Wprowadziłem się tam mniej więcej w 2022 roku. Nie powiem, gdzie to się wydarzyło, nie wymienię nawet nazwy miejscowości, aby nikt, kto to przeczyta, nie próbował z ciekawości odwiedzać tego przeklętego rejonu. Choć rzecz jasna istnieje ryzyko, że dowie się o tym tak czy owak, ze względu chociażby na wiadomości z gazet, które, mam taką nadzieję, rzucą nieco światła na te przedziwną i straszną sprawę i poinformują opinię publiczną o tym, co się dziać może i na ich podwórku.
Jest jednak kilka istotnych informacji, które wolałbym nadmienić, a które to zapewne pomogą bardzo chętnym dowiedzenia się, gdzie te zdarzenia miały miejsce, w identyfikacji rejonu. Tak czy owak, zdaje mi się, że bez tych informacji się nie obejdzie. Pragnę zatem ostrzec przed jakimikolwiek samodzielnymi inwestygacjami, bo co do tych nikt nie może mieć pewności, czy nie skończą się tragedią.
Wyjechałem z rodzinnego miasta zaraz po rzuceniu studiów historycznych. Majątek po rodzicach (głównie w postaci drobnej, choć bardzo cennej biżuterii), który mi pozostał, był zasadniczo niewielki, a w każdym razie nie na tyle duży, by przez lata żyć sobie jak król, dlatego pragnąłem zaoszczędzić tyle, ile mogłem. (Z perspektywy czasu mam, być może bardzo irracjonalne, wrażenie, że jakaś mistyczna intuicja podpowiedziała mi podówczas, że te pieniądze przydadzą się na czarną godzinę). Wprowadzić musiałem się zatem do możliwie najtańszego mieszkania. Tym okazało się jedno osławione miejsce, w którym sąsiedzi skarżyli się na dziwne parainstrumentalne dźwięki oraz, co znacznie ważniejsze i po stokroć bardziej makabryczne, w którym przed paroma miesiącami miały miejsca dwa morderstwa poprzez uduszenie. Ponoć mężczyzna, który był najprawdopodobniej sprawcą tych zabójstw, zmarł po paru miesiącach jako istota ogłupiała i zwierzęca. Nie powstało jednak bynajmniej wokół tego miejsca zbyt dużo ponadnaturalnych legend; najzwyczajniej w świecie dwa morderstwa w przeciągu kilku tygodni, delikatnie mówiąc, nie dawały mieszkaniu wielkiej renomy. Przez to miejsce miało swego rodzaju sprzężenie zwrotne: do tego budynku, przez morderstwa, sprowadzały się wyłącznie elementy, które na cieszące się lepszą opinią i w miarę wygodne mieszkania nie mogły sobie pozwolić, chociażby prostytutki, lekko chorzy psychicznie i tym podobni, co wartość lokali obniżało jeszcze bardziej, tak że jęli się sprowadzać na tę okazję wszelkie wyrzutki społeczeństwa, niemające niemal żadnych pieniędzy. Mnie, jako sławetnemu libertynowi ani prostytutki, ani handlarze narkotyków, ani byli skazańcy szczególnie nie przeszkadzali, dlatego nad ofertą taniego mieszkania w „tych okolicach” długo się nie zastanawiałem.
Zwłaszcza że budynek ten nie był wcale typową siedzibą wyrzutków społecznych, często budowanych za pieniądze publiczne paskudnych jam. Ściany i drzwi były tam grube, przez co mogłem odseparować się od udawanych, mających łechtać męskie ego jęków prostytutek, czy krzyków pijanych rodziców wobec „nieposłusznych i niegrzecznych” dzieci.
Sam wystrój mieszkania był raczej konserwatywny, wzorowany chyba na lata sześćdziesiąte. Meble, obrazy, obrusy, a nawet naczynia idealnie wtapiały się w siebie i mieszały w wizualną retortę kolorów imitujących jesienne oblicze natury. Był to widok niezwykle dziwny, nieznany mi do tej pory. Zupełnie przeciwnie do całego miasta. To bowiem zdawało mi się znajome, jakbym widział je w zamierzchłej przeszłości, ledwie pamiętanego przeze mnie dzieciństwa i jakbym od czasu do czasu widywał je w przysłoniętych mgłą zapomnienia snach… Naprawdę dziwne odczucie.
Z początku żyło mi się tam w miarę dobrze. Pewne problemy miały miejsce potem i o dziwo nie miały żadnego związku z faktem istnienia wokół mnie „społecznego dna”, ani nawet z atmosferą wywołaną zasłyszanymi historiami o mordercy żyjącym ponoć w moim mieszkaniu tuż przede mną. Jedyne, co miało miejsce, to nawracające złe samopoczucie, które, gdybym był jedną z tych całkowicie pozbawionych szacunku dla terminologii medycznej osób, nazwałbym depresją. Miewałem coś takiego dość często, zwykle okalane na osi czasu okresami euforii i beztroski, przez co bałem się jeszcze bardziej, że podzielę los brata z chorobą afektywną dwubiegunową. Zresztą miałem w rodzinie więcej chorych psychicznie, choćby wuja cierpiącego na schizofrenię. Wiedza o tym sprawiała, że często doszukiwałem się u siebie halucynacji i urojeń.
Ostatnimi czasy nie tyle cierpiałem na bezsenność, ile spałem mocno nieregularnie: bywało, że miałem w ciągu dnia tylko dwie godziny snu, innego zaś mogłem spać godzin trzynaście. Ponadto rzadko spałem w nocy: jak już udawało mi się zapaść w sen głęboki i przyjemny, to było to nad ranem i trwało do mniej więcej szóstej po południu. Jednak pewnego dnia zasnąłem wczesnym wieczorem, zaraz po powrocie z pracy: padłem jak kłoda na niepościeloną i nierozłożoną nawet kanapę – na której jednak znajdowała się od dawna niezdejmowana kołdra – i otworzyłem oczy w środku nocy. Piszę „otworzyłem oczy”, albowiem nie można by powiedzieć, że się „obudziłem”. Prędzej już obudziło mnie coś, lecz i stanu mojego nie dało się nazwać przebudzeniem. Był to nie tyle stan pośredni, ile sen ciała, a jawa ducha – jawa, podczas której czułem niewyjaśnialny, nieznany mi do tej pory, a przede wszystkim niebywale wzmożony lęk.
Bywają chwilę, że człowiek odczuwa, być może pod wpływem jakiegoś obrazu, dźwięku lub zapachu, a najczęściej pod wpływem połączenia wszystkich owych czynników, coś jak gdyby wyciągniętego z dna duszy, o którym się nigdy do tej pory nawet nie wiedziało; coś, co być może zobaczył ów człowiek we śnie bądź w najpierwszych wspomnieniach dzieciństwa lub co tkwiło wryte w najskrytszych pierworodnych rejonach umysłu. Nie potrafimy wtedy określić, co to jest, dlaczego to czujemy ani nawet, co na owo odczucie wpływa, a mimo wszystko doświadczamy tego mocniej niż jakiejkolwiek innej impresji. Tak czułem się owej nocy, zanim jeszcze otworzyłem oczy; czułem, jakby jakowaś impresja z najdawniejszych dni powróciła we wzmożonej formie. Do dziś mam trudności z nazwaniem tego uczucia, które w ogromnym i nierzetelnym uproszczeniu nazwałem lękiem… Było to owo osobliwe odczucie wstydu, przychodzącego nie wiadomo skąd żalu i melancholii, jakie dokuczają często podczas budzenia się w nocy. Jak gdyby we śnie serce zapadło się pod wpływem zaprzepaszczonych marzeń i straconych chwil. (Bądź były to wyrzuty sumienia za zrobienie czegoś, co specjalnie się zapomniało?…) Często mi się to przydarzało i zwykle miałem wówczas ochotę odezwać się do kogoś, jednak przeważnie nikogo na tyle mi bliskiego wokół nie było, zwłaszcza odkąd wyprowadziłem się do Miasta; nawet zaś jeśli był, to nie było mu się z czego zwierzać (skąd ten żal…), a jeśli było z czego się zwierzać, to co by to dało? Zaraziłbym innych swoim przybiciem? Oświeciliby mnie jakąś rewelacją, na którą sam bym nie wpadł wcześniej?
Miałem kilka mało poważnych paraliżów sennych. Być może miało to związek z niewłaściwą higieną snu, może zaś faktycznie coś było w tym miejscu i jego osobliwej atmosferze. Chociażby ten wysoki dziwny budynek, na który mogłem spoglądać zza okna w kuchni, zasłaniający połowę horyzontu – tak wielki, tak brzydki… Sam już nie wiem, co o tym wszystkim myśleć.
Normalne życie udawało mi się prowadzić przez niecały miesiąc. Pewnej bowiem nocy zdarzyła się rzecz nadzwyczajna, która całkowicie obdarła mnie ze złudzeń co do własnego zdrowia duchowego.
Subtelne zwiastuny tego strasznego zdarzenia miały jednak miejsce regularnie przez cały czas, od kiedy wprowadziłem się do starego obskurnego mieszkania. Za każdym bowiem razem, kiedy wracałem z pracy, zakupów i tak dalej, miałem wrażenie, że gdy otworzę drzwi mieszkania, okaże się, że albo nie są zamknięte, albo zamknięte w inny sposób niż mój, albo że zastanę w środku niechcianego gościa. Lęk narastał stadialnie od chwili, gdy krocząc korytarzem, widziałem w odbiciu szyby w oknie naprzeciwko drzwi mieszkania, a osiągał pułap, gdy wkładałem klucze w ostatni zamek. Słabł nieco, gdy już byłem w mieszkaniu, lecz tak czy owak, rozglądałem się wokół trwożnie, licząc na to, że gdzieś w którymś z zakamarków ujrzę kryjącego się przede mną włamywacza.
Spodziewałem się, w najgorszym wypadku, pospolitego włamywacza o tylko trochę nieprzyjemnej twarzy, który co najwyżej zrani mnie nożem i szybko ucieknie z moimi pieniędzmi. Podobne wrażenia miałem często w nocy, gdy słyszałem jakieś podejrzane dźwięki, stukoty przypominające otwieranie drzwi wytrychem lub coś w tym rodzaju. Miałem raz koszmar z tym związany, a mianowicie, że przytomnieję nad rankiem tak jak zwykle, jednak nie zbudził mnie świergot ptaka ani nic zgoła przyjemnego, a przeraźliwe łomotanie do drzwi – jakby mieszkanie moje szturmowało stado wściekłych bestii. „Obudziłem się” przelękniony, podszedłem do drzwi i nasłuchiwałem z wytężeniem owego dudnienia. Sądziłem, że tuż za progiem czyha na mnie bestia gotowa mnie zamęczyć i zmiażdżyć. Mógłbym choćby spróbować przegonić ją wściekłym okrzykiem, myślałem. Otworzyłem zatem usta, tak jakbym miał zaraz wrzasnąć, lecz wbrew wysiłkowi nie wydobywał się z nich najsłabszy dźwięk – a bestia wciąż się dobijała. Po chwili, gdy wszystko wskazywało na to, że niebezpieczeństwo jest bliskie, zawiasy zdawały się wyłamywać, a brama nie wytrzymywać pod naporem nieprzyjaciela – zbudziłem się. A przynajmniej tak mi się wydawało. Scena wyglądała dokładnie tak jak przedtem – zbudziłem się jak co ranka we własnym mieszkaniu, słychać było miarowe głośne kołatanie i tak samo jak przed chwilą podszedłem, ażeby przegonić intruza – na nic.
