- Opowiadanie: Kaplan - Twarz w oknie

Twarz w oknie

Opo­wia­da­nie za­wie­ra wul­ga­ry­zmy (lekki spoj­ler) oraz po­ru­sza te­ma­ty nie­zwy­kle draż­li­we, dla­te­go od­ra­dzam czy­ta­nie oso­bom, które do­świad­czy­ły nad­użyć i prze­mo­cy fi­zycz­nej, zwłasz­cza w dzie­ciń­stwie.

Oba ry­sun­ki stwo­rzo­ne przez Ni­ght­ca­fe Stu­dio.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Twarz w oknie

 

Wpro­wa­dzi­łem się tam mniej wię­cej w 2022 roku. Nie po­wiem, gdzie to się wy­da­rzy­ło, nie wy­mie­nię nawet nazwy miej­sco­wo­ści, aby nikt, kto to prze­czy­ta, nie pró­bo­wał z cie­ka­wo­ści od­wie­dzać tego prze­klę­te­go re­jo­nu. Choć rzecz jasna ist­nie­je ry­zy­ko, że dowie się o tym tak czy owak, ze wzglę­du cho­ciaż­by na wia­do­mo­ści z gazet, które, mam taką na­dzie­ję, rzucą nieco świa­tła na te prze­dziw­ną i strasz­ną spra­wę i po­in­for­mu­ją opi­nię pu­blicz­ną o tym, co się dziać może i na ich po­dwór­ku.

Jest jed­nak kilka istot­nych in­for­ma­cji, które wo­lał­bym nad­mie­nić, a które to za­pew­ne po­mo­gą bar­dzo chęt­nym do­wie­dze­nia się, gdzie te zda­rze­nia miały miej­sce, w iden­ty­fi­ka­cji re­jo­nu. Tak czy owak, zdaje mi się, że bez tych in­for­ma­cji się nie obej­dzie. Pra­gnę zatem ostrzec przed ja­ki­mi­kol­wiek sa­mo­dziel­ny­mi in­we­sty­ga­cja­mi, bo co do tych nikt nie może mieć pew­no­ści, czy nie skoń­czą się tra­ge­dią.

Wy­je­cha­łem z ro­dzin­ne­go mia­sta zaraz po rzu­ce­niu stu­diów hi­sto­rycz­nych. Ma­ją­tek po ro­dzi­cach (głów­nie w po­sta­ci drob­nej, choć bar­dzo cen­nej bi­żu­te­rii), który mi po­zo­stał, był za­sad­ni­czo nie­wiel­ki, a w każ­dym razie nie na tyle duży, by przez lata żyć sobie jak król, dla­te­go pra­gną­łem za­osz­czę­dzić tyle, ile mo­głem. (Z per­spek­ty­wy czasu mam, być może bar­dzo ir­ra­cjo­nal­ne, wra­że­nie, że jakaś mi­stycz­na in­tu­icja pod­po­wie­dzia­ła mi pod­ów­czas, że te pie­nią­dze przy­da­dzą się na czar­ną go­dzi­nę). Wpro­wa­dzić mu­sia­łem się zatem do moż­li­wie naj­tań­sze­go miesz­ka­nia. Tym oka­za­ło się jedno osła­wio­ne miej­sce, w któ­rym są­sie­dzi skar­ży­li się na dziw­ne pa­ra­in­stru­men­tal­ne dźwię­ki oraz, co znacz­nie waż­niej­sze i po sto­kroć bar­dziej ma­ka­brycz­ne, w któ­rym przed pa­ro­ma mie­sią­ca­mi miały miej­sca dwa mor­der­stwa po­przez udu­sze­nie. Ponoć męż­czy­zna, który był naj­praw­do­po­dob­niej spraw­cą tych za­bójstw, zmarł po paru mie­sią­cach jako isto­ta ogłu­pia­ła i zwie­rzę­ca. Nie po­wsta­ło jed­nak by­naj­mniej wokół tego miej­sca zbyt dużo po­nadna­tu­ral­nych le­gend; naj­zwy­czaj­niej w świe­cie dwa mor­der­stwa w prze­cią­gu kilku ty­go­dni, de­li­kat­nie mó­wiąc, nie da­wa­ły miesz­ka­niu wiel­kiej re­no­my. Przez to miej­sce miało swego ro­dza­ju sprzę­że­nie zwrot­ne: do tego bu­dyn­ku, przez mor­der­stwa, spro­wa­dza­ły się wy­łącz­nie ele­men­ty, które na cie­szą­ce się lep­szą opi­nią i w miarę wy­god­ne miesz­ka­nia nie mogły sobie po­zwo­lić, cho­ciaż­by pro­sty­tut­ki, lekko cho­rzy psy­chicz­nie i tym po­dob­ni, co war­tość lo­ka­li ob­ni­ża­ło jesz­cze bar­dziej, tak że jęli się spro­wa­dzać na tę oka­zję wszel­kie wy­rzut­ki spo­łe­czeń­stwa, nie­ma­ją­ce nie­mal żad­nych pie­nię­dzy. Mnie, jako sła­wet­ne­mu li­ber­ty­no­wi ani pro­sty­tut­ki, ani han­dla­rze nar­ko­ty­ków, ani byli ska­zań­cy szcze­gól­nie nie prze­szka­dza­li, dla­te­go nad ofer­tą ta­nie­go miesz­ka­nia w „tych oko­li­cach” długo się nie za­sta­na­wia­łem.

Zwłasz­cza że bu­dy­nek ten nie był wcale ty­po­wą sie­dzi­bą wy­rzut­ków spo­łecz­nych, czę­sto bu­do­wa­nych za pie­nią­dze pu­blicz­ne pa­skud­nych jam. Ścia­ny i drzwi były tam grube, przez co mo­głem od­se­pa­ro­wać się od uda­wa­nych, ma­ją­cych łech­tać mę­skie ego jęków pro­sty­tu­tek, czy krzy­ków pi­ja­nych ro­dzi­ców wobec „nie­po­słusz­nych i nie­grzecz­nych” dzie­ci.

Sam wy­strój miesz­ka­nia był ra­czej kon­ser­wa­tyw­ny, wzo­ro­wa­ny chyba na lata sześć­dzie­sią­te. Meble, ob­ra­zy, ob­ru­sy, a nawet na­czy­nia ide­al­nie wta­pia­ły się w sie­bie i mie­sza­ły w wi­zu­al­ną re­tor­tę ko­lo­rów imi­tu­ją­cych je­sien­ne ob­li­cze na­tu­ry. Był to widok nie­zwy­kle dziw­ny, nie­zna­ny mi do tej pory. Zu­peł­nie prze­ciw­nie do ca­łe­go mia­sta. To bo­wiem zda­wa­ło mi się zna­jo­me, jak­bym wi­dział je w za­mierz­chłej prze­szło­ści, le­d­wie pa­mię­ta­ne­go prze­ze mnie dzie­ciń­stwa i jak­bym od czasu do czasu wi­dy­wał je w przy­sło­nię­tych mgłą za­po­mnie­nia snach… Na­praw­dę dziw­ne od­czu­cie.

 

 

Z po­cząt­ku żyło mi się tam w miarę do­brze. Pewne pro­ble­my miały miej­sce potem i o dziwo nie miały żad­ne­go związ­ku z fak­tem ist­nie­nia wokół mnie „spo­łecz­ne­go dna”, ani nawet z at­mos­fe­rą wy­wo­ła­ną za­sły­sza­ny­mi hi­sto­ria­mi o mor­der­cy ży­ją­cym ponoć w moim miesz­ka­niu tuż przede mną. Je­dy­ne, co miało miej­sce, to na­wra­ca­ją­ce złe sa­mo­po­czu­cie, które, gdy­bym był jedną z tych cał­ko­wi­cie po­zba­wio­nych sza­cun­ku dla ter­mi­no­lo­gii me­dycz­nej osób, na­zwał­bym de­pre­sją. Mie­wa­łem coś ta­kie­go dość czę­sto, zwy­kle oka­la­ne na osi czasu okre­sa­mi eu­fo­rii i bez­tro­ski, przez co bałem się jesz­cze bar­dziej, że po­dzie­lę los brata z cho­ro­bą afek­tyw­ną dwu­bie­gu­no­wą. Zresz­tą mia­łem w ro­dzi­nie wię­cej cho­rych psy­chicz­nie, choć­by wuja cier­pią­ce­go na schi­zo­fre­nię. Wie­dza o tym spra­wia­ła, że czę­sto do­szu­ki­wa­łem się u sie­bie ha­lu­cy­na­cji i uro­jeń.

Ostat­ni­mi czasy nie tyle cier­pia­łem na bez­sen­ność, ile spa­łem mocno nie­re­gu­lar­nie: by­wa­ło, że mia­łem w ciągu dnia tylko dwie go­dzi­ny snu, in­ne­go zaś mo­głem spać go­dzin trzy­na­ście. Po­nad­to rzad­ko spa­łem w nocy: jak już uda­wa­ło mi się za­paść w sen głę­bo­ki i przy­jem­ny, to było to nad ranem i trwa­ło do mniej wię­cej szó­stej po po­łu­dniu. Jed­nak pew­ne­go dnia za­sną­łem wcze­snym wie­czo­rem, zaraz po po­wro­cie z pracy: pa­dłem jak kłoda na nie­po­ście­lo­ną i nie­roz­ło­żo­ną nawet ka­na­pę – na któ­rej jed­nak znaj­do­wa­ła się od dawna nie­zdej­mo­wa­na koł­dra – i otwo­rzy­łem oczy w środ­ku nocy. Piszę „otwo­rzy­łem oczy”, al­bo­wiem nie można by po­wie­dzieć, że się „obu­dzi­łem”. Prę­dzej już obu­dzi­ło mnie coś, lecz i stanu mo­je­go nie dało się na­zwać prze­bu­dze­niem. Był to nie tyle stan po­śred­ni, ile sen ciała, a jawa ducha – jawa, pod­czas któ­rej czu­łem nie­wy­ja­śnial­ny, nie­zna­ny mi do tej pory, a przede wszyst­kim nie­by­wa­le wzmo­żo­ny lęk.

By­wa­ją chwi­lę, że czło­wiek od­czu­wa, być może pod wpły­wem ja­kie­goś ob­ra­zu, dźwię­ku lub za­pa­chu, a naj­czę­ściej pod wpły­wem po­łą­cze­nia wszyst­kich owych czyn­ni­ków, coś jak gdyby wy­cią­gnię­te­go z dna duszy, o któ­rym się nigdy do tej pory nawet nie wie­dzia­ło; coś, co być może zo­ba­czył ów czło­wiek we śnie bądź w naj­pierw­szych wspo­mnie­niach dzie­ciń­stwa lub co tkwi­ło wryte w naj­skryt­szych pier­wo­rod­nych re­jo­nach umy­słu. Nie po­tra­fi­my wtedy okre­ślić, co to jest, dla­cze­go to czu­je­my ani nawet, co na owo od­czu­cie wpły­wa, a mimo wszyst­ko do­świad­cza­my tego moc­niej niż ja­kiej­kol­wiek innej im­pre­sji. Tak czu­łem się owej nocy, zanim jesz­cze otwo­rzy­łem oczy; czu­łem, jakby ja­ko­waś im­pre­sja z naj­daw­niej­szych dni po­wró­ci­ła we wzmo­żo­nej for­mie. Do dziś mam trud­no­ści z na­zwa­niem tego uczu­cia, które w ogrom­nym i nie­rze­tel­nym uprosz­cze­niu na­zwa­łem lę­kiem… Było to owo oso­bli­we od­czu­cie wsty­du, przy­cho­dzą­ce­go nie wia­do­mo skąd żalu i me­lan­cho­lii, jakie do­ku­cza­ją czę­sto pod­czas bu­dze­nia się w nocy. Jak gdyby we śnie serce za­pa­dło się pod wpły­wem za­prze­pasz­czo­nych ma­rzeń i stra­co­nych chwil. (Bądź były to wy­rzu­ty su­mie­nia za zro­bie­nie cze­goś, co spe­cjal­nie się za­po­mnia­ło?…) Czę­sto mi się to przy­da­rza­ło i zwy­kle mia­łem wów­czas ocho­tę ode­zwać się do kogoś, jed­nak prze­waż­nie ni­ko­go na tyle mi bli­skie­go wokół nie było, zwłasz­cza odkąd wy­pro­wa­dzi­łem się do Mia­sta; nawet zaś jeśli był, to nie było mu się z czego zwie­rzać (skąd ten żal…), a jeśli było z czego się zwie­rzać, to co by to dało? Za­ra­ził­bym in­nych swoim przy­bi­ciem? Oświe­ci­li­by mnie jakąś re­we­la­cją, na którą sam bym nie wpadł wcze­śniej?

Mia­łem kilka mało po­waż­nych pa­ra­li­żów sen­nych. Być może miało to zwią­zek z nie­wła­ści­wą hi­gie­ną snu, może zaś fak­tycz­nie coś było w tym miej­scu i jego oso­bli­wej at­mos­fe­rze. Cho­ciaż­by ten wy­so­ki dziw­ny bu­dy­nek, na który mo­głem spo­glą­dać zza okna w kuch­ni, za­sła­nia­ją­cy po­ło­wę ho­ry­zon­tu – tak wiel­ki, tak brzyd­ki… Sam już nie wiem, co o tym wszyst­kim my­śleć.

Nor­mal­ne życie uda­wa­ło mi się pro­wa­dzić przez nie­ca­ły mie­siąc. Pew­nej bo­wiem nocy zda­rzy­ła się rzecz nad­zwy­czaj­na, która cał­ko­wi­cie ob­dar­ła mnie ze złu­dzeń co do wła­sne­go zdro­wia du­cho­we­go.

Sub­tel­ne zwia­stu­ny tego strasz­ne­go zda­rze­nia miały jed­nak miej­sce re­gu­lar­nie przez cały czas, od kiedy wpro­wa­dzi­łem się do sta­re­go ob­skur­ne­go miesz­ka­nia. Za każ­dym bo­wiem razem, kiedy wra­ca­łem z pracy, za­ku­pów i tak dalej, mia­łem wra­że­nie, że gdy otwo­rzę drzwi miesz­ka­nia, okaże się, że albo nie są za­mknię­te, albo za­mknię­te w inny spo­sób niż mój, albo że za­sta­nę w środ­ku nie­chcia­ne­go go­ścia. Lęk na­ra­stał sta­dial­nie od chwi­li, gdy kro­cząc ko­ry­ta­rzem, wi­dzia­łem w od­bi­ciu szyby w oknie na­prze­ciw­ko drzwi miesz­ka­nia, a osią­gał pułap, gdy wkła­da­łem klu­cze w ostat­ni zamek. Słabł nieco, gdy już byłem w miesz­ka­niu, lecz tak czy owak, roz­glą­da­łem się wokół trwoż­nie, li­cząc na to, że gdzieś w któ­rymś z za­ka­mar­ków ujrzę kry­ją­ce­go się przede mną wła­my­wa­cza.

Spo­dzie­wa­łem się, w naj­gor­szym wy­pad­ku, po­spo­li­te­go wła­my­wa­cza o tylko tro­chę nie­przy­jem­nej twa­rzy, który co naj­wy­żej zrani mnie nożem i szyb­ko uciek­nie z moimi pie­niędz­mi. Po­dob­ne wra­że­nia mia­łem czę­sto w nocy, gdy sły­sza­łem ja­kieś po­dej­rza­ne dźwię­ki, stu­ko­ty przy­po­mi­na­ją­ce otwie­ra­nie drzwi wy­try­chem lub coś w tym ro­dza­ju. Mia­łem raz kosz­mar z tym zwią­za­ny, a mia­no­wi­cie, że przy­tom­nie­ję nad ran­kiem tak jak zwy­kle, jed­nak nie zbu­dził mnie świer­got ptaka ani nic zgoła przy­jem­ne­go, a prze­raź­li­we ło­mo­ta­nie do drzwi – jakby miesz­ka­nie moje sztur­mo­wa­ło stado wście­kłych be­stii. „Obu­dzi­łem się” prze­lęk­nio­ny, pod­sze­dłem do drzwi i na­słu­chi­wa­łem z wy­tę­że­niem owego dud­nie­nia. Są­dzi­łem, że tuż za pro­giem czyha na mnie be­stia go­to­wa mnie za­mę­czyć i zmiaż­dżyć. Mógł­bym choć­by spró­bo­wać prze­go­nić ją wście­kłym okrzy­kiem, my­śla­łem. Otwo­rzy­łem zatem usta, tak jak­bym miał zaraz wrza­snąć, lecz wbrew wy­sił­ko­wi nie wy­do­by­wał się z nich naj­słab­szy dźwięk – a be­stia wciąż się do­bi­ja­ła. Po chwi­li, gdy wszyst­ko wska­zy­wa­ło na to, że nie­bez­pie­czeń­stwo jest bli­skie, za­wia­sy zda­wa­ły się wy­ła­my­wać, a brama nie wy­trzy­my­wać pod na­po­rem nie­przy­ja­cie­la – zbu­dzi­łem się. A przy­naj­mniej tak mi się wy­da­wa­ło. Scena wy­glą­da­ła do­kład­nie tak jak przed­tem – zbu­dzi­łem się jak co ranka we wła­snym miesz­ka­niu, sły­chać było mia­ro­we gło­śne ko­ła­ta­nie i tak samo jak przed chwi­lą pod­sze­dłem, ażeby prze­go­nić in­tru­za – na nic.

