- Opowiadanie: hrabiax - Majster

Majster

Hi­sto­ria o tym, jak jedna, nie­prze­my­śla­na de­cy­zja może wy­wró­cić życie do góry no­ga­mi.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Biblioteka:

Użytkownicy

Oceny

Majster

 

Gdy za­pach żurku wy­do­by­wa się z kuch­ni, to znak, że nad­szedł week­end. Taka myśl ude­rzy­ła Hen­ry­ka Cem­pu­li­ka, gdy wszedł do domu po skoń­czo­nej pracy. Wła­ści­wie to Heńka, bo nigdy ina­czej się do niego nie zwra­ca­no. Z za­wo­du praw­dzi­wy bu­dow­la­niec – mu­ro­wa­nie, tyn­ko­wa­nie, ka­fel­ko­wa­nie, czy nawet wy­bu­rza­nie. Teraz, jako eme­ryt, po­nie­waż moż­li­wo­ści już nie takie jak kie­dyś, zna­lazł za­trud­nie­nie w za­kła­dzie po­grze­bo­wym, jako tak zwana złota rącz­ka. Na pół etatu, z umową na uścisk dłoni, ale kto tak nie robi? Naj­bar­dziej bał się bez­czyn­no­ści, więc taki układ mu od­po­wia­dał. Cza­sem wpa­dła jakaś mała fucha i tak oto He­niek czuł się za­wsze komuś po­trzeb­ny.

 Z Ja­dwi­gą mał­żeń­stwem byli od czter­dzie­stu ośmiu lat. Przez cały ten czas za­wsze do stołu za­sia­da­li wspól­nie, od śnia­da­nia do ko­la­cji. Jedli po pol­sku, ale w stylu wło­skim, długo i nie­ustan­nie roz­ma­wia­jąc. To było jedno z tych mał­żeństw, które na pierw­szy rzut oka wy­da­je się nie­zwy­kle zgod­ne i za za­mknię­ty­mi drzwia­mi fak­tycz­nie takie jest.

– Jak ci mi­nę­ło so­bot­nie przed­po­łu­dnie, ko­cha­ny mężu? – Ja­dzia to była wy­ra­zi­sta ko­bie­ta, która nutę iro­nii sub­tel­nie wpla­ta­ła w każde zda­nie.

– Jak zwy­kle, gdyby nie ja, to wy­da­rzy­ła­by się nie­jed­na ka­ta­stro­fa.

– Czyli wszyst­kie nie­bosz­czy­ki tra­fi­ły szczę­śli­wie do urny na two­jej zmia­nie?

– Ja­dzia… Wiesz, że jak zo­ba­czę trupa, to nie po­tra­fię za­snąć. Dziś na szczę­ście tylko jeden. Wi­dzisz, wła­śnie dzię­ki mnie wszyst­ko się udało, bo przez ze­psu­ty ter­mo­stat piec na­grze­wał tylko do sze­ściu­set stop­ni. No, ale kto po­tra­fi wszyst­ko na­pra­wić?

– Ty, ty Heńku… ty je­steś maj­ster od wszyst­kie­go. By­ła­bym za­po­mnia­ła. Dzwo­ni­ła do mnie Irena Sa­dur­ska. Py­ta­ła, czy nie zro­bił­byś jej re­mon­tu ła­zien­ki. Od kiedy mło­dzi się do niej wpro­wa­dzi­li, to suszą jej głowę, żeby się w końcu za to wzię­ła.

– Pew­nie już wy­re­mon­tu­ją pod sie­bie, bo w spad­ku mają prze­pi­sa­ny dom?

– Nie wiem. Po­wie­dzia­łam, że zro­bisz.

 – Zro­bię, ale tani nie je­stem.

 

He­niek miał rację, że ten re­mont to po­mysł mło­dych, pro­jekt rów­nież. Co do kosz­tów po­dej­rze­wał, że jed­nak to zo­sta­wi­li babci. To­masz Szwa­inoch był synem je­dy­nej córki Ireny. Gdy miał trzy lata na serce zmarł jego oj­ciec, a trzy­na­ście lat póź­niej matka, na raka. 

Wy­cho­wy­wa­nie na­sto­lat­ka to nie­ła­twa sztu­ka, ale Irena są­dzi­ła, że jej się udało. To­masz ukoń­czył geo­lo­gię na po­li­tech­ni­ce i pra­co­wał w ko­pal­ni. Po ślu­bie z Ma­rze­ną zde­cy­do­wa­li się za­miesz­kać razem z bab­cią w jed­nym domu. Mło­dzi prze­ję­li pierw­sze pię­tro. To był kla­sycz­ny, ide­al­nie kwa­dra­to­wy dom, ja­kich w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych po­wsta­wa­ło ty­sią­ce w całej Pol­sce. Dwa nie­za­leż­ne miesz­ka­nia, do któ­rych wcho­dzi­ło się ze wspól­nej klat­ki scho­do­wej. Ire­nie to bar­dzo od­po­wia­da­ło, nie czuła się sa­mot­na, a sa­mot­ność w jej wieku to jedna z naj­po­waż­niej­szych do­le­gli­wo­ści. Tym bar­dziej, że Ma­rze­na spo­dzie­wa­ła się dziec­ka. Irena była wdową już tak długo, że pra­wie za­po­mnia­ła, że kie­dyś była mę­żat­ką.

 

Gdy He­niek przy­szedł na oglę­dzi­ny ła­zien­ki, wszyst­ko zro­zu­miał. Tam wciąż pa­no­wał kli­mat mi­nio­nej epoki i można było się dzi­wić, że wszyst­ko jesz­cze dzia­ła. Wy­glą­da okrop­nie, ale dzia­ła. Umó­wi­li się w taki spo­sób, że bę­dzie przy­jeż­dżał od po­nie­dział­ku do piąt­ku, po sie­dem­na­stej.

To­masz się zdzi­wił, gdy pierw­sze­go dnia do­stał kart­kę z ma­te­ria­ła­mi do ku­pie­nia w mar­ke­cie bu­dow­la­nym. Są­dził, że to ra­czej fa­cho­wiec robi takie za­ku­py, a pa­ra­gon do­li­cza do kosz­tów. Taki był styl pracy i w ogóle życia Hen­ry­ka Cem­pu­li­ka. Jeśli tylko można, to wręcz na­le­ży się wy­słu­gi­wać in­ny­mi. Nie­ste­ty, na jego żonę to nie dzia­ła­ło. W taki spo­sób zle­ce­nio­daw­ca stał się po­moc­ni­kiem wy­ko­naw­cy i co­dzien­nie po sie­dem­na­stej za­kła­dał stare dresy i wy­no­sił gruz.

