Kochanie – wstań, kochanie – jesteśmy spóźnieni, kochanie – potrzymaj mi sweter. Kochanie, kochanie. Kochanie?
Kiedy dawniej któreś z nas wypowiadało to słowo, płaciło karę, a drugie szybko o tym zapominało, bo wtedy, bez wahania się wybaczało. Teraz „kochanie” zbyt łatwo dostaje się do ust, kubki smakowe pozwalają je mleć, a usta bezmyślnie powtarzać.
A czułe „kocham”?
Kiedyś, gdy mówiło się „kocham”, było się dumnym i oczarowanym, pewnym, że cudownie brzmi w naszych ustach, pasuje do drugiej osoby i wspólnego porozumienia. Później ten wyraz zagubił swoją wymowę i pozostały jedynie litery. A, „kocham” niezbyt chętnie wychylało się z ukrycia, bo mózg podpowiadał: „Nie powtarzaj. Okazujesz słabość. Nastał bój płci”.
Wielki Alchemik coś zmieszał, a wylane krople zaczęły parzyć. Nastała codzienność, bezruch i nuda. Namiętność przerodziła się w wymyślny seks, a dawna czułość, w od czasu do czasu pogłaskanie po głowie – bez przypomnienia, co chciało się tym gestem przekazać kiedyś delikatnie głaszcząc. Powtarzane w żartach słowa „kłujki” i „wboczki”, mocno w drugą stronę godzące, niby niechcący, a z satysfakcją wypowiadane – zastąpiły odczuwanie. Nie obrażasz się – mogę mocniej. Nie oddajesz – słowem-nożem.
Kolejny raz nie chciało mi się tak wcześnie wstać. Długo piłem kawę i międliłem grzanki z serem i ogórkami, próbując zapytać – dokąd tym razem jedziemy? Jeszcze raz? Czy znamy powód?
Wyjechaliśmy samochodem. Kanapki, plecaki, rowery, małe i duże torby foliowe, kilka znanych uśmiechów, sztuczek słownych i figli. Następnie rytuał: recepcja, wniesienie bagażu, coś na przegryzkę, spacer. Potem powrót do pokoju i każde… z oczami w laptopie.
A wieczorem, leżąc w łóżku – dawniej nasze ciała przebywały w niebie – oboje, bez przytulenia, próbowaliśmy tylko zasnąć. I wtedy zadałem sobie pytanie: „Czy ta podróż to jedna z ucieczek przed zagładą naszego związku?”.
Na skraju snu przywołałem cudowne, sprzed wielu lat, wrześniowe, pachnące popołudnie naszego poznania.
Pewna moja dawna znajoma postanowiła nie dopuścić, abym „marnował się”, żyjąc samotnie. Zdecydowała, że tego, a nie innego wieczoru, mam ją odwiedzić. Zaprosiła do swojej willi, położonej w miejscu dostępnym dla wybrańców, pełnym ciszy i zielonych przestrzeni. – Porozmawiamy, może pójdziemy do teatru…
Zapukałem ozdobną kołatką. Drzwi otworzyła gosposia, bez wątpliwości – Ukrainka, gdyż od lat pomoce w tym domu były z tego kraju.
Przedstawiłem się i co dziwne, usłyszałem jej imię… Była uśmiechnięta i miła, odebrała mój płaszcz, powiesiła na stylowym wieszaku i zaprosiła do wnętrza. Co dziwne, nie przepuściła mnie – gościa i pierwsza weszła do salonu. Zaprosiła, abym usiadł przy artystycznie nakrytym stole i powiedziała:
– Proszę się rozgościć, zrobię herbaty, mamy wspaniałą chińską.
Mówiąc cichym, matowym głosem, dołączyła kilka zalotnych spojrzeń, chcąc od pierwszych chwil poznania – oczarować mnie?
Umilić czas, bardzo proszę, ale olśnić? To również należało do jej obowiązków?
Podając herbatę, bez zapytania czy może, usiadła naprzeciw i choć nie uzgodniliśmy tego wcześniej, zaczęła mówić mi po imieniu. Nie zdążyłem spytać, czy moja znajoma jest już gotowa do wyjścia na spektakl, gdyż pierwsza rozpoczęła rozmowę.