Se­kwen­cja ta po­wta­rza­ła się wie­lo­krot­nie, aż wresz­cie zbu­dzi­łem się na dobre, nie mając wąt­pli­wo­ści, żem po­wró­cił na jawę osta­tecz­nie.

Lecz, jak już wspo­mnia­łem, była to je­dy­nie za­po­wiedź tego, co przy­szło potem…

Jed­nak wo­lał­bym za­cząć od po­cząt­ku.

Pew­nej nocy, jed­nej z tych bez­sen­nych, które potem mu­sia­łem dłu­gi­mi go­dzi­na­mi od­sy­piać, coś przy­ku­ło moją uwagę. Cho­dzi­łem sobie w znu­że­niu po kuch­ni, rzecz jasna przy za­pa­lo­nym świe­tle i od­sło­nię­tych ża­lu­zjach (kto by tam sobie cenił pry­wat­ność?!). Przy­glą­da­łem się w tym cza­sie owemu dziw­ne­mu wiel­kie­mu bu­dyn­ko­wi. Przy­kuł moją uwagę mia­no­wi­cie fakt, że choć w nocy więk­szość osób ma zga­szo­ne świa­tło, to wtedy w tym jed­nym je­dy­nym oknie, znaj­du­ją­cym się o mniej wię­cej dwie mi­nu­ty drogi od mojej bramy, świe­ci­ło się. To jesz­cze samo w sobie nie wpra­wi­ło­by mnie w żaden lęk, a w każ­dym razie nie w aż tak pa­ra­li­żu­ją­cy. Nie wy­stra­szy­ła­by mnie nawet ta sto­ją­ca tuż przy oknie męska syl­wet­ka. Nie bał­bym się, gdyby nie fakt, iż ten sto­ją­cy w oknie męż­czy­zna, z cho­ro­bli­wą in­ten­syw­no­ścią, wy­ra­zem twa­rzy, zdaje się, su­ge­ru­jąc, że wie o moim ist­nie­niu, wpa­try­wał się we mnie. Był ubra­ny na biało i po­dob­ne­go ko­lo­ru była jego skóra; zda­wał się wręcz po­ły­ski­wać dziw­ną pla­zmą. Twarz miał bar­dzo przy­stoj­ną, chudą, lecz ska­żo­ną trud­ną do opi­sa­nia nutą brzy­do­ty, świad­czą­cej (choć po­dej­rze­wam, że takie a nie inne moje sko­ja­rze­nia są re­zul­ta­tem oso­bi­stych do­świad­czeń, a nie cze­go­kol­wiek po­wszech­ne­go i obiek­tyw­ne­go) o wy­nio­sło­ści sto­ic­kie­go in­te­li­gen­ta. Był wy­so­ki i miał dłu­gie włosy, się­ga­ją­ce może nawet do ra­mion.

Utrzy­my­wa­li­śmy kon­takt wzro­ko­wy wy­jąt­ko­wo długo. On spo­glą­dał na mnie spode łba, jakby z wyż­szo­ścią i za­do­wo­le­niem z sie­bie, a jed­no­cze­śnie jakby zło­ścią. Ja zaś byłem za­cie­ka­wio­ny i zlęk­nio­ny. Po kil­ku­na­stu se­kun­dach tego nie­zręcz­ne­go wpa­try­wa­nia się w sie­bie na­wza­jem po­sta­no­wi­łem zga­sić świa­tło i wyjść do są­sied­nie­go po­ko­ju, je­dy­ne­go z za­sło­nię­tym oknem.

Prze­cze­ka­łem nie­cier­pli­wie kilka minut, w iście pa­ra­li­żu­ją­cym lęku. Za­sta­na­wia­łem się, czy po­wi­nie­nem tam po­wró­cić i przy­pa­trzyć mu się le­piej. Uzna­łem, że mogę choć­by wy­chy­lić głowę za za­sło­nę, ze wciąż zga­szo­nym świa­tłem we wła­snym po­ko­ju, tak by on nie mógł mnie do­strzec.

 

 

 

 

 

 

 

 

Nie wiem do końca, dla­cze­go chcia­łem to zro­bić. Czego się spo­dzie­wa­łem? Czego mo­głem się w ten spo­sób do­wie­dzieć? Za­pew­ne tego, czy wciąż mnie ob­ser­wu­je i czy mogę czuć się bez­piecz­nie. Jed­nak wiem, że w głębi duszy li­czy­łem na coś wię­cej. Może, gdyby się oka­za­ło, że wciąż się na mnie pa­trzy, wy­czy­tać z jego wy­ra­zu twa­rzy, dla­cze­go to robi, jaki jest jego cel… Sam już nie wiem.

Tak więc ostroż­nie i po­wo­li wy­chy­li­łem po­ło­wę twa­rzy za za­sło­nę. Świa­tło w jego miesz­ka­niu było wciąż za­pa­lo­ne. Nie­do­bry znak, po­my­śla­łem. Czy jed­nak lep­szy by był, gdyby świa­tło było zga­szo­ne? Czy to by mogło ozna­czać, że on w moją…. Nie, nie, to ab­surd. W każ­dym razie tak wtedy my­śla­łem.

Jed­nak jego sa­me­go widać nie było. Jak już za­su­ge­ro­wa­łem, nie po­czu­łem żad­nej ulgi. Pa­dłem na łóżko, bojąc się po raz ko­lej­ny swo­je­go snu – ten wszak w po­dob­nych oko­licz­no­ściach na­brał­by jesz­cze bar­dziej prze­raź­li­we­go kon­tek­stu A jed­nak, mimo że jesz­cze przed kil­ko­ma mi­nu­ta­mi li­czy­łem na bez­sen­ną nudną noc, a chwi­lę potem po­czu­łem strach, od któ­re­go nie­jed­ne­mu trud­no by było zmru­żyć oko, to nie­mal na­tych­miast za­sną­łem.

 

Obu­dzi­łem się jakby po­obi­ja­ny, na co pew­nie miał wpływ twar­dy cia­sny ma­te­rac w innym po­ko­ju, na któ­rym po­przed­nie­go dnia za­sną­łem po raz pierw­szy.

 

Przez kilka na­stęp­nych dni nie wy­da­rzy­ło się nic szcze­gól­ne­go. Mia­łem cią­gle dziw­ne sny, raz to, że mia­łem krew na swo­ich rę­kach i chcia­łem ją po­żreć, raz, że znaj­do­wa­łem się w ja­kimś pa­mię­ta­nym nie wia­do­mo skąd miej­scu. Bałem się tylko nieco wy­cho­dze­nia na dwór, nawet w dzień, są­dząc, że mogę spo­tkać tam gdzieś tego czło­wie­ka. Spo­tka­nie z nim by­ło­by za­pew­ne bar­dzo nie­zręcz­ne. Czy miał­bym po­ru­szyć z nim tę kwe­stię? Za­py­tać naj­zwy­czaj­niej w świe­cie, dla­cze­go się tak we mnie wpa­try­wał? Za­pew­ne nie by­ło­by to nic szcze­gól­nie złego, jed­nak wo­la­łem nie znaj­dy­wać się w sy­tu­acji, w któ­rej mu­siał­bym za­sta­na­wiać się nad tym dy­le­ma­tem.

Po kilku dniach po­sta­no­wi­łem wyjść na krót­ki przed­po­łu­dnio­wy spa­cer. Lu­bi­łem tę porę, łą­czy­ła w sobie ona bo­wiem naj­lep­sze cechy po­łu­dnia i nocy. Z nocy – były to cisza i pust­ka wokół. Lu­dzie do pracy i szkół idą z sa­me­go rana, wra­ca­ją po po­łu­dniu, a w okre­sie po­mię­dzy, w oko­li­cach jak moja, pa­nu­je cał­ko­wi­ty spo­kój i nie widać żywej duszy. W prze­ci­wień­stwie do środ­ka nocy jest wów­czas cie­pło i sło­necz­nie. Wspa­nia­ła pora…

Tym bar­dziej zdzi­wił mnie widok wy­bie­ga­ją­cej zza rogu bu­dyn­ków około dzie­wię­cio­let­niej dziew­czyn­ki. Miała na sobie białe ubra­nie, była chuda, miała blond włosy, twarz szla­chet­ną do tego stop­nia, że, choć nie mo­głem tego do­strzec z ta­kiej od­le­gło­ści, a na pewno nie za­pa­mię­tać w tak krót­kim cza­sie, przez długi czas wy­obra­ża­łem ją sobie jako nie­bie­sko­oką (w któ­rym to ko­lo­rze oczu nie ma nic obiek­tyw­nie bar­dziej szla­chet­ne­go, lecz i mnie udzie­la­ją się utar­te sche­ma­ty). Przez chwi­lę wy­da­wa­ła mi się po­ciesz­na i uro­cza, jed­nak po chwi­li uj­rza­łem coś, co cał­ko­wi­cie wy­trą­ci­ło mnie z bez­tro­skie­go na­stro­ju. Dziew­czyn­ka miała na sobie ewi­dent­nie rany i sińce. Co wię­cej – bie­gła bar­dzo szyb­ko, jakby przed kimś ucie­ka­ła.

Po­sta­no­wi­łem, że pójdę za nią. Sta­ra­łem się wołać ją miłym gło­sem, niby to tylko za­py­tu­jąc, czy nie zgu­bi­ła ro­dzi­ców. Nie bie­głem zbyt szyb­ko, aby po­ten­cjal­nym ob­ser­wa­to­rom nie wy­da­ło się, że do­ro­sły męż­czy­zna po pro­stu goni po­ra­nio­ną dziew­czyn­kę – ta­kie­go ob­ra­zu aż trud­no by­ło­by nie zin­ter­pre­to­wać w nie­wła­ści­wy spo­sób.

I tu – rzecz prze­dziw­na – dziew­czyn­ka zaraz po tym, jak skrę­ci­ła w krza­ki za po­bli­skim mo­stem… po pro­stu znik­nę­ła. Nie, nie ucie­kła, to by było nie­moż­li­we. Nie stro­nię od wy­sił­ku fi­zycz­ne­go, je­stem do­ro­słym męż­czy­zną, a więc mała dziew­czyn­ka nie mia­ła­by szans w prze­go­nie­niu mnie ot tak.

Długo jesz­cze się za nią roz­glą­da­łem. Nie chcia­łem tego tak po pro­stu zo­sta­wić. Po chwi­li bez­owoc­nych po­szu­ki­wań wmó­wi­łem sobie, że nie warto in­ter­we­nio­wać, nawet jeśli dziew­czyn­ka fak­tycz­nie jest bita, bo w ta­kiej oko­li­cy coś ta­kie­go jest za­pew­ne co­dzien­no­ścią, toteż wal­cze­nie ze zja­wi­skiem znę­ca­nia się nad dzieć­mi by­ło­by tutaj walką z wia­tra­ka­mi.

Na­za­jutrz uzna­łem, że mimo wszyst­ko warto bę­dzie zgło­sić się z tym na po­li­cję, opi­sać wy­gląd dziew­czyn­ki i za­py­tać, czy kie­dy­kol­wiek już w tej spra­wie in­ter­we­nio­wa­no.

W wol­nej chwi­li po­szu­ka­łem ko­mi­sa­ria­tu po­li­cji. Ten ponoć był w miej­scu, gdzie w cza­sie dru­giej wojny świa­to­wej ist­nia­ło nie­miec­kie lot­ni­sko. Obec­nie, oprócz po­li­cji, w tym samym bu­dyn­ku, lecz rzecz jasna in­nych bra­mach, znaj­do­wa­ła się wy­lę­gar­nia wszel­kie­go ele­men­tu spo­łecz­ne­go, ro­dzin pa­to­lo­gicz­nych, osób cho­rych psy­chicz­nie i tak dalej – po­dob­nie jak z bramą, gdzie nie­daw­no za­miesz­ka­łem ja, z tą wszak róż­ni­cą, że w tam­tym bu­dyn­ku dzia­ło się to już wcze­śniej, praw­do­po­dob­nie od dzie­sią­tek lat. (Wszyst­ko to po­wie­dzia­ły mi osoby z oko­li­cy, które py­ta­łem tam­te­go dnia o drogę i które roz­ma­wia­ły ze mną z nudów o tam­tym re­jo­nie). Dla­cze­go tak było, nie wiem. Być może były to naj­zwy­czaj­niej w świe­cie miesz­ka­nia so­cjal­ne, być może miało to zwią­zek z byt­no­ścią po­li­cji nie­opo­dal (czyż­by spe­cjal­nie od­sy­ła­no tam osoby spra­wia­ją­ce kło­po­ty, aby po­li­cja chcąc nie chcąc miała je na oku?).

Na po­ste­run­ku po­wi­tał mnie gruby jo­wial­ny męż­czy­zna w śred­nim wieku. Gdy tylko jed­nak wspo­mnia­łem, w ja­kiej spra­wie do niego przy­cho­dzę, uśmiech znik­nął z jego ust.

– Wiem – mó­wi­łem nie­śmia­ło – że ta kwe­stia w ta­kich oko­li­cach może być co­dzien­no­ścią i pa­no­wie chcąc nie chcąc, będą mu­sie­li ją zi­gno­ro­wać, przez nawał in­nych znacz­nie waż­niej­szych obo­wiąz­ków, ale… su­mie­nie nie po­zwa­la­ło­by mi o tym mil­czeć.

– Niech­że pan powie – mówił, wciąż uśmiech­nię­ty.

– Dziew­czyn­ka – rzu­ci­łem la­ko­nicz­nie. Wcale nie chcia­łem prze­ka­zy­wać in­for­ma­cji w moż­li­wie zdaw­ko­wy, przez wzgląd na oszczęd­ność czasu czy ener­gii, lecz zwy­czaj­nie pod wpły­wem stre­su nie po­tra­fi­łem uło­żyć po­praw­ne­go gra­ma­tycz­nie zda­nia. Jed­nak już na sam dźwięk tego słowa ob­li­cze jego nieco spo­chmur­nia­ło. Gdy tylko do­py­tał mnie o szcze­gó­ły, za­mie­ni­ło się wręcz w wyraz nie­mal zło­ści i roz­pa­czy.

– To zna­czy? – pro­sił o do­kład­niej­sze wy­ja­śnie­nie.

Tu, za­miast się wy­ra­żać sło­wa­mi, po­ka­za­łem swoje ręce i w ra­mach ja­kiejś dziw­nej pan­to­mi­my za­czą­łem obi­jać pię­ścią jed­nej koń­czy­ny bi­ceps tej dru­giej. Rzecz jasna po­li­cjant wciąż nie był pe­wien, o co mi cho­dzi (choć za­pew­ne do­my­ślał się już od dawna), toteż po­pro­sił o sfor­mu­ło­wa­nie ca­łe­go zda­nia. W końcu wy­du­si­łem z sie­bie te słowa:

– Wi­dzia­łem wy­chu­dzo­ną, ewi­dent­nie po­obi­ja­ną dziew­czyn­kę, z wy­stra­szo­nym ob­li­czem. Na mój widok ucie­kła przede mną.

Po­li­cjant wes­tchnął i oparł pod­bró­dek o pięść.

