którym pierwszy raz był w niej. Jedno z lepszych wspomnień. Pomyślał, że umarł i dlatego to widzi. Włos mu się zjeżył na karku z przerażenia, co było akurat zaprzeczeniem śmierci… Otworzyła oczy i popatrzyła na niego. Wyczytał z jej wzroku to wszystko, co wyczytał też tamtego dnia. Dorosłą decyzję. Pragnienie. Odpowiedzialność za wybory. Rezygnację. Czyli to, z czego składa się miłość. Siedziałby tak wiecznie, delektując się tym wspomnieniem, ale cały obraz się skurczył i przeniosło go o godzinę w czasie. Byli już u niego w domu.
– Nie będę pytała… Jak, do licha, to zdobyłeś w tym mroźnym mieście.
Alnae uklękła przy koszu różowych kwiatów i zanurzyła w nim ręce po łokcie. Powrót z karczmy, romantyczny zachód słońca i gorączkowe współżycie w pokoju oświetlonym blaskiem świec… To wcale nie jest doskonały pierwszy seks… Popatrzyła na Eniro. Nie było mowy o pośpiechu. Zamiast półmroku romantycznego wieczoru, mieli jaskrawe światło słońca w zenicie, odbijające się od śniegu. Kiedy ma się czas, można spojrzeć na to zupełnie inaczej… Wszystko było tak świeże i orzeźwiające. Do momentu, kiedy zapach kwiatowych gałązek, które sypał z kosza na jej nagie ciało, wypełnił pokój duszną słodkością. Chwile zamieniły się w słodką, klejącą żywicę a światło wpadające przez okno stało się jeszcze jaśniejsze. Stosunek zamienił się w rozciągniętą, skomplikowaną ceremonię. W obrządek, w rytuał, gdy mieli czas dla siebie. Gdy gnietli gałązki z różowymi kwiatkami, zalegające na łóżku.
"Ojcze! Czy niebo składa się z najlepszych wspomnień? Jeśli tak, bądź błogosławiony," zawołał w myślach.
Lecz nie dane mu było długo tego oglądać. Obraz skurczył się, pomarszczył i błysk różowego światła zabrał go do innego miejsca. Miejsca zdecydowanie nie z pamięci Eniro. Gdy błysk przeminął, rozejrzał się dookoła. Znajdował się teraz w zimnej sali. Wszystko było wykonane z różnych kamieni i kafelków w szaro-błękitnych odcieniach. Mozaiki na posadzce przedstawiały jakichś ludzi, tłum na niezidentyfikowanej… Ceremonii? Chyba jakieś sceny sądu? Wysokie, ostro zakończone okna z kolorowymi witrażami przepuszczały światło z zewnątrz, jednak nie było przez nie nic widać. Jakby budynek lewitował w chmurach. Przy ścianach stały rzędy szarych dzbanów, pustych w środku. Strop podtrzymywały toporne, geometryczne kolumny.
Idąc przez salę, zauważył wiele przejść do podobnych, przestronnych i zimnych pomieszczeń. Liczne ołtarzyki, ambonki i świeczniki służyły za wystrój tego miejsca. Na świecznikach świece… Paliły się niebieskimi płomieniami. I gdzieś w tle… Grała muzyka. Jakby nie była wydobywana z instrumentów, tylko po prostu była. Czuł podniecenie. Takie nieopisywalne, metalowe uczucie w środku… Nagle powietrze poruszył powiew. Wiatr wraz z ponownym, oślepiającym błyskiem.
***
Otworzył oczy. Całe ciało, rozluźnione, zsunęło się z ławki w parku. Śnieg już się nie topił i powoli zaczął się zbierać na płaszczu Eniro. Ciężko wstał i się otrzepał. Nogi miał jak z ołowiu, ale czuł, że krew ponownie wraca na swoje miejsce.
– Co to było?
Wykrzyknął w ciemność. Nie pamiętał, co się z nim działo i jak długo był nieprzytomny. Dotykając twarzy i czując zimno ciała, zrozumiał, że faktycznie był blisko śmierci z zimna. Poszedł więc w końcu do domu.
Ale z każdym krokiem wzbierało w nim… Puchło i gotowało się uczucie pustki, którą trzeba zapełnić. Uczucie pragnienia i miłości. Szarpnął drzwi i wbiegł po schodach na drugie piętro, prawie wyważył drzwi z mosiężną tabliczką ze swoim nazwiskiem i wpadł do korytarza.
– Coś jest ze mną nie tak, Alnuś… Źle się dzieje…
Bełkotał cicho. Zdjął z siebie płaszcz i drżącą ręką otworzył drzwi do sypialni. Ona siedziała na łóżku, przeglądając, albo segregując papiery. Miała na sobie Strój, jeden z jego ulubionych. Strój z lazurowych, jedwabnych pasków, nieregularnie na siebie nachodzących i sino-różową pelerynkę z kapturem. Gdy wszedł, podniosła wzrok lekko uśmiechnięta. Przygryzła wargę. Demoniczna ręka bólu ścisnęła mu gardło. Gorycz i żal, zmieszany z nieskończoną miłością. Łzy stanęły mu w oczach.
