- Opowiadanie: Agrest - Ziemia za Kamieniem

Ziemia za Kamieniem

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ziemia za Kamieniem

Fragment opowiadania, które pisałam… chyba 5 lat temu? Nie pamiętam już dokładnie, ale skończyłam ok. 70 strony i nigdy do niego nie wróciłam.

 

 

Niekończąca się tajga była przed nimi. Leśne ścieżki wiły się niemiłosiernie kręto, nie pozwalały na choćby chwilowy brak uwagi. Las niechętnie oddaje swoje trakty. Starali się omijać bagna i mokradła, najbardziej zdradliwe tereny. Mieli wyrysowaną w karczmie kilka dni temu mapę, podyktował ją im pewien carski podróżnik, który dotarł daleko na północ tam gdzie lód styka się z niebem.

Czas nic sobie nie robił z tajgi, wiecznie zielona. O kończącym się lecie przypominały chmary owadów, małych much. Miniaturowe diabły, najmniejsze z piekielnych demonów, gryzły niemiłosiernie, brzęczały, zatruwały życie wędrowców. Zawsze byli zmęczeni.

A tak nawiasem mówiąc, było ich trzech.

Pewnego dnia zauważyli przed sobą jasną, wyraźną łunę światła zachodzącego słońca. Nie były to jedynie migotliwe refleksy, poprzecinane pniami drzew. Najwidoczniej tam przed nimi drzew nie było. Wyjechali na polanę. Dziwne to było miejsce. Panowała tutaj duszna cisza. Zsiedli z koni, wierzchowce chętnie skubały zieloną trawę, zaraz po tym zauważyły bijące źródełko pod starą topolą. Mężczyźni rozejrzeli się dookoła – łąka była jakby wykrojona z wielkiego placka tajgi, ciężko było powiedzieć dlaczego.

Na samym środku polanki usypany był z kamieni niewysoki pagórek, górował wyraźnie nad trawami i krzewinkami, ale człowiekowi nie sięgał pasa. Ułożony był starannie, widać ludzką ręką. Drobiazgowo dobrane kamienie – otoczaki wyłowione najpewniej z rzeki – w jednym, szarym kolorze poprzetykane czasami zielonymi szkiełkami. Dookoła pagórka trawa była niewysoka, soczysta, zieloniutka. Troszkę dalej zieleń przechodziła w purpurę wrzosu, jeszcze dalej w trawy wysokie, żółte i suche.

– Dziwne to miejsce.

– Jakie dziwne? Zdurniał chybaś na stare lata – rzucił Misza do Iwana -wierzysz w te bajki starego, co nam w karczmie gadał?

– Dlaczego mam nie wierzyć? A bo to jedno złe po ziemi łazi?

– Głupiś jak baba!

Dzień powoli gasł. Zasiedli do kolacji. Zjedli po kawałku suszonej wołowiny, przepili wodą, popili wódką. Ciszy nic nie było w stanie przerwać na polanie, ani jeden ptak nie krzyczał.

Nagle usłyszeli zgrzyt jakby drewna. Potem charakterystyczny hałas drzewa padającego. Coś zatrzęsło się w trawie, coś tam spadło. Tuż obok koni, które spłoszywszy się, wpadły w las.

– Zaraza pieruńska! – wrzeszczał Misza na konie i już chciał biec za nimi, kiedy to towarzysze złapali go za ramiona. Wskazali miejsce gdzie coś upadło.

Na ziemi, w suchej trawie pod topolą leżała przegniła do cna szubienica. Szkielet trupa bielił się gdzieniegdzie w trawie poprzykrywany już ziemią i częściowo porośnięty mchami. W górze, w koronach topoli, której liście delikatnie już się żółciły siedziały milczące szare gawrony, patrzyły czarnymi oczkami na mężczyzn. Mocne konary drzewa poprzewiązywane były grubymi sznurami, na tych sznurach w miejscu gdzie wrzynały się w gałęzie – sikorki uwiły sobie gniazda. Na sznurach wisiały resztki ludzkiego ścierwa. Wisielców, zdawało się, było z każda chwilą coraz więcej.

Mężczyźni stali jak wryci, nagle zatkali sobie usta i nosy rękawami koszul. Doszedł ich w jednej chwili niesamowity trupi smród. Zatkali sobie też uszy – brzęczenie much, które niewiadomo skąd się wzięły, a teraz obsiadły ścierwo.

Z wysokiej trawy po prawo od nich wyskoczył czarny zając. Przebiegł między nimi a topolą i zniknął po drugiej stronie.