Nie często mi się zdarza, w tak innej, niż zazwyczaj sytuacji, nie umieć podtrzymać wymiany zdań. Tym razem nie musiałem. Gospodyni 'wspólnego stołu', po kilku uprzejmych zdaniach, z niezwykłą swadą zaczęła opowiadać o detalach architektury Wiktoriańskiej Anglii, wpływie papiestwa na kościół anglikański oraz o zachwycie nad średniowieczną architekturą romańską arcybiskupstwa „Canterbury”. Za chwilę, w profesjonalnym wykładzie, porównała życiorysy oraz założenia polityki zagranicznej Winstona Churchilla i Margaret Thatcher. A także – jaki to miało wpływ na hossę i bessę funta w tamtych, tak różnych okresach. Kilka długich wywodów o Starym i Nowym Testamencie oraz wpływie kultury żydowskiej na świat współczesny, stanowiło drobnostkę. Zanurzyłem się w urok czystej, wyrafinowanej polszczyzny. Zapatrzony, zasłuchany i oczarowany oczytaniem i niezwykłą inteligencją, potakiwałem grzecznościowo bez żadnego komentarza.
Piękna, jasnowłosa kobieta, ubrana była w gładką, czarną, przedłużoną sukienkę z zakrytym dekoltem, pod którym… każdy oddech zbyt wyraźnie falował. Oczy radośnie błyszczące, głos o ciepłym smaku, usta zalotnie rozchylone. Absolutny mat zachwytu.
Po niedługim czasie, pani domu, schodząc do salonu, z uśmiechem zapytała, czy miło mi się rozmawiało z jej najlepszą, jeszcze z czasów studiów, przyjaciółką. I, czy przypadkiem, nie wziąłem jej za gosposię, Ukrainkę, z którą niedawno się rozstała? Nie odpowiedziałem. Zauroczenie trwało nadal.
– Czy podwieziesz nas do teatru? Lubimy bywać tam we dwie. Proszę. Będziesz z nami chwilę dłużej, a zwłaszcza z tą, która tak wspaniale ci towarzyszyła.
Przez wiele następnych, cudownych lat, oboje śmialiśmy się z mojej gapiowskiej zamiany postaci, której nie ustrzegłem się przy pierwszym spotkaniu.
Myśli powróciły do rzeczywistości.
Leżałem we wspólnym, zimnym łóżku-klinczu, pełnym monotonii i stagnacji. Wiedziałem. Tak dłużej nie będzie. Nie pozwolę, żeby On-Mózg nieustannie zwyciężał. Nie wolno nasączać nas magią miłości, a po kilku latach stopować, bo – natura tak nakazała. Co zrobić, żeby niezwykłe chwile powróciły, pozostały i nigdy się nie cofnęły…?
Na skraju świadomości – szalone olśnienie. Zwariowany, niezwykły pomysł niczym cud, pojawił się i rozbłysnął. Na wewnętrznym, osobistym komputerze, w archiwum dawnej i aktualnej pamięci – nacisnąłem błyskawicznie dwa najważniejsze klawisze: „Cofnij zapis” i „Enter”.
Pierwszy – żeby przywrócić czas naszego pierwszego spotkania – wtedy spojrzenia, zapach i oczarowanie były spełnieniem, a zdanie „Akceptuję cię we wszystkim” – stanowiło o naszym uczuciu. I drugi klawisz – błyskawiczne potwierdzenie.
Byłem pewien, że zdążyłem na ostatni możliwy moment, gdyż… mogło się zdarzyć, że nasze dłonie, także zmęczone sobą, chciałyby odpocząć i nic już nie naciskać. I pozwoliłyby, aby to, co oddalało nas od siebie, postępowało w jedną już tylko stronę – bez decyzji, planów, uzgodnień i woli.
Ot, dwa codziennie naciskane, komputerowe klawisze.
Jednak… gdy się tego tak niezwykle pragnie… – wspaniałe, zaczarowane punkty nadziei, mogące przywrócić wszystko, co do niedawna wydawało się całkowicie niemożliwe…?