Sekwencja ta powtarzała się wielokrotnie, aż wreszcie zbudziłem się na dobre, nie mając wątpliwości, żem powrócił na jawę ostatecznie.
Lecz, jak już wspomniałem, była to jedynie zapowiedź tego, co przyszło potem…
Jednak wolałbym zacząć od początku.
Pewnej nocy, jednej z tych bezsennych, które potem musiałem długimi godzinami odsypiać, coś przykuło moją uwagę. Chodziłem sobie w znużeniu po kuchni, rzecz jasna przy zapalonym świetle i odsłoniętych żaluzjach (kto by tam sobie cenił prywatność?!). Przyglądałem się w tym czasie owemu dziwnemu wielkiemu budynkowi. Przykuł moją uwagę mianowicie fakt, że choć w nocy większość osób ma zgaszone światło, to wtedy w tym jednym jedynym oknie, znajdującym się o mniej więcej dwie minuty drogi od mojej bramy, świeciło się. To jeszcze samo w sobie nie wprawiłoby mnie w żaden lęk, a w każdym razie nie w aż tak paraliżujący. Nie wystraszyłaby mnie nawet ta stojąca tuż przy oknie męska sylwetka. Nie bałbym się, gdyby nie fakt, iż ten stojący w oknie mężczyzna, z chorobliwą intensywnością, wyrazem twarzy, zdaje się, sugerując, że wie o moim istnieniu, wpatrywał się we mnie. Był ubrany na biało i podobnego koloru była jego skóra; zdawał się wręcz połyskiwać dziwną plazmą. Twarz miał bardzo przystojną, chudą, lecz skażoną trudną do opisania nutą brzydoty, świadczącej (choć podejrzewam, że takie a nie inne moje skojarzenia są rezultatem osobistych doświadczeń, a nie czegokolwiek powszechnego i obiektywnego) o wyniosłości stoickiego inteligenta. Był wysoki i miał długie włosy, sięgające może nawet do ramion.
Utrzymywaliśmy kontakt wzrokowy wyjątkowo długo. On spoglądał na mnie spode łba, jakby z wyższością i zadowoleniem z siebie, a jednocześnie jakby złością. Ja zaś byłem zaciekawiony i zlękniony. Po kilkunastu sekundach tego niezręcznego wpatrywania się w siebie nawzajem postanowiłem zgasić światło i wyjść do sąsiedniego pokoju, jedynego z zasłoniętym oknem.
Przeczekałem niecierpliwie kilka minut, w iście paraliżującym lęku. Zastanawiałem się, czy powinienem tam powrócić i przypatrzyć mu się lepiej. Uznałem, że mogę choćby wychylić głowę za zasłonę, ze wciąż zgaszonym światłem we własnym pokoju, tak by on nie mógł mnie dostrzec.
Nie wiem do końca, dlaczego chciałem to zrobić. Czego się spodziewałem? Czego mogłem się w ten sposób dowiedzieć? Zapewne tego, czy wciąż mnie obserwuje i czy mogę czuć się bezpiecznie. Jednak wiem, że w głębi duszy liczyłem na coś więcej. Może, gdyby się okazało, że wciąż się na mnie patrzy, wyczytać z jego wyrazu twarzy, dlaczego to robi, jaki jest jego cel… Sam już nie wiem.
Tak więc ostrożnie i powoli wychyliłem połowę twarzy za zasłonę. Światło w jego mieszkaniu było wciąż zapalone. Niedobry znak, pomyślałem. Czy jednak lepszy by był, gdyby światło było zgaszone? Czy to by mogło oznaczać, że on w moją…. Nie, nie, to absurd. W każdym razie tak wtedy myślałem.
Jednak jego samego widać nie było. Jak już zasugerowałem, nie poczułem żadnej ulgi. Padłem na łóżko, bojąc się po raz kolejny swojego snu – ten wszak w podobnych okolicznościach nabrałby jeszcze bardziej przeraźliwego kontekstu A jednak, mimo że jeszcze przed kilkoma minutami liczyłem na bezsenną nudną noc, a chwilę potem poczułem strach, od którego niejednemu trudno by było zmrużyć oko, to niemal natychmiast zasnąłem.
Obudziłem się jakby poobijany, na co pewnie miał wpływ twardy ciasny materac w innym pokoju, na którym poprzedniego dnia zasnąłem po raz pierwszy.
Przez kilka następnych dni nie wydarzyło się nic szczególnego. Miałem ciągle dziwne sny, raz to, że miałem krew na swoich rękach i chciałem ją pożreć, raz, że znajdowałem się w jakimś pamiętanym nie wiadomo skąd miejscu. Bałem się tylko nieco wychodzenia na dwór, nawet w dzień, sądząc, że mogę spotkać tam gdzieś tego człowieka. Spotkanie z nim byłoby zapewne bardzo niezręczne. Czy miałbym poruszyć z nim tę kwestię? Zapytać najzwyczajniej w świecie, dlaczego się tak we mnie wpatrywał? Zapewne nie byłoby to nic szczególnie złego, jednak wolałem nie znajdywać się w sytuacji, w której musiałbym zastanawiać się nad tym dylematem.
Po kilku dniach postanowiłem wyjść na krótki przedpołudniowy spacer. Lubiłem tę porę, łączyła w sobie ona bowiem najlepsze cechy południa i nocy. Z nocy – były to cisza i pustka wokół. Ludzie do pracy i szkół idą z samego rana, wracają po południu, a w okresie pomiędzy, w okolicach jak moja, panuje całkowity spokój i nie widać żywej duszy. W przeciwieństwie do środka nocy jest wówczas ciepło i słonecznie. Wspaniała pora…
Tym bardziej zdziwił mnie widok wybiegającej zza rogu budynków około dziewięcioletniej dziewczynki. Miała na sobie białe ubranie, była chuda, miała blond włosy, twarz szlachetną do tego stopnia, że, choć nie mogłem tego dostrzec z takiej odległości, a na pewno nie zapamiętać w tak krótkim czasie, przez długi czas wyobrażałem ją sobie jako niebieskooką (w którym to kolorze oczu nie ma nic obiektywnie bardziej szlachetnego, lecz i mnie udzielają się utarte schematy). Przez chwilę wydawała mi się pocieszna i urocza, jednak po chwili ujrzałem coś, co całkowicie wytrąciło mnie z beztroskiego nastroju. Dziewczynka miała na sobie ewidentnie rany i sińce. Co więcej – biegła bardzo szybko, jakby przed kimś uciekała.
Postanowiłem, że pójdę za nią. Starałem się wołać ją miłym głosem, niby to tylko zapytując, czy nie zgubiła rodziców. Nie biegłem zbyt szybko, aby potencjalnym obserwatorom nie wydało się, że dorosły mężczyzna po prostu goni poranioną dziewczynkę – takiego obrazu aż trudno byłoby nie zinterpretować w niewłaściwy sposób.
I tu – rzecz przedziwna – dziewczynka zaraz po tym, jak skręciła w krzaki za pobliskim mostem… po prostu zniknęła. Nie, nie uciekła, to by było niemożliwe. Nie stronię od wysiłku fizycznego, jestem dorosłym mężczyzną, a więc mała dziewczynka nie miałaby szans w przegonieniu mnie ot tak.
Długo jeszcze się za nią rozglądałem. Nie chciałem tego tak po prostu zostawić. Po chwili bezowocnych poszukiwań wmówiłem sobie, że nie warto interweniować, nawet jeśli dziewczynka faktycznie jest bita, bo w takiej okolicy coś takiego jest zapewne codziennością, toteż walczenie ze zjawiskiem znęcania się nad dziećmi byłoby tutaj walką z wiatrakami.
Nazajutrz uznałem, że mimo wszystko warto będzie zgłosić się z tym na policję, opisać wygląd dziewczynki i zapytać, czy kiedykolwiek już w tej sprawie interweniowano.
W wolnej chwili poszukałem komisariatu policji. Ten ponoć był w miejscu, gdzie w czasie drugiej wojny światowej istniało niemieckie lotnisko. Obecnie, oprócz policji, w tym samym budynku, lecz rzecz jasna innych bramach, znajdowała się wylęgarnia wszelkiego elementu społecznego, rodzin patologicznych, osób chorych psychicznie i tak dalej – podobnie jak z bramą, gdzie niedawno zamieszkałem ja, z tą wszak różnicą, że w tamtym budynku działo się to już wcześniej, prawdopodobnie od dziesiątek lat. (Wszystko to powiedziały mi osoby z okolicy, które pytałem tamtego dnia o drogę i które rozmawiały ze mną z nudów o tamtym rejonie). Dlaczego tak było, nie wiem. Być może były to najzwyczajniej w świecie mieszkania socjalne, być może miało to związek z bytnością policji nieopodal (czyżby specjalnie odsyłano tam osoby sprawiające kłopoty, aby policja chcąc nie chcąc miała je na oku?).
Na posterunku powitał mnie gruby jowialny mężczyzna w średnim wieku. Gdy tylko jednak wspomniałem, w jakiej sprawie do niego przychodzę, uśmiech zniknął z jego ust.
– Wiem – mówiłem nieśmiało – że ta kwestia w takich okolicach może być codziennością i panowie chcąc nie chcąc, będą musieli ją zignorować, przez nawał innych znacznie ważniejszych obowiązków, ale… sumienie nie pozwalałoby mi o tym milczeć.
– Niechże pan powie – mówił, wciąż uśmiechnięty.
– Dziewczynka – rzuciłem lakonicznie. Wcale nie chciałem przekazywać informacji w możliwie zdawkowy, przez wzgląd na oszczędność czasu czy energii, lecz zwyczajnie pod wpływem stresu nie potrafiłem ułożyć poprawnego gramatycznie zdania. Jednak już na sam dźwięk tego słowa oblicze jego nieco spochmurniało. Gdy tylko dopytał mnie o szczegóły, zamieniło się wręcz w wyraz niemal złości i rozpaczy.
– To znaczy? – prosił o dokładniejsze wyjaśnienie.
Tu, zamiast się wyrażać słowami, pokazałem swoje ręce i w ramach jakiejś dziwnej pantomimy zacząłem obijać pięścią jednej kończyny biceps tej drugiej. Rzecz jasna policjant wciąż nie był pewien, o co mi chodzi (choć zapewne domyślał się już od dawna), toteż poprosił o sformułowanie całego zdania. W końcu wydusiłem z siebie te słowa:
– Widziałem wychudzoną, ewidentnie poobijaną dziewczynkę, z wystraszonym obliczem. Na mój widok uciekła przede mną.
Policjant westchnął i oparł podbródek o pięść.
– Uciekła przede mną, choć chciałem ją dogonić i zapytać, gdzie jej rodzice i co jej się stało.
– Jak to możliwe? – zapytał, raczej nie naśmiewając się z mojej rzekomo słabej kondycji (o co go podejrzewałem z początku), lecz ze szczerym zaciekawieniem.
– Właśnie nie wiem, samego mnie to dość skonfundowało. To nie było tak, że goniłem ją, a ona mnie pokonała w takim wyścigu, tylko… w pewnym momencie znikła. Rozpłynęła się jak kamfora.
Tu nie dopowiedziałem szczegółów, które odebrałyby powyższemu wyrażeniu aury nadnaturalności i niesamowitości, mianowicie tego, że dziewczynka zniknęła za krzakami. Najdziwniejsze było wszak to, że policjanta nie zdziwiła wcale sugestia, że dziewczynka ot tak zniknęła, jakby przeszedłszy nagle do innego wymiaru. Mruknął tylko, potwierdzając, że rozumie, i wskazał mi dłonią wejście do jakiegoś pomieszczenia.