– Ty, młody, co ty tam w pracy ro­bisz? Jeź­dzisz na dół?

– Nie, na szczę­ście nie. Ja już do­sta­ję od­czy­ty z czuj­ni­ków i je ana­li­zu­ję. Teraz ba­da­my nowe złoża i spraw­dza­my jak się tam bez­piecz­nie do­stać.

– Aha, ja kie­dyś pra­co­wa­łem na ko­pal­ni, ale krót­ko. Mon­to­wa­li­śmy prysz­ni­ce w łaź­niach. Ja to bym na dół nie zje­chał nigdy.

To­masz w prze­ci­wień­stwie do Heńka nie był szcze­gól­nie roz­mow­ny. Naj­chęt­niej to by sobie po pro­stu stąd po­szedł. Po­nie­waż aser­tyw­ność nie była jego mocną stro­ną, tłu­ma­czył sobie to tym, że przy­naj­mniej szyb­ciej skoń­czą.

– Kiedy rodzi ta twoja?

– Za dwa mie­sią­ce, ter­min na pierw­sze­go li­sto­pa­da.

– Macie już imię?

– Bar­ba­ra, po mojej mamie, albo Ta­de­usz, bo nie znamy jesz­cze płci.

– Wie­rzyć się nie chce, że już tyle lat jej nie ma. Jak była mała to nam ją Irena czę­sto pod­rzu­ca­ła. Ja­dzia za­wsze była w siód­mym nie­bie.

– Pan ma dzie­ci?

– Nie. Chyba nie mo­że­my mieć. Pró­bu­je­my do teraz i nic. Ta twoja Ma­rze­na to czym się zaj­mu­ję? Ra­czej taka ci­chut­ka chyba jest, co?

– Teraz to głów­nie sobą. Zanim po­szła na zwol­nie­nie le­kar­skie to pra­co­wa­ła w fi­nan­sach.

– O! To pew­nie z pie­niędz­mi u was nie­źle.

Cóż, pra­co­wać z pie­niędz­mi, a mieć pie­nią­dze to nie to samo, ale tego już nie drą­żył.

 

W każdą so­bo­tę To­masz w pie­kar­ni ku­po­wał chleb dla babci i zo­sta­wiał go pod drzwia­mi na par­te­rze. Nigdy nie wy­szedł z po­dzi­wu, że jeden duży bo­che­nek wy­star­czał jej na cały ty­dzień. Gdy w nie­dzie­lę o je­de­na­stej, wy­cho­dził z Ma­rze­ną do ko­ścio­ła, za­nie­po­ko­iło go, że chleb wciąż leżał w tym samym miej­scu.

Za­pu­kał, ale nie było żad­nej od­po­wie­dzi. Bab­cia nigdy nie za­my­ka­ła tych drzwi na klucz, więc kazał Ma­rze­nie po­cze­kać i wszedł sam. Gdy tylko zna­lazł się w miesz­ka­niu, od razu się do­my­ślił. Bab­cia sie­dzia­ła w fo­te­lu, przed te­le­wi­zo­rem. Ręce zwi­sa­ły swo­bod­nie, głowa była od­chy­lo­na do tyłu, usta otwar­te. Za­pach nie po­zo­sta­wiał żad­nych złu­dzeń – nie żyła od do­brych kil­ku­na­stu go­dzin. Cier­pia­ła na tyle cho­rób, że wła­ści­wie nie po­win­no to dzi­wić w jej wieku, ale śmierć bli­skich to za­wsze bo­le­sne do­świad­cze­nie.

Ży­cze­niem babci, o czym wie­lo­krot­nie przy­po­mi­na­ła, było zo­stać skre­mo­wa­ną. Wszyst­kim zajął się Tomek. Swoją pomoc za­ofe­ro­wa­li rów­nież Hen­ryk i Ja­dwi­ga. Oboje przy­je­cha­li w po­nie­dzia­łek go od­wie­dzić, a to, co zo­ba­czy­li, na­praw­dę ich za­smu­ci­ło. Tomek nie spał całą noc, oczy miał pod­krą­żo­ne, twarz bar­dzo umę­czo­ną. Ma­rze­na też nie wy­glą­da­ła naj­le­piej. He­niek za­de­kla­ro­wał, że bę­dzie kon­ty­nu­ował re­mont we­dług za­ło­żeń, wy­pi­li kawę w mil­cze­niu i po­je­cha­li. Żal mu było tego chło­pa­ka. Wie­dział, jak zżyty był z bab­cią. W dro­dze po­wrot­nej nie za­mie­nił z Ja­dwi­gą ani słowa, ale wy­my­ślił, co może zro­bić dla Tomka. To nie był naj­lep­szy po­mysł, nie był nawet dobry, ale wtedy Heń­ko­wi wydał się ge­nial­ny. Gdyby tylko wie­dział, jakie będą tego kon­se­kwen­cje. 

 

Ciało Ja­dwi­gi tra­fi­ło do za­kła­du po­grze­bo­we­go jesz­cze w nie­dzie­lę. Kre­ma­cja miała się odbyć we wto­rek, przed po­łu­dniem. To był je­dy­ny raz, kiedy He­niek był obec­ny pod­czas trwa­nia tego pro­ce­su i bez­po­śred­nio w nim uczest­ni­czył. Gdy piec roz­grzał się do sied­miu­set stop­ni, kom­pu­ter ste­ru­ją­cy umoż­li­wił otwar­cie drzwi wsa­do­wych, przez które wkła­da­ło się trum­nę z cia­łem. Cały pro­ces, łącz­nie z chło­dze­niem pro­chów oraz roz­drab­nia­niem ich w kle­mu­la­to­rze, trwał do­kład­nie pół­to­rej go­dzi­ny.

Oso­bi­ście prze­sy­pał je do urny, ale zanim za­mknął wieko, na chu­s­tecz­kę wrzu­cił szczyp­tę po­pio­łu i wsu­nął do kie­sze­ni.

Po po­łu­dniu, zgod­nie z umową zja­wił się w domu To­ma­sza i Ma­rze­ny i od razu wziął się do pracy. Zo­sta­ła tylko jedna ścia­na do wy­ka­fel­ko­wa­nia. Na szczę­ście tym razem To­masz mu nie po­ma­gał, mógł­by nie być za­do­wo­lo­ny z po­my­słu Heńka.