– Ja… Ja chyba na nowo się w Tobie zakochałem… Alnae…
Zbliżył się do niej i delikatnie podniósł jej podbródek, patrząc w oczy i czując, że jest o krok od zaspokojenia tej palącej pustki. Było cicho. Cisza to była ta pustka.
"Muszę wypełnić tę ciszę muzyką, żeby nie umrzeć," pomyślał.
Nachylił się nieco. Zamach był bardzo szybki. Potężne uderzenie pięścią w jej splot słoneczny sprawiło, że usłyszał piękny akord, zagrany na harfie. Okropne uczucie zelżało na chwilę. Alnae zwinęła się na łóżku i wydała krótki, rzężący dźwięk. Złapał ją za szyję i zwlókł na podłogę. Zamachnął się i uderzył pięścią w twarz od boku. Wyraźny i satysfakcjonujący dźwięk saksofonu. Przeciągły, poruszający do głębi duszy. Przerażenie i niezrozumienie w jej oczach było akompaniamentem skrzypiec. Chciała coś powiedzieć, ale… Uderzenia spadały jedno po drugim. Solo na saksofonie. Cała orkiestra smyczkowa. Dobra, wyszukana muzyka. Wstał i przez chwilę delektował się zanikającą muzyką, podczas gdy ona krztusiła się krwią. Kopnięcie z całej siły w bok.
Najpierw było cicho, ale po chwili usłyszał piękny i doniosły dźwięk organów. Poczuł to… To katedralne uczucie. Kolejne kopnięcia spadały na nią, kolejne akordy i triady na organach wstrząsały wielką salą… Czuł jak miłość się w niego wlewa, jakby stał pod wodospadem. Złapał Alnae za włosy i pociągnął na środek pokoju. O dziwo nie zemdlała jeszcze. I dobrze. Chwycił z komody mały, jadeitowy przycisk do papieru i zamknął go w pięści. Przytrzymał ukochaną jedną ręką, a drugą z niezwykłą siłą przywalił jej w mostek. Odgłos łamanych kości odblokował wyższy szczebel muzyki. Anielski chór wtórował organom i smyczkom. Dłonie całe już miał we krwi. Nagle wiatr… Znowu. To apogeum miłości. Takiego orgazmu jeszcze nie przeżył nikt…
Szarpnął drzwi i wbiegł po schodach na drugie piętro, prawie wyważył drzwi z mosiężną tabliczką ze swoim nazwiskiem i wpadł do korytarza.
– W końcu uzyskaliśmy miłość, Alnuś… To się dzieje teraz… – Wykrzyknął.
Przebiegł korytarz, otworzył drzwi do sypialni i oniemiał. Zamiast sypialni, za drzwiami rozciągała się wysoko sklepiona sala z kolumnami, zbudowana z szaro-błękitnego kamienia. Wszedł do środka i ruszył powoli przed siebie otępiały. Podszedł do kolumny i dotknął jej. Czuł zimny, szorstki kamień, jakby wykuty z księżyca. Po chwili lekki podmuch przyniósł skądś zapach… Bardzo niepokojący.
Coś jakby najlepsze deja-vu, najcenniejsze wspomnienie, zmieszano z gnijącym ludzkim mięsem i zamieniono w zapach… Podążył za nim, skręcając w inne sale. Mijał krużganki z sinego marmuru i rzędy tych przeklętych pustych dzbanów. Zapach wydostawał się przez kratki małych, świerkowych drzwi za jednym z ołtarzy. Złapał za gałkę, przekręcił i otworzył drzwi. Zapach buchnął mu w twarz. Kwiaty czereśni. Cienkie brązowe gałązki z delikatnymi, puszystymi, różowymi kwiatkami.
Kwiaty czereśni, zmięte, smażyły się na sporej, mosiężnej patelni. Nie zauważył wystroju kuchni, wszystko inne było rozmyte. Podszedł do patelni. Kwiatki skwierczały na zjełczałym, zepsutym zwierzęcym tłuszczu. Zmieszane z włosami i przyprawione popiołem. Gorzki zapach wypełniał pomieszczenie.
Ciężki, gorzki odór. Wsiąkał w jego ubranie i skórę. Do tej pory słychać było tylko skwierczenie tłuszczu. Teraz jednak usłyszał ciche dźwięki cymbałek. Nagroda. Ofiara i łaska zesłana w nagrodę. Włożył rękę w smażącą się mieszaninę i wyjął garść, parząc się dotkliwie. Kiedy przeżuwał, zrozumiał to. Do tej pory był przedmiotem. Zwierzęciem. Teraz dopiero otrzymał duszę, skonsumował łaskę.
***
Ciała obu artystów pochowano razem w jednym grobie, a mieszkanie długo stało puste, zanim wprowadzili się do niego kolejni pisarze.