– To ciekawa sprawa – mówił w tym czasie. – Niech się pan nie martwi, takich spraw nie możemy ignorować. Nawet mimo tego, że nikt nam za to nie zapłaci.
Zdziwiło mnie to, że wspomniał o tym ostatnim. Nie wydało mi się to z początku złowieszczą sugestią, a jednak coś mi tu nie pasowało.
– Proszę wejść do środka – powiedział, wskazując mężczyznę siedzącego przy stole pokrytym przyrządami do rysowania. Ten był przystojny, o czarnych krótkich włosach, lekkiej bródce, policzkach nieco pulchnych, lecz nieodbierających mu wiele od urody.
– Mam ją opisać? – zapytałem dla pewności, domyślając się wszystkiego.
– Tak – odparł policjant. – To bardzo ważne. Mam nadzieję, że zapamiętał pan choć trochę jej twarz?
– Tak – odparłem. W myślach zaś dodałem, jakby do samego siebie, że twarz jej zapadła mi w pamięć jak nic innego w całym moim życiu.
Rezultaty tworzenia rysunku pamięciowego pozytywnie mnie zaskoczyły. Myślałem, że nie będę mógł się wysłowić, mimo posiadania dokładnego obrazu jej twarzy przed oczami, że między mną a rysownikiem dojdzie do dziesiątek nieporozumień, a na końcu i tak rysunek będzie tylko nikłym przybliżeniem rzeczywistości.
– Tak – powiedziałem na końcu – to zdecydowanie ona.
– Dobrze, dziękuję. To wszystko na razie.
Następne dni spędziłem w niepokoju nawet nieco większym, niż czułem do tej pory. Twarzy w oknie nie dostrzegłem, jednak miałem jeszcze bardziej nieodparte wrażenie, że ktoś mnie obserwuje. Widziałem kilka razy ewidentnie tego samego mężczyznę stojącego pod moim blokiem bądź chodzącego w tych samych okolicach co ja. Miałem także wrażenie, że miałem już z nim kiedyś do czynienia. Była to jednak bez wątpienia zupełnie inna osoba niż ta, którą widziałem w oknie.
Ponoć mieli mnie poinformować o wynikach poszukiwania za „dłuższy czas”. Natomiast wezwali mnie na posterunek już po kilku dniach.
Wówczas powitał mnie ten sam gruby policjant, ale tym razem uśmiech nie zawitał na jego twarzy nawet przez chwilę.
– Mamy dla pana… – zaczął powoli. – Cóż, czy aby na pewno można je nazwać złymi wieściami?… Cóż, w każdym razie mamy dla pana dość dziwne wieści.
– Proszę, do rzeczy – powiedziałem możliwie łagodnym tonem. Policjant zdecydowanie jednak nie chciał grać mi na nerwach, przedłużając w nieskończoność wyjawienie tej rzekomo strasznej wieści, tylko sam nie wiedział, jak ułożyć ją w zdania i jak sprawić, by nie brzmiała niewiarygodnie.
– Może niech pan podejdzie ze mną – powiedział w końcu. Zaprowadził mnie do komputera. Kartę otwartą miał na jakiejś bazie danych ze zdjęciami twarzy.
– Czy to ona? – zapytał.
Wskazał mi on zdjęcie leżącej na ziemi, pokrytej kawałkami gleby bladej dziewczynki z zamkniętymi oczyma.
Przez moment milczałem, starając się opanować emocje. Zrobiło mi się niedobrze.
– Tak, to ona – odparłem w końcu.
Milczenie.
– A więc się panu przewidziało – powiedział.
– Przecież mogła wyglądać po prostu podobnie…
– Dokładnie tak samo? – mówił łagodnym tonem, starając mi się przemówić do rozsądku. – Jaki to by musiał być przypadek? I jeszcze została znaleziona w tych okolicach?
– Gdzie dokładnie? – zapytałem, jakby gotowy, by zbić jego argumenty tylko po to, aby utrzymać się w przekonaniu, że zmysły nie jęły mnie zwodzić na manowce.
– W pobliżu stadionu. Tam, jak się idzie do niego wzdłuż rzeki, przechodząc przez tory kolejowe.
– O Boże… Często chodzę tam na spacery. A co jeśli na nią natrafiłem…
– Mówił pan, że się wprowadził tu niedawno. A więc to niemożliwe. Dziewczynka była tam znaleziona dwa lata temu.
Milczenie.
– A więc co pan sugeruje? Że mamy się tym nie zajmować? Że mamy zostawić dziewczynkę na pastwę znęcających się nad nią rodziców, tylko dlatego, że wygląda podobnie do jakiegoś trupa…
Tu nagle urwałem i uspokoiłem się nieco. Miałem wyrzuty sumienia z tego powodu, że odnosiłem się do tragicznie zmarłej osoby per „trup”.
– Może jest inne wyjaśnienie.
Podniosłem nań powoli wzrok. Moje spojrzenie zdawało się pytać: „Czy pan naprawdę sugeruje to, co myślę, że pan sugeruje?”.
– Wie pan… Ja wiem, że wy młodzi dzisiaj to w większości materialiści, ale… Są na tym świecie rzeczy, o których nie śniło się w waszej filozofii. Niech mi pan uwierzy, pracuję tu od dawna.
Nagle wybuchłem złością.
– Bzdura! Ona gdzieś tam jest, a wam, leniwym chujom z zagwarantowanym dochodem z podatków nie chce się ruszyć waszej leniwej dupy! I nie twórzcie mi już wymówek, i to tak absurdalnych jak to, że świadek tak naprawdę zobaczył ducha. Jeśli będę musiał, sam się zajmę tą sprawą. Albo wynajmę… nie wiem… prywatnego detektywa…
– Niech się pan nad tym zastanowi – mówił policjant łagodnie. – Być może ma zamiar maczać palce w sprawie, w której nie poradzi nic zwykły człowiek. Proszę być ostrożnym.
Po tych słowach wyszedłem z posterunku bez słowa.
Ze smutkiem muszę przyznać, że moje oświadczenia o chęci rozwiązania tej zagadki samemu były niczym innym jak sygnalizowaniem cnoty, i wcale nie miałem zamiaru wcielać się w rolę samozwańczego stróża prawa. Nie chciałem jedynie odejść jako leniwy oportunista, wykorzystujący najbardziej naciągane wyjaśnienie tajemnicy do zostawienia wszystkiego w spokoju.
Z tego właśnie powodu przez następne dni miałem nieustannie wyrzuty sumienia; chciałem jednak zająć się tym jakoś, może poprosić kogoś innego o pomoc, oddelegować moralny obowiązek na kogoś, kto miał mniej ważne rzeczy do robienia na co dzień niż picie piwa i leżenie do pierwszej po południu w łóżku. Uznałem (żałosny ja!), że rozejrzenie się od czasu do czasu w okolicach, w których ostatnio spotkałem dziewczynkę, całkowicie załatwi sprawę.
Po niecałym tygodniu od mojej wizyty na posterunku policji stała się rzecz przedziwna i straszna. Otóż bardzo często chodziłem w okolice placów zabaw i tym podobnych, by poćwiczyć na drążkach. Najbliższy taki obiekt znajdował się przy szkole podstawowej tuż obok. Poszedłem tam, rzecz jasna nie spodziewając się niczego szczególnego, jednak zanim nawet zdołałem się zbliżyć do – zdaje się – pustego placu zabaw, natrafiłem na grupkę dzieci, zapewne bawiących się na jakiejś dłuższej przerwie na zewnątrz. Nic szczególnego, chciałem je zwyczajnie wyminąć i nie zwracać nawet na nie uwagi, jednak w połowie drogi natrafiłem na coś, na widok czego serce podeszło mi do gardła.
Tak więc, mimo że zachowywałem się spokojnie i, wydaje mi się, nie wyglądam bynajmniej podejrzanie, podbiegła do mnie drobna kobietka z wycelowanym we mnie pistoletem. Była bardzo chuda i blada, jakby od wielu dni nie jadła, i miała worki pod powiekami. Stanąłem jak wryty, wytrzeszczyłem na nią oczy, podniosłem instynktownie ręce do góry i od razu drżącym od strachu głosem zapytałem:
– Co tu się dzieje?
– Niech pan stąd natychmiast odejdzie!
Zamiast posłuchać jej rozkazu, zrobiłem coś przeciwnego, to znaczy podszedłem do niej parę kroków i spokojnym, nastawionym na perswazję tonem mówiłem:
– Spokojnie, przecież ja nic nie…
Kobieta jednak przerwała mi, szykując się do wystrzału z pistoletu:
– Myślisz, że nie jestem w stanie cię zastrzelić?
Wówczas nie pozostawało mi nic innego, jak tylko zrobić przynajmniej parę powolnych kroków w tył.
– Dobrze, odchodzę, wychodzę poza teren szkoły – mówiłem bardzo niepewnie, siląc się na stoicki spokój, co zapewne wyglądało wręcz komicznie – ale czy mogłaby pani wyjaśnić, dlaczego reaguje aż tak… cóż… brutalnie… na moje przybycie?
– Nie będę ci się tłumaczyła, odejdź stąd natychmiast.
– Dobrze, dobrze – mówiłem, idąc tyłem, tak by twarz mieć skierowaną na kogoś, kogo w tamtym momencie uważałem za osobę niezrównoważoną. – Chciałbym tylko powiedzieć, że pani reakcja jest przesadzona i…
– Co ty możesz wiedzieć, człowieku – przerwała mi. – Idź już.
Tak też zrobiłem. Gdy tylko wyszedłem poza płot wydzielający teren szkoły, przestałem chodzić tyłem, lecz wciąż oglądałem się za siebie niemal co sekundę – kobieta dalej patrzyła na mnie, stojąc tuż przy płocie, z pistoletem wycelowanym w moją stronę.
Aby nieco ulżyć swojemu stresowi, poszedłem do pobliskiego sklepu po piwo. Zupełnie już zapomniałem, że miałem zamiar ćwiczyć.
Lekko podpity zacząłem się zastanawiać, dlaczego tak na mnie zareagowała. Wtedy jeszcze nie łączyłem tego w żaden sposób z ostatnim napotkaniem dziewczynki, jej rzekomą śmiercią czy „twarzą w oknie”.
Przez następnych kilka dni specjalnie omijałem tamtą szkołę możliwie najszerszym łukiem. Bałem się podejść do niej na odległość mniejszą niż kilkadziesiąt metrów (o co nie było trudno, zważywszy na to, że moje mieszkanie było od niej oddalone o niewiele ponad jard). Mogłem być zauważony przez tamtą rzekomą wariatkę i następnie skończyć z żebrami roztrzaskanymi za pomocą kul.
Porozmawiałem o tym z pewnym człowiekiem, którego poznałem jako bardzo przyjaznego kasjera w pobliskim supermarkecie. Często mnie zagadywał; pewnego późnego wieczora napotkałem go, gdy ten kończył pracę, a ja właśnie zdążyłem zrobić już zakupy. Powiedziałem mu o tym zdarzeniu, na co on odrzekł, że faktycznie reakcja owej opiekunki była dość przesadzona, jednak na dobrą sprawę nie można jej się dziwić.
– Jakiś dorosły chłop – mówił – wchodzi na teren szkoły, gdzie są małe dzieci, nie wiadomo w jakim celu.