 

Jedno ze wcze­snych wspo­mnień jakie miał z dzie­ciń­stwa, to złota urna z pro­cha­mi dziad­ka, która stała na ko­min­ku. Pa­mię­tał też, że o dziad­ku mó­wi­ło się tak, jakby cały czas żył. To była ich ro­dzin­na ta­jem­ni­ca, nie znał ni­ko­go wśród ró­wie­śni­ków, kto miał­by dziad­ka, czy ko­go­kol­wiek in­ne­go, na ko­min­ku. Nie znał też ni­ko­go, kto miał­by matkę szep­tu­chę, która uzdra­wia nie­ist­nie­ją­ce cho­ro­by. Nigdy w to nie wie­rzył i nigdy go to nie in­te­re­so­wa­ło. Dla­te­go teraz, wi­dząc jak To­masz bar­dzo tę­sk­ni za bab­cią, wyjął chu­s­tecz­kę z kie­sze­ni, prze­sy­pał jej za­war­tość na szpa­chle, wtarł w klej, który miał już na­ło­żo­ny na kafle i do­ci­snął do ścia­ny.

Tutaj i tak po­wie­szą lu­stro, więc będą sobie pa­trzeć na bab­cię” –  po­my­ślał i kon­ty­nu­ował pracę.

Po­grzeb odbył się w czwar­tek. Zwy­czaj­na ce­re­mo­nia z nud­nym ka­za­niem i nudną stypą. Za­ska­ku­ją­ce – czło­wiek żyje kil­ka­dzie­siąt lat, wy­mie­nia ty­sią­ce zdań z nie­zli­czo­ną ilo­ścią osób, robi mnó­stwo rze­czy każ­de­go dnia, a gdy już go po­że­gna­my, nie chce nam się nawet go wspo­mnieć. Gdy wy­cho­dzi­li z lo­ka­lu, To­masz po­pro­sił Heńka, żeby wie­czo­rem przy­je­chał się roz­li­czyć za wy­ko­na­ną pracę. Na szczę­ście udało mu się skoń­czyć wczo­raj i ła­zien­ka była go­to­wa do użyt­ku. Od kilku dni To­masz tam nie wcho­dził, więc to co zo­ba­czył po­zy­tyw­nie go za­sko­czy­ło.

– No, panie Heńku, fan­ta­stycz­nie! 

“Żebyś jesz­cze wie­dział, jak bar­dzo” – po­my­ślał He­niek i uśmiech­nął się.

 

Gdy le­że­li razem w łóżku po­cząt­ko­wo nic nie mó­wi­li, zła­pa­li się za ręce i pa­trze­li w sufit. Póź­niej za­czę­li wspo­mi­nać ich pierw­sze spo­tka­nie, pierw­szy po­ca­łu­nek, ślub, we­se­le. Zwró­ci­li się ku sobie i teraz już snuli wizje przy­szło­ści. Zga­dy­wa­li jaka jest płeć dziec­ka, po raz ko­lej­ny usta­li­li imio­na. Ma­rze­nie bar­dziej po­do­ba­ła­by się Klara, ale nie chcia­ła robić Tom­ko­wi przy­kro­ści. Za­snę­li wtu­le­ni w sie­bie.

Obu­dzi­ły go pro­mie­nie słoń­ca pa­da­ją­ce na twarz. Zdzi­wił się, gdy spoj­rzał na ze­ga­rek, po­nie­waż do­cho­dzi­ła już dzie­sią­ta, ale dziś nie był to żaden pro­blem. W pracy wziął pięć dni wol­ne­go, żeby móc za­ła­twić wszyst­kie spra­wy zwią­za­ne z po­grze­bem. Po­nie­waż był pią­tek, ni­g­dzie nie mu­siał się spie­szyć. Był wy­spa­ny i w bar­dzo do­brym hu­mo­rze. Z takim po­zy­tyw­nym na­sta­wie­niem wkro­czył do sa­lo­nu, gdzie sie­dzia­ła już Ma­rze­na.

Gdy tylko ją zo­ba­czył, cały na­strój gdzieś ule­ciał. Sie­dzia­ła w fo­te­lu, za­wi­nię­ta w zu­ży­ty szla­frok, blada, z pod­krą­żo­ny­mi ocza­mi, wło­sa­mi w nie­ła­dzie i wy­ra­zem twa­rzy, na któ­rej ma­lo­wa­ła się nie­na­wiść do ca­łe­go świa­ta. Jakby tego było mało, w te­le­wi­zji le­ciał jakiś pa­ra­do­ku­ment, a tego To­masz nie zno­sił.

– Jak ci się spało? Prze­ga­da­li­śmy chyba pół nocy – za­gad­nął To­masz, sia­da­jąc w fo­te­lu obok.

Ma­rze­na spoj­rza­ła z ukosa, lekko zdzi­wio­na tym, co usły­sza­ła.

– Pół nocy? Pół nocy to ja nie spa­łam. Za­czą­łeś bre­dzić coś o imio­nach dla dzie­ci i czy pa­mię­tam, jak cię po­zna­łam. Potem za­sną­łeś i za­czą­łeś dalej ma­ja­czyć, ale przez sen i cały czas się wier­ci­łeś.

Cóż, dawno nie wi­dział u niej ta­kich emo­cji. Z re­gu­ły się nie od­zy­wa­ła albo od­po­wia­da­ła krót­ko i cicho, a teraz… Pew­nie hor­mo­ny.

– Prze­pra­szam, w ogóle tego nie pa­mię­tam. To pew­nie przez ten po­grzeb, wi­docz­nie ze­szło ze mnie wszyst­ko wczo­raj.

Do po­dob­nych sy­tu­acji za­czę­ło do­cho­dzić każ­de­go dnia. Tomek od­zy­wał się tylko w nocy, coraz czę­ściej przez sen. W ciągu dnia wła­ści­wie nie roz­ma­wia­li. Po­cząt­ko­wo pytał jesz­cze o dziec­ko, czy kopie, czy wszyst­ko do­brze, in­te­re­so­wał się ter­mi­na­mi badań. Ma­rze­na zrzu­ca­ła to na jego pracę, na stres, na ża­ło­bę, ale mniej wię­cej dwa ty­go­dnie po po­grze­bie at­mos­fe­ra była tak gęsta, że sie­kie­rę można by po­wie­sić w każ­dym po­miesz­cze­niu. To, że ktoś nie wy­trzy­ma na­pię­cia było tylko kwe­stią czasu.