– Ucie­kła przede mną, choć chcia­łem ją do­go­nić i za­py­tać, gdzie jej ro­dzi­ce i co jej się stało.

– Jak to moż­li­we? – za­py­tał, ra­czej nie na­śmie­wa­jąc się z mojej rze­ko­mo sła­bej kon­dy­cji (o co go po­dej­rze­wa­łem z po­cząt­ku), lecz ze szcze­rym za­cie­ka­wie­niem.

– Wła­śnie nie wiem, sa­me­go mnie to dość skon­fun­do­wa­ło. To nie było tak, że go­ni­łem ją, a ona mnie po­ko­na­ła w takim wy­ści­gu, tylko… w pew­nym mo­men­cie zni­kła. Roz­pły­nę­ła się jak kam­fo­ra.

Tu nie do­po­wie­dzia­łem szcze­gó­łów, które ode­bra­ły­by po­wyż­sze­mu wy­ra­że­niu aury nad­na­tu­ral­no­ści i nie­sa­mo­wi­to­ści, mia­no­wi­cie tego, że dziew­czyn­ka znik­nę­ła za krza­ka­mi. Naj­dziw­niej­sze było wszak to, że po­li­cjan­ta nie zdzi­wi­ła wcale su­ge­stia, że dziew­czyn­ka ot tak znik­nę­ła, jakby prze­szedł­szy nagle do in­ne­go wy­mia­ru. Mruk­nął tylko, po­twier­dza­jąc, że ro­zu­mie, i wska­zał mi dło­nią wej­ście do ja­kie­goś po­miesz­cze­nia.

– To cie­ka­wa spra­wa – mówił w tym cza­sie. – Niech się pan nie mar­twi, ta­kich spraw nie mo­że­my igno­ro­wać. Nawet mimo tego, że nikt nam za to nie za­pła­ci.

Zdzi­wi­ło mnie to, że wspo­mniał o tym ostat­nim. Nie wy­da­ło mi się to z po­cząt­ku zło­wiesz­czą su­ge­stią, a jed­nak coś mi tu nie pa­so­wa­ło.

– Pro­szę wejść do środ­ka – po­wie­dział, wska­zu­jąc męż­czy­znę sie­dzą­ce­go przy stole po­kry­tym przy­rzą­da­mi do ry­so­wa­nia. Ten był przy­stoj­ny, o czar­nych krót­kich wło­sach, lek­kiej bród­ce, po­licz­kach nieco pulch­nych, lecz nie­odbie­ra­ją­cych mu wiele od urody.

– Mam ją opi­sać? – za­py­ta­łem dla pew­no­ści, do­my­śla­jąc się wszyst­kie­go.

– Tak – od­parł po­li­cjant. – To bar­dzo ważne. Mam na­dzie­ję, że za­pa­mię­tał pan choć tro­chę jej twarz?

– Tak – od­par­łem. W my­ślach zaś do­da­łem, jakby do sa­me­go sie­bie, że twarz jej za­pa­dła mi w pa­mięć jak nic in­ne­go w całym moim życiu.

 

Re­zul­ta­ty two­rze­nia ry­sun­ku pa­mię­cio­we­go po­zy­tyw­nie mnie za­sko­czy­ły. My­śla­łem, że nie będę mógł się wy­sło­wić, mimo po­sia­da­nia do­kład­ne­go ob­ra­zu jej twa­rzy przed ocza­mi, że mię­dzy mną a ry­sow­ni­kiem doj­dzie do dzie­sią­tek nie­po­ro­zu­mień, a na końcu i tak ry­su­nek bę­dzie tylko ni­kłym przy­bli­że­niem rze­czy­wi­sto­ści.

– Tak – po­wie­dzia­łem na końcu – to zde­cy­do­wa­nie ona.

– Do­brze, dzię­ku­ję. To wszyst­ko na razie.

Na­stęp­ne dni spę­dzi­łem w nie­po­ko­ju nawet nieco więk­szym, niż czu­łem do tej pory. Twa­rzy w oknie nie do­strze­głem, jed­nak mia­łem jesz­cze bar­dziej nie­od­par­te wra­że­nie, że ktoś mnie ob­ser­wu­je. Wi­dzia­łem kilka razy ewi­dent­nie tego sa­me­go męż­czy­znę sto­ją­ce­go pod moim blo­kiem bądź cho­dzą­ce­go w tych sa­mych oko­li­cach co ja. Mia­łem także wra­że­nie, że mia­łem już z nim kie­dyś do czy­nie­nia. Była to jed­nak bez wąt­pie­nia zu­peł­nie inna osoba niż ta, którą wi­dzia­łem w oknie.

Ponoć mieli mnie po­in­for­mo­wać o wy­ni­kach po­szu­ki­wa­nia za „dłuż­szy czas”. Na­to­miast we­zwa­li mnie na po­ste­ru­nek już po kilku dniach.

Wów­czas po­wi­tał mnie ten sam gruby po­li­cjant, ale tym razem uśmiech nie za­wi­tał na jego twa­rzy nawet przez chwi­lę.

– Mamy dla pana… – za­czął po­wo­li. – Cóż, czy aby na pewno można je na­zwać złymi wie­ścia­mi?… Cóż, w każ­dym razie mamy dla pana dość dziw­ne wie­ści.

– Pro­szę, do rze­czy – po­wie­dzia­łem moż­li­wie ła­god­nym tonem. Po­li­cjant zde­cy­do­wa­nie jed­nak nie chciał grać mi na ner­wach, prze­dłu­ża­jąc w nie­skoń­czo­ność wy­ja­wie­nie tej rze­ko­mo strasz­nej wie­ści, tylko sam nie wie­dział, jak uło­żyć ją w zda­nia i jak spra­wić, by nie brzmia­ła nie­wia­ry­god­nie.

– Może niech pan po­dej­dzie ze mną – po­wie­dział w końcu. Za­pro­wa­dził mnie do kom­pu­te­ra. Kartę otwar­tą miał na ja­kiejś bazie da­nych ze zdję­cia­mi twa­rzy.

– Czy to ona? – za­py­tał.

Wska­zał mi on zdję­cie le­żą­cej na ziemi, po­kry­tej ka­wał­ka­mi gleby bla­dej dziew­czyn­ki z za­mknię­ty­mi oczy­ma.

Przez mo­ment mil­cza­łem, sta­ra­jąc się opa­no­wać emo­cje. Zro­bi­ło mi się nie­do­brze.

– Tak, to ona – od­par­łem w końcu.

Mil­cze­nie.

– A więc się panu prze­wi­dzia­ło – po­wie­dział.

– Prze­cież mogła wy­glą­dać po pro­stu po­dob­nie…

– Do­kład­nie tak samo? – mówił ła­god­nym tonem, sta­ra­jąc mi się prze­mó­wić do roz­sąd­ku. – Jaki to by mu­siał być przy­pa­dek? I jesz­cze zo­sta­ła zna­le­zio­na w tych oko­li­cach?

– Gdzie do­kład­nie? – za­py­ta­łem, jakby go­to­wy, by zbić jego ar­gu­men­ty tylko po to, aby utrzy­mać się w prze­ko­na­niu, że zmy­sły nie jęły mnie zwo­dzić na ma­now­ce.

– W po­bli­żu sta­dio­nu. Tam, jak się idzie do niego wzdłuż rzeki, prze­cho­dząc przez tory ko­le­jo­we.

– O Boże… Czę­sto cho­dzę tam na spa­ce­ry. A co jeśli na nią na­tra­fi­łem…

– Mówił pan, że się wpro­wa­dził tu nie­daw­no. A więc to nie­moż­li­we. Dziew­czyn­ka była tam zna­le­zio­na dwa lata temu.

Mil­cze­nie.

– A więc co pan su­ge­ru­je? Że mamy się tym nie zaj­mo­wać? Że mamy zo­sta­wić dziew­czyn­kę na pa­stwę znę­ca­ją­cych się nad nią ro­dzi­ców, tylko dla­te­go, że wy­glą­da po­dob­nie do ja­kie­goś trupa…

Tu nagle urwa­łem i uspo­ko­iłem się nieco. Mia­łem wy­rzu­ty su­mie­nia z tego po­wo­du, że od­no­si­łem się do tra­gicz­nie zmar­łej osoby per „trup”.

– Może jest inne wy­ja­śnie­nie.

Pod­nio­słem nań po­wo­li wzrok. Moje spoj­rze­nie zda­wa­ło się pytać: „Czy pan na­praw­dę su­ge­ru­je to, co myślę, że pan su­ge­ru­je?”.

– Wie pan… Ja wiem, że wy mło­dzi dzi­siaj to w więk­szo­ści ma­te­ria­li­ści, ale… Są na tym świe­cie rze­czy, o któ­rych nie śniło się w wa­szej fi­lo­zo­fii. Niech mi pan uwie­rzy, pra­cu­ję tu od dawna.

Nagle wy­bu­chłem zło­ścią.

– Bzdu­ra! Ona gdzieś tam jest, a wam, le­ni­wym chu­jom z za­gwa­ran­to­wa­nym do­cho­dem z po­dat­ków nie chce się ru­szyć wa­szej le­ni­wej dupy! I nie twórz­cie mi już wy­mó­wek, i to tak ab­sur­dal­nych jak to, że świa­dek tak na­praw­dę zo­ba­czył ducha. Jeśli będę mu­siał, sam się zajmę tą spra­wą. Albo wy­naj­mę… nie wiem… pry­wat­ne­go de­tek­ty­wa…

– Niech się pan nad tym za­sta­no­wi – mówił po­li­cjant ła­god­nie. – Być może ma za­miar ma­czać palce w spra­wie, w któ­rej nie po­ra­dzi nic zwy­kły czło­wiek. Pro­szę być ostroż­nym.

Po tych sło­wach wy­sze­dłem z po­ste­run­ku bez słowa.

 

 

Ze smut­kiem muszę przy­znać, że moje oświad­cze­nia o chęci roz­wią­za­nia tej za­gad­ki sa­me­mu były ni­czym innym jak sy­gna­li­zo­wa­niem cnoty, i wcale nie mia­łem za­mia­ru wcie­lać się w rolę sa­mo­zwań­cze­go stró­ża prawa. Nie chcia­łem je­dy­nie odejść jako le­ni­wy opor­tu­ni­sta, wy­ko­rzy­stu­ją­cy naj­bar­dziej na­cią­ga­ne wy­ja­śnie­nie ta­jem­ni­cy do zo­sta­wie­nia wszyst­kie­go w spo­ko­ju.

Z tego wła­śnie po­wo­du przez na­stęp­ne dni mia­łem nie­ustan­nie wy­rzu­ty su­mie­nia; chcia­łem jed­nak zająć się tym jakoś, może po­pro­sić kogoś in­ne­go o pomoc, od­de­le­go­wać mo­ral­ny obo­wią­zek na kogoś, kto miał mniej ważne rze­czy do ro­bie­nia na co dzień niż picie piwa i le­że­nie do pierw­szej po po­łu­dniu w łóżku. Uzna­łem (ża­ło­sny ja!), że ro­zej­rze­nie się od czasu do czasu w oko­li­cach, w któ­rych ostat­nio spo­tka­łem dziew­czyn­kę, cał­ko­wi­cie za­ła­twi spra­wę.

Po nie­ca­łym ty­go­dniu od mojej wi­zy­ty na po­ste­run­ku po­li­cji stała się rzecz prze­dziw­na i strasz­na. Otóż bar­dzo czę­sto cho­dzi­łem w oko­li­ce pla­ców zabaw i tym po­dob­nych, by po­ćwi­czyć na drąż­kach. Naj­bliż­szy taki obiekt znaj­do­wał się przy szko­le pod­sta­wo­wej tuż obok. Po­sze­dłem tam, rzecz jasna nie spo­dzie­wa­jąc się ni­cze­go szcze­gól­ne­go, jed­nak zanim nawet zdo­ła­łem się zbli­żyć do – zdaje się – pu­ste­go placu zabaw, na­tra­fi­łem na grup­kę dzie­ci, za­pew­ne ba­wią­cych się na ja­kiejś dłuż­szej prze­rwie na ze­wnątrz. Nic szcze­gól­ne­go, chcia­łem je zwy­czaj­nie wy­mi­nąć i nie zwra­cać nawet na nie uwagi, jed­nak w po­ło­wie drogi na­tra­fi­łem na coś, na widok czego serce po­de­szło mi do gar­dła.

Tak więc, mimo że za­cho­wy­wa­łem się spo­koj­nie i, wy­da­je mi się, nie wy­glą­dam by­naj­mniej po­dej­rza­nie, pod­bie­gła do mnie drob­na ko­biet­ka z wy­ce­lo­wa­nym we mnie pi­sto­le­tem. Była bar­dzo chuda i blada, jakby od wielu dni nie jadła, i miała worki pod po­wie­ka­mi. Sta­ną­łem jak wryty, wy­trzesz­czy­łem na nią oczy, pod­nio­słem in­stynk­tow­nie ręce do góry i od razu drżą­cym od stra­chu gło­sem za­py­ta­łem:

– Co tu się dzie­je?

– Niech pan stąd na­tych­miast odej­dzie!

Za­miast po­słu­chać jej roz­ka­zu, zro­bi­łem coś prze­ciw­ne­go, to zna­czy pod­sze­dłem do niej parę kro­ków i spo­koj­nym, na­sta­wio­nym na per­swa­zję tonem mó­wi­łem:

– Spo­koj­nie, prze­cież ja nic nie…

Ko­bie­ta jed­nak prze­rwa­ła mi, szy­ku­jąc się do wy­strza­łu z pi­sto­le­tu:

– My­ślisz, że nie je­stem w sta­nie cię za­strze­lić?

Wów­czas nie po­zo­sta­wa­ło mi nic in­ne­go, jak tylko zro­bić przy­naj­mniej parę po­wol­nych kro­ków w tył.

– Do­brze, od­cho­dzę, wy­cho­dzę poza teren szko­ły – mó­wi­łem bar­dzo nie­pew­nie, siląc się na sto­ic­ki spo­kój, co za­pew­ne wy­glą­da­ło wręcz ko­micz­nie – ale czy mo­gła­by pani wy­ja­śnić, dla­cze­go re­agu­je aż tak… cóż… bru­tal­nie… na moje przy­by­cie?

– Nie będę ci się tłu­ma­czy­ła, odejdź stąd na­tych­miast.

– Do­brze, do­brze – mó­wi­łem, idąc tyłem, tak by twarz mieć skie­ro­wa­ną na kogoś, kogo w tam­tym mo­men­cie uwa­ża­łem za osobę nie­zrów­no­wa­żo­ną. – Chciał­bym tylko po­wie­dzieć, że pani re­ak­cja jest prze­sa­dzo­na i…

– Co ty mo­żesz wie­dzieć, czło­wie­ku – prze­rwa­ła mi. – Idź już.

Tak też zro­bi­łem. Gdy tylko wy­sze­dłem poza płot wy­dzie­la­ją­cy teren szko­ły, prze­sta­łem cho­dzić tyłem, lecz wciąż oglą­da­łem się za sie­bie nie­mal co se­kun­dę – ko­bie­ta dalej pa­trzy­ła na mnie, sto­jąc tuż przy pło­cie, z pi­sto­le­tem wy­ce­lo­wa­nym w moją stro­nę.

Aby nieco ulżyć swo­je­mu stre­so­wi, po­sze­dłem do po­bli­skie­go skle­pu po piwo. Zu­peł­nie już za­po­mnia­łem, że mia­łem za­miar ćwi­czyć.

Lekko pod­pi­ty za­czą­łem się za­sta­na­wiać, dla­cze­go tak na mnie za­re­ago­wa­ła. Wtedy jesz­cze nie łą­czy­łem tego w żaden spo­sób z ostat­nim na­po­tka­niem dziew­czyn­ki, jej rze­ko­mą śmier­cią czy „twa­rzą w oknie”.

Przez na­stęp­nych kilka dni spe­cjal­nie omi­ja­łem tamtą szko­łę moż­li­wie naj­szer­szym łu­kiem. Bałem się po­dejść do niej na od­le­głość mniej­szą niż kil­ka­dzie­siąt me­trów (o co nie było trud­no, zwa­żyw­szy na to, że moje miesz­ka­nie było od niej od­da­lo­ne o nie­wie­le ponad jard). Mo­głem być za­uwa­żo­ny przez tamtą rze­ko­mą wa­riat­kę i na­stęp­nie skoń­czyć z że­bra­mi roz­trza­ska­ny­mi za po­mo­cą kul.