– Na pewno po to, żeby zgwałcić je na oczach nauczycieli – powiedziałem sarkastycznie. – Jak żyję, nigdy nikt nawet nie zwrócił mi uwagi, gdy szedłem na teren szkoły czy placu zabaw, by sobie poćwiczyć.
– Żyjemy w wariackich czasach, stary; nie możesz się dziwić, że się ludzie zachowują wariacko.
Kasjer wspomniał coś jeszcze o tym, co będzie robił w weekend, o tym, że pośle córkę do lokalnego psychologa dziecięcego, bo ta dość niegrzecznie się zachowuje, i jeszcze wspomniał o paru trywialnych rzeczach, po czym się rozstaliśmy.
„Żyjemy w wariackich czasach, stary; nie możesz się dziwić, że się ludzie zachowują wariacko”. Święte słowa, pomyślałem sobie. I myślę tak do tej pory.
Przez następnych kilka tygodni nie wydarzyło się nic szczególnego. Starałem się unikać także wyglądania za okno, aby nie ujrzeć po raz kolejny wpatrującego się we mnie wariata.
Niepokoje ostatnich dni starałem się odreagowywać na wszelkie niezdrowe sposoby; mowa była już o alkoholu, a po kilku dniach doszła jeszcze wizyta u prostytutki z dołu. Być może nie miałbym zamiaru płacić za takie usługi, gdybym nie był całkiem nowym przybyszem w tym mieście i znał dobrze jakąś dziewczynę. Nawet dzisiaj nie wydaje mi się to samo w sobie niczym szczególnie zdrożnym, jednak dziś z pewnych powodów, o których niedługo wspomnę, żałuję, że w ogóle wszedłem do tamtego mieszkania.
Była raczej chuda, miała czarne długie włosy, dość brzydkie, jakby formowały się na nich cienkie regularne kołtuny; twarz także była raczej niepiękna, usta zdawały się za duże jak na resztę twarzy, oczy nazbyt wgłębione, skóra zbyt ciemna. Mówiła dziwnie, co chwila przechodząc od niejako ekstatycznego półszeptu, do głosu absurdalnie donośnego i monotonnego; chodziła bardzo powoli, a oczy niemal co chwilę otwierała nienaturalnie szeroko.
Od razu przy pierwszej wizycie szczególnie zwrócił na siebie moją uwagę osobliwy wystrój mieszkania. Prostytutka ta miała ściany praktycznie całe zasłonięte wszelkiego rodzaju dewocjonaliami, od świętych obrazków, aż po różańce. Cóż, do głowy przyszła mi w tamtym momencie dość nieprzyzwoita myśl, że taka sceneria wbrew pozorom nie jest niczym niewłaściwym; wręcz przeciwnie, „niech Matka Boża widzi, za co śmierć poniósł jej syn”. Myśl ta zawierała wszak pewien poważny błąd, mianowicie, spośród wszystkich świętych obrazków ani jeden nie przedstawiał ani Matki Boskiej, ani Jezusa z Nazaretu; moja pomyłka nie brała się jednak znikąd – postaci przedstawiane na tych obrazach były do klasycznych wyobrażeń postaci katolicyzmu bardzo podobne. Kim wszakże one były dokładnie – nie wiem do tej pory.
Jednak dewocjonalia wcale nie zepsuły całkowicie atmosfery i nie odebrały mi ochoty na współżycie. Zrobiło to coś zupełnie innego, także znajdującego się na ścianie. W pewnym momencie zauważyłem mianowicie zdjęcia jej rodziny: małe dziewczynki, które ona trzymała z uśmiechem na rękach. Zdjęcia były zapewne zrobione zaledwie parę lat wcześniej.
Od razu poczułem wyrzuty sumienia. Najwidoczniej nie była to zwyczajnie lubiąca seks kobieta, ale Bogu ducha winna biedaczka, która do takich czynności została zmuszona przez trudną życiową sytuację. Dodatkowo miała rodzinę, w tym dzieci, toteż począłem się zastanawiać: czy te biedne stworzenia wiedzą, czym się zajmuje ich matka? Jeśli tak, to… nie, nie, nawet nie chcę o tym myśleć. Nawet nie wyobrażam sobie, co bym musiał czuć, będąc synem takiej osoby…
Kazałem jej przestać, na co ona się mocno zdziwiła.
– O co chodzi, mały? – powiedziała z wytrzeszczonymi na mnie oczyma, jakby zapalonymi jakimiś dziwnymi ognikami.
– Nie mów tak do mnie – powiedziałem ze stoickim spokojem. – Masz dzieci, prawda?
Nie odpowiadała.
– Jak możesz robić coś takiego, gdy one…
Brakowało mi słów.
– Nie mam dzieci – odpowiedziała ze smutkiem.
– Jak to nie? – powiedziałem, tym razem już mocno poirytowany, wskazując zdjęcia na ścianie.
– Nie żyją…
Nogi niemal się pode mną ugięły. Jak nietrudno się domyślić, ochota na seks nie wróciła mi na wieść o tym, że jej dzieci tak naprawdę zginęły.
– Jak to? – zapytałem zmartwiony.
– Normalnie – powiedziała łagodnym tonem. – Teraz moja córeczka – tutaj jej oczy ponownie zdały się wyglądać dziwnie, jakby wybałuszyły się, jakby źrenice miała nagle szersze, i jakby łzy napłynęły jej do nich, nadając im dziwnego blasku. Już wcześniej zauważyłem, że zachowuje się nietypowo, że patrzy wokół osobliwie, a jej głos jest monotonny i przesadnie łagodny, jednak gdy mówiła o swojej zmarłej córce, dało się to szczególnie zauważyć. – Teraz moja córeczka jest po drugiej stronie.
Zacząłem się bez słowa ubierać, ponieważ nie chciałem w takim stanie poruszać kwestii jej zmarłych dzieci. Gdy tylko wszystko na siebie założyłem, powiedziałem ze szczerą ciekawością i współczuciem:
– Jeśli nie chcesz o tym ze mną rozmawiać, to rzecz jasna nie nalegam, ale…
– Chcesz zapytać, jak zginęły? – powiedziała przyjaźnie. – Spokojnie, nie obrażam się na takie rzeczy. Myślisz, że śmierć jest dla mnie tabu? Że się jej boję?
– Podejrzewałem, że możesz mieć z tego powodu traumę. Naprawdę nie wiem, co powiedzieć… Chyba tylko to, że współczuję.
– Dziękuję ci…
– A więc czy chciałabyś o tym powiedzieć? Jeśli nie, to dobrze, dam sobie spokój…
– Nie mogę wszystkiego powiedzieć. Ale nie z powodu traumy, o nie nie… Dla mnie śmierć nie jest niczym traumatycznym: to przejście do nowego życia. Jest to rzecz wielka i wspaniała. I właśnie dlatego nie można o niej tak swobodnie mówić. To nie temat na trywialną pogawędkę – mówiła tym samym przyjaznym półszeptem, co praktycznie od początku naszego spotkania.
Milczenie.
– Powiedz, czy wpadniesz tu jeszcze kiedyś?
Zastanawiałem się. Nie byłem więc już pewien, czy robiła to wszystko wyłącznie dla przeżycia. Może faktycznie nie była osobą skrajnie zdesperowaną, tylko po części to lubiła? Nie chciałem wykorzystywać jej skrajnego położenia, a raczej nie mogłem zapytać o to, czy w takowym się znajduje, i oczekiwać szczerej odpowiedzi.
– Wpadnę – odparłem. – Ale nie po to, co dzisiaj.
– Nie martw się – rzekła, obmacując powoli moją klatkę piersiową. – Nie musisz czuć wstydu i wyrzutów sumienia. Miłość fizyczna to rzecz piękna i warta celebrowania… To… jakby zetknięcie ze Stwórcą w akcie tworzenia…
Usłyszawszy to osobliwe stwierdzenie, niemal wykrzywiłem się ze zdziwienia.
– Zastanowię się – rzekłem od niechcenia, po czym pożegnałem się z nią.
Coś mnie mimo wszystko tam ciągnęło; nie ukrywam, że nie myślałem trzeźwo, że kierowałem się wyłącznie podnieceniem seksualnym. Starałem się jakoś hamować je i przez kilka dni nawet nie myślałem o wchodzeniu do jej mieszkania.
Nazajutrz wyjrzałem po raz pierwszy od bardzo dawna za okno. Sam nie wiem, dlaczego to zrobiłem. Najwidoczniej byłem bardzo ciekaw, czy ten ktoś ciągle się we mnie wpatruje.
Nie zobaczyłem tamtego dnia owego mężczyzny. Ujrzałem jednak kogoś zupełnie innego.
Wpatrywała się we mnie, ze zdaje się smutnym i żałosnym wyrazem twarzy… młoda dziewczyna, może trzynastoletnia, w białej szacie, o twarzy jakby połyskującej na jasnoniebiesko.
Najdziwniejsze było to, że znajdowała się w tym samym oknie, w którym przed kilkoma tygodniami ujrzałem jego…
Światło w pokoju miałem zapalone, tak że najprawdopodobniej można mnie było dostrzec z tamtej odległości. Ewidentnie mi się przyglądała. Gdy tylko przeszedłem na drugą stronę pokoju, jej wzrok powędrował za mną.
Mocno już zaniepokojony zgasiłem światło i natychmiast przeszedłem do innego pokoju. Tam trwałem bezsennie aż do rana.
Zasnąłem dopiero nad ranem. Jednak nie mogłem także liczyć na odespanie bezsennej nocy do wieczora, ponieważ już po trzech, czterech godzinach snu zbudził mnie dzwonek do drzwi.
Moje serce niemal zamarło. Bałem się otwierać, a nawet podchodzić do wyjścia. Coś mi mówiło, że cokolwiek czeka mnie na zewnątrz, nie jest to nic dobrego.
Dzwonek dzwoni drugi, trzeci, czwarty raz… Podchodzę niechętnie. Serce dudni mi jak stado rozszalałych koni. Wyglądam przez judasza i niemal nie wierzę swoim oczom. To ta sama dziewczyna, która wczoraj wpatrywała się we mnie smutnym umęczonym wzrokiem. Teraz widziałem ją znacznie lepiej: była wysoka, skrajnie wychudzona, miała szerokie barki, włosy długie, potargane i przetłuszczone, o trudnym do określenia dla mnie kolorze, jakby szarawym, lecz z jakiegoś powodu wcale niewyglądającym nienaturalnie na głowie młodej dziewczyny. Twarz miała jednak niemal nieskazitelnie piękną i symetryczną, łączącą w sobie najlepsze elementy urody chłopięcej, kobiecej i dziewczęcej.
Waham się, ale ostatecznie uchylam lekko drzwi.
– Dzień dobry – mówi z nienaturalnym, choć, zdawało mi się, świadczącym o szczerej życzliwości uśmiechem i dziwacznie egzaltowanym głosem.
– Och – powiedziałem mimowolnie. – To ty…
– Tak, tak. Przepraszam, jeśli wczoraj cię przestraszyłam. Patrzyłam na ciebie i wiem, że to dziwnie musiało wyglądać.
– Cóż… – mówiłem, otworzywszy drzwi nieco szerzej, ale wciąż nie na oścież. – To samo można powiedzieć o mnie. Przecież aby wiedzieć, że na mnie patrzysz, sam musiałem się gapić.
Dziewczyna zaśmiała się rozkosznie.
Wziąłem głęboki oddech, nie wiedząc, co powiedzieć.