– Ma­rze­na, po­roz­ma­wiaj ze mną! Co się z tobą ostat­nio dzie­je?

– Ze mną? Pró­bu­je co­dzien­nie z tobą po­roz­ma­wiać. Je­steś nie­obec­ny, ni­czym się nie in­te­re­su­jesz. Pa­mię­tasz w ogóle, że je­stem w ciąży i że za chwi­lę bę­dzie­my ro­dzi­ca­mi?

– Nawet pan He­niek mnie pytał, czy wszyst­ko z tobą w po­rząd­ku. Był tu przed­wczo­raj zro­bić po­praw­ki przy umy­wal­ce, to mu po­dob­no nawet dzień dobry nie po­wie­dzia­łaś. To praw­da?

– O pro­szę… panu Heń­ko­wi było przy­kro. Po­cie­szy­łeś go jakoś?

– Ma­rze­na, od­po­wia­daj na moje py­ta­nia!

– Tomek, co się do cho­le­ry z tobą dzie­je?

Ostat­nie zda­nie wy­krzy­cza­ła, po czym wsta­ła, od­wró­ci­ła się gwał­tow­nie i wy­szła, trza­ska­jąc drzwia­mi. To­masz stał jak wryty z otwar­ty­mi usta­mi. Nie dla­te­go, że po raz pierw­szy pod­nio­sła na niego głos. Tylko te drzwi. Ten trzask spra­wił, że w jed­nej se­kun­dzie za­go­to­wa­ło się z nim. Ru­szył za nią na klat­kę scho­do­wą. Do­pie­ro, gdy ich spoj­rze­nia się skrzy­żo­wa­ły zro­zu­miał, że to co ma­lu­je się wła­śnie na twa­rzy jego żony to strach i prze­ra­że­nie. W tym mo­men­cie oprzy­tom­niał, opu­ścił go nagle gniew, który zo­stał za­stą­pio­ny zo­bo­jęt­nie­niem. Je­dy­ne na co się zdo­był to:

– Ma­rze­na, co my ro­bi­my… prze­pra­szam, nie wiem co we mnie wstą­pi­ło.

 

Było mgli­ście i dosyć chłod­no. Wil­goć uno­szą­ca się w po­wie­trzu tylko po­tę­go­wa­ła uczu­cie zimna. Ma­rze­na cze­ka­ła na Tomka tylko dla­te­go, żeby nie robić sen­sa­cji. Od kilku dni nie roz­ma­wia­li już wcale, ale naj­gor­sze było to, że tylko jej to prze­szka­dza­ło. Tomek zda­wał się w ogóle tę sy­tu­ację igno­ro­wać. Był obo­jęt­ny, z wiecz­nie przy­kle­jo­nym uśmiesz­kiem do twa­rzy. Tyle tylko, że nie szedł za tym dobry na­strój. Nie po­tra­fi­ła sobie przy­po­mnieć, czy kie­dy­kol­wiek wcze­śniej już tak było. Znali się od li­ceum, mał­żeń­stwem byli od dwóch lat. Za­wsze się do­ga­dy­wa­li, za­wsze mieli o czym roz­ma­wiać, nigdy nie za­sy­pia­li po­kłó­ce­ni.

Teraz, uczu­cie nie­po­ko­ju nie mogło jej opu­ścić. Jakby miała coś w żo­łąd­ku. Tłu­ma­czy­ła sobie, że to hor­mo­ny, ale nie mogła się oszu­ki­wać w nie­skoń­czo­ność.

Msza w in­ten­cji zmar­łych, w trzy­dzie­sty dzień po śmier­ci skoń­czy­ła się o siód­mej rano. Do domu wra­ca­li trzy­ma­jąc się za ręce, ale nikt nie mógł zo­ba­czyć, że ten splot dłoni to pokaz siły, nie uczu­cia. Dla Ma­rze­ny to rów­nież nie było już no­wo­ścią. Kiedy stali się sobie tak obcy? Może kogoś po­znał? To wszyst­ko wy­da­rzy­ło się tak szyb­ko, że trud­no nawet wska­zać przy­czy­nę. Może bab­cia, do­pó­ki żyła to trzy­ma­ła go w pio­nie i do­pie­ro teraz po­ka­zu­je jaki jest na­praw­dę? Jeśli tak, nie za tego czło­wie­ka wy­szła za mąż i nie z takim męż­czy­zną chce spę­dzić resz­tę życia. Na samą myśl, że mu­sia­ła­by to kie­dy­kol­wiek po­wie­dzieć na głos prze­szedł ją dreszcz.

Gdy tylko we­szli do domu, Ma­rze­na mu­sia­ła usiąść – zmę­czył ją ten szyb­ki marsz. To­masz w tym cza­sie, nie zdej­mu­jąc butów ani kurt­ki, wszedł do kuch­ni i za­czął ner­wo­wo grze­bać w lo­dów­ce.

– Ma­rze­na, gdzie moje ka­nap­ki do pracy? – wy­krzy­czał, z całej siły za­trza­sku­jąc drzwi lo­dów­ki.

Ma­rze­na aż pod­sko­czy­ła w fo­te­lu. Znowu ta gula w gar­dle, znowu ten strach, który zwęża prze­łyk i od­bie­ra wszel­ką pew­ność sie­bie. Zro­bi­ła wszyst­ko, żeby się opa­no­wać, wie­dzia­ła, że ma mak­sy­mal­nie trzy se­kun­dy na od­po­wiedź.

– Mó­wi­łeś, że masz dziś wolne, dla­te­go nic nie przy­go­to­wa­łam. Idziesz jed­nak do pracy? Po­cze­kaj, przy­go­tu­ję ci coś.

Zanim zdą­ży­ła wstać, To­masz już stał przy niej, świ­dru­jąc ją wzro­kiem. Prze­stra­szo­na opa­dła z po­wro­tem na fotel.

– My­śla­łaś, że będę z tobą sie­dział cały dzień w domu? Coś, to mo­żesz przy­go­to­wać psu. Le­piej się po­sta­raj.