Po­roz­ma­wia­łem o tym z pew­nym czło­wie­kiem, któ­re­go po­zna­łem jako bar­dzo przy­ja­zne­go ka­sje­ra w po­bli­skim su­per­mar­ke­cie. Czę­sto mnie za­ga­dy­wał; pew­ne­go póź­ne­go wie­czo­ra na­po­tka­łem go, gdy ten koń­czył pracę, a ja wła­śnie zdą­ży­łem zro­bić już za­ku­py. Po­wie­dzia­łem mu o tym zda­rze­niu, na co on od­rzekł, że fak­tycz­nie re­ak­cja owej opie­kun­ki była dość prze­sa­dzo­na, jed­nak na dobrą spra­wę nie można jej się dzi­wić.

– Jakiś do­ro­sły chłop – mówił – wcho­dzi na teren szko­ły, gdzie są małe dzie­ci, nie wia­do­mo w jakim celu.

– Na pewno po to, żeby zgwał­cić je na oczach na­uczy­cie­li – po­wie­dzia­łem sar­ka­stycz­nie. – Jak żyję, nigdy nikt nawet nie zwró­cił mi uwagi, gdy sze­dłem na teren szko­ły czy placu zabaw, by sobie po­ćwi­czyć.

– Ży­je­my w wa­riac­kich cza­sach, stary; nie mo­żesz się dzi­wić, że się lu­dzie za­cho­wu­ją wa­riac­ko.

Ka­sjer wspo­mniał coś jesz­cze o tym, co bę­dzie robił w week­end, o tym, że pośle córkę do lo­kal­ne­go psy­cho­lo­ga dzie­cię­ce­go, bo ta dość nie­grzecz­nie się za­cho­wu­je, i jesz­cze wspo­mniał o paru try­wial­nych rze­czach, po czym się roz­sta­li­śmy.

„Ży­je­my w wa­riac­kich cza­sach, stary; nie mo­żesz się dzi­wić, że się lu­dzie za­cho­wu­ją wa­riac­ko”. Świę­te słowa, po­my­śla­łem sobie. I myślę tak do tej pory.

 

 

Przez na­stęp­nych kilka ty­go­dni nie wy­da­rzy­ło się nic szcze­gól­ne­go. Sta­ra­łem się uni­kać także wy­glą­da­nia za okno, aby nie uj­rzeć po raz ko­lej­ny wpa­tru­ją­ce­go się we mnie wa­ria­ta.

Nie­po­ko­je ostat­nich dni sta­ra­łem się od­re­ago­wy­wać na wszel­kie nie­zdro­we spo­so­by; mowa była już o al­ko­ho­lu, a po kilku dniach do­szła jesz­cze wi­zy­ta u pro­sty­tut­ki z dołu. Być może nie miał­bym za­mia­ru pła­cić za takie usłu­gi, gdy­bym nie był cał­kiem nowym przy­by­szem w tym mie­ście i znał do­brze jakąś dziew­czy­nę. Nawet dzi­siaj nie wy­da­je mi się to samo w sobie ni­czym szcze­gól­nie zdroż­nym, jed­nak dziś z pew­nych po­wo­dów, o któ­rych nie­dłu­go wspo­mnę, ża­łu­ję, że w ogóle wsze­dłem do tam­te­go miesz­ka­nia.

Była ra­czej chuda, miała czar­ne dłu­gie włosy, dość brzyd­kie, jakby for­mo­wa­ły się na nich cien­kie re­gu­lar­ne koł­tu­ny; twarz także była ra­czej nie­pięk­na, usta zda­wa­ły się za duże jak na resz­tę twa­rzy, oczy na­zbyt wgłę­bio­ne, skóra zbyt ciem­na. Mó­wi­ła dziw­nie, co chwi­la prze­cho­dząc od nie­ja­ko eks­ta­tycz­ne­go pół­szep­tu, do głosu ab­sur­dal­nie do­no­śne­go i mo­no­ton­ne­go; cho­dzi­ła bar­dzo po­wo­li, a oczy nie­mal co chwi­lę otwie­ra­ła nie­na­tu­ral­nie sze­ro­ko.

Od razu przy pierw­szej wi­zy­cie szcze­gól­nie zwró­cił na sie­bie moją uwagę oso­bli­wy wy­strój miesz­ka­nia. Pro­sty­tut­ka ta miała ścia­ny prak­tycz­nie całe za­sło­nię­te wszel­kie­go ro­dza­ju de­wo­cjo­na­lia­mi, od świę­tych ob­raz­ków, aż po ró­żań­ce. Cóż, do głowy przy­szła mi w tam­tym mo­men­cie dość nie­przy­zwo­ita myśl, że taka sce­ne­ria wbrew po­zo­rom nie jest ni­czym nie­wła­ści­wym; wręcz prze­ciw­nie, „niech Matka Boża widzi, za co śmierć po­niósł jej syn”. Myśl ta za­wie­ra­ła wszak pe­wien po­waż­ny błąd, mia­no­wi­cie, spo­śród wszyst­kich świę­tych ob­raz­ków ani jeden nie przed­sta­wiał ani Matki Bo­skiej, ani Je­zu­sa z Na­za­re­tu; moja po­mył­ka nie brała się jed­nak zni­kąd – po­sta­ci przed­sta­wia­ne na tych ob­ra­zach były do kla­sycz­nych wy­obra­żeń po­sta­ci ka­to­li­cy­zmu bar­dzo po­dob­ne. Kim wszak­że one były do­kład­nie – nie wiem do tej pory.

Jed­nak de­wo­cjo­na­lia wcale nie ze­psu­ły cał­ko­wi­cie at­mos­fe­ry i nie ode­bra­ły mi ocho­ty na współ­ży­cie. Zro­bi­ło to coś zu­peł­nie in­ne­go, także znaj­du­ją­ce­go się na ścia­nie. W pew­nym mo­men­cie za­uwa­ży­łem mia­no­wi­cie zdję­cia jej ro­dzi­ny: małe dziew­czyn­ki, które ona trzy­ma­ła z uśmie­chem na rę­kach. Zdję­cia były za­pew­ne zro­bio­ne za­le­d­wie parę lat wcze­śniej.

Od razu po­czu­łem wy­rzu­ty su­mie­nia. Naj­wi­docz­niej nie była to zwy­czaj­nie lu­bią­ca seks ko­bie­ta, ale Bogu ducha winna bie­dacz­ka, która do ta­kich czyn­no­ści zo­sta­ła zmu­szo­na przez trud­ną ży­cio­wą sy­tu­ację. Do­dat­ko­wo miała ro­dzi­nę, w tym dzie­ci, toteż po­czą­łem się za­sta­na­wiać: czy te bied­ne stwo­rze­nia wie­dzą, czym się zaj­mu­je ich matka? Jeśli tak, to… nie, nie, nawet nie chcę o tym my­śleć. Nawet nie wy­obra­żam sobie, co bym mu­siał czuć, będąc synem ta­kiej osoby…

Ka­za­łem jej prze­stać, na co ona się mocno zdzi­wi­ła.

– O co cho­dzi, mały? – po­wie­dzia­ła z wy­trzesz­czo­ny­mi na mnie oczy­ma, jakby za­pa­lo­ny­mi ja­ki­miś dziw­ny­mi ogni­ka­mi.

– Nie mów tak do mnie – po­wie­dzia­łem ze sto­ic­kim spo­ko­jem. – Masz dzie­ci, praw­da?

Nie od­po­wia­da­ła.

– Jak mo­żesz robić coś ta­kie­go, gdy one…

Bra­ko­wa­ło mi słów.

– Nie mam dzie­ci – od­po­wie­dzia­ła ze smut­kiem.

– Jak to nie? – po­wie­dzia­łem, tym razem już mocno po­iry­to­wa­ny, wska­zu­jąc zdję­cia na ścia­nie.

– Nie żyją…

Nogi nie­mal się pode mną ugię­ły. Jak nie­trud­no się do­my­ślić, ocho­ta na seks nie wró­ci­ła mi na wieść o tym, że jej dzie­ci tak na­praw­dę zgi­nę­ły.

– Jak to? – za­py­ta­łem zmar­twio­ny.

– Nor­mal­nie – po­wie­dzia­ła ła­god­nym tonem. – Teraz moja có­recz­ka – tutaj jej oczy po­now­nie zdały się wy­glą­dać dziw­nie, jakby wy­ba­łu­szy­ły się, jakby źre­ni­ce miała nagle szer­sze, i jakby łzy na­pły­nę­ły jej do nich, na­da­jąc im dziw­ne­go bla­sku. Już wcze­śniej za­uwa­ży­łem, że za­cho­wu­je się nie­ty­po­wo, że pa­trzy wokół oso­bli­wie, a jej głos jest mo­no­ton­ny i prze­sad­nie ła­god­ny, jed­nak gdy mó­wi­ła o swo­jej zmar­łej córce, dało się to szcze­gól­nie za­uwa­żyć. – Teraz moja có­recz­ka jest po dru­giej stro­nie.

Za­czą­łem się bez słowa ubie­rać, po­nie­waż nie chcia­łem w takim sta­nie po­ru­szać kwe­stii jej zmar­łych dzie­ci. Gdy tylko wszyst­ko na sie­bie za­ło­ży­łem, po­wie­dzia­łem ze szcze­rą cie­ka­wo­ścią i współ­czu­ciem:

– Jeśli nie chcesz o tym ze mną roz­ma­wiać, to rzecz jasna nie na­le­gam, ale…

– Chcesz za­py­tać, jak zgi­nę­ły? – po­wie­dzia­ła przy­jaź­nie. – Spo­koj­nie, nie ob­ra­żam się na takie rze­czy. My­ślisz, że śmierć jest dla mnie tabu? Że się jej boję?

– Po­dej­rze­wa­łem, że mo­żesz mieć z tego po­wo­du trau­mę. Na­praw­dę nie wiem, co po­wie­dzieć… Chyba tylko to, że współ­czu­ję.

– Dzię­ku­ję ci…

– A więc czy chcia­ła­byś o tym po­wie­dzieć? Jeśli nie, to do­brze, dam sobie spo­kój…

– Nie mogę wszyst­kie­go po­wie­dzieć. Ale nie z po­wo­du trau­my, o nie nie… Dla mnie śmierć nie jest ni­czym trau­ma­tycz­nym: to przej­ście do no­we­go życia. Jest to rzecz wiel­ka i wspa­nia­ła. I wła­śnie dla­te­go nie można o niej tak swo­bod­nie mówić. To nie temat na try­wial­ną po­ga­węd­kę – mó­wi­ła tym samym przy­ja­znym pół­szep­tem, co prak­tycz­nie od po­cząt­ku na­sze­go spo­tka­nia.

Mil­cze­nie.

– Po­wiedz, czy wpad­niesz tu jesz­cze kie­dyś?

Za­sta­na­wia­łem się. Nie byłem więc już pe­wien, czy ro­bi­ła to wszyst­ko wy­łącz­nie dla prze­ży­cia. Może fak­tycz­nie nie była osobą skraj­nie zde­spe­ro­wa­ną, tylko po czę­ści to lu­bi­ła? Nie chcia­łem wy­ko­rzy­sty­wać jej skraj­ne­go po­ło­że­nia, a ra­czej nie mo­głem za­py­tać o to, czy w ta­ko­wym się znaj­du­je, i ocze­ki­wać szcze­rej od­po­wie­dzi.

– Wpad­nę – od­par­łem. – Ale nie po to, co dzi­siaj.

– Nie martw się – rze­kła, ob­ma­cu­jąc po­wo­li moją klat­kę pier­sio­wą. – Nie mu­sisz czuć wsty­du i wy­rzu­tów su­mie­nia. Mi­łość fi­zycz­na to rzecz pięk­na i warta ce­le­bro­wa­nia… To… jakby ze­tknię­cie ze Stwór­cą w akcie two­rze­nia…

Usły­szaw­szy to oso­bli­we stwier­dze­nie, nie­mal wy­krzy­wi­łem się ze zdzi­wie­nia.

– Za­sta­no­wię się – rze­kłem od nie­chce­nia, po czym po­że­gna­łem się z nią.

Coś mnie mimo wszyst­ko tam cią­gnę­ło; nie ukry­wam, że nie my­śla­łem trzeź­wo, że kie­ro­wa­łem się wy­łącz­nie pod­nie­ce­niem sek­su­al­nym. Sta­ra­łem się jakoś ha­mo­wać je i przez kilka dni nawet nie my­śla­łem o wcho­dze­niu do jej miesz­ka­nia.

Na­za­jutrz wyj­rza­łem po raz pierw­szy od bar­dzo dawna za okno. Sam nie wiem, dla­cze­go to zro­bi­łem. Naj­wi­docz­niej byłem bar­dzo cie­kaw, czy ten ktoś cią­gle się we mnie wpa­tru­je.

Nie zo­ba­czy­łem tam­te­go dnia owego męż­czy­zny. Uj­rza­łem jed­nak kogoś zu­peł­nie in­ne­go.

Wpa­try­wa­ła się we mnie, ze zdaje się smut­nym i ża­ło­snym wy­ra­zem twa­rzy… młoda dziew­czy­na, może trzy­na­sto­let­nia, w bia­łej sza­cie, o twa­rzy jakby po­ły­sku­ją­cej na ja­sno­nie­bie­sko.

Naj­dziw­niej­sze było to, że znaj­do­wa­ła się w tym samym oknie, w któ­rym przed kil­ko­ma ty­go­dnia­mi uj­rza­łem jego

Świa­tło w po­ko­ju mia­łem za­pa­lo­ne, tak że naj­praw­do­po­dob­niej można mnie było do­strzec z tam­tej od­le­gło­ści. Ewi­dent­nie mi się przy­glą­da­ła. Gdy tylko prze­sze­dłem na drugą stro­nę po­ko­ju, jej wzrok po­wę­dro­wał za mną.

Mocno już za­nie­po­ko­jo­ny zga­si­łem świa­tło i na­tych­miast prze­sze­dłem do in­ne­go po­ko­ju. Tam trwa­łem bez­sen­nie aż do rana.

Za­sną­łem do­pie­ro nad ranem. Jed­nak nie mo­głem także li­czyć na ode­spa­nie bez­sen­nej nocy do wie­czo­ra, po­nie­waż już po trzech, czte­rech go­dzi­nach snu zbu­dził mnie dzwo­nek do drzwi.

Moje serce nie­mal za­mar­ło. Bałem się otwie­rać, a nawet pod­cho­dzić do wyj­ścia. Coś mi mó­wi­ło, że co­kol­wiek czeka mnie na ze­wnątrz, nie jest to nic do­bre­go.

Dzwo­nek dzwo­ni drugi, trze­ci, czwar­ty raz… Pod­cho­dzę nie­chęt­nie. Serce dudni mi jak stado roz­sza­la­łych koni. Wy­glą­dam przez ju­da­sza i nie­mal nie wie­rzę swoim oczom. To ta sama dziew­czy­na, która wczo­raj wpa­try­wa­ła się we mnie smut­nym umę­czo­nym wzro­kiem. Teraz wi­dzia­łem ją znacz­nie le­piej: była wy­so­ka, skraj­nie wy­chu­dzo­na, miała sze­ro­kie barki, włosy dłu­gie, po­tar­ga­ne i prze­tłusz­czo­ne, o trud­nym do okre­śle­nia dla mnie ko­lo­rze, jakby sza­ra­wym, lecz z ja­kie­goś po­wo­du wcale nie­wy­glą­da­ją­cym nie­na­tu­ral­nie na gło­wie mło­dej dziew­czy­ny. Twarz miała jed­nak nie­mal nie­ska­zi­tel­nie pięk­ną i sy­me­trycz­ną, łą­czą­cą w sobie naj­lep­sze ele­men­ty urody chło­pię­cej, ko­bie­cej i dziew­czę­cej.

Waham się, ale osta­tecz­nie uchy­lam lekko drzwi.

– Dzień dobry – mówi z nie­na­tu­ral­nym, choć, zda­wa­ło mi się, świad­czą­cym o szcze­rej życz­li­wo­ści uśmie­chem i dzi­wacz­nie eg­zal­to­wa­nym gło­sem.