– Wiesz, strasznie mnie wystraszyłaś – rzekłem, zupełnie nie zdając sobie sprawy, jak śmiesznie brzmią moje słowa.
– Strasznie cię wystraszyłam – powtórzyła z życzliwą ironią, śmiejąc się nienaturalnie.
– Wybacz, młoda damo, ale nie wydaje mi się, że powinnaś zwracać się do mnie na ty. Koniec końców jestem znacznie od ciebie starszy i…
– Przepraszam. Chciałam pana przeprosić i wyjaśnić, że po prostu wpatrywałam się w pana okno z ciekawości. Jeśli napędziłam panu stracha, to przepraszam.
– Mówisz to już któryś raz – powiedziałem łagodnym tonem.
– Bóg kazał przepraszać siedemdziesiąt siedem razy.
– To tekst skądś? – zapytałem z ironią, podnosząc brwi ze zdziwienia. Nie byłem w stanie wychwytywać nawiązań do tekstów, które obecne jednak, po zagłębieniu się w tę sprawę, rozpoznaję jako biblijne.
Dziewczyna się zaśmiała ponownie i obmacawszy moją klatkę piersiową, rzekła:
– Głuptasie…
Siląc się na życzliwy uśmiech i przyjazny ton, powiedziałem:
– Słuchaj, myślałem, że dotarło do ciebie to, że wolałbym zachować między nami dystans. To nie…
W tym momencie stało się coś, od czego zakręciło mi się w głowie i przez co niemal straciłem kontakt z rzeczywistością. Dziewczyna ot tak przybliżyła się do mnie twarzą i, ponieważ mierzyła jak na swój wiek bardzo dużo, a ja nie jestem nadto wysoki, bez trudu pocałowała mnie w usta.
Chwyciłem ją z obu stron za głowę i odsunąłem natychmiast od siebie. Ze złością powiedziałem:
– Co ty robisz, pojebana suko?
– Niech pan nie ucieka przed miłością – powiedziała tym razem szczególnie, nawet jak na siebie, egzaltowanym głosem.
– Ile ty masz lat? – zapytałem, na poły ze złością, na poły szczerą troską.
– Naszego wieku nie da się opisać. Życie…
– O czym ty mówisz, ty… mała wariatko? – przerwałem, nie chcąc po raz kolejny używać przy niej wulgaryzmów, a mimo to czując dziwną potrzebę obrażenia jej po raz kolejny. To jednak nie zdawało się robić na niej szczególnego wrażenia. Przeciwnie, jeszcze bardziej zdawała się chcieć do mnie przylgnąć. – Słuchaj, ktoś nas mógł w takiej sytuacji zobaczyć, a wierz mi, że wtedy nie wypytywano by zbyt szczegółowo o moją wersję zdarzeń. Idź stąd i daj mi spokój. I tylko spróbuj jeszcze raz gapić się w moje okno, czy to w dzień, czy to w nocy, a zgłoszę cię na policję i oskarżę o nękanie, rozumiesz?
Dziewczyna nie skomentowała moich gróźb. Uśmiechnęła się jedynie, wzruszyła ramionami i odeszła w sztucznych podskokach, jakby siląc się nieudolnie na to, by wyglądać uroczo i niewinnie.
Już sam nie wiedziałem, co mam w tej sytuacji począć. Wolałem o wszystkim zapomnieć i na przyszłość starać się omijać miejsca, w których mógłbym spotkać tę nienormalną dziewczynę. Po chwili zastanowienia naszła mnie myśl, że przegapiłem doskonałą okazję, by dowiedzieć się, o co tu właściwie chodzi: kim był ten obserwujący mnie mężczyzna (bo przecież musiała go znać, znajdował się bowiem w tym samym mieszkaniu co ona, tylko że pojawiał się w oknie w innych momentach), być może także, kim była rzekomo zmarła dziewczynka, której domniemanego sobowtóra wdziałem w okolicy, dlaczego ludzie wokół – kobieta z dołu, nauczycielka w pobliskiej szkole i tak dalej – zachowują się tak dziwnie. Coś mi podpowiadało, że to właśnie ta dziewczyna mogła być kluczem do tej zagadki, jej spoiwem, a przynajmniej że może mnie na jej rozwiązanie w subtelny sposób naprowadzić. Nie zamierzałem jednak w żadnym wypadku szukać jej i pytać ją o cokolwiek.
***
Przez kilka następnych dni owa „depresja” zdawała się nawracać. Pocieszałem się, że nie jestem jedynym, któremu dokucza złe samopoczucie. Przykładowo ów kasjer, który do tej pory zawsze uśmiechał się i zabawiał jakimś przyjemnym powiedzeniem, był bardzo smutny i w ogóle się do mnie nie odzywał.
Spędzałem coraz mniej czasu w tamtych okolicach. Ryzyko natrafienia na kogoś, z kim prowadziłbym w najlepszym wypadku bardzo niekomfortową rozmowę, a w najgorszym wypadku zostałbym profilaktycznie zastrzelony, było zbyt duże. W tamtym mieszkaniu już tylko wyłącznie spałem, resztę dnia spędzałem albo w pracy, albo na spacerach po galerii handlowej (tam bywałem dla towarzystwa i klimatyzacji), albo w barach, gdzie topiłem swoje niepokoje w alkoholu.
Po jakimś czasie postanowiłem pójść mimo wszystko do prostytutki z dołu. Nie wiedziałem właściwie, dlaczego tak bardzo chcę to zrobić. Gdyby chodziło wyłącznie o seks, pewnie bym, chcąc uniknąć ponownie niezręcznej rozmowy, poszukał kogoś innego w tym samym mieście.
Sama kobieta była mniej zdziwiona moim przybyciem niż ja sam. Miałem wręcz wrażenie, że od dawna na mnie czekała.
– Ach, wejdź, kochany – powiedziała ekstatycznym głosem, prowadząc mnie powolnym krokiem do pokoju. – Tu, rozbierz się, a ja się przygotuję w tym czasie.
Już samo to nieco mnie zdziwiło. Przy ostatniej wizycie nie bawiła się w takie ceremonie. Mimo to wysłuchałem jej polecenia.
Gdy byłem już całkowicie rozebrany, oczom moim ukazało się coś, na widok czego wybiegłem z pokoju, biorąc ze sobą ubrania. Założyłem je na siebie tak szybko, jak mogłem, po czym podbiegłem do kobiety z wytrzeszczonymi oczyma i złapałem ją mocno jedną ręką za szyję i podbródek. O dziwo ta się ani nie wystraszyła, ani nie zezłościła – jakby wręcz ją to uradowało.
– Ty pierdolona suko! – krzyknąłem przez zęby. – Przecież mówiłaś, że one…
– Ano mówiłam – rzekła jakby zaśpiewem. – Mówiłam, i to mówiłam prawdę.
– To co ona robi w pokoju? Wtedy kiedy ja się rozebrałem, ta dziewczynka wyszła zza fotela i poszła w moją stronę…
Wciąż trzymając ją za szczękę, obejrzałem się za siebie, by się upewnić, czy mnie wzrok nie mylił. Była tam: ta sama około dziewięcioletnia dziewczynka, którą widziałem przy ostatniej wizycie u tej prostytutki na jej zdjęciu rodzinnym. Teraz widziałem ją dokładniej. Z tego, co udało mi się zapamiętać dzięki tym kilku sekundom wpatrywania się w nią, miała podobne do matki czarne długie włosy; różniły ją od niej jasna, może wręcz blada skóra, chuda szczęka i oczy raczej smutne, a nie zapalone fanatyczną euforią, przy czym na jej twarzy także znajdował się jakby udawany uśmiech.
– Co to ma być? – pytałem głosem już ochrypłym od złości i utraty wszelkiej nadziei.
– Ona nie żyje. Żyje teraz nowym życiem… Odbierz jej dziewictwo i zapłodnij ją, aby żyła na wieki. U boku naszego Pana…
– Ty nie jesteś normalna, pierdolona suko – mówiłem, zacisnąwszy obie ręce na jej szyi i patrząc jej głęboko w oczy. – Jak mogłaś o czymś takim w ogóle pomyśleć?
– To dla jej dobra… To dla dobra nas wszystkich.
Tutaj wydarzyła się kolejna rzecz, przez którą niemal padłem na zawał.
– Zrobisz to – powiedziała, teraz już nie melodyjnym półszeptem, lecz pełnym złości donośnym głosem.
Kobieta wyciągnęła nóż i przystawiła mi go do gardła.
Nie wahając się przez chwilę, uderzyłem ją z całej siły w głowę. Nie zdążyła użyć noża.
Gdy tylko wstała, otrząsnąwszy się z uderzenia, podbiegła do mnie ponownie, wziąwszy z podłogi nóż. Uznałem, że w tej sytuacji nie mogę zrobić nic innego, jak tylko uciec co sił w nogach.
Natychmiast pobiegłem na posterunek policji. Ponownie spotkałem tego samego grubego starszego mężczyznę. Opowiedziałem mu wszystko od początku, włącznie z epizodami podglądaczy w oknie (choć nie byłem pewien, w jaki sposób te rzeczy mogą być powiązane, miałem przeczucie, że dla ułatwienia rozwiązania zagadki muszę o nich wspomnieć) oraz próbującą mnie „zdobyć” – tak się wyraziłem – trzynastoletnią dziewczyną. Na końcu, gdy przeszedłem do kwestii prostytutki dającej swoją córkę jakby mnie w ofierze, policjant zareagował dość osobliwie.
Milczał przez kilkanaście sekund, tkwiąc w bezruchu. Potem drżącą ręką sięgnął powoli po okulary i nie wiedzieć czemu zdjął je. Milczał przez następnych kilka minut. Starałem się go ponaglać uprzejmymi prośbami o wyjaśnienie sytuacji, lecz na nic.
– Nie ma pan tu nic do szukania – rzekł w końcu ledwie słyszalnym szeptem, usta mając zasłonięte częściowo pięściami, o które zaczął opierać swój podbródek.
Przez chwilę nie mogłem uwierzyć własnym uszom.
– Słucham? Czy pan mówi poważnie?
– Nikt tu nic nie poradzi, przykro mi, niech pan stąd idzie jak najszybciej.
Próbowałem przemówić mu do rozsądku, lecz najwidoczniej na marne. Moje prośby zdały się wręcz mieć przeciwny rezultat. Policjant sięgnął po broń i choć nie wycelował jej w moją stronę, to starając się mnie poprosić spokojnym tonem o wyjście z posterunku, sugerował, że nie zawaha się jej użyć w razie potrzeby.
Z takim argumentem nie miałem zamiaru dyskutować. Biegiem wróciłem do mieszkania prostytutki. Wiedziałem, że mogę zginąć dźgnięty nożem, lecz w tamtej chwili mnie to nie obchodziło. Wolałem chyba zginąć, próbując zrobić coś w tej sprawie, niż zostawić Bogu ducha winne dzieci na pastwę tego monstrum.
Gdy tylko wbiegłem do bramy, oczom moim ukazały się otwarte na oścież drzwi. Wbiegłem do nich wściekle, gotowy choćby zatłuc na śmierć tę wstrętną kobietę. Rzecz dziwna: nikogo w środku nie było. Na miejscu było wszystko, włącznie z najbardziej potrzebnymi przedmiotami dnia codziennego, dewocjonaliami itp., jednak ani kobiety, ani jej córki nie znalazłem.