Jakby do­sta­ła obu­chem w głowę. Miała ła­god­ną na­tu­rę, nie była skora do kon­flik­tów ani kłót­ni. Za­wsze pierw­sza wy­cią­ga­ła rękę na zgodę i pew­nie dla­te­go przez tyle lat żyli w har­mo­nii, ale teraz to nie ona za­bu­rzy­ła po­rzą­dek. Każdy, kto są­dził, że ją zna po­my­ślał­by pew­nie, że z po­ko­rą za­ak­cep­tu­je takie wa­run­ki, bo prze­cież mąż ma dobrą pracę, dba o dom, razem cho­dzą do ko­ścio­ła. Jed­nak z tym wiążą się dwa pro­ble­my. Od kilku ty­go­dni Ma­rze­na jest roz­li­cza­na z każ­dej wy­da­nej zło­tów­ki, na­to­miast czas spę­dza­ny w ko­ście­le jest od­po­czyn­kiem. Wtedy z pew­no­ścią nie bę­dzie żad­ne­go wy­bu­chu zło­ści. Dla­te­go też – pew­nie nie do końca świa­do­mie – ta ana­li­tycz­na część mózgu pod­ję­ła de­cy­zję. Dziec­ko nie może się wy­cho­wy­wać w ta­kich wa­run­kach.

Przy­rzą­dzi­ła ka­nap­ki takie, jak lubił, a przy­naj­mniej miała na­dzie­je, że dzi­siaj to lubi. Za­brał je bez słowa, zbiegł ze scho­dów i za­mknął za sobą drzwi z hu­kiem. Do­pie­ro, gdy na­sta­ła kom­plet­na cisza scho­wa­ła twarz w dło­niach i sia­da­jąc w fo­te­lu za­la­ła się łzami. Nie wie­dzia­ła, jak to roz­wią­zać, ale wie­dzia­ła, kto jej może pomóc. Wzię­ła do ręki ko­mór­kę i wy­bra­ła numer. Z nie­cier­pli­wo­ścią cze­ka­ła na sy­gnał, wtedy ode­zwał się głos: Tu Hen­ryk Cem­pu­lik, nie mogę teraz ode­brać. Pro­szę zo­staw wia­do­mość.

– Halo, dzień dobry, Ma­rze­na z tej stro­ny. Mógł­by pan przy­je­chać? Chyba kran się ze­psuł. To dość pilne. – Po czym na­ci­snę­ła czer­wo­ną słu­chaw­kę.

 

To­masz był w po­ło­wie drogi do pracy, gdy zo­rien­to­wał się, że cały czas po­dry­gu­je nogą i bębni pal­ca­mi po kie­row­ni­cy. Dziw­niej­sze było to, że je­chał w zu­peł­nie inną stro­nę niż po­wi­nien. Od mo­men­tu, gdy wy­szedł z domu złość go nie opu­ści­ła, a to nie­ty­po­we. W ostat­nim cza­sie, gdy tylko Ma­rze­na zni­ka­ła z pola wi­dze­nia czuł się le­piej. Nie dzi­siaj, dzi­siaj był jak w tran­sie. Wrzu­cił mi­gacz i nie do końca prze­pi­so­wo za­wró­cił.

 

Hen­ryk od razu po po­ran­nej mszy od­wiózł Ja­dwi­gę do domu i po­je­chał pro­sto do pracy. Nie było zbyt wiele do ro­bo­ty. Wypił kawę z in­ny­mi pra­cow­ni­ka­mi, po­za­mia­tał plac przed bu­dyn­kiem i wła­ści­wie nie było sensu by dalej tu sie­dział. Nie miał sta­łych go­dzin pracy, za­ko­mu­ni­ko­wał tylko, że je­dzie do domu i bę­dzie jutro, jak za­wsze na ósmą. Chciał za­dzwo­nić do Ja­dwi­gi, uprze­dzić ją, że wróci wcze­śniej. Się­gnął do kie­sze­ni po te­le­fon, ale tam go nie było. Cho­le­ra, chyba znowu go zo­sta­wi­łem w sa­mo­cho­dzie”.

 

Ma­rze­na prze­bra­ła się w strój do­mo­wy, czyli szla­frok, wzię­ła koc i usia­dła wy­god­nie w fo­te­lu. Te­le­fon po­ło­ży­ła na stole obok, sku­li­ła się w sobie i za­mknę­ła oczy. Ze snu wy­rwał ją dzwo­nek do drzwi. Spoj­rza­ła na ze­ga­rek i spo­strze­gła, że za­snę­ła na za­le­d­wie trzy­dzie­ści minut. Wi­docz­nie pan He­niek po­sta­no­wił od razu przy­je­chać. Ze­szła na dół i w mo­men­cie, gdy na­ci­ska­ła klam­kę za­uwa­ży­ła, że na ko­mo­dzie leżą klu­cze Tomka. “Dziw­ne, za­wsze je ze sobą bie­rze wy­cho­dząc”. Gdy otwo­rzy­ła drzwi, in­stynk­tow­nie po­ło­ży­ła ręce na brzu­chu.

 

He­niek fak­tycz­nie zo­sta­wił te­le­fon w sa­mo­cho­dzie. Zo­ba­czył, że ma nie­ode­bra­ne po­łą­cze­nie z nie­zna­ne­go nu­me­ru i wia­do­mość z pocz­ty gło­so­wej. Eh, pew­nie z banku– po­my­ślał. Za­dzwo­nił do Jadzi po­in­for­mo­wać, że bę­dzie w domu wcze­śniej. Za­piął pasy i już miał ru­szyć, ale cie­ka­wość zwy­cię­ży­ła. Od­słu­chał wia­do­mość z pocz­ty gło­so­wej i tro­chę się zdzi­wił. In­ży­nier w domu i kranu nie po­tra­fi na­pra­wić? 

Od­dzwo­nił, ale nikt nie ode­brał. Odło­żył te­le­fon i ru­szył. Trud­no, Ja­dzia chwil­kę po­cze­ka.

 

Na miej­sce przy­był w ciągu nie­speł­na dwu­dzie­stu minut. Za­par­ko­wał pod furt­ką, wy­siadł z sa­mo­cho­du i od razu spo­strzegł, że drzwi wej­ścio­we są uchy­lo­ne. Pod­szedł i za­pu­kał, ale nic się nie wy­da­rzy­ło. Po­pchnął drzwi, wszedł do środ­ka i za­wo­łał, ale po­now­nie nikt nie od­po­wie­dział. Wszedł po trzech stop­niach na pię­tro i skrę­cił w lewo, w stro­nę ła­zien­ki. Nie był przy­go­to­wa­ny na ten widok. Na to zresz­tą nie można się przy­go­to­wać. Drzwi ła­zien­ki były całe we krwi. Wszyst­kie ścia­ny i pod­ło­ga rów­nież. Lu­stro nad umy­wal­ką było roz­bi­te, jakby ktoś ude­rzył w nie pię­ścią tak mocno, że pękł rów­nież ka­fe­lek pod nim.