– Och – po­wie­dzia­łem mi­mo­wol­nie. – To ty…

– Tak, tak. Prze­pra­szam, jeśli wczo­raj cię prze­stra­szy­łam. Pa­trzy­łam na cie­bie i wiem, że to dziw­nie mu­sia­ło wy­glą­dać.

– Cóż… – mó­wi­łem, otwo­rzyw­szy drzwi nieco sze­rzej, ale wciąż nie na oścież. – To samo można po­wie­dzieć o mnie. Prze­cież aby wie­dzieć, że na mnie pa­trzysz, sam mu­sia­łem się gapić.

Dziew­czy­na za­śmia­ła się roz­kosz­nie.

Wzią­łem głę­bo­ki od­dech, nie wie­dząc, co po­wie­dzieć.

– Wiesz, strasz­nie mnie wy­stra­szy­łaś – rze­kłem, zu­peł­nie nie zda­jąc sobie spra­wy, jak śmiesz­nie brzmią moje słowa.

– Strasz­nie cię wy­stra­szy­łam – po­wtó­rzy­ła z życz­li­wą iro­nią, śmie­jąc się nie­na­tu­ral­nie.

– Wy­bacz, młoda damo, ale nie wy­da­je mi się, że po­win­naś zwra­cać się do mnie na ty. Ko­niec koń­ców je­stem znacz­nie od cie­bie star­szy i…

– Prze­pra­szam. Chcia­łam pana prze­pro­sić i wy­ja­śnić, że po pro­stu wpa­try­wa­łam się w pana okno z cie­ka­wo­ści. Jeśli na­pę­dzi­łam panu stra­cha, to prze­pra­szam.

– Mó­wisz to już któ­ryś raz – po­wie­dzia­łem ła­god­nym tonem.

– Bóg kazał prze­pra­szać sie­dem­dzie­siąt sie­dem razy.

– To tekst skądś? – za­py­ta­łem z iro­nią, pod­no­sząc brwi ze zdzi­wie­nia. Nie byłem w sta­nie wy­chwy­ty­wać na­wią­zań do tek­stów, które obec­ne jed­nak, po za­głę­bie­niu się w tę spra­wę, roz­po­zna­ję jako bi­blij­ne.

Dziew­czy­na się za­śmia­ła po­now­nie i ob­ma­caw­szy moją klat­kę pier­sio­wą, rze­kła:

– Głup­ta­sie…

Siląc się na życz­li­wy uśmiech i przy­ja­zny ton, po­wie­dzia­łem:

– Słu­chaj, my­śla­łem, że do­tar­ło do cie­bie to, że wo­lał­bym za­cho­wać mię­dzy nami dy­stans. To nie…

W tym mo­men­cie stało się coś, od czego za­krę­ci­ło mi się w gło­wie i przez co nie­mal stra­ci­łem kon­takt z rze­czy­wi­sto­ścią. Dziew­czy­na ot tak przy­bli­ży­ła się do mnie twa­rzą i, po­nie­waż mie­rzy­ła jak na swój wiek bar­dzo dużo, a ja nie je­stem nadto wy­so­ki, bez trudu po­ca­ło­wa­ła mnie w usta.

Chwy­ci­łem ją z obu stron za głowę i od­su­ną­łem na­tych­miast od sie­bie. Ze zło­ścią po­wie­dzia­łem:

– Co ty ro­bisz, po­je­ba­na suko?

– Niech pan nie ucie­ka przed mi­ło­ścią – po­wie­dzia­ła tym razem szcze­gól­nie, nawet jak na sie­bie, eg­zal­to­wa­nym gło­sem.

– Ile ty masz lat? – za­py­ta­łem, na poły ze zło­ścią, na poły szcze­rą tro­ską.

– Na­sze­go wieku nie da się opi­sać. Życie…

– O czym ty mó­wisz, ty… mała wa­riat­ko? – prze­rwa­łem, nie chcąc po raz ko­lej­ny uży­wać przy niej wul­ga­ry­zmów, a mimo to czu­jąc dziw­ną po­trze­bę ob­ra­że­nia jej po raz ko­lej­ny. To jed­nak nie zda­wa­ło się robić na niej szcze­gól­ne­go wra­że­nia. Prze­ciw­nie, jesz­cze bar­dziej zda­wa­ła się chcieć do mnie przy­lgnąć. – Słu­chaj, ktoś nas mógł w ta­kiej sy­tu­acji zo­ba­czyć, a wierz mi, że wtedy nie wy­py­ty­wa­no by zbyt szcze­gó­ło­wo o moją wer­sję zda­rzeń. Idź stąd i daj mi spo­kój. I tylko spró­buj jesz­cze raz gapić się w moje okno, czy to w dzień, czy to w nocy, a zgło­szę cię na po­li­cję i oskar­żę o nę­ka­nie, ro­zu­miesz?

Dziew­czy­na nie sko­men­to­wa­ła moich gróźb. Uśmiech­nę­ła się je­dy­nie, wzru­szy­ła ra­mio­na­mi i ode­szła w sztucz­nych pod­sko­kach, jakby siląc się nie­udol­nie na to, by wy­glą­dać uro­czo i nie­win­nie.

Już sam nie wie­dzia­łem, co mam w tej sy­tu­acji po­cząć. Wo­la­łem o wszyst­kim za­po­mnieć i na przy­szłość sta­rać się omi­jać miej­sca, w któ­rych mógł­bym spo­tkać tę nie­nor­mal­ną dziew­czy­nę. Po chwi­li za­sta­no­wie­nia na­szła mnie myśl, że prze­ga­pi­łem do­sko­na­łą oka­zję, by do­wie­dzieć się, o co tu wła­ści­wie cho­dzi: kim był ten ob­ser­wu­ją­cy mnie męż­czy­zna (bo prze­cież mu­sia­ła go znać, znaj­do­wał się bo­wiem w tym samym miesz­ka­niu co ona, tylko że po­ja­wiał się w oknie w in­nych mo­men­tach), być może także, kim była rze­ko­mo zmar­ła dziew­czyn­ka, któ­rej do­mnie­ma­ne­go so­bo­wtó­ra wdzia­łem w oko­li­cy, dla­cze­go lu­dzie wokół – ko­bie­ta z dołu, na­uczy­ciel­ka w po­bli­skiej szko­le i tak dalej – za­cho­wu­ją się tak dziw­nie. Coś mi pod­po­wia­da­ło, że to wła­śnie ta dziew­czy­na mogła być klu­czem do tej za­gad­ki, jej spo­iwem, a przy­naj­mniej że może mnie na jej roz­wią­za­nie w sub­tel­ny spo­sób na­pro­wa­dzić. Nie za­mie­rza­łem jed­nak w żad­nym wy­pad­ku szu­kać jej i pytać ją o co­kol­wiek.

 

***

Przez kilka na­stęp­nych dni owa „de­pre­sja” zda­wa­ła się na­wra­cać. Po­cie­sza­łem się, że nie je­stem je­dy­nym, któ­re­mu do­ku­cza złe sa­mo­po­czu­cie. Przy­kła­do­wo ów ka­sjer, który do tej pory za­wsze uśmie­chał się i za­ba­wiał ja­kimś przy­jem­nym po­wie­dze­niem, był bar­dzo smut­ny i w ogóle się do mnie nie od­zy­wał.

Spę­dza­łem coraz mniej czasu w tam­tych oko­li­cach. Ry­zy­ko na­tra­fie­nia na kogoś, z kim pro­wa­dził­bym w naj­lep­szym wy­pad­ku bar­dzo nie­kom­for­to­wą roz­mo­wę, a w naj­gor­szym wy­pad­ku zo­stał­bym pro­fi­lak­tycz­nie za­strze­lo­ny, było zbyt duże. W tam­tym miesz­ka­niu już tylko wy­łącz­nie spa­łem, resz­tę dnia spę­dza­łem albo w pracy, albo na spa­ce­rach po ga­le­rii han­dlo­wej (tam by­wa­łem dla to­wa­rzy­stwa i kli­ma­ty­za­cji), albo w ba­rach, gdzie to­pi­łem swoje nie­po­ko­je w al­ko­ho­lu.

Po ja­kimś cza­sie po­sta­no­wi­łem pójść mimo wszyst­ko do pro­sty­tut­ki z dołu. Nie wie­dzia­łem wła­ści­wie, dla­cze­go tak bar­dzo chcę to zro­bić. Gdyby cho­dzi­ło wy­łącz­nie o seks, pew­nie bym, chcąc unik­nąć po­now­nie nie­zręcz­nej roz­mo­wy, po­szu­kał kogoś in­ne­go w tym samym mie­ście.

Sama ko­bie­ta była mniej zdzi­wio­na moim przy­by­ciem niż ja sam. Mia­łem wręcz wra­że­nie, że od dawna na mnie cze­ka­ła.

– Ach, wejdź, ko­cha­ny – po­wie­dzia­ła eks­ta­tycz­nym gło­sem, pro­wa­dząc mnie po­wol­nym kro­kiem do po­ko­ju. – Tu, roz­bierz się, a ja się przy­go­tu­ję w tym cza­sie.

Już samo to nieco mnie zdzi­wi­ło. Przy ostat­niej wi­zy­cie nie ba­wi­ła się w takie ce­re­mo­nie. Mimo to wy­słu­cha­łem jej po­le­ce­nia.

Gdy byłem już cał­ko­wi­cie ro­ze­bra­ny, oczom moim uka­za­ło się coś, na widok czego wy­bie­głem z po­ko­ju, bio­rąc ze sobą ubra­nia. Za­ło­ży­łem je na sie­bie tak szyb­ko, jak mo­głem, po czym pod­bie­głem do ko­bie­ty z wy­trzesz­czo­ny­mi oczy­ma i zła­pa­łem ją mocno jedną ręką za szyję i pod­bró­dek. O dziwo ta się ani nie wy­stra­szy­ła, ani nie ze­zło­ści­ła – jakby wręcz ją to ura­do­wa­ło.

– Ty pier­do­lo­na suko! – krzyk­ną­łem przez zęby. – Prze­cież mó­wi­łaś, że one…

– Ano mó­wi­łam – rze­kła jakby za­śpie­wem. – Mó­wi­łam, i to mó­wi­łam praw­dę.

– To co ona robi w po­ko­ju? Wtedy kiedy ja się ro­ze­bra­łem, ta dziew­czyn­ka wy­szła zza fo­te­la i po­szła w moją stro­nę…

Wciąż trzy­ma­jąc ją za szczę­kę, obej­rza­łem się za sie­bie, by się upew­nić, czy mnie wzrok nie mylił. Była tam: ta sama około dzie­wię­cio­let­nia dziew­czyn­ka, którą wi­dzia­łem przy ostat­niej wi­zy­cie u tej pro­sty­tut­ki na jej zdję­ciu ro­dzin­nym. Teraz wi­dzia­łem ją do­kład­niej. Z tego, co udało mi się za­pa­mię­tać dzię­ki tym kilku se­kun­dom wpa­try­wa­nia się w nią, miała po­dob­ne do matki czar­ne dłu­gie włosy; róż­ni­ły ją od niej jasna, może wręcz blada skóra, chuda szczę­ka i oczy ra­czej smut­ne, a nie za­pa­lo­ne fa­na­tycz­ną eu­fo­rią, przy czym na jej twa­rzy także znaj­do­wał się jakby uda­wa­ny uśmiech.

– Co to ma być? – py­ta­łem gło­sem już ochry­płym od zło­ści i utra­ty wszel­kiej na­dziei.

– Ona nie żyje. Żyje teraz nowym ży­ciem… Od­bierz jej dzie­wic­two i za­płod­nij ją, aby żyła na wieki. U boku na­sze­go Pana…

– Ty nie je­steś nor­mal­na, pier­do­lo­na suko – mó­wi­łem, za­ci­snąw­szy obie ręce na jej szyi i pa­trząc jej głę­bo­ko w oczy. – Jak mo­głaś o czymś takim w ogóle po­my­śleć?

– To dla jej dobra… To dla dobra nas wszyst­kich.

Tutaj wy­da­rzy­ła się ko­lej­na rzecz, przez którą nie­mal pa­dłem na zawał.

– Zro­bisz to – po­wie­dzia­ła, teraz już nie me­lo­dyj­nym pół­szep­tem, lecz peł­nym zło­ści do­no­śnym gło­sem.

Ko­bie­ta wy­cią­gnę­ła nóż i przy­sta­wi­ła mi go do gar­dła.

Nie wa­ha­jąc się przez chwi­lę, ude­rzy­łem ją z całej siły w głowę. Nie zdą­ży­ła użyć noża.

Gdy tylko wsta­ła, otrzą­snąw­szy się z ude­rze­nia, pod­bie­gła do mnie po­now­nie, wziąw­szy z pod­ło­gi nóż. Uzna­łem, że w tej sy­tu­acji nie mogę zro­bić nic in­ne­go, jak tylko uciec co sił w no­gach.

Na­tych­miast po­bie­głem na po­ste­ru­nek po­li­cji. Po­now­nie spo­tka­łem tego sa­me­go gru­be­go star­sze­go męż­czy­znę. Opo­wie­dzia­łem mu wszyst­ko od po­cząt­ku, włącz­nie z epi­zo­da­mi pod­glą­da­czy w oknie (choć nie byłem pe­wien, w jaki spo­sób te rze­czy mogą być po­wią­za­ne, mia­łem prze­czu­cie, że dla uła­twie­nia roz­wią­za­nia za­gad­ki muszę o nich wspo­mnieć) oraz pró­bu­ją­cą mnie „zdo­być” – tak się wy­ra­zi­łem – trzy­na­sto­let­nią dziew­czy­ną. Na końcu, gdy prze­sze­dłem do kwe­stii pro­sty­tut­ki da­ją­cej swoją córkę jakby mnie w ofie­rze, po­li­cjant za­re­ago­wał dość oso­bli­wie.

Mil­czał przez kil­ka­na­ście se­kund, tkwiąc w bez­ru­chu. Potem drżą­cą ręką się­gnął po­wo­li po oku­la­ry i nie wie­dzieć czemu zdjął je. Mil­czał przez na­stęp­nych kilka minut. Sta­ra­łem się go po­na­glać uprzej­my­mi proś­ba­mi o wy­ja­śnie­nie sy­tu­acji, lecz na nic.

– Nie ma pan tu nic do szu­ka­nia – rzekł w końcu le­d­wie sły­szal­nym szep­tem, usta mając za­sło­nię­te czę­ścio­wo pię­ścia­mi, o które za­czął opie­rać swój pod­bró­dek.

Przez chwi­lę nie mo­głem uwie­rzyć wła­snym uszom.

– Słu­cham? Czy pan mówi po­waż­nie?

– Nikt tu nic nie po­ra­dzi, przy­kro mi, niech pan stąd idzie jak naj­szyb­ciej.

Pró­bo­wa­łem prze­mó­wić mu do roz­sąd­ku, lecz naj­wi­docz­niej na marne. Moje proś­by zdały się wręcz mieć prze­ciw­ny re­zul­tat. Po­li­cjant się­gnął po broń i choć nie wy­ce­lo­wał jej w moją stro­nę, to sta­ra­jąc się mnie po­pro­sić spo­koj­nym tonem o wyj­ście z po­ste­run­ku, su­ge­ro­wał, że nie za­wa­ha się jej użyć w razie po­trze­by.

Z takim ar­gu­men­tem nie mia­łem za­mia­ru dys­ku­to­wać. Bie­giem wró­ci­łem do miesz­ka­nia pro­sty­tut­ki. Wie­dzia­łem, że mogę zgi­nąć dźgnię­ty nożem, lecz w tam­tej chwi­li mnie to nie ob­cho­dzi­ło. Wo­la­łem chyba zgi­nąć, pró­bu­jąc zro­bić coś w tej spra­wie, niż zo­sta­wić Bogu ducha winne dzie­ci na pa­stwę tego mon­strum.

Gdy tylko wbie­głem do bramy, oczom moim uka­za­ły się otwar­te na oścież drzwi. Wbie­głem do nich wście­kle, go­to­wy choć­by za­tłuc na śmierć tę wstręt­ną ko­bie­tę. Rzecz dziw­na: ni­ko­go w środ­ku nie było. Na miej­scu było wszyst­ko, włącz­nie z naj­bar­dziej po­trzeb­ny­mi przed­mio­ta­mi dnia co­dzien­ne­go, de­wo­cjo­na­lia­mi itp., jed­nak ani ko­bie­ty, ani jej córki nie zna­la­złem.