Jakby nie mieszkały tam nigdy…
Postanowiłem zostać w ich domu i czekać być może, aż po coś wrócą, i wtedy się z nią rozprawić. Uznałem, że wobec takiej osoby jak tamta kobieta nie obowiązują żadne zasady moralne i – do dziś wstydzę się tego dość komicznego postanowienia, włącznie z jego absurdalnym usprawiedliwieniem – uznałem, że mogę napić się jej alkoholu i w ogóle w jej mieszkaniu się rozgościć na dobre. Miała dość dobre wina, toteż napiłem się ich prosto z butelki. Dzięki temu mój stres nieco się zmniejszył.
Nie wiedzieć czemu nie chciałem dzwonić na policję. Bałem się, że reszta funkcjonariuszy nie dość, że jak tamci w pobliżu, oleje całą sprawę, to jeszcze sam mogę wpaść w tarapaty. „Ach tak, czyli mówi pan, że trzynastoletnia dziewczynka sama pana pocałowała. Że ot tak, gdy pan był rozebrany, w pokoju pojawiła się dziewczynka tym razem dziewięcioletnia. No tak, zapewne o niczym pan nie wiedział i jest w tej sytuacji kompletnie bezwinny. A nauczycielka broniąca dzieci przed panem za pomocą broni palnej też pewnie robiła to tylko dlatego, że źle panu z oczu patrzy. Zapewne dał się pan w okolicy poznać jako godny zaufania człowiek”.
A te sny? Te wspomnienia? To, że czułem, jakbym w tym mieście już kiedyś był? Dlaczego tak śmiało ta kobieta postanowiła „ofiarować” mi swoją córkę. Jasne, to sam do niej przyszedłem, ale chyba nie każdy, kto odwiedza prostytutki jest aż takim… Boże, a jeśli?… Jeśli nie wiem o sobie wszystkiego?
Te dość absurdalne i dziwne domysły wcale mi się w tamtym momencie takie nie wydawały. Mój umysł działał zupełnie inaczej niż zwykle, nie tylko z powodu alkoholu, ale też stresu samego w sobie.
Na moment zasnąłem. Gdy się obudziłem i wytrzeźwiałem, postanowiłem rozejrzeć się po ich mieszkaniu. Tym razem dokładniej przyjrzałem się dewocjonaliom. To tutaj dopiero zauważyłem, że postaci na świętych obrazkach nie są postaciami z religii katolickiej, zacząłem na nich dostrzegać dziwne symbole, podteksty, znaki, które nawet tak niezaznajomiony w arkanach religioznawstwa laik jak ja zidentyfikował jako symbole satanistyczne bądź gnostyczne. Przypomniał mi się od razu fragment pewnej książki: „Spoza hieratycznej pozy aniołów wyglądał lubieżny gest demona, na ściętych boleścią ustach geniuszów żałoby igrał nieuchwytny uśmiech cynizmu, pochylone wichurą rozpaczy kształty niewiast drażniły przepychem ciała, rozwianą kaskadą włosów, obłudnym sromem obnażonych piersi. Kompozycje większe, powstałe z układu kilku mniejszych, sprawiały wrażenie dwuznaczne, jak gdyby malarz umyślnie wybrał tematy drażliwe, gdzie granica między wzniosłością bólu a bezwstydem niepewna jest i chwiejna”.
Kolekcja książek kobiety też była niczego sobie. Pośród nich znajdował się prorok Ezerbabel i jego sławetna „Księga Nicości” oraz „Abominationes de obscuritati inferni” Wilgiusza z Syrii. Nasłuchałem się o obu tych księgach od kolegów na studiach. Ponoć ta pierwsza miała przez pewien czas wchodzić w skład kanonu Starego Testamentu, a ta druga Nowego, a Kościół Katolicki miał je odrzucić i w spisku wymazać informacje o ich istnieniu z kart historii. Gdy słuchałem tych opowieści, myślałem, że to tylko wariackie teorie spiskowe znudzonych monotonią uczelni studentów – teraz jednak, po tym wszystkim, co mnie spotkało, jestem w stanie uwierzyć w jeszcze bodaj bardziej niestworzone rzeczy.
Postanowiłem ukraść przynajmniej część jej książek i co poniektórych bardziej niepokojących przedmiotów, by w spokoju przestudiować je u siebie, choćby poczytać na ich temat w internecie. Ponieważ zostawiła w drzwiach klucze, wziąłem je ze sobą, adrzwi do mieszkania rzecz jasna zamknąłem, by móc wejść tam co jakiś czas i sprawdzić, czy nie wkradli się tam po coś. Mimo to byłem prawie pewien, że będą już się na stałe ukrywać w zupełnie innym miejscu, być może innym mieście albo nawet wyjadą do innego kraju. Nie zdziwiłbym się zupełnie, gdyby po kilku dniach od ucieczki znajdowała się w Kambodży, aby tam sprzedać swoją córkę do seksualnej niewoli.
Tej nocy musiałem wyjrzeć za okno, byłem bowiem niemal pewien, że ujrzę tam coś, o czego istnieniu powinienem był wiedzieć. W dzień ponownie dostrzegłem kręcącego się wokół mojego mieszkania mężczyznę, tego samego, którego widziałem między pierwszą wizytą na posterunku policji a rozpoznaniem zdjęcia zwłok dziewczynki. Dopiero w tamtym momencie domyśliłem się, że to tajny policjant, któremu, gdy usłyszano, że jakiś nie do końca wyglądający na zrównoważonego gość zetknął się ponoć dawno w tajemniczych okolicznościach zamordowaną dziewczynkę, kazano mieć mnie na oku. Bardzo możliwe, że byłem o krok od tego, by ujrzał mnie całowanego przez trzynastolatkę oraz nagiego w jednym pokoju z… Aż nie chcę nawet o tym wspominać.
Wiedziałem jednak, że w nocy, właśnie tej nocy, zaraz po dniu, w którym prostytutka uciekła z mieszkania zostawiając za sobą otwarte drzwi, ujrzę coś, a raczej kogoś, jeszcze bardziej ciekawego.
Tak też się stało. Przy oknie w kuchni przy zgaszonym świetle stałem niemal godzinami. W końcu we framudze okna, wyłaniając się powoli z cieni mieszkania naprzeciw, pojawił się on. Ten sam mężczyzna, który spoglądał na mnie tym udającym stoicyzm wyrazem twarzy, ewidentnie skrywającym złość i nienawiść.
Patrzył na mnie intensywnym spojrzeniem przez dłuższą chwilę. Starał się dać mi do zrozumienia, że mnie widzi. Nagle pokazał ręką gest podcinania gardła. Powoli osunął się w cień mieszkania.
Nie wiedziałem, czy jego zniknięcie ma sprawić, bym czuł ulgę, czy wręcz przeciwnie. Nie spuszczałem wzroku z jego mieszkania.
Nagle stała się rzecz, przez którą niemal zamarłem. Oto, gdy patrzyłem nieco niżej, na ścieżkę łączącą budynek, w którym mieszkał on, z moją bramą, ukazała się szybko idąca, widocznie wściekła postać mężczyzny. Bez wątpienia był to on.
Sam już nie wiedząc, co w tej sytuacji mogę zrobić, chwyciłem nóż leżący tuż obok mnie. Wybrałem ten najostrzejszy, choć i tak pewnie zasadniczo tępy, jednak nie miałem w tamtej chwili nic lepszego pod ręką.
Stało się to, czego się spodziewałem: to samo, co w moim śnie, jaki mnie nawiedzał u początków mojego pobytu w tym przeklętym mieszkaniu. Mocne, szybkie pukanie pięścią do drzwi, rytmiczne: najpierw kaskada silnych uderzeń, potem kilkusekundowa cisza, następnie kolejna kaskada. Podszedłem z nożem do drzwi, otworzyłem te pierwsze, mocniejsze; chciałem, aby mógł mnie usłyszeć. I po raz kolejny, tak samo jak we śnie, gardło jakby odmówiło mi posłuszeństwa. We śnie działo się tak dlatego, że ciało jest wówczas sparaliżowane, chroniąc tym samym przed wywróceniem się czy zranieniem; jednak wtedy nie mogłem krzyknąć tylko z powodu strachu. Gdy jednak lęk nieco się zmniejszył, wydałem z siebie krzyk głośniejszy niż kiedykolwiek:
– Wypierdalaj, bo nafaszeruję cię ołowiem!
Rzecz jasna blefowałem, ale była to moja ostatnia deska ratunku.
Nastała cisza. Cisza przed burzą, pomyślałem.
Bałem się wyjrzeć za judasza. Koniec końców co mogło mi to w tamtym momencie dać? Czy gdybym wyjrzał zań i nie ujrzał niczego, to czy mógłbym wtedy spać spokojnie?
Tak jednak zrobiłem – nie miałem nic do stracenia.
Nie było go. Nigdzie.
Wahałem się, czy otworzyć drzwi. Czując, że najgorsze już na dobrą sprawę za mną, otworzyłem je szybko i… Uciekł. Na pewno.
Zapewne chciał mnie tylko nastraszyć. Na razie. Takie ostrzeżenia są… no właśnie: ostrzeżeniami, ostrzeżeniami przed czymś konkretnym, a czym to coś było, wolałem się nawet nie domyślać. Istniało oczywiście pewne prawdopodobieństwo, że jego podejście tutaj i walenie w moje drzwi było także ostatnią deską ratunku i blefem, tak jak w moim przypadku z tępym nożem czy tekstami o nafaszerowaniu ołowiem. Jednak na to w dużym stopniu nie liczyłem.
Gdy tylko wstał dzień i koralowe promienie słońca dały mi choć częściowe poczucie bezpieczeństwa, szybko pobiegłem na posterunek policji. Tam zastałem kolejną ponad wszystko dziwną rzecz.
Posterunek był całkowicie spustoszony. Nie „nieczynny”, choć i to zdawałoby się dziwne w przypadku stróżów prawa i w obliczu faktu, że był środek tygodnia. Drzwi na posterunek pozostawiono najzwyczajniej w świecie otwarte na oścież, miejsca pracy jakby nagle w pośpiechu opuszczono: otwarte notatniki, wyciągnięte kartoteki, włączone lampy i komputery. Starałem się dodzwonić na policję. Lecz z jakiegoś dziwnego powodu moja komórka nie działała, podobnie jak telefon stacjonarny na policji.
Poczekałem jeszcze parę godzin: nikt nie przychodził. Starałem się wypytywać ludzi przechodzących w pobliżu, czy wiedzą może, o co właściwie chodzi, ci jednak o niczym nie mieli pojęcia. W końcu poprosiłem jednego z przechodniów o podanie mi komórki, bym mógł zadzwonić na policję.
Gdy się dodzwoniłem, nie napomknąłem nawet o całym backstory, tylko od razu przeskoczyłem do zaskakującego faktu, że posterunek policji na (tu podałem ulicę) jest całkowicie opustoszały. Z początku mi w ogóle nie dowierzano i myślano, że wszystko to jest jakiś kiepski dowcip, i wcale nie wytrącił ich z tego przekonania fakt, że – ponoć – żadnego posterunku na tej ulicy nigdy nie było.
Rozłączyłem się, straciwszy nadzieję na uzyskanie pomocy od kogokolwiek.
– Słyszała pani? – zapytałem osobę, która użyczyła mi telefonu. – W jaki sposób nie ma tu (i to rzekomo jeszcze nigdy nie było!) posterunku policji?
– No tak. Dziwna sprawa – rzekła, po czym odeszła.