Gdy spoj­rzał w kie­run­ku wanny, jego tętno osią­gnę­ło kry­tycz­ny pułap. Le­ża­ła tam Ma­rze­na, naga i pół­przy­tom­na. Miała prze­cię­te żyły z któ­rych de­li­kat­nie są­czy­ła się krew i twarz tak po­obi­ja­ną, że le­d­wie był w sta­nie ją roz­po­znać. Brzuch był fio­le­to­wo-nie­bie­ski. Nie było wąt­pli­wo­ści, że naj­wię­cej cio­sów ktoś zadał wła­śnie tam. Do­pie­ro po chwi­li spo­strzegł, że wanna jest za­kor­ko­wa­na i jest w niej mnó­stwo krwi. De­li­kat­nie od­gar­nął włosy z jej twa­rzy i ła­mią­cym się gło­sem za­py­tał:

– Ma­rze­na, co się stało? Wszyst­ko bę­dzie do­brze, sły­szysz?

Nie było żad­nej re­ak­cji, więc za­dzia­łał au­to­ma­tycz­nie. Nie był pe­wien co po­wi­nien zro­bić, ale wy­da­wa­ło mu się, że na­le­ży uci­snąć po­wy­żej miej­sca prze­cię­cia. Na ka­lo­ry­fe­rze obok wanny wi­siał ręcz­nik. Przedarł go na pół, żeby dało się wy­god­niej za­wią­zać i ca­łych sił za­ci­snął tuż pod łok­ciem. Wyjął z kie­sze­nie te­le­fon i wy­brał sto dwa­na­ście, ale czuł, że w tym po­miesz­cze­niu żywy jest już tylko on.

 

W ciągu ko­lej­nych go­dzin czuł się jakby oglą­dał film. We­zwa­ne po­go­to­wie przy­by­ło w ciągu dzie­wię­ciu minut, ale nawet nie pod­ję­to próby re­ani­ma­cji. Ma­rze­na i jej nie­na­ro­dzo­ne dziec­ko już nie żyli. Przez ten czas nie udało się na­mie­rzyć Tomka. Jego te­le­fon nie od­po­wia­dał. Oka­za­ło się rów­nież, że za­dzwo­nił rano do firmy i prze­ka­zał in­for­ma­cje, że bie­rze urlop na żą­da­nie, bez po­da­wa­nia przy­czy­ny. 

Na miej­scu do póź­nych go­dzin pra­co­wa­li tech­ni­cy, za­bez­pie­cza­jąc ślady w ła­zien­ce, któ­rych było mnó­stwo. Mu­sie­li po­brać rów­nież od­ci­ski od Heńka, żeby go wy­klu­czyć ze śledz­twa. Co do tego, że było to bru­tal­ne za­bój­stwo nie było żad­nych wąt­pli­wo­ści. Zło­żył rów­nież do­kład­ne ze­zna­nia. Pod­pi­sał to, co mu pod­su­nię­to pod nos i zo­stał zwol­nio­ny do domu. Gdy już miał wsiąść do sa­mo­cho­du, usły­szał w od­da­li szmer z krót­ko­fa­lów­ki, że na stry­chu zna­leź­li wi­siel­ca. Tego już było za dużo, wsiadł do sa­mo­cho­du i prze­stał nad sobą pa­no­wać za­le­wa­jąc się łzami.

 

W ko­ście­le, na ka­ta­fal­ku stały dwie urny, w które wbite były dzie­siąt­ki par oczu. Dawno żaden po­grzeb nie zgro­ma­dził tylu ludzi. Mąż za­szlach­to­wał żonę, nie­na­ro­dzo­ne dziec­ko i sam ode­brał sobie życie, sa­mo­bój­stwo roz­sze­rzo­ne. He­niek nie po­tra­fił zro­zu­mieć tego ter­mi­nu. Dla niego to za­bój­stwo oraz sa­mo­bój­stwo, dwie osob­ne spra­wy. Cho­ciaż po­grzeb był wspól­ny, co zresz­tą wzbu­dzi­ło nie­ma­łe zdzi­wie­nie, za­cho­wa­no na tyle roz­sąd­ku, żeby po­cho­wać ich z dala od sie­bie. To był nie­zwy­kle smut­ny dzień. Wy­jąt­ko­wo trud­no było zro­zu­mieć i po­go­dzić się z tym, co się stało. He­niek nawet nie pró­bo­wał, wy­rzu­cił to z pa­mię­ci, gdy tylko wy­szedł z ko­ścio­ła. Ze wszyst­kich sił sta­rał się o tym za­po­mnieć i pra­wie mu się udało.

 

***

 

– Może jutro włożysz ten czar­ny ka­pe­lusz? Przy­kry­je ci tro­chę ły­sin­kę – za­py­ta­ła Ja­dzia swo­je­go męża.

– A mam jakiś inny? Gdzie on w ogóle jest?

– Jak nie wia­do­mo gdzie coś jest, to pew­nie jest w piw­ni­cy, w tej sta­rej sza­fie po two­jej mamie. Idź zo­bacz i przy­nieś go z łaski swo­jej.

He­niek wie­dział, że od­wle­ka­nie tego nic nie da, więc od razu wstał i po­szedł. Ko­lej­ne­go dnia wy­pa­da­ła pierw­sza rocz­ni­ca tej ma­ka­bry, z którą He­niek z tru­dem się po­go­dził. Fak­tycz­nie, ka­pe­lusz był w sza­fie, na gór­nej półce, po­ło­żo­ny na drew­nia­nej szka­tuł­ce. Nigdy wcze­śniej nie zwró­cił uwagi na ten dro­biazg. Wyjął pu­deł­ko i zdjął po­kryw­kę. W środ­ku było mnó­stwo ga­dże­tów na­le­żą­cych do jego matki – ró­ża­niec, mo­dli­tew­nik, karty oraz nie­za­kle­jo­na ko­per­ta, w któ­rej było kilka za­pi­sa­nych kar­tek. Tak jak przy­pusz­czał, były to słyn­ne wróż­by, które two­rzy­ła. Jako dziec­ko za­wsze się z tego śmiał, bo to się nigdy nie spraw­dza­ło. Przy­naj­mniej z ku­zy­na­mi mieli jakąś roz­ryw­kę, gdy pod­glą­da­li jak wpa­da­ła w trans, za­my­ka­ła się po­ko­ju i za­czy­na­ła mówić do sie­bie, z re­gu­ły po nie­miec­ku, więc nie­wie­le ro­zu­mie­li i pisać po wszyst­kim co jej wpa­da­ło w ręce. Póź­niej, gdy emo­cje opa­da­ły prze­pi­sy­wa­ła to na czy­stą kart­kę i cho­wa­ła w szu­fla­dzie. Wziął pierw­szą z brze­gu, ale była po nie­miec­ku. Już chciał odło­żyć pu­deł­ko lecz spo­strzegł tytuł dru­gie kart­ki w ko­per­cie: Pro­chy.