Jakby nie miesz­ka­ły tam nigdy…

Po­sta­no­wi­łem zo­stać w ich domu i cze­kać być może, aż po coś wrócą, i wtedy się z nią roz­pra­wić. Uzna­łem, że wobec ta­kiej osoby jak tamta ko­bie­ta nie obo­wią­zu­ją żadne za­sa­dy mo­ral­ne i – do dziś wsty­dzę się tego dość ko­micz­ne­go po­sta­no­wie­nia, włącz­nie z jego ab­sur­dal­nym uspra­wie­dli­wie­niem – uzna­łem, że mogę napić się jej al­ko­ho­lu i w ogóle w jej miesz­ka­niu się roz­go­ścić na dobre. Miała dość dobre wina, toteż na­pi­łem się ich pro­sto z bu­tel­ki. Dzię­ki temu mój stres nieco się zmniej­szył.

Nie wie­dzieć czemu nie chcia­łem dzwo­nić na po­li­cję. Bałem się, że resz­ta funk­cjo­na­riu­szy nie dość, że jak tamci w po­bli­żu, oleje całą spra­wę, to jesz­cze sam mogę wpaść w ta­ra­pa­ty. „Ach tak, czyli mówi pan, że trzy­na­sto­let­nia dziew­czyn­ka sama pana po­ca­ło­wa­ła. Że ot tak, gdy pan był ro­ze­bra­ny, w po­ko­ju po­ja­wi­ła się dziew­czyn­ka tym razem dzie­wię­cio­let­nia. No tak, za­pew­ne o ni­czym pan nie wie­dział i jest w tej sy­tu­acji kom­plet­nie bez­win­ny. A na­uczy­ciel­ka bro­nią­ca dzie­ci przed panem za po­mo­cą broni pal­nej też pew­nie ro­bi­ła to tylko dla­te­go, że źle panu z oczu pa­trzy. Za­pew­ne dał się pan w oko­li­cy po­znać jako godny za­ufa­nia czło­wiek”.

A te sny? Te wspo­mnie­nia? To, że czu­łem, jak­bym w tym mie­ście już kie­dyś był? Dla­cze­go tak śmia­ło ta ko­bie­ta po­sta­no­wi­ła „ofia­ro­wać” mi swoją córkę. Jasne, to sam do niej przy­sze­dłem, ale chyba nie każdy, kto od­wie­dza pro­sty­tut­ki jest aż takim… Boże, a jeśli?… Jeśli nie wiem o sobie wszyst­kie­go?

Te dość ab­sur­dal­ne i dziw­ne do­my­sły wcale mi się w tam­tym mo­men­cie takie nie wy­da­wa­ły. Mój umysł dzia­łał zu­peł­nie ina­czej niż zwy­kle, nie tylko z po­wo­du al­ko­ho­lu, ale też stre­su sa­me­go w sobie.

Na mo­ment za­sną­łem. Gdy się obu­dzi­łem i wy­trzeź­wia­łem, po­sta­no­wi­łem ro­zej­rzeć się po ich miesz­ka­niu. Tym razem do­kład­niej przyj­rza­łem się de­wo­cjo­na­liom. To tutaj do­pie­ro za­uwa­ży­łem, że po­sta­ci na świę­tych ob­raz­kach nie są po­sta­cia­mi z re­li­gii ka­to­lic­kiej, za­czą­łem na nich do­strze­gać dziw­ne sym­bo­le, pod­tek­sty, znaki, które nawet tak nie­za­zna­jo­mio­ny w ar­ka­nach re­li­gio­znaw­stwa laik jak ja zi­den­ty­fi­ko­wał jako sym­bo­le sa­ta­ni­stycz­ne bądź gno­stycz­ne. Przy­po­mniał mi się od razu frag­ment pew­nej książ­ki: „Spoza hie­ra­tycz­nej pozy anio­łów wy­glą­dał lu­bież­ny gest de­mo­na, na ścię­tych bo­le­ścią ustach ge­niu­szów ża­ło­by igrał nie­uchwyt­ny uśmiech cy­ni­zmu, po­chy­lo­ne wi­chu­rą roz­pa­czy kształ­ty nie­wiast draż­ni­ły prze­py­chem ciała, roz­wia­ną ka­ska­dą wło­sów, ob­łud­nym sro­mem ob­na­żo­nych pier­si. Kom­po­zy­cje więk­sze, po­wsta­łe z ukła­du kilku mniej­szych, spra­wia­ły wra­że­nie dwu­znacz­ne, jak gdyby ma­larz umyśl­nie wy­brał te­ma­ty draż­li­we, gdzie gra­ni­ca mię­dzy wznio­sło­ścią bólu a bez­wsty­dem nie­pew­na jest i chwiej­na”.

Ko­lek­cja ksią­żek ko­bie­ty też była ni­cze­go sobie. Po­śród nich znaj­do­wał się pro­rok Ezer­ba­bel i jego sła­wet­na „Księ­ga Ni­co­ści” oraz „Abo­mi­na­tio­nes de ob­scu­ri­ta­ti in­fer­ni” Wil­giu­sza z Syrii. Na­słu­cha­łem się o obu tych księ­gach od ko­le­gów na stu­diach. Ponoć ta pierw­sza miała przez pe­wien czas wcho­dzić w skład ka­no­nu Sta­re­go Te­sta­men­tu, a ta druga No­we­go, a Ko­ściół Ka­to­lic­ki miał je od­rzu­cić i w spi­sku wy­ma­zać in­for­ma­cje o ich ist­nie­niu z kart hi­sto­rii. Gdy słu­cha­łem tych opo­wie­ści, my­śla­łem, że to tylko wa­riac­kie teo­rie spi­sko­we znu­dzo­nych mo­no­to­nią uczel­ni stu­den­tów – teraz jed­nak, po tym wszyst­kim, co mnie spo­tka­ło, je­stem w sta­nie uwie­rzyć w jesz­cze bodaj bar­dziej nie­stwo­rzo­ne rze­czy.

Po­sta­no­wi­łem ukraść przy­naj­mniej część jej ksią­żek i co po­nie­któ­rych bar­dziej nie­po­ko­ją­cych przed­mio­tów, by w spo­ko­ju prze­stu­dio­wać je u sie­bie, choć­by po­czy­tać na ich temat w in­ter­ne­cie. Po­nie­waż zo­sta­wi­ła w drzwiach klu­cze, wzią­łem je ze sobą, ad­rzwi do miesz­ka­nia rzecz jasna za­mkną­łem, by móc wejść tam co jakiś czas i spraw­dzić, czy nie wkra­dli się tam po coś. Mimo to byłem pra­wie pe­wien, że będą już się na stałe ukry­wać w zu­peł­nie innym miej­scu, być może innym mie­ście albo nawet wy­ja­dą do in­ne­go kraju. Nie zdzi­wił­bym się zu­peł­nie, gdyby po kilku dniach od uciecz­ki znaj­do­wa­ła się w Kam­bo­dży, aby tam sprze­dać swoją córkę do sek­su­al­nej nie­wo­li.

 

Tej nocy mu­sia­łem wyj­rzeć za okno, byłem bo­wiem nie­mal pe­wien, że ujrzę tam coś, o czego ist­nie­niu po­wi­nie­nem był wie­dzieć. W dzień po­now­nie do­strze­głem krę­cą­ce­go się wokół mo­je­go miesz­ka­nia męż­czy­znę, tego sa­me­go, któ­re­go wi­dzia­łem mię­dzy pierw­szą wi­zy­tą na po­ste­run­ku po­li­cji a roz­po­zna­niem zdję­cia zwłok dziew­czyn­ki. Do­pie­ro w tam­tym mo­men­cie do­my­śli­łem się, że to tajny po­li­cjant, któ­re­mu, gdy usły­sza­no, że jakiś nie do końca wy­glą­da­ją­cy na zrów­no­wa­żo­ne­go gość ze­tknął się ponoć dawno w ta­jem­ni­czych oko­licz­no­ściach za­mor­do­wa­ną dziew­czyn­kę, ka­za­no mieć mnie na oku. Bar­dzo moż­li­we, że byłem o krok od tego, by uj­rzał mnie ca­ło­wa­ne­go przez trzy­na­sto­lat­kę oraz na­gie­go w jed­nym po­ko­ju z… Aż nie chcę nawet o tym wspo­mi­nać.

Wie­dzia­łem jed­nak, że w nocy, wła­śnie tej nocy, zaraz po dniu, w któ­rym pro­sty­tut­ka ucie­kła z miesz­ka­nia zo­sta­wia­jąc za sobą otwar­te drzwi, ujrzę coś, a ra­czej kogoś, jesz­cze bar­dziej cie­ka­we­go.

Tak też się stało. Przy oknie w kuch­ni przy zga­szo­nym świe­tle sta­łem nie­mal go­dzi­na­mi. W końcu we fra­mu­dze okna, wy­ła­nia­jąc się po­wo­li z cieni miesz­ka­nia na­prze­ciw, po­ja­wił się on. Ten sam męż­czy­zna, który spo­glą­dał na mnie tym uda­ją­cym sto­icyzm wy­ra­zem twa­rzy, ewi­dent­nie skry­wa­ją­cym złość i nie­na­wiść.

Pa­trzył na mnie in­ten­syw­nym spoj­rze­niem przez dłuż­szą chwi­lę. Sta­rał się dać mi do zro­zu­mie­nia, że mnie widzi. Nagle po­ka­zał ręką gest pod­ci­na­nia gar­dła. Po­wo­li osu­nął się w cień miesz­ka­nia.

Nie wie­dzia­łem, czy jego znik­nię­cie ma spra­wić, bym czuł ulgę, czy wręcz prze­ciw­nie. Nie spusz­cza­łem wzro­ku z jego miesz­ka­nia.

Nagle stała się rzecz, przez którą nie­mal za­mar­łem. Oto, gdy pa­trzy­łem nieco niżej, na ścież­kę łą­czą­cą bu­dy­nek, w któ­rym miesz­kał on, z moją bramą, uka­za­ła się szyb­ko idąca, wi­docz­nie wście­kła po­stać męż­czy­zny. Bez wąt­pie­nia był to on.

Sam już nie wie­dząc, co w tej sy­tu­acji mogę zro­bić, chwy­ci­łem nóż le­żą­cy tuż obok mnie. Wy­bra­łem ten naj­ostrzej­szy, choć i tak pew­nie za­sad­ni­czo tępy, jed­nak nie mia­łem w tam­tej chwi­li nic lep­sze­go pod ręką.

Stało się to, czego się spo­dzie­wa­łem: to samo, co w moim śnie, jaki mnie na­wie­dzał u po­cząt­ków mo­je­go po­by­tu w tym prze­klę­tym miesz­ka­niu. Mocne, szyb­kie pu­ka­nie pię­ścią do drzwi, ryt­micz­ne: naj­pierw ka­ska­da sil­nych ude­rzeń, potem kil­ku­se­kun­do­wa cisza, na­stęp­nie ko­lej­na ka­ska­da. Pod­sze­dłem z nożem do drzwi, otwo­rzy­łem te pierw­sze, moc­niej­sze; chcia­łem, aby mógł mnie usły­szeć. I po raz ko­lej­ny, tak samo jak we śnie, gar­dło jakby od­mó­wi­ło mi po­słu­szeń­stwa. We śnie dzia­ło się tak dla­te­go, że ciało jest wów­czas spa­ra­li­żo­wa­ne, chro­niąc tym samym przed wy­wró­ce­niem się czy zra­nie­niem; jed­nak wtedy nie mo­głem krzyk­nąć tylko z po­wo­du stra­chu. Gdy jed­nak lęk nieco się zmniej­szył, wy­da­łem z sie­bie krzyk gło­śniej­szy niż kie­dy­kol­wiek:

– Wy­pier­da­laj, bo na­fa­sze­ru­ję cię oło­wiem!

Rzecz jasna ble­fo­wa­łem, ale była to moja ostat­nia deska ra­tun­ku.

Na­sta­ła cisza. Cisza przed burzą, po­my­śla­łem.

Bałem się wyj­rzeć za ju­da­sza. Ko­niec koń­ców co mogło mi to w tam­tym mo­men­cie dać? Czy gdy­bym wyj­rzał zań i nie uj­rzał ni­cze­go, to czy mógł­bym wtedy spać spo­koj­nie?

Tak jed­nak zro­bi­łem – nie mia­łem nic do stra­ce­nia.

Nie było go. Ni­g­dzie.

Wa­ha­łem się, czy otwo­rzyć drzwi. Czu­jąc, że naj­gor­sze już na dobrą spra­wę za mną, otwo­rzy­łem je szyb­ko i… Uciekł. Na pewno.

Za­pew­ne chciał mnie tylko na­stra­szyć. Na razie. Takie ostrze­że­nia są… no wła­śnie: ostrze­że­nia­mi, ostrze­że­nia­mi przed czymś kon­kret­nym, a czym to coś było, wo­la­łem się nawet nie do­my­ślać. Ist­nia­ło oczy­wi­ście pewne praw­do­po­do­bień­stwo, że jego po­dej­ście tutaj i wa­le­nie w moje drzwi było także ostat­nią deską ra­tun­ku i ble­fem, tak jak w moim przy­pad­ku z tępym nożem czy tek­sta­mi o na­fa­sze­ro­wa­niu oło­wiem. Jed­nak na to w dużym stop­niu nie li­czy­łem.

Gdy tylko wstał dzień i ko­ra­lo­we pro­mie­nie słoń­ca dały mi choć czę­ścio­we po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa, szyb­ko po­bie­głem na po­ste­ru­nek po­li­cji. Tam za­sta­łem ko­lej­ną ponad wszyst­ko dziw­ną rzecz.

Po­ste­ru­nek był cał­ko­wi­cie spu­sto­szo­ny. Nie „nie­czyn­ny”, choć i to zda­wa­ło­by się dziw­ne w przy­pad­ku stró­żów prawa i w ob­li­czu faktu, że był śro­dek ty­go­dnia. Drzwi na po­ste­ru­nek po­zo­sta­wio­no naj­zwy­czaj­niej w świe­cie otwar­te na oścież, miej­sca pracy jakby nagle w po­śpie­chu opusz­czo­no: otwar­te no­tat­ni­ki, wy­cią­gnię­te kar­to­te­ki, włą­czo­ne lampy i kom­pu­te­ry. Sta­ra­łem się do­dzwo­nić na po­li­cję. Lecz z ja­kie­goś dziw­ne­go po­wo­du moja ko­mór­ka nie dzia­ła­ła, po­dob­nie jak te­le­fon sta­cjo­nar­ny na po­li­cji.

Po­cze­ka­łem jesz­cze parę go­dzin: nikt nie przy­cho­dził. Sta­ra­łem się wy­py­ty­wać ludzi prze­cho­dzą­cych w po­bli­żu, czy wie­dzą może, o co wła­ści­wie cho­dzi, ci jed­nak o ni­czym nie mieli po­ję­cia. W końcu po­pro­si­łem jed­ne­go z prze­chod­niów o po­da­nie mi ko­mór­ki, bym mógł za­dzwo­nić na po­li­cję.

Gdy się do­dzwo­ni­łem, nie na­po­mkną­łem nawet o całym back­sto­ry, tylko od razu prze­sko­czy­łem do za­ska­ku­ją­ce­go faktu, że po­ste­ru­nek po­li­cji na (tu po­da­łem ulicę) jest cał­ko­wi­cie opu­sto­sza­ły. Z po­cząt­ku mi w ogóle nie do­wie­rza­no i my­śla­no, że wszyst­ko to jest jakiś kiep­ski dow­cip, i wcale nie wy­trą­cił ich z tego prze­ko­na­nia fakt, że – ponoć – żad­ne­go po­ste­run­ku na tej ulicy nigdy nie było.

Roz­łą­czy­łem się, stra­ciw­szy na­dzie­ję na uzy­ska­nie po­mo­cy od ko­go­kol­wiek.

– Sły­sza­ła pani? – za­py­ta­łem osobę, która uży­czy­ła mi te­le­fo­nu. – W jaki spo­sób nie ma tu (i to rze­ko­mo jesz­cze nigdy nie było!) po­ste­run­ku po­li­cji?