Wróciłem do swojej bramy. Najpierw postanowiłem przejrzeć mieszkanie prostytutki; liczyłem, że znajdę w kątach jej paskudnej jamy coś, co przeoczyłem do tej pory.
Nie zawiodłem się. Pod stosem jej bezużytecznych papierków znalazłem starą ulotkę z lat dziewięćdziesiątych. Widniała na niej ta sama twarz, tak samo młoda i złośliwa, z takim samym pseudostoickim wyrazem, ewidentnie skrywającym złość i nienawiść.
Było na niej napisane: jeśli twoje dziecko potrzebuje pomocy, zadzwoń pod ten numer, czy coś w tym rodzaju. Nad twarzą tego człowieka widniał napis: najlepszy psycholog dziecięcy w (tu nazwa Miasta).
Boże, że też wcześniej się tego nie domyśliłem…
Druga ulotka była jeszcze bardziej wymowna. Na niej ten sam mężczyzna znajdował się w białej szacie; treść tej ulotki przedstawiała się mniej więcej następująco:
Cierpisz po stracie dziecka? Skontaktuj się z nami. Jedynie Stwórca otrze Twoje łzy i złączy cię z dzieckiem Twym na zawsze.
Na ulotce nie było wcale jego nazwiska; gdyby było, zapewne wyszukałbym je w internecie i starał się dowiedzieć coś niecoś więcej na jego temat. Natomiast na zabawę z wyszukiwaniem twarzy nie chciałem tracić czasu, bo podejrzewałem, że ta okaże się jałowa.
Schowałem nie wiedzieć czemu te paskudne pułapki na nieświadomych niczego rodziców do kieszeni; zapewne oczekiwałem, że ktoś potraktuje to jako dowód mojej wersji opowieści, jednak bez kontekstu tego, co zobaczyłem ja na własne oczy, podobne wyjaśnienie nie miałoby żadnego sensu.
Znalazłem także pewne podkreślone fragmenty w starych mistycznych książkach. Większość z nich brzmiała dla mnie jak bełkot szaleńca, jednak jeden ustęp z „Abominationes de obscuritati inferni” wydał mi się szczególnie wymowny:
Przed wiekami przybył do pewnego miasta wielki mędrzec, święty. Nauczył tamtejszych ludzi pisma i różnych nauk. Rzekł, że Jehowa da ludowi onemu nieśmiertelność. Wówczas ludzie zapytali, czy przeciwnik Jehowy nie daje tego, czego człowiek sobie zażyczy. On odparł jeno, że Szatan jest odwrotnością Boga i że każdego, kto Szatanowi służy, Bóg strąci do otchłani. Uznano przeto, że tak jak Bóg nakazuje czystość i dobroć, obiecując za nie wieczność w niebie, tak też Szatan za lubież i okrucieństwo da nagrodę w podziemiach.
Lud ten zstąpił do podziemi, by służyć naszemu stwórcy i go chronić. Albowiem wykazał się wobec swego okrutnego stworzyciela najwyższym oddaniem. Toteż spłodził Demiurg syna z królową tego ludu. Lecz tak jak Jehowa potrzebował krwi syna, co z nieba przedostał się na ziemię, aby otworzyć bramy nieba, tak też Demiurg potrzebował krwi syna swojego. Syn ten przez wieki trwał był u boku ojca, lecz zesłany został na ziemię w dniach ostatnich i niczego tam nie pamiętał.
Nie wiedziałem, z kim się mogłem skontaktować. Byłem już bardzo senny, więc jeszcze w ciągu dnia położyłem się we własnym mieszkaniu, mając wciąż na sobie noszone od paru dni ubranie.
Gdy po kilku godzinach się obudziłem, miałem to samo uczucie, co przed kilkoma tygodniami: owo osobliwe odczucie wstydu, przychodzącego nie wiadomo skąd żalu i melancholii, jakie dokuczają często podczas budzenia się w nocy. Jak gdyby we śnie serce zapadło się pod wpływem zaprzepaszczonych marzeń i straconych chwil. Czułem się strasznie i miałem ochotę na wieki zakończyć swoje życie.
Uznałem, że na dobrą sprawę, skoro nie mam nic do stracenia, mogę jeszcze wiele uczynić…
***
Nazajutrz z rana poszedłem do szkoły obok. Wziąłem ze skrytki całą najcenniejszą biżuterię rodziców.
Gdy tylko przeszedłem przez ogrodzenie szkoły, ręce cały czas miałem w górze. Ponownie podeszła do mnie owa nauczycielka z pistoletem i rzecz jasna po raz kolejny kazała mi odejść.
– Niech mnie pani wysłucha, naprawdę – rzekłem łagodnym głosem. Nie wiedzieć czemu tym razem kobieta zdawała się rozważać moją propozycję. – Wiem, dlaczego wychodzi na mnie pani z bronią.
Kobieta przygryzła usta jakby ze wściekłości.
– No, powiedz pan, jak jesteś taki mądry.
– Wiem, co się działo tam – wskazałem blok naprzeciw mojej bramy, ten sam, w którym znajdowali się wpatrujący we mnie pomyleńcy. – Czy dobrze się domyślam? Przypadkowo znikały pani uczennice i nie wiadomo, gdzie się podziewały? Od kiedy wprowadził się… – Tu nieopacznie włożyłem rękę do kieszeni, na co kobieta zareagowała krzykiem:
– Nie ruszaj się!!!
– Spokojnie – powiedziałem. – Proszę pozwolić mi wyciągnąć notatkę.
Podeszła do mnie i celując w krocze szybko sięgnęła jedną ręką do mojej kieszeni. Wyciągnęła z niej ulotkę i podała ją mnie.
– Pokaż mi ją – powiedziała.
Trzymałem ulotkę przed jej twarzą, podczas gdy ona celowała w moją stronę z pistoletu. Wyglądało to zapewne iście komicznie, lecz widać uznała to za zło konieczne.
– Czy te zniknięcia miały miejsce po wprowadzeniu się tego mężczyzny? A policja nic nie chciała w tej sprawie zrobić, prawda?
Kobieta chwilę się zastanawiała, po czym jeszcze bardziej przybliżyła w moją stronę lufę i wycedziła wściekle przez zęby:
– A ty skąd to możesz niby wiedzieć, skurwielu?
– On mnie próbował zwerbować do siebie. Odmówiłem. Teraz zapewne jestem na jego celowniku. Wiem, że pani nie może… nic z tym zrobić… ale niech mi pani wierzy, że ja nie mam nic do stracenia.
– Co to znaczy? – zapytała szczerze zmartwiona.
– Niech mi pani wierzy, że gdy zajmę się tą sprawą, problemy z tym człowiekiem mogą zniknąć… Lecz, cóż… Bardzo możliwe, że zniknę także ja.
Kobieta widać pojęła, o co mi chodzi. Przestała celować, lecz wciąż trzymała broń w ręce.
– Dobrze. I co mam w tej kwestii zrobić?
Chwilę wahałem się z odpowiedzią.
– Chcę od pani kupić ten pistolet – powiedziałem w końcu.
– W życiu. Nie uwierzę ci tak łatwo.
Opuściłem ręce. Bo, jak już mówiłem, nie miałem nic do stracenia.
Nagle wyprostowałem się, a moją wystraszoną i niepewną twarz zastąpiło marsowe oblicze, patrzące na kobietę jakby z wyniosłością.
– Wiem, że nie zastrzeli mnie pani – rzekłem głębokim głosem, po czym wsadziłem rękę do kieszeni i zacząłem w niej grzebać. Kobieta faktycznie nie miała zamiaru mnie zastrzelić; zresztą, jakby to zrobiła, mogłaby mieć sama kłopoty. – Wiem też, że jest jeden argument, który może przekonać człowieka co do wszystkiego, nawet co do moich dobrych zamiarów. – Wyciągnąłem z kieszeni najcenniejszą biżuterię.
– Mój Boże – rzekła. – Prawdziwe… Tak, prawie na pewno…
– Niech pani weźmie to wszystko. I da mi w zamian broń.
– Ale przecież… Jeśli to prawda… to to będzie z tysiąc razy więcej warte niż ten…
– Mówiłem: ja już do stracenia nic nie mam.
– Mogłabym za to wyjechać i już nigdy…
– To jak…?
Zastanowiła się moment.
– Niech pan zaczeka na mnie po lekcjach. Niech pan tu przyjdzie o piętnastej. Pójdziemy razem do eksperta. Tam, jeśli okaże się pan prawdomówny, moglibyśmy dokonać transakcji.
– Niech tak będzie – rzekłem i pożegnałem się z nią.
Wróciłem rzecz jasna o ustalonej godzinie i pojechaliśmy razem do znawcy cennych minerałów. Ten potwierdził ich autentyczność i powiedział, jaka jest ich cena rynkowa. Rzecz oczywista, znacznie przekraczała wartość skromnego pistoletu.
– Wie pan – powiedziała po wszystkim – że ryzykuję nie tylko życie innych ludzi?
Przez całą tę rozmowę w głosie jej dało się usłyszeć nutę zarówno smutku, jak i złości. A może tak mi się tylko wydawało? W każdym razie mówiła bardzo cicho, nie utrzymując ze mną kontaktu wzrokowego, bardzo monotonnie i bez żadnego szczególnego wyrazu twarzy.
– Wiem, sprzedawanie mi tego jest nielegalne. Dlatego mogłem to kupić wyłącznie od pani.
– Właśnie z tego powodu nie chcę, żeby pan uważał, że ta cena jest jakoś szczególnie niesprawiedliwa.
– Sam ją koniec końców zaproponowałem.
– Ach – powiedziała, jakby sobie coś przypomniawszy. – Jeśli to prawda i faktycznie zamierza pan tego użyć do… tego…
– Tak?
– Potrafi pan tego używać?
– Uczyłem się w wolnych chwilach – powiedziałem.
– W porządku – rzekła. – Mam nadzieję, że sobie pan… z tym poradzi.
– Dziękuję. Mam nadzieję, że znajdzie pani szczęście mimo tego wszystkiego, co się wydarzyło.
Przez moment zdawało mi się, że kobieta jest na skraju płaczu.
– Dziękuję – rzekła niechętnie.
Tymi słowami rozstałem się z nią.
Postanowiłem wejść do budynku jeszcze tego samego dnia. Poruszałem się pół-biegiem przez niemal całe miasto z pistoletem w ręku, jakby gotowy do walki, i dziwiłem się, że nikt się nie rzucił na mnie, wystraszony, że mogę mieć jakieś złe zamiary (w tamtej chwili, nie myśląc trzeźwo w stresie i rozpaczy, nie wydawał mi się oczywistym fakt, że raczej nie atakuje się bez powodu osoby uzbrojonej w broń palną).
Na miejscu przypomniałem sobie o problemie otwarcia bramy. Mimo że, jak już mówiłem kilka razy, do stracenia nie miałem zasadniczo nic, to nie chciałem robić głupich rzeczy pokroju odstrzeliwania zamku do drzwi, a czekanie z bronią w ręku, aż jakiś dobry sąsiad z własnej woli otworzy mi drzwi i pozwoli wejść, było naiwne.
Drzwi były jednak otwarte. Dokładnie tak samo, jak drzwi posterunku policji oraz mieszkania zbiegłej prostytutki. Miałem nieodparte wrażenie, że wszystko to jest ze sobą jakoś powiązane, lecz dlaczego tak właśnie miałoby być, nie próbowałem wyjaśniać.
Nie wahałem się wykorzystać tego dziwnego faktu i wbiegłem z bronią do środka tak szybko, jak tylko mogłem. Niestety po drodze napotkałem jakąś zupełnie przypadkową osobę. Był to starszy gruby mężczyzna, łysawy, w pomiętej gołębiej kamizelce.
– Boże, co pan tu robi? – krzyknął niemal. – Z… z… tym czymś? – wskazał rzecz jasna moją broń.
– Niech się pan nie martwi. Niech mi pan wierzy, że to w dobrej sprawie.
– Boże, ja nie chcę kłopotów – mówił drżącym głosem, osuwając się na ścianę.
– I nie będzie miał pan żadnych – powiedziałem, przestając w niego celować (do tej pory robiłem to tylko odruchowo, nie podejrzewałem go o żadne złe zamiary). – No, niech pan już stąd idzie – powiedziałem łagodnym tonem, jakby go przestrzegając przed zagrożeniem z zewnątrz, a nie grożąc.
Mężczyzna, choć wciąż zdziwiony, posłuchał mnie i wyszedł.
Nie wiedziałem dokładnie, dokąd się kierować. Miałem mniej więcej obraz tego, jak budynek może wyglądać od środka, już w momencie, gdy ujrzałem mężczyznę w oknie. Jednak teraz, zapewne pod wpływem stresu, nie mogłem tego w myślach odtworzyć. Nie chciałem zaś, rzecz jasna, szturmować z pistoletem mieszkań Bogu ducha winnych ludzi, w nikłej nadziei na to, że może przypadkiem natrafię na siedzibę złoczyńców.
Z pomocą przyszedł wzrokowi zmysł zupełnie inny: otóż zacząłem kierować się węchem. Mniej więcej na pierwszym piętrze zacząłem czuć zapach spermy, potu… i krwi. Wraz z wchodzeniem na górę, stawał się on coraz mocniejszy, przeradzając się w coś, co bez żadnej wątpliwości można nazwać odorem. Smród ten osiągnął najwyższą intensywność w dokładnie tym samym momencie, w którym moim oczom ukazały się otwarte na oścież drzwi, prowadzące do pozbawionego tapet i dywanów wielkiego pomieszczenia. Wymierzyłem naprzeciw siebie. Już byłem niemal pewien, że spotkam tego paskudnego przywódcę kultu, wpakuję kulkę w żebra jemu, ewentualnie jakimś jego pomagierom, a następnie sobie.
Nikogo w środku nie było.
Tak mi się przynajmniej z początku wydawało.
Przeszedłem przez pokoje znajdujące się najbliżej drzwi z sercem tłukącym jak młotem. Spodziewałem się, że w każdej chwili zza rogu może wyskoczyć któryś z uczestników tego łajdackiego spisku.
Cisza. Jak makiem zasiał.
Chociaż nie do końca. Słyszę szmeranie w którymś z dalszych pokojów. Idę do niego, sprawdziwszy mimo wszystko, czy w którymś z pozostałych pokoi nikt się nie kryje.
Czysto. Mogę ruszać.
Wciąż czuję ten paskudny zapach.
Widzę, że ktoś się przede mną ukrywa tuż za jakimiś meblami, szafą, fotelem i czymś jeszcze nieokreślonym. Widzę ślady krwi na podłodze. Idę za nimi. Celuję w to coś, co schowało się przede mną za szafą… Celuję w małą wystraszoną dziewczynkę w białych, choć splamionych krwią szatach.
To ta sama, której twarz widziałem na zdjęciu, jakie pokazali mi policjanci, ta sama, która wychudzona i poobijana biegła przed paroma tygodniami w pobliżu.
– Mój Boże – rzekłem z rozdziawionymi ustami. – Co ci jest? Mój Boże, skąd ty krwawisz?
Znałem odpowiedź, lecz nawet nie chciałem wypowiadać jej w myślach. Ta dziewczynka, najwyżej dziewięcioletnia, ewidentnie krwawiła z pochwy.
Łzy napłynęły mi do oczu…
– Teraz rozumiem – mówiłem w większym stopniu do siebie niż do niej. – Słuchaj, czy miałaś może siostrę bliźniaczkę?…
Nie odpowiada. Powoli pojmuję przerażający fakt, że dziewczynka nie potrafi mówić. Bo nigdy nie została tego nauczona.
– Spokojnie – mówiłem, widząc, że dziewczynka drży jeszcze ze strachu. – Zaopiekuję się tobą. Zawiozę cię do szpitala…
Mój Boże, do szpitala!? Mam po prostu powiedzieć, że zwyczajnie znalazłem gwałconą, bitą i zagłodzoną dziewczynkę w mieszkaniu, do którego ot tak sobie wparowałem z bronią? Tak, na pewno w to wszystko uwierzą, zwłaszcza że policja już wcześniej miała mnie na radarze.
– Posłuchaj – mówiłem łagodnie. Starałem się urządzić małe przesłuchanie, lecz zrozumiawszy, że przy dosłownej niemowie takie próby nie będą miały żadnego sensu, wpadłem na inny pomysł. Wyciągnąłem z kieszeni ulotkę ze zdjęciem tego mężczyzny i pokazałem go jej. Na jego widok dziewczynka krzyknęła wniebogłosy z przerażenia. Natychmiast schowałem ulotkę i kazałem jej się uspokoić.
Nie mogłem być dłużej w tym mieszkaniu. Gdyby ktoś mnie zastał z bronią palną w ręku przy ewidentnie gwałconej i bitej dziewczynce… mój los byłby przesądzony.
Wybiegłem bez słowa tak szybko, jak tylko mogłem. Widział mnie, widział mnie tamten mężczyzna… Muszę wezwać policję, ale jak?
Ten sam gruby człowiek czekał przy bramie. Widocznie ktoś szturmujący jego bramę z pistoletem nie przestraszył go na tyle, by miał oddalać się bardziej niż kilkanaście metrów od budynku.
– Niech pan zadzwoni na pogotowie. I na policję. Szybko. Mieszkanie na piątym piętrze. Natychmiast. Ze swojej komórki.
Widząc, że nie chce wykonywać moich próśb, wycelowałem w niego. To go nieco przekonało.
– I niech pan o mnie nikomu nie mówi. Tam było już tak wcześniej. Jak komuś powiesz, to…
Tu nie dokończyłem.
– A więc gdzie dzwonić? Na policję czy na pogotowie? – spytał wystraszony.
– Na pogotowie – odparłem niepewnie. – Powiedz, że jest jakaś dziewczynka, która potrzebuje pomocy. Znalazłeś ją, bo drzwi w mieszkaniu były otwarte.
Tak też zrobił. Gdy tylko się rozłączył, natychmiast pobiegłem.
Nie wiedziałem, co zrobić z pistoletem. Nie miałem go właściwie gdzie schować. Gdy pobiegłem na pobliskie pustkowie, wrzuciłem go do jednego z jezior. Nie myślałem wtedy trzeźwo, wolałem pozbyć się wszystkiego, co mogło posłużyć za dowód.
Pobiegłem na przystanek autobusowy do innego miasta. Miałem przy sobie portfel z pieniędzmi, resztę mogłem jakoś załatwić na miejscu. Moja noga miała już nigdy nie postać w tamtych przeklętych okolicach.
Następnych kilka nocy spędziłem w motelu.
***
Codziennie, nawet do tej pory, przeglądam gazety w poszukiwaniu wiadomości o tej sprawie. Dziewczynka została odratowana, ma się dobrze, i może liczyć na pomoc dobroczyńców, a w najbliższym czasie na adopcję. Smutne jest wszakże to, że prawdopodobnie już nigdy nie nauczy się mówić, traumę będzie miała najpewniej do końca życia, a o posiadaniu dzieci nie może być nawet mowy. Jej kwestia stanowi ponoć ogromną zagwozdkę dla całej rzeszy dziennikarzy i detektywów, jednak ja wiem, jaka jest prawda. Ja wiem, że cała ta kwestia jest szyta naprawdę grubymi nićmi. I jeśli zostanę przyskrzyniony to nie dlatego, że podejrzewa się mnie o maczanie palców w tej zbrodni, lecz że stanowiłem wobec nich zbyt wielkie zagrożenie, za bardzo utrudniłem im ich paskudny złowieszczy plan.
Najwidoczniej stary się o mnie nie wygadał, bo nikt mnie nie poszukuje. Ciekawi mnie zresztą, jaki jest jego los: czy jest w ogóle o to podejrzewany. Zresztą dziwi mnie, że policjanci, którzy wcześniej zajmowali się (a właściwie nie zajmowali) zgłoszoną przeze mnie sprawą, wcale nikogo o mnie nie powiadomili. To by miało sens zarówno wtedy, gdyby byli częścią spisku (bądź gdyby byli przez nich zastraszeni), jak i wówczas, gdyby choć trochę zależało im na dobru bliźniego. Milczenie na mój temat mogło być zatem wyjaśnione tylko przez to, że ci funkcjonariusze naprawdę zniknęli.
Kimkolwiek była ta kobieta i jej córki z dołu, kimkolwiek był ów mężczyzna i młoda dziewczyna spoglądający na mnie z okna naprzeciw, zapewne przenieśli się do innego miasta; nie wiem dokładnie dokąd, lecz nie ulega wątpliwości, że to zrobili, i być może kiedyś na nich natrafię.
Policja rzecz jasna dowiedziała się o tym, że zdjęcie identycznej dziewczynki znajdowało się w bazie danych dotyczących niezidentyfikowanych zwłok. Ponieważ dziewczynka nie była w stanie wyznać, czy miała bliźniaczkę, postanowiono dokonać ekshumacji zwłok i zbadać DNA zmarłej.
Okazało się, że w tym samym miejscu, w którym dwa lata temu ją pochowano, żadnych zwłok w ogóle nie było. Musiały zostać wykradzione. I prawdopodobnie tylko ja domyślam się, w jakim celu.
Na razie wciąż staram się ukrywać. Żyję w zupełnie innym mieście, pracuję na czarno, obracam się wyłącznie w kręgu osób, wśród których zdobyłem zaufanie. Szukam pocieszenia w rozmowach z nimi, ale i jego znaleźć nie mogę, zwłaszcza gdy ktoś cichym szeptem, niby to w ramach ciekawostki, wspomina o hipnozie spojrzeniem, stosowanej przez bardziej doświadczonych mistyków, na którą najbardziej podatni są ludzie „uduchowieni”, czyli rzekomo ludzie uznawanych przez współczesną psychiatrię za schizofreników; o tym, że współżycie daje siłę, że dzięki niemu krew krąży w ciele, że to przedłuża istnienie na tej ziemi… I jeszcze ten fragment… ten fragment księgi, po którą raz z ciekawości sięgnąłem… Ten jeden jedyny, który nie daje mi spokoju, przez który wątpię, czy na pewno wszystko to, co widziałem, nie było niczym więcej niż strasznym, lecz zgodnym z prawami natury złem. „Wabiący życie swe tracą, znikają bez powrotu, rozpływają się niczym kamfora, gdy kuszony dzielnie i dzięki sile woli i dobremu sercu, stawia opór. Albowiem zawiedli Demiurga w jednym swym najważniejszym zadaniu”… Aż by się chciało zapytać: co zaś jeśli zawiedli, ale tylko w jednym konkretnym miejscu?
Nie ukrywam się rzecz jasna przed policją, bo znowuż nic na sumieniu nie mam. Natomiast do tej pory, przy każdej przeprowadzce, oglądam się za tymi ludźmi… I spozierającą na mnie złowrogą twarz w oknie.