Przez se­kun­dę się wahał, czy to prze­czy­tać – cie­ka­wość jed­nak zwy­cię­ży­ła. Na kart­ce, bardzo starannie było za­pi­sa­ne jedno zda­nie:

 

Gdy obcym pro­chem ręce ubru­dzisz, nie­win­nych po­chło­nie pie­kiel­na ot­chłań.

 

He­niek prze­łknął ślinę tak gło­śno, że mu­sia­ła to sły­szeć Ja­dzia w kuch­ni nad nim. Już chciał scho­wać kart­kę i wró­cić na górę z ka­pe­lu­szem, gdy od­ru­cho­wo spoj­rzał na drugą stro­nę, z prze­ra­że­nia upu­ścił kart­kę i zła­pał się za serce.

– He­niek, ty szy­jesz ten ka­pe­lusz? – za­wo­ła­ła Ja­dzia z góry.

Wziął kilka głę­bo­kich od­de­chów i uspo­ko­ił tętno. Pod­niósł świ­stek z ziemi, zmiął w dłoni i wrzu­cił do pieca, po czym ru­szył na górę. Przez se­kun­dę można jesz­cze było od­czy­tać napis z kart­ki nim stra­wił ją ogień:

 

Nie­win­ni utoną w morzu krwi, gdy winny za­wi­śnie w roz­pa­czy.

 

 

 

Koniec

Komentarze

Witaj.

Przy opowiadaniu zatrzymały mnie (wątpliwości i sugestie – do przemyślenia):

literówki – np. „Jadzia to była wyrazista kobieta, które nutę ironii subtelnie wplatała w każde zdanie”; „Ja już dostaję odczyty z czujników i je analizuje”;

interpunkcja – np. „Gdy Heniek przyszedł na oględziny łazienki (przecinek?) wszystko zrozumiał”;

powtórzenia – np. „.Jeśli tylko można, to wręcz należy się wysługiwać innymi. Tylko na jego żonę to nie działało”; „Nie miał stałych godzin pracy, zakomunikował tylko, że jedzie do domu i przyjedzie jutro, jak zawsze na ósmą. Chciał zadzwonić do Jadwigi, uprzedzić ją, że przyjedzie wcześniej”;

błędy składniowe – np. „Gdy w niedzielę o jedenastej, wychodząc z Marzeną do kościoła chleb dalej leżał w tym samym miejscu, zaniepokoił się” (ze zdania wynika, że to chleb szedł z żoną do kościoła); „Cały proces, łącznie z chłodzeniem prochów oraz rozdrabnianiu ich w klemulatorze (przecinek?) trwał dokładnie półtorej godziny” (błędna forma wyrazu);

gramatyczne/ortograficzne – np. „Marzenie bardziej podobała by się Klara, ale nie chciała robić Tomkowi przykrości. Zasnęli wtuleni w siebie” (razem); „. Każdy, kto sądził, że ją zna pomyślał by pewnie, że z pokorą zaakceptuje takie warunki, bo przecież mąż ma dobrą pracę, dba o dom, razem chodzą do kościoła” (tu podobnie);

logiczne – np. „Mógłby pan przyjechać, chyba kran się zepsuł” – czy to nie jest zdanie pytające?

Usterki przy zapisie dialogów – np. „– Może jutro ubierzesz ten czarny kapelusz? Przykryje ci trochę łysinki.(zbędna kropka?) – zapytała Jadzia swojego męża”.

 

Bardzo dobry thriller plus nieco horroru. Trzyma w napięciu, jest sensownie zbudowany, fabuła wciąga szybko. Jasne, że żal rodziny, lecz thrillery tak już mają. :)

Klikam, pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Bruce, pudełko czekoladek dla ciebie! Dziękuję za uwagi, usterki poprawione.

Dzięki, Hrabiax, przypomniałeś mi skecz z Benny Hilla z końcowym morałem: “A wszystko przez to, że kobiety uwielbiają mleczne czekoladki”. :))

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Hrabiaksie, choć bardzo się starałeś zbudować nastrój uzasadniający oznaczenie opowiadania tagiem THRILLER, to musze wyznać, że w Majstrze dostrzegłam niewiele tego, czego można się po takim oznaczeniu spodziewać. Owszem, pomysł był, ale chyba nie zdołał należycie wybrzmieć. 

Przeczytałam krótką, zwyczajną historię remontu łazienki w domu starszej pani, która mieszka z wnukiem i jego ciężarną żoną. Nie widzę też nic niesamowitego w tym, że pani Irena, osoba posunięta w latach i schorowana, pewnego dnia zmarła. Pomysł pana Heńka, by szczyptę prochów skremowanej kobiety wymieszać z zaprawą i na to przykleić kafelki, uważam za dość osobliwy, ale cóż, skoro tak to sobie wymyślił… Nagłe i niemiłe wydarzenia między Tomkiem i Marzeną mogą zastanawiać, ale różnie się w małżeństwach układa, nawet na chwilę przed spodziewanym porodem. Natomiast finał z drastycznym opisem pobitej i zabitej ciężarnej a następnie wiadomość o powieszeniu się chłopaka, pozostaje drastycznym opisem pobitej i zabitej ciężarnej, tudzież wiadomością, że chłopak, zabiwszy żonę, powiesił się. Nie dostrzegam tu thrillera, a tylko niezrozumiałe zachowanie Tomka.

Przypadkiem znalezione rzez Heńka notatki jego dawno zmarłej babki w pewien sposób próbują wyjaśnić i uzasadnić całą sprawę, jednakowoż do mnie nie przemawiają i nic nie poradzę, że wyglądają jak, nie przymierzając, królik wyciągnięty z kapelusza.

Wykonanie pozostawia sporo do życzenia.

 

jako tzw. złota rącz­ka. → …jako tak zwana złota rącz­ka.

Nie używamy skrótów.

 

i pra­co­wał na ko­pal­ni. → …i pra­co­wał w ko­pal­ni.