Mężczyźni uciekli przerażeni, półżywi ze strachu. Wszystkie swoje rzeczy pozostawili na polanie. Biegli długo przed siebie, nie widząc ani drzew ani siebie wzajemnie. Pęd w amoku. Co chwile ktoś się przewracał. Krzyczeli, wyciągali przed siebie ręce. Zamknęli oczy. Coś biegło razem z nimi. Bali się je otworzyć. Nagle jakiś konar, ktoś leży. Potem korzeń w poprzek ścieżki, leżą wszyscy. Krzyk. Strach. Z twarzami w piachu kończą ten swój bieg. Serca łomoczą. Patrzą na siebie, potem w stronę polany.

Cisza.

Las jakby na chwile wstrzymał oddech. Nic. Wraca wszystko do normy, wszechobecne krzyki gawronów wydają im się już jakąś oznaką bezpieczeństwa. Pień za plecami mamił się być w tej chwili najbezpieczniejszą i najszczęśliwszą osłoną od całego świata.

Nie rozmawiali po za tym, że zaraz po dojściu do siebie wywrzeszczeli bez ładu i składu przekleństwa, żale, groźby… trwało to długo, ale my, czytelniku nie o tym, nie o tym mamy wiedzieć.

Ruszyli pieszo w dalszą drogę. Czarny zając drwa razy jeszcze przebiegł im prawie pod nogami. Po godzinie wyszli na tę samą polanę, z której uciekli. Nie było już na niej trupów ani szarych ptaków. Jakby coś w nich wstąpiło. Szaleństwo.

Uciekli.

Siedem razy wracali.

Za ósmym razem na polanie spotkali bardzo chudego mężczyznę. Stał on przy topoli oparty na sękatym kiju. Zawezwał ich do siebie ruchem ręki. Nie było szubienicy, gdyby nadal leżała to ów mężczyzna stałby tuż obok.

– Witam was, drodzy wędrowcy! – rzekł przyjaźnie. – Czy to nie wasze rzeczy tam leżą?

Leżały.

– Czy to nie wasze konie?

Za topolą stały trzy wierzchowce osiodłane i jeden luzak.

– Czy możecie mi pomóc?

To przez tą wódkę, pomyślał Iwan, na pewno, Semen zawsze załatwia jakąś dziwną wódkę. Z początku, w amoku przerażenia pomyślał też, aby zabić mężczyznę, który w tym momencie zburzył ich już w miarę uporządkowany sen szaleńców. Mieszało mu się w głowie. Słowa przeplatały się z melodią, która jak mu się wydawało – mruczał nieznajomy. Czuł, że zemdleje, ogarnęła go duszność, nie mógł złapać powietrza, jak tonący, wciągany pod powierzchnie wody łapczywie otwierał oczy do słońca, błagalnie zaciskał pięści

– Czy możecie mi pomóc? – padło po raz drugi pytanie. – Proszę, podejdźcie, nie bójcie się. Otóż jestem pustelnikiem, mędrcem. Czy coś wam się stało?

Słowa nieznajomego podziałały jak ten kubeł zimnej wody. Wszystko w głowie Iwana się skończyło.

– Nie – rzekł Iwan. Spojrzał na Semena, był to chłopiec osiemnastoletni, bardzo silny i odważny, teraz kurczył się w sobie. Od dziecka był niemową, krzyczał teraz niemymi ustami.

– Jesteście wykończeni. To widać po was. Proszę, pomóż mi – tu wskazał na Miszę – złap ten korzeń i pociągnij do siebie, jest to rzadkie zioło, ale ma bardzo mocne korzenie. Ty je wyciągniesz, a ja odetnę. Bo widzisz, ono oplata całe korzenie tej topoli. Potem zjemy w mojej samotni trochę strawy.

Misza podszedł, klęknął przy korzeniu. Spojrzał na pustelnika, miał miłą twarz, ale jedno oko brązowe, a drugiej źrenicy nie miał. Z otwartego oczodołu ziało tylko pustką białko. Z chwilą pociągnięcia zgrubiałego, mięsistego tworu – padł martwy. Jego towarzysze też, w sekundę później, gdy tylko charakterystyczny krzyk doszedł do nich. Misza nie puścił jednak korzenia, trzymał go mocno w zaciśniętej pięści. Mężczyzna odciął kawałek. Uśmiechnął się. Zamknął mi dłonią oczy. Zazwyczaj, drogi czytelniku, do wyciągnięcia mandragory z ziemi wystarcza poświęcić psa. Ragos zanucił zasłyszaną niedawno piosenkę.

– Dziękuję, wędrowcy – powiedział do ciał leżących podróżników.

Z tymi słowami pustelnik starannie zawinął korzeń w płócienną szmatkę i schował do sakiewki.

Stara topola dalej żółciła się na polance, cicha i spokojna.

Koniec

Komentarze

Pandemonium - królestwo much... :)
Bardzo, bardzo interesujący fragment, który - dla mnie - jest osobnym opowiadaniem.

Nawet ciekawe, dobry warsztat, inspirujący fragment...

Nowa Fantastyka