– No tak. Dziw­na spra­wa – rze­kła, po czym ode­szła.

Wró­ci­łem do swo­jej bramy. Naj­pierw po­sta­no­wi­łem przej­rzeć miesz­ka­nie pro­sty­tut­ki; li­czy­łem, że znaj­dę w ką­tach jej pa­skud­nej jamy coś, co prze­oczy­łem do tej pory.

Nie za­wio­dłem się. Pod sto­sem jej bez­u­ży­tecz­nych pa­pier­ków zna­la­złem starą ulot­kę z lat dzie­więć­dzie­sią­tych. Wid­nia­ła na niej ta sama twarz, tak samo młoda i zło­śli­wa, z takim samym pseu­do­sto­ic­kim wy­ra­zem, ewi­dent­nie skry­wa­ją­cym złość i nie­na­wiść.

Było na niej na­pi­sa­ne: jeśli twoje dziec­ko po­trze­bu­je po­mo­cy, za­dzwoń pod ten numer, czy coś w tym ro­dza­ju. Nad twa­rzą tego czło­wie­ka wid­niał napis: naj­lep­szy psy­cho­log dzie­cię­cy w (tu nazwa Mia­sta).

Boże, że też wcze­śniej się tego nie do­my­śli­łem…

Druga ulot­ka była jesz­cze bar­dziej wy­mow­na. Na niej ten sam męż­czy­zna znaj­do­wał się w bia­łej sza­cie; treść tej ulot­ki przed­sta­wia­ła się mniej wię­cej na­stę­pu­ją­co:

 

Cier­pisz po stra­cie dziec­ka? Skon­tak­tuj się z nami. Je­dy­nie Stwór­ca otrze Twoje łzy i złą­czy cię z dziec­kiem Twym na za­wsze.

 

 

Na ulot­ce nie było wcale jego na­zwi­ska; gdyby było, za­pew­ne wy­szu­kał­bym je w in­ter­ne­cie i sta­rał się do­wie­dzieć coś nie­coś wię­cej na jego temat. Na­to­miast na za­ba­wę z wy­szu­ki­wa­niem twa­rzy nie chcia­łem tra­cić czasu, bo po­dej­rze­wa­łem, że ta okaże się ja­ło­wa.

Scho­wa­łem nie wie­dzieć czemu te pa­skud­ne pu­łap­ki na nie­świa­do­mych ni­cze­go ro­dzi­ców do kie­sze­ni; za­pew­ne ocze­ki­wa­łem, że ktoś po­trak­tu­je to jako dowód mojej wer­sji opo­wie­ści, jed­nak bez kon­tek­stu tego, co zo­ba­czy­łem ja na wła­sne oczy, po­dob­ne wy­ja­śnie­nie nie mia­ło­by żad­ne­go sensu.

Zna­la­złem także pewne pod­kre­ślo­ne frag­men­ty w sta­rych mi­stycz­nych książ­kach. Więk­szość z nich brzmia­ła dla mnie jak beł­kot sza­leń­ca, jed­nak jeden ustęp z „Abo­mi­na­tio­nes de ob­scu­ri­ta­ti in­fer­ni” wydał mi się szcze­gól­nie wy­mow­ny:

 

Przed wie­ka­mi przy­był do pew­ne­go mia­sta wiel­ki mę­drzec, świę­ty. Na­uczył tam­tej­szych ludzi pisma i róż­nych nauk. Rzekł, że Je­ho­wa da lu­do­wi onemu nie­śmier­tel­ność. Wów­czas lu­dzie za­py­ta­li, czy prze­ciw­nik Je­ho­wy nie daje tego, czego czło­wiek sobie za­ży­czy. On od­parł jeno, że Sza­tan jest od­wrot­no­ścią Boga i że każ­de­go, kto Sza­ta­no­wi służy, Bóg strą­ci do ot­chła­ni. Uzna­no prze­to, że tak jak Bóg na­ka­zu­je czy­stość i do­broć, obie­cu­jąc za nie wiecz­ność w nie­bie, tak też Sza­tan za lu­bież i okru­cień­stwo da na­gro­dę w pod­zie­miach.

Lud ten zstą­pił do pod­zie­mi, by słu­żyć na­sze­mu stwór­cy i go chro­nić. Al­bo­wiem wy­ka­zał się wobec swego okrut­ne­go stwo­rzy­cie­la naj­wyż­szym od­da­niem. Toteż spło­dził De­miurg syna z kró­lo­wą tego ludu. Lecz tak jak Je­ho­wa po­trze­bo­wał krwi syna, co z nieba prze­do­stał się na zie­mię, aby otwo­rzyć bramy nieba, tak też De­miurg po­trze­bo­wał krwi syna swo­je­go. Syn ten przez wieki trwał był u boku ojca, lecz ze­sła­ny zo­stał na zie­mię w dniach ostat­nich i ni­cze­go tam nie pa­mię­tał.

 

 

 

 

Nie wie­dzia­łem, z kim się mo­głem skon­tak­to­wać. Byłem już bar­dzo senny, więc jesz­cze w ciągu dnia po­ło­ży­łem się we wła­snym miesz­ka­niu, mając wciąż na sobie no­szo­ne od paru dni ubra­nie.

Gdy po kilku go­dzi­nach się obu­dzi­łem, mia­łem to samo uczu­cie, co przed kil­ko­ma ty­go­dnia­mi: owo oso­bli­we od­czu­cie wsty­du, przy­cho­dzą­ce­go nie wia­do­mo skąd żalu i me­lan­cho­lii, jakie do­ku­cza­ją czę­sto pod­czas bu­dze­nia się w nocy. Jak gdyby we śnie serce za­pa­dło się pod wpły­wem za­prze­pasz­czo­nych ma­rzeń i stra­co­nych chwil. Czu­łem się strasz­nie i mia­łem ocho­tę na wieki za­koń­czyć swoje życie.

Uzna­łem, że na dobrą spra­wę, skoro nie mam nic do stra­ce­nia, mogę jesz­cze wiele uczy­nić…

***

Na­za­jutrz z rana po­sze­dłem do szko­ły obok. Wzią­łem ze skryt­ki całą naj­cen­niej­szą bi­żu­te­rię ro­dzi­ców.

Gdy tylko prze­sze­dłem przez ogro­dze­nie szko­ły, ręce cały czas mia­łem w górze. Po­now­nie po­de­szła do mnie owa na­uczy­ciel­ka z pi­sto­le­tem i rzecz jasna po raz ko­lej­ny ka­za­ła mi odejść.

– Niech mnie pani wy­słu­cha, na­praw­dę – rze­kłem ła­god­nym gło­sem. Nie wie­dzieć czemu tym razem ko­bie­ta zda­wa­ła się roz­wa­żać moją pro­po­zy­cję. – Wiem, dla­cze­go wy­cho­dzi na mnie pani z bro­nią.

Ko­bie­ta przy­gry­zła usta jakby ze wście­kło­ści.

– No, po­wiedz pan, jak je­steś taki mądry.

– Wiem, co się dzia­ło tam – wska­za­łem blok na­prze­ciw mojej bramy, ten sam, w któ­rym znaj­do­wa­li się wpa­tru­ją­cy we mnie po­my­leń­cy. – Czy do­brze się do­my­ślam? Przy­pad­ko­wo zni­ka­ły pani uczen­ni­ce i nie wia­do­mo, gdzie się po­dzie­wa­ły? Od kiedy wpro­wa­dził się… – Tu nie­opacz­nie wło­ży­łem rękę do kie­sze­ni, na co ko­bie­ta za­re­ago­wa­ła krzy­kiem:

– Nie ru­szaj się!!!

– Spo­koj­nie – po­wie­dzia­łem. – Pro­szę po­zwo­lić mi wy­cią­gnąć no­tat­kę.

Po­de­szła do mnie i ce­lu­jąc w kro­cze szyb­ko się­gnę­ła jedną ręką do mojej kie­sze­ni. Wy­cią­gnę­ła z niej ulot­kę i po­da­ła ją mnie.

– Pokaż mi ją – po­wie­dzia­ła.

Trzy­ma­łem ulot­kę przed jej twa­rzą, pod­czas gdy ona ce­lo­wa­ła w moją stro­nę z pi­sto­le­tu. Wy­glą­da­ło to za­pew­ne iście ko­micz­nie, lecz widać uzna­ła to za zło ko­niecz­ne.

– Czy te znik­nię­cia miały miej­sce po wpro­wa­dze­niu się tego męż­czy­zny? A po­li­cja nic nie chcia­ła w tej spra­wie zro­bić, praw­da?

Ko­bie­ta chwi­lę się za­sta­na­wia­ła, po czym jesz­cze bar­dziej przy­bli­ży­ła w moją stro­nę lufę i wy­ce­dzi­ła wście­kle przez zęby:

– A ty skąd to mo­żesz niby wie­dzieć, skur­wie­lu?

– On mnie pró­bo­wał zwer­bo­wać do sie­bie. Od­mó­wi­łem. Teraz za­pew­ne je­stem na jego ce­low­ni­ku. Wiem, że pani nie może… nic z tym zro­bić… ale niech mi pani wie­rzy, że ja nie mam nic do stra­ce­nia.

– Co to zna­czy? – za­py­ta­ła szcze­rze zmar­twio­na.

– Niech mi pani wie­rzy, że gdy zajmę się tą spra­wą, pro­ble­my z tym czło­wie­kiem mogą znik­nąć… Lecz, cóż… Bar­dzo moż­li­we, że znik­nę także ja.

Ko­bie­ta widać po­ję­ła, o co mi cho­dzi. Prze­sta­ła ce­lo­wać, lecz wciąż trzy­ma­ła broń w ręce.

– Do­brze. I co mam w tej kwe­stii zro­bić?

Chwi­lę wa­ha­łem się z od­po­wie­dzią.

– Chcę od pani kupić ten pi­sto­let – po­wie­dzia­łem w końcu.

– W życiu. Nie uwie­rzę ci tak łatwo.

Opu­ści­łem ręce. Bo, jak już mó­wi­łem, nie mia­łem nic do stra­ce­nia.

Nagle wy­pro­sto­wa­łem się, a moją wy­stra­szo­ną i nie­pew­ną twarz za­stą­pi­ło mar­so­we ob­li­cze, pa­trzą­ce na ko­bie­tę jakby z wy­nio­sło­ścią.

– Wiem, że nie za­strze­li mnie pani – rze­kłem głę­bo­kim gło­sem, po czym wsa­dzi­łem rękę do kie­sze­ni i za­czą­łem w niej grze­bać. Ko­bie­ta fak­tycz­nie nie miała za­mia­ru mnie za­strze­lić; zresz­tą, jakby to zro­bi­ła, mo­gła­by mieć sama kło­po­ty. – Wiem też, że jest jeden ar­gu­ment, który może prze­ko­nać czło­wie­ka co do wszyst­kie­go, nawet co do moich do­brych za­mia­rów. – Wy­cią­gną­łem z kie­sze­ni naj­cen­niej­szą bi­żu­te­rię.

– Mój Boże – rze­kła. – Praw­dzi­we… Tak, pra­wie na pewno…

– Niech pani weź­mie to wszyst­ko. I da mi w za­mian broń.

– Ale prze­cież… Jeśli to praw­da… to to bę­dzie z ty­siąc razy wię­cej warte niż ten…

– Mó­wi­łem: ja już do stra­ce­nia nic nie mam.

– Mo­gła­bym za to wy­je­chać i już nigdy…

– To jak…?

Za­sta­no­wi­ła się mo­ment.

– Niech pan za­cze­ka na mnie po lek­cjach. Niech pan tu przyj­dzie o pięt­na­stej. Pój­dzie­my razem do eks­per­ta. Tam, jeśli okaże się pan praw­do­mów­ny, mo­gli­by­śmy do­ko­nać trans­ak­cji.

– Niech tak bę­dzie – rze­kłem i po­że­gna­łem się z nią.

Wró­ci­łem rzecz jasna o usta­lo­nej go­dzi­nie i po­je­cha­li­śmy razem do znaw­cy cen­nych mi­ne­ra­łów. Ten po­twier­dził ich au­ten­tycz­ność i po­wie­dział, jaka jest ich cena ryn­ko­wa. Rzecz oczy­wi­sta, znacz­nie prze­kra­cza­ła war­tość skrom­ne­go pi­sto­le­tu.

– Wie pan – po­wie­dzia­ła po wszyst­kim – że ry­zy­ku­ję nie tylko życie in­nych ludzi?

Przez całą tę roz­mo­wę w gło­sie jej dało się usły­szeć nutę za­rów­no smut­ku, jak i zło­ści. A może tak mi się tylko wy­da­wa­ło? W każ­dym razie mó­wi­ła bar­dzo cicho, nie utrzy­mu­jąc ze mną kon­tak­tu wzro­ko­we­go, bar­dzo mo­no­ton­nie i bez żad­ne­go szcze­gól­ne­go wy­ra­zu twa­rzy.

– Wiem, sprze­da­wa­nie mi tego jest nie­le­gal­ne. Dla­te­go mo­głem to kupić wy­łącz­nie od pani.

– Wła­śnie z tego po­wo­du nie chcę, żeby pan uwa­żał, że ta cena jest jakoś szcze­gól­nie nie­spra­wie­dli­wa.

– Sam ją ko­niec koń­ców za­pro­po­no­wa­łem.

– Ach – po­wie­dzia­ła, jakby sobie coś przy­po­mniaw­szy. – Jeśli to praw­da i fak­tycz­nie za­mie­rza pan tego użyć do… tego…

– Tak?

– Po­tra­fi pan tego uży­wać?

– Uczy­łem się w wol­nych chwi­lach – po­wie­dzia­łem.

– W po­rząd­ku – rze­kła. – Mam na­dzie­ję, że sobie pan… z tym po­ra­dzi.

– Dzię­ku­ję. Mam na­dzie­ję, że znaj­dzie pani szczę­ście mimo tego wszyst­kie­go, co się wy­da­rzy­ło.

Przez mo­ment zda­wa­ło mi się, że ko­bie­ta jest na skra­ju pła­czu.

– Dzię­ku­ję – rze­kła nie­chęt­nie.

Tymi sło­wa­mi roz­sta­łem się z nią.

 

 

 

Po­sta­no­wi­łem wejść do bu­dyn­ku jesz­cze tego sa­me­go dnia. Po­ru­sza­łem się pół-bie­giem przez nie­mal całe mia­sto z pi­sto­le­tem w ręku, jakby go­to­wy do walki, i dzi­wi­łem się, że nikt się nie rzu­cił na mnie, wy­stra­szo­ny, że mogę mieć ja­kieś złe za­mia­ry (w tam­tej chwi­li, nie my­śląc trzeź­wo w stre­sie i roz­pa­czy, nie wy­da­wał mi się oczy­wi­stym fakt, że ra­czej nie ata­ku­je się bez po­wo­du osoby uzbro­jo­nej w broń palną).

Na miej­scu przy­po­mnia­łem sobie o pro­ble­mie otwar­cia bramy. Mimo że, jak już mó­wi­łem kilka razy, do stra­ce­nia nie mia­łem za­sad­ni­czo nic, to nie chcia­łem robić głu­pich rze­czy po­kro­ju od­strze­li­wa­nia zamku do drzwi, a cze­ka­nie z bro­nią w ręku, aż jakiś dobry są­siad z wła­snej woli otwo­rzy mi drzwi i po­zwo­li wejść, było na­iw­ne.

Drzwi były jed­nak otwar­te. Do­kład­nie tak samo, jak drzwi po­ste­run­ku po­li­cji oraz miesz­ka­nia zbie­głej pro­sty­tut­ki. Mia­łem nie­od­par­te wra­że­nie, że wszyst­ko to jest ze sobą jakoś po­wią­za­ne, lecz dla­cze­go tak wła­śnie mia­ło­by być, nie pró­bo­wa­łem wy­ja­śniać.

Nie wa­ha­łem się wy­ko­rzy­stać tego dziw­ne­go faktu i wbie­głem z bro­nią do środ­ka tak szyb­ko, jak tylko mo­głem. Nie­ste­ty po dro­dze na­po­tka­łem jakąś zu­peł­nie przy­pad­ko­wą osobę. Był to star­szy gruby męż­czy­zna, ły­sa­wy, w po­mię­tej go­łę­biej ka­mi­zel­ce.

– Boże, co pan tu robi? – krzyk­nął nie­mal. – Z… z… tym czymś? – wska­zał rzecz jasna moją broń.

– Niech się pan nie mar­twi. Niech mi pan wie­rzy, że to w do­brej spra­wie.

– Boże, ja nie chcę kło­po­tów – mówił drżą­cym gło­sem, osu­wa­jąc się na ścia­nę.

– I nie bę­dzie miał pan żad­nych – po­wie­dzia­łem, prze­sta­jąc w niego ce­lo­wać (do tej pory ro­bi­łem to tylko od­ru­cho­wo, nie po­dej­rze­wa­łem go o żadne złe za­mia­ry). – No, niech pan już stąd idzie – po­wie­dzia­łem ła­god­nym tonem, jakby go prze­strze­ga­jąc przed za­gro­że­niem z ze­wnątrz, a nie gro­żąc.

Męż­czy­zna, choć wciąż zdzi­wio­ny, po­słu­chał mnie i wy­szedł.

Nie wie­dzia­łem do­kład­nie, dokąd się kie­ro­wać. Mia­łem mniej wię­cej obraz tego, jak bu­dy­nek może wy­glą­dać od środ­ka, już w mo­men­cie, gdy uj­rza­łem męż­czy­znę w oknie. Jed­nak teraz, za­pew­ne pod wpły­wem stre­su, nie mo­głem tego w my­ślach od­two­rzyć. Nie chcia­łem zaś, rzecz jasna, sztur­mo­wać z pi­sto­le­tem miesz­kań Bogu ducha win­nych ludzi, w ni­kłej na­dziei na to, że może przy­pad­kiem na­tra­fię na sie­dzi­bę zło­czyń­ców.

Z po­mo­cą przy­szedł wzro­ko­wi zmysł zu­peł­nie inny: otóż za­czą­łem kie­ro­wać się wę­chem. Mniej wię­cej na pierw­szym pię­trze za­czą­łem czuć za­pach sper­my, potu… i krwi. Wraz z wcho­dze­niem na górę, sta­wał się on coraz moc­niej­szy, prze­ra­dza­jąc się w coś, co bez żad­nej wąt­pli­wo­ści można na­zwać odo­rem. Smród ten osią­gnął naj­wyż­szą in­ten­syw­ność w do­kład­nie tym samym mo­men­cie, w któ­rym moim oczom uka­za­ły się otwar­te na oścież drzwi, pro­wa­dzą­ce do po­zba­wio­ne­go tapet i dy­wa­nów wiel­kie­go po­miesz­cze­nia. Wy­mie­rzy­łem na­prze­ciw sie­bie. Już byłem nie­mal pe­wien, że spo­tkam tego pa­skud­ne­go przy­wód­cę kultu, wpa­ku­ję kulkę w żebra jemu, ewen­tu­al­nie ja­kimś jego po­ma­gie­rom, a na­stęp­nie sobie.

Ni­ko­go w środ­ku nie było.

Tak mi się przy­naj­mniej z po­cząt­ku wy­da­wa­ło.

Prze­sze­dłem przez po­ko­je znaj­du­ją­ce się naj­bli­żej drzwi z ser­cem tłu­ką­cym jak mło­tem. Spo­dzie­wa­łem się, że w każ­dej chwi­li zza rogu może wy­sko­czyć któ­ryś z uczest­ni­ków tego łaj­dac­kie­go spi­sku.

Cisza. Jak ma­kiem za­siał.

Cho­ciaż nie do końca. Sły­szę szme­ra­nie w któ­rymś z dal­szych po­ko­jów. Idę do niego, spraw­dziw­szy mimo wszyst­ko, czy w któ­rymś z po­zo­sta­łych pokoi nikt się nie kryje.

Czy­sto. Mogę ru­szać.

Wciąż czuję ten pa­skud­ny za­pach.

Widzę, że ktoś się przede mną ukry­wa tuż za ja­ki­miś me­bla­mi, szafą, fo­te­lem i czymś jesz­cze nie­okre­ślo­nym. Widzę ślady krwi na pod­ło­dze. Idę za nimi. Ce­lu­ję w to coś, co scho­wa­ło się przede mną za szafą… Ce­lu­ję w małą wy­stra­szo­ną dziew­czyn­kę w bia­łych, choć spla­mio­nych krwią sza­tach.

To ta sama, któ­rej twarz wi­dzia­łem na zdję­ciu, jakie po­ka­za­li mi po­li­cjan­ci, ta sama, która wy­chu­dzo­na i po­obi­ja­na bie­gła przed pa­ro­ma ty­go­dnia­mi w po­bli­żu.

– Mój Boże – rze­kłem z roz­dzia­wio­ny­mi usta­mi. – Co ci jest? Mój Boże, skąd ty krwa­wisz?

Zna­łem od­po­wiedź, lecz nawet nie chcia­łem wy­po­wia­dać jej w my­ślach. Ta dziew­czyn­ka, naj­wy­żej dzie­wię­cio­let­nia, ewi­dent­nie krwa­wi­ła z po­chwy.

Łzy na­pły­nę­ły mi do oczu…

– Teraz ro­zu­miem – mó­wi­łem w więk­szym stop­niu do sie­bie niż do niej. – Słu­chaj, czy mia­łaś może sio­strę bliź­niacz­kę?…

Nie od­po­wia­da. Po­wo­li poj­mu­ję prze­ra­ża­ją­cy fakt, że dziew­czyn­ka nie po­tra­fi mówić. Bo nigdy nie zo­sta­ła tego na­uczo­na.

– Spo­koj­nie – mó­wi­łem, wi­dząc, że dziew­czyn­ka drży jesz­cze ze stra­chu. – Za­opie­ku­ję się tobą. Za­wio­zę cię do szpi­ta­la…

Mój Boże, do szpi­ta­la!? Mam po pro­stu po­wie­dzieć, że zwy­czaj­nie zna­la­złem gwał­co­ną, bitą i za­gło­dzo­ną dziew­czyn­kę w miesz­ka­niu, do któ­re­go ot tak sobie wpa­ro­wa­łem z bro­nią? Tak, na pewno w to wszyst­ko uwie­rzą, zwłasz­cza że po­li­cja już wcze­śniej miała mnie na ra­da­rze.

– Po­słu­chaj – mó­wi­łem ła­god­nie. Sta­ra­łem się urzą­dzić małe prze­słu­cha­nie, lecz zro­zu­miaw­szy, że przy do­słow­nej nie­mo­wie takie próby nie będą miały żad­ne­go sensu, wpa­dłem na inny po­mysł. Wy­cią­gną­łem z kie­sze­ni ulot­kę ze zdję­ciem tego męż­czy­zny i po­ka­za­łem go jej. Na jego widok dziew­czyn­ka krzyk­nę­ła wnie­bo­gło­sy z prze­ra­że­nia. Na­tych­miast scho­wa­łem ulot­kę i ka­za­łem jej się uspo­ko­ić.

Nie mo­głem być dłu­żej w tym miesz­ka­niu. Gdyby ktoś mnie za­stał z bro­nią palną w ręku przy ewi­dent­nie gwał­co­nej i bitej dziew­czyn­ce… mój los byłby prze­są­dzo­ny.

Wy­bie­głem bez słowa tak szyb­ko, jak tylko mo­głem. Wi­dział mnie, wi­dział mnie tam­ten męż­czy­zna… Muszę we­zwać po­li­cję, ale jak?

Ten sam gruby czło­wiek cze­kał przy bra­mie. Wi­docz­nie ktoś sztur­mu­ją­cy jego bramę z pi­sto­le­tem nie prze­stra­szył go na tyle, by miał od­da­lać się bar­dziej niż kil­ka­na­ście me­trów od bu­dyn­ku.

– Niech pan za­dzwo­ni na po­go­to­wie. I na po­li­cję. Szyb­ko. Miesz­ka­nie na pią­tym pię­trze. Na­tych­miast. Ze swo­jej ko­mór­ki.

Wi­dząc, że nie chce wy­ko­ny­wać moich próśb, wy­ce­lo­wa­łem w niego. To go nieco prze­ko­na­ło.

– I niech pan o mnie ni­ko­mu nie mówi. Tam było już tak wcze­śniej. Jak komuś po­wiesz, to…

Tu nie do­koń­czy­łem.

– A więc gdzie dzwo­nić? Na po­li­cję czy na po­go­to­wie? – spy­tał wy­stra­szo­ny.

– Na po­go­to­wie – od­par­łem nie­pew­nie. – Po­wiedz, że jest jakaś dziew­czyn­ka, która po­trze­bu­je po­mo­cy. Zna­la­złeś ją, bo drzwi w miesz­ka­niu były otwar­te.

Tak też zro­bił. Gdy tylko się roz­łą­czył, na­tych­miast po­bie­głem.

Nie wie­dzia­łem, co zro­bić z pi­sto­le­tem. Nie mia­łem go wła­ści­wie gdzie scho­wać. Gdy po­bie­głem na po­bli­skie pust­ko­wie, wrzu­ci­łem go do jed­ne­go z je­zior. Nie my­śla­łem wtedy trzeź­wo, wo­la­łem po­zbyć się wszyst­kie­go, co mogło po­słu­żyć za dowód.

Po­bie­głem na przy­sta­nek au­to­bu­so­wy do in­ne­go mia­sta. Mia­łem przy sobie port­fel z pie­niędz­mi, resz­tę mo­głem jakoś za­ła­twić na miej­scu. Moja noga miała już nigdy nie po­stać w tam­tych prze­klę­tych oko­li­cach.

Na­stęp­nych kilka nocy spę­dzi­łem w mo­te­lu.

***

Co­dzien­nie, nawet do tej pory, prze­glą­dam ga­ze­ty w po­szu­ki­wa­niu wia­do­mo­ści o tej spra­wie. Dziew­czyn­ka zo­sta­ła od­ra­to­wa­na, ma się do­brze, i może li­czyć na pomoc do­bro­czyń­ców, a w naj­bliż­szym cza­sie na ad­op­cję. Smut­ne jest wszak­że to, że praw­do­po­dob­nie już nigdy nie na­uczy się mówić, trau­mę bę­dzie miała naj­pew­niej do końca życia, a o po­sia­da­niu dzie­ci nie może być nawet mowy. Jej kwe­stia sta­no­wi ponoć ogrom­ną za­gwozd­kę dla całej rze­szy dzien­ni­ka­rzy i de­tek­ty­wów, jed­nak ja wiem, jaka jest praw­da. Ja wiem, że cała ta kwe­stia jest szyta na­praw­dę gru­by­mi nićmi. I jeśli zo­sta­nę przy­skrzy­nio­ny to nie dla­te­go, że po­dej­rze­wa się mnie o ma­cza­nie pal­ców w tej zbrod­ni, lecz że sta­no­wi­łem wobec nich zbyt wiel­kie za­gro­że­nie, za bar­dzo utrud­ni­łem im ich pa­skud­ny zło­wiesz­czy plan.

Naj­wi­docz­niej stary się o mnie nie wy­ga­dał, bo nikt mnie nie po­szu­ku­je. Cie­ka­wi mnie zresz­tą, jaki jest jego los: czy jest w ogóle o to po­dej­rze­wa­ny. Zresz­tą dziwi mnie, że po­li­cjan­ci, któ­rzy wcze­śniej zaj­mo­wa­li się (a wła­ści­wie nie zaj­mo­wa­li) zgło­szo­ną prze­ze mnie spra­wą, wcale ni­ko­go o mnie nie po­wia­do­mi­li. To by miało sens za­rów­no wtedy, gdyby byli czę­ścią spi­sku (bądź gdyby byli przez nich za­stra­sze­ni), jak i wów­czas, gdyby choć tro­chę za­le­ża­ło im na dobru bliź­nie­go. Mil­cze­nie na mój temat mogło być zatem wy­ja­śnio­ne tylko przez to, że ci funk­cjo­na­riu­sze na­praw­dę znik­nę­li.

Kim­kol­wiek była ta ko­bie­ta i jej córki z dołu, kim­kol­wiek był ów męż­czy­zna i młoda dziew­czy­na spo­glą­da­ją­cy na mnie z okna na­prze­ciw, za­pew­ne prze­nie­śli się do in­ne­go mia­sta; nie wiem do­kład­nie dokąd, lecz nie ulega wąt­pli­wo­ści, że to zro­bi­li, i być może kie­dyś na nich na­tra­fię.

 

 

Po­li­cja rzecz jasna do­wie­dzia­ła się o tym, że zdję­cie iden­tycz­nej dziew­czyn­ki znaj­do­wa­ło się w bazie da­nych do­ty­czą­cych nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nych zwłok. Po­nie­waż dziew­czyn­ka nie była w sta­nie wy­znać, czy miała bliź­niacz­kę, po­sta­no­wio­no do­ko­nać eks­hu­ma­cji zwłok i zba­dać DNA zmar­łej.

Oka­za­ło się, że w tym samym miej­scu, w któ­rym dwa lata temu ją po­cho­wa­no, żad­nych zwłok w ogóle nie było. Mu­sia­ły zo­stać wy­kra­dzio­ne. I praw­do­po­dob­nie tylko ja do­my­ślam się, w jakim celu.

Na razie wciąż sta­ram się ukry­wać. Żyję w zu­peł­nie innym mie­ście, pra­cu­ję na czar­no, ob­ra­cam się wy­łącz­nie w kręgu osób, wśród któ­rych zdo­by­łem za­ufa­nie. Szu­kam po­cie­sze­nia w roz­mo­wach z nimi, ale i jego zna­leźć nie mogę, zwłasz­cza gdy ktoś ci­chym szep­tem, niby to w ra­mach cie­ka­wost­ki, wspo­mi­na o hip­no­zie spoj­rze­niem, sto­so­wa­nej przez bar­dziej do­świad­czo­nych mi­sty­ków, na którą naj­bar­dziej po­dat­ni są lu­dzie „udu­cho­wie­ni”, czyli rze­ko­mo lu­dzie uzna­wa­nych przez współ­cze­sną psy­chia­trię za schi­zo­fre­ni­ków; o tym, że współ­ży­cie daje siłę, że dzię­ki niemu krew krąży w ciele, że to prze­dłu­ża ist­nie­nie na tej ziemi… I jesz­cze ten frag­ment… ten frag­ment księ­gi, po którą raz z cie­ka­wo­ści się­gną­łem… Ten jeden je­dy­ny, który nie daje mi spo­ko­ju, przez który wąt­pię, czy na pewno wszyst­ko to, co wi­dzia­łem, nie było ni­czym wię­cej niż strasz­nym, lecz zgod­nym z pra­wa­mi na­tu­ry złem. „Wa­bią­cy życie swe tracą, zni­ka­ją bez po­wro­tu, roz­pły­wa­ją się ni­czym kam­fo­ra, gdy ku­szo­ny dziel­nie i dzię­ki sile woli i do­bre­mu sercu, sta­wia opór. Al­bo­wiem za­wie­dli De­miur­ga w jed­nym swym naj­waż­niej­szym za­da­niu”… Aż by się chcia­ło za­py­tać: co zaś jeśli za­wie­dli, ale tylko w jed­nym kon­kret­nym miej­scu?

Nie ukry­wam się rzecz jasna przed po­li­cją, bo zno­wuż nic na su­mie­niu nie mam. Na­to­miast do tej pory, przy każ­dej prze­pro­wadz­ce, oglą­dam się za tymi ludź­mi… I spo­zie­ra­ją­cą na mnie zło­wro­gą twarz w oknie.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Hmmm…, Kapłanie, czy aby na pewno chciałeś już zamieścić to opowiadanie w “Poczekalni”, skoro nadal trwa jeszcze beta? 

Pozdrawiam. 

Pecunia non olet

Opublikowałem

Witaj.

Zdanie moje znasz już z bety. :)

Mam nadzieję, że moje uwagi stały się pomocne. :)

Brawa za dodatkowe wzbogacenie treści przejmującymi obrazkami, które potęgują mroczny przekaz. 

Opowieść jest wstrząsająca i zawiera bardzo wiele zagadek, tajemnic, niedopowiedzeń, celowych przemilczeń, ukrywania faktów czy wręcz ucieczki bohaterów przed prawdą. 

 

Pozdrawiam i gratuluję Ci pomysłu. :)

 

Pecunia non olet

Nowa Fantastyka