 

Tam wciąż pa­no­wał kli­mat mi­nio­nej epoki i nie mógł prze­stać się dzi­wić, że wszyst­ko jesz­cze dzia­ła. → Czy dobrze rozumiem, że klimat minionej epoki dziwił się, że wszystko działa?

Proponuję: Tam wciąż pa­no­wał kli­mat mi­nio­nej epoki i można było się dzi­wić, że wszyst­ko jesz­cze dzia­ła.

 

Gdy w nie­dzie­lę o je­de­na­stej, wy­cho­dząc z Ma­rze­ną do ko­ścio­ła chleb dalej leżał w tym samym miej­scu, za­nie­po­ko­ił się. → Czy dobrze rozumiem, że chleb leżąc w tym samym miejscu, jednocześnie wychodził z Marzeną do kościoła i to go zaniepokoiło.

A może miało być: Gdy w nie­dzie­lę o je­de­na­stej, wy­cho­dził z Ma­rze­ną do ko­ścio­ła, zaniepokoiło go, że chleb wciąż leżał w tym samym miej­scu.

 

Ży­cze­niem babci, o czym wie­lo­krot­nie przy­po­mi­na­ła, to zo­stać skre­mo­wa­ną. → Czy tu aby nie miało być: Ży­cze­niem babci, o czym wie­lo­krot­nie przy­po­mi­na­ła, było zo­stać skre­mo­wa­ną.

 

Ciało Ja­dwi­gi tra­fi­ło do za­kła­du po­grze­bo­we­go jesz­cze w nie­dzie­le. → Literówka.

 

Cały pro­ces, łącz­nie z chło­dze­niem pro­chów oraz roz­drab­nia­niu ich w kle­mu­la­to­rze… → Cały pro­ces, łącz­nie z chło­dze­niem pro­chów oraz rozdrabnianiem ich w kle­mu­la­to­rze

 

po­my­ślał i kon­ty­nu­ował pracę. → Jedna spacja po półpauzie wystarczy.

 

wy­ra­zem twa­rzy, który wy­ra­żał nie­na­wiść… → Nie brzmi top najlepiej.

Proponuję: …i wy­ra­zem twa­rzy, na której malowała się nie­na­wiść…

 

Co się z Tobą ostat­nio dzie­je?Co się z tobą ostat­nio dzie­je?

Zaimki piszemy wielką literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie.

 

Pró­bu­je co­dzien­nie z Tobą po­roz­ma­wiać. → Pró­bu­je co­dzien­nie z tobą po­roz­ma­wiać.

 

z ca­łych sił na­ci­snął klam­kę, drzwi otwar­ły się z hu­kiem… → Można z hukiem zamknąć drzwi, trzaskając nimi, ale nijak nie wiem, jak można z hukiem otworzyć drzwi, nawet jeśli naciśnie się klamkę z całych sił.

 

To wszyst­ko wy­da­rzy­ło się tak szyb­ko, że cięż­ko nawet wska­zać przy­czy­nę. -> To wszyst­ko wy­da­rzy­ło się tak szyb­ko, że trudno nawet wska­zać przy­czy­nę.

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Ciezko-a-trudno;19058.html

 

wtedy ode­zwał się głos: “Tu Hen­ryk Cem­pu­lik, nie mogę teraz ode­brać. Pro­szę zo­staw wia­do­mość”. → Albo kursywa: …wtedy ode­zwał się głos: Tu Hen­ryk Cem­pu­lik, nie mogę teraz ode­brać. Pro­szę, zo­staw wia­do­mość. Albo cudzysłów: …wtedy ode­zwał się głos: „Tu Hen­ryk Cem­pu­lik, nie mogę teraz ode­brać. Pro­szę, zo­staw wia­do­mość”.

Tekstu napisanego kursywą nie ujmujemy w cudzysłów.

 

w mo­men­cie, gdy na­ci­ska­ła na klam­kę… → …w mo­men­cie, gdy na­ci­ska­ła klam­kę

 

Wszedł po trzech stop­niach na pię­tro… → Czy to na pewno było piętro, skoro wchodziło się na nie zaledwie po trzech stopniach.

 

Drzwi ła­zien­ki były całe we krwi.Drzwi ła­zien­ki były całe we krwi.

 

że pękła rów­nież ka­fel­ka pod nim. → Kafelek jest rodzaju męskiego, więc: …że pękł rów­nież ka­fel­ek pod nim.

 

Brzuch był fio­le­to­wo nie­bie­ski.Brzuch był fio­le­to­wo-nie­bie­ski.

 

ale można było od­nieść wra­że­nie, że to była wiecz­ność. → Nie brzmi to najlepiej.

 

Zło­żył rów­nież do­kład­nie ze­zna­nia. → Literówka.

Dokładne, jak mniemam, były zeznania, nie sposób ich złożenia.

 

– Może jutro ubie­rzesz ten czar­ny ka­pe­lusz? Przy­kry­je ci tro­chę ły­sin­ki… → W co miałby ubrać kapelusz??? Kapelusz można włożyć, wcisnąć go na głowę, ubrać się weń, ale kapelusza, tak jak żadnej innej części garderoby, nie ubiera się.

Za ubieranie kapelusza grozi sroga kara – trzy godziny klęczenia na grochu, w kącie, z twarzą zwróconą ku ścianie i z rękami w górze!

Proponuję: – Może jutro włożysz ten czar­ny ka­pe­lusz? Przy­kry­je ci tro­chę ły­sin­kę

 

była po nie­miec­ku, więc odło­żył. Już chciał odło­żyć pu­deł­ko… → Powtórzenie.

 

spo­strzegł tytuł dru­gie kart­ki w ko­per­cie : → Zbędna spacja przed dwukropkiem.

 

Na kart­ce, ozdob­ną czcion­ką za­pi­sa­ne jedno zda­nie: → Skoro to były kartki zapisane przez babcię Heńka, to nie mogły być zapisane czcionką. Czcionkę stosuje się w druku, nie w tekście pisanym odręcznie.

Proponuję: Na kart­ce wykaligrafowano jedno zda­nie:

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorzy, szkoda, że opowiadanie nie przypadło ci do gustu.

Za wskazanie błędów bardzo dziękuję, tekst został już poprawiony.

No cóż, Hrabiaksie, pozostaję z nadzieją, że lektura kolejnego opowiadania będzie satysfakcjonująca. I cieszę sie, że uznałeś uwagi za przydatne. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka