- Opowiadanie: krzkot1988 - Pleśń

Pleśń

Witaj, spra­gnio­ny opo­wie­ści wę­drow­cze. Je­że­li po­szu­ku­jesz mrocz­nych hi­sto­rii, do­ty­ka­ją­cych naj­ciem­niej­szych za­ka­mar­ków ludz­kiej duszy i zmie­nia­ją­cych twe po­strze­ga­nie świa­ta... to pora na cie­bie, bo tu ich nie znaj­dziesz :-P

Jeśli jed­nak szu­kasz czy­sto roz­ryw­ko­we­go tek­stu, bę­dą­ce­go mie­szan­ką ko­me­dii i hor­ro­ru, opar­te­go na ste­reo­ty­pach tak bar­dzo, że głów­ny bo­ha­ter sam jest cho­dzą­cym ste­reo­ty­pem, to je­steś w domu! Oto przed wami hi­sto­ria pew­ne­go ty­po­we­go Ja­nu­sza...

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Pleśń

Ja­nusz Wi­śniew­ski od za­wsze uwa­żał się za szczę­ścia­rza. Naj­lep­sze oka­zje za­wsze bo­wiem znaj­do­wa­ły go same. Nie ina­czej było, gdy w końcu zde­cy­do­wał się kupić wol­no­sto­ją­cy dom i prze­pro­wa­dzić z ro­dzi­ną poza za­tło­czo­ne mia­sto, na osła­wio­ne łono na­tu­ry. Od dawna pla­no­wa­li z żoną prze­no­si­ny w spo­koj­niej­sze re­jo­ny, ale do­tych­czas za­wsze znaj­do­wa­li powód, by odło­żyć je w cza­sie. Cóż, praw­dę mó­wiąc, wy­mów­ki znaj­do­wał głów­nie Ja­nusz. Jego biz­nes pro­spe­ro­wał jed­nak ostat­nio na tyle do­brze, że mógł wię­cej czasu po­świę­cić ro­dzi­nie, co przy­zna­wał z wiel­ką nie­chę­cią.

Wi­śniew­ski po­strze­gał sie­bie jako praw­dzi­we­go self-ma­de mana, jak jego oj­ciec. Za­ło­żył firmę ku­rier­ską w szczy­cie fi­nan­so­we­go kry­zy­su. Miał wów­czas dwa­dzie­ścia pięć lat i dwie dychy w port­fe­lu. Był świe­żo po stu­diach na Wy­dzia­le Trans­por­tu, na war­szaw­skiej po­li­bu­dzie. Zna­jo­mi mó­wi­li mu, że osza­lał, ale on wie­dział, że jak zwy­kle do­pi­sze mu szczę­ście. I oto dzia­łal­ność Ja­nu­sza, mimo go­spo­dar­czych za­wi­ro­wań, nie tylko prze­trwa­ła, lecz od­nio­sła osza­ła­mia­ją­cy suk­ces, sta­jąc się naj­więk­szym do­star­czy­cie­lem pa­czek w sto­li­cy.

Ta­jem­ni­ca suk­ce­su Wi­śniew­skie­go? Oso­bi­ście uwa­żał, że to za­słu­ga to­tal­nej kon­tro­li. Żadna, nawet naj­drob­niej­sza czyn­ność nie mogła odbyć się bez nad­zo­ru, lub przy­naj­mniej wni­kli­wej oceny szefa. Wła­sno­ręcz­nie spraw­dzał, czy pacz­ki na sor­tow­ni są od­po­wied­nio za­kle­jo­ne i bez­li­to­śnie wy­ty­kał po­waż­ne za­nie­dba­nia, takie jak krzy­wa ety­kie­ta. Rzecz jasna pra­cow­ni­cy Ja­nu­sza mieli na ten temat inne zda­nie. Jakiś rok temu pod­mie­ni­li gra­we­ro­wa­ną ta­blicz­kę na drzwiach jego biura. Od tej pory nie był to już ga­bi­net DY­REK­TO­RA, lecz DYK­TA­TO­RA. Pa­so­wa­ło znacz­nie le­piej, a szef do tej pory nie miał o ni­czym po­ję­cia.

Ja­nu­sza można było nie lubić – wielu oso­bom przy­cho­dzi­ło to wręcz z ła­two­ścią – ale nikt nie mógł od­mó­wić mu zmy­słu do in­te­re­sów i wy­czu­wa­nia oka­zji. Czy rze­czy­wi­ście było to tylko szczę­ście, czy jed­nak chłod­na biz­ne­so­wa kal­ku­la­cja, opar­ta na wie­dzy i do­świad­cze­niu, nie byli pewni nawet jego naj­bliż­si współ­pra­cow­ni­cy. Ale fakt po­zo­sta­wał fak­tem – firma Ja­nu­sza zdo­by­wa­ła naj­lep­sze kon­trak­ty w mie­ście. Pierw­si wpa­dli też na po­mysł wy­ko­rzy­sta­nia sieci ku­rier­skiej do roz­wo­że­nia je­dze­nia z re­stau­ra­cji, za­ku­pów czy chru­stu i węgla na opał. Po czter­na­stu la­tach dzia­łal­no­ści, z Ku­rie­rem War­szaw­skim nie mógł kon­ku­ro­wać nikt. Re­pu­ta­cji firmy nie za­szko­dzi­ła nawet ostat­nia, po­pu­lar­na wśród mło­dzie­ży akcja za­ma­zy­wa­nia jej nazwy na pacz­ko­ma­tach tak, by z pierw­sze­go czło­nu zo­sta­ły tylko trzy po­cząt­ko­we li­te­ry, a z dru­gie­go dwie… Ja­nusz obie­cał sobie wów­czas, że sam musi spraw­dzić, co to ten cały Tik­Tok.

Na­tu­ral­nym efek­tem po­więk­sza­nia się biz­ne­su była jed­nak utra­ta bez­po­śred­niej kon­tro­li dy­rek­to­ra nad po­szcze­gól­ny­mi dzia­ła­mi. Mimo to, w głębi swego ko­cha­ją­ce­go pie­niąż­ki serca Ja­nusz wie­dział, że spra­wy są w do­brych rę­kach. Oso­bi­ście do­brał wszyst­kich me­ne­dże­rów, któ­rych mógł z kolei roz­li­czać z każ­de­go po­su­nię­cia.

Roz­party wy­god­nie w fo­te­lu, war­tym trzy śred­nie wy­na­gro­dze­nia w jego fir­mie, szef wszyst­kich sze­fów mi­mo­wol­nie uśmiech­nął się do swych myśli. Ra­dość przy­ćmio­na zo­sta­ła świa­do­mo­ścią obiet­ni­cy, jaką zło­żył rano żonie. Jesz­cze w tym mie­sią­cu miał zna­leźć dla nich dom i za­ła­twić wszel­kie for­mal­no­ści.

Lu­dzie po­szu­ku­ją­cy ła­ko­mych ką­sków na rynku nie­ru­cho­mo­ści ko­rzy­sta­ją z róż­nych metod. Jedni go­dzi­na­mi ślę­czą na por­ta­lach ogło­sze­nio­wych, inni wy­ku­pu­ją spe­cja­li­stycz­ne pro­gra­my, które robią to za nich, a ci naj­bar­dziej roz­rzut­ni zdają się na po­śred­ni­ków. Ja­nusz jed­nak miał swoje wła­sne, do­sko­na­łe opro­gra­mo­wa­nie do wy­szu­ki­wa­nia ofert. W do­dat­ku bez żad­nych do­dat­ko­wych kosz­tów.

– Panie Arecz­ku, po­zwo­li pan na chwi­lę do mnie – za­wo­łał Ja­nusz do naj­młod­sze­go z me­ne­dże­rów w ze­spo­le, któ­re­go cia­śniut­ki ga­bi­net znaj­do­wał się na­prze­ciw­ko. Mu­siał prze­cież mieć ba­cze­nie na żół­to­dzio­ba.

– Już idę, panie dy­rek­to­rze! – od­krzyk­nął Ar­ka­diusz i po­ty­ka­jąc się o zdra­dli­wie pod­ło­żo­ną przez ob­ro­to­we krze­sło nogę wy­sko­czył ze swego schow­ka na szczot­ki. Sto­ją­ca w ko­ry­ta­rzu przy kse­ro­ko­piar­ce pani Anet­ka spoj­rza­ła na Arka z nie­zdro­wą fa­scy­na­cją gapia, który wła­śnie ob­ser­wo­wał, jak pro­wa­dzą ska­zań­ca na szu­bie­ni­cę.

– Ale co ty z tym dy­rek­to­rem, Arecz­ku – przy­mil­nie za­gad­nął Ja­nusz, gdy ten wszedł do jego prze­stron­ne­go biura i za­mknął za sobą drzwi. – Mówmy sobie po imie­niu.

Tak! – po­my­ślał Ar­ka­diusz. To ten mo­ment! Dy­rek­tor wresz­cie do­ce­nił moje za­an­ga­żo­wa­nie i umie­jęt­no­ści. Na­resz­cie bę­dzie pod­wyż­ka. Tylko spo­koj­nie – na­po­mniał się w duchu. Nie ze­psuj tego Arczi.

– Jak sobie ży­czysz Ja­nusz – od­parł Arek z uśmie­chem, wy­cią­ga­jąc dłoń w kie­run­ku dy­rek­to­ra.

Ten zmie­rzył ją spoj­rze­niem tak zim­nym, że Ar­ka­diusz po­czuł, jak drę­twie­ją mu palce.

– Chyba chcia­łeś po­wie­dzieć „panie Ja­nu­szu”, praw­da Arecz­ku?

Młod­szy me­ne­dżer cof­nął rękę, póki nie do­znał jesz­cze nie­od­wra­cal­nych od­mro­żeń.

– Oczy­wi­ście, panie dy­rek­to­rze – za­pew­nił. – Prze­ję­zy­czy­łem się.

– No, jak tam sobie chcesz, Arecz­ku. – Na wą­sa­tą twarz Ja­nu­sza po­now­nie wró­cił po­czci­wy uśmiech, przy­po­mi­na­ją­cy zna­ne­go misia ze Stu­mi­lo­we­go Lasu oraz li­de­ra Ko­mu­ni­stycz­nej Par­tii Chin. – Co to ja… A, tak! Mam dla cie­bie bo­jo­we za­da­nie. – Wy­mie­rzył w Ar­ka­diu­sza palec Boży, który nie­odwo­łal­nie de­ter­mi­no­wał ludz­kie losy. – Znaj­dziesz mi naj­lep­sze domy w oko­li­cy So­cha­cze­wa, które będą speł­nia­ły te wa­run­ki.

Ja­nusz wrę­czył mu kart­kę, na któ­rej wła­sno­ręcz­nie wy­ka­li­gra­fo­wał wszyst­kie wy­ma­ga­nia, które mieli z żoną od­no­śnie po­szu­ki­wa­nej nie­ru­cho­mo­ści. Ar­ka­diusz przy­jął świ­stek ni­czym kon­se­kro­wa­ną ho­stię i prze­su­nął po niej wzro­kiem. Mi­mo­wol­nie uśmiech­nął się, co oczy­wi­ście było błę­dem.

– Coś nie tak, Arecz­ku? – za­py­tał Ja­nusz, z za­cie­ka­wie­niem prze­chy­la­jąc głowę. – Może chcesz mi po­wie­dzieć, że nie po­ra­dzisz sobie z tym dro­bia­zgiem? Nie ma pro­ble­mu. To nie­zwy­kle ważne, żeby znać swoje ogra­ni­cze­nia. Może ten nowy, jak mu tam… Dima! O, może on na to spoj­rzy. – Ja­nusz się­gnął po słu­chaw­kę swo­je­go sta­ro­mod­ne­go te­le­fon-fak­su, lecz kątem oka ob­ser­wo­wał wciąż, czy rybka chwy­ci­ła przy­nę­tę.

– Oczy­wi­ście, panie Ja­nu­szu, zajmę się tym – szyb­ko za­pew­nił Ar­ka­diusz. – Na kiedy przy­go­to­wać ra­port?

Ja­nusz zer­k­nął na ka­len­darz ścien­ny, opa­trzo­ny zdję­ciem uśmiech­nię­tej pani w ko­ron­ko­wej bie­liź­nie, otrzy­mu­ją­cej pacz­kę z rąk ku­rie­ra.

– Dziś czwar­tek… Hmm… – wy­mam­ro­tał pod nosem dy­rek­tor. – Może na po­nie­dzia­łek?

– Ale sze­fie, prze­cież to tylko jeden dzień! Potem już week­end! – Młod­szy me­ne­dżer bro­nił się zdu­szo­nym gło­sem, cho­ciaż wie­dział, że walka jest już prze­gra­na. – Poza tym, te kry­te­ria są kom­plet­nie nie­re­al­ne…

– Ja wszyst­ko ro­zu­miem, Arecz­ku. Week­end, rzecz świę­ta! – Ja­nusz kon­cy­lia­cyj­nie pod­niósł dło­nie. – Po­jeź­dzisz trosz­kę po oko­li­cy, po­zwie­dzasz, po­od­dy­chasz świe­żym po­wie­trzem. To pra­wie jak fir­mo­we wcza­sy!

Dy­rek­tor za nic nie mógł zro­zu­mieć, czemu ten ma­ło­lat nie jest wdzięcz­ny, że do­sta­je taką lekką ro­bo­tę, za­miast sie­dzieć po go­dzi­nach nad in­wen­ta­ry­za­cją ma­ga­zy­nu. Ar­ka­diusz prze­łknął z tru­dem ślinę i od­parł:

– Oczy­wi­ście, panie dy­rek­to­rze.

 

 

Oj Arecz­ku, nie po­sta­ra­łeś się – po­my­ślał Ja­nusz, wi­dząc efekt bez­sen­nych nocy swego pod­wład­ne­go.

W prze­sła­nym do­pie­ro w po­nie­dzia­łek o dwu­dzie­stej trze­ciej ra­por­cie roiło się od domów, które albo zde­cy­do­wa­nie prze­kra­cza­ły wy­zna­czo­ny bu­dżet, albo znacz­nie od­bie­ga­ły od ocze­ki­wa­ne­go stan­dar­du. Za­le­d­wie kilka ofert za­słu­gi­wa­ło w ogóle na uwagę. Dy­rek­tor w gło­wie ob­li­czał już, ile za­osz­czę­dzi zwal­nia­jąc Ar­ka­diu­sza, gdy do­tarł na ostat­nią stro­nę jego wy­po­cin.

– No, i to jest uczci­wa cena! – mruk­nął Ja­nusz pod nosem, lecz na tyle gło­śno, że le­żą­ca obok w łóżku żona wy­mam­ro­ta­ła coś nie­zro­zu­mia­łe­go i prze­krę­ci­ła się na drugi bok.

Młod­szy me­ne­dżer opi­sał nie­ru­cho­mość jako „nie­pew­ną”, gdyż w jego opi­nii cena ofer­to­wa była znacz­nie za­ni­żo­na, w sto­sun­ku do sza­cun­ko­wej war­to­ści domu, jaka wy­ni­ka­ła z do­stęp­nych w ogło­sze­niu in­for­ma­cji i zdjęć.

Ech Arecz­ku, nie zro­bisz ka­rie­ry w biz­ne­sie. – Po­krę­cił głową za­wie­dzio­ny dy­rek­tor Ku­rie­ra War­szaw­skie­go i się­gnął po te­le­fon. Ja­nusz do­sko­na­le wie­dział, że dobry in­te­res można ubić tylko tam, gdzie jest ry­zy­ko. Wie­dział też, że jest szczę­ścia­rzem, więc ry­zy­ko na pewno się opła­ci.

Choć do­cho­dzi­ła już pra­wie pół­noc, Ja­nusz wy­stu­kał numer agen­ta nie­ru­cho­mo­ści. Zda­wał sobie spra­wę, że takie złote oka­zje nie leżą długo na ulicy i dzia­łać trze­ba na­tych­miast. Cze­ka­jąc na po­łą­cze­nie wy­szedł na ko­ry­tarz i cicho za­mknął za sobą drzwi sy­pial­ni.

 

 

Na­stęp­ne­go dnia w po­łu­dnie Ja­nusz wy­siadł z fir­mo­we­go land ro­ve­ra w le­asin­gu, za­par­ko­wa­ne­go tuż przed ogro­dze­niem jed­no­ro­dzin­ne­go domu w Sta­rych Bu­dach, w po­wie­cie so­cha­czew­skim. Auto do­sko­na­le poradziło sobie na po­lnej dro­dze, pro­wa­dzą­cej do nie­ru­cho­mo­ści. A jakie eko­no­micz­ne! Do teraz pie­klił się na wspo­mnie­nie roz­mo­wy ze sprze­daw­cą w sa­lo­nie, który na­mol­nie wciskał mu ben­zy­nia­ka, „bo jest tań­szy”. Oczy­wi­ście Ja­nusz do­sko­na­le zda­wał sobie spra­wę, że tań­szy w eks­plo­ata­cji bę­dzie die­sel. Wie, bo ma. Dy­rek­tor zde­cy­do­wał jed­nak, że to nie czas, by de­ner­wo­wać się zło­dzie­jem z sa­lo­nu. Zmu­sił umysł do od­prę­że­nia. W końcu zaraz zo­ba­czy dom, w któ­rym być może spę­dzi resz­tę życia. Pod­szedł do ogro­dze­nia, gdzie przy­wi­tał go po­śred­nik.

– Dzień dobry, panie Ja­nu­szu! Na­zy­wam się Ma­te­usz Ser­wiń­ski. – Agent błysnął uśmiechem rodem z amerykańskiego filmu i otwo­rzył bramę. – Pro­szę, tędy. – Ge­stem za­pro­sił klien­ta do środ­ka.

Wi­śniew­ski po­dą­żył za po­śred­ni­kiem i z dez­apro­ba­tą wpa­try­wał się w jego plecy. Przed­sta­wi­ciel biura nie­ru­cho­mo­ści włosy miał w nie­ła­dzie, ko­szu­la i ma­ry­nar­ka były wy­gnie­cio­ne, a pod pa­cha­mi po­ja­wi­ły się ciem­ne plamy potu. Ja­nusz nigdy nie po­zwo­lił­by swo­je­mu pra­cow­ni­ko­wi tak przywitać klienta.

– Miesz­ka pan tu, w oko­li­cy? – za­ga­ił Ser­wiń­ski, od­wra­ca­jąc głowę.

– Słu­cham? – za­py­tał wy­rwa­ny z za­du­my Ja­nusz. – Nie, je­stem z War­sza­wy. Szu­ka­my z żoną i dzie­cia­ka­mi domu pod mia­stem.

– Do­sko­na­le… – wy­mam­ro­tał do sie­bie agent.

– Co pro­szę?

– Mó­wi­łem, że to do­sko­na­ły po­mysł – wy­ja­śnił po­spiesz­nie wy­raź­nie spe­szo­ny po­śred­nik. – To wspa­nia­łe miej­sce do wy­po­czyn­ku i re­kre­acji. W po­bli­żu las, rzeka, świ­nie, kacz­ki. Pięk­no przy­ro­dy. Pol­ska w peł­nej kra­sie!

Weszli po kilku schod­kach i ich oczom uka­za­ła się pięk­na, mu­ro­wa­na re­zy­den­cja z po­cząt­ków XX wieku, po nie­daw­nym ge­ne­ral­nym re­mon­cie. Prze­szli przez ganek z mar­mu­ro­wy­mi ko­lum­na­mi i ba­lu­stra­dą. Po­śred­nik wy­cią­gnął klucz i po iry­tu­ją­co dłu­giej chwi­li otwo­rzył drzwi. Janusz nie widział dokładnie zza jego pleców, ale agen­to­wi chyba strasz­nie trzę­sły się ręce.

– Długo pan pra­cu­je w tym za­wo­dzie? – za­py­tał Ja­nusz z wro­dzo­ną po­dejrz­li­wo­ścią, po­now­nie tak­su­jąc po­śred­ni­ka wzro­kiem.

– Nie­zbyt długo – od­parł Ma­te­usz, ner­wo­wo prze­cze­su­jąc pal­ca­mi włosy. – Praw­dę mó­wiąc, to moje pierw­sze zle­ce­nie. Do nie­daw­na byłem stra­ża­kiem.

No tak. To mi się eks­pert tra­fił – po­my­ślał Ja­nusz. Z dru­giej stro­ny, można to będzie wy­ko­rzy­stać.

– Pan jest stąd? – za­in­te­re­so­wał się dy­rek­tor. – To chyba nie­zbyt dobra lo­ka­li­za­cja do za­kła­da­nia biura nie­ru­cho­mo­ści?

– Nawet pan nie wie jak bar­dzo… – mruk­nął pod nosem.

– Słu­cham?

– Nic, nic. – Agent pa­nicz­nie za­ma­chał rę­ko­ma. – Mó­wi­łem, że widzę tu duży po­ten­cjał. Chodź­my, opro­wa­dzę pana.

 

 

Ja­nusz lubił po­na­rze­kać, po­sa­pać i po­krę­cić głową jak każdy inny klient. Mu­siał jed­nak przy­znać, że nie­ru­cho­mość pre­zen­to­wa­ła się pięk­nie. Co wię­cej, wedle słów agen­ta, wszyst­kie meble i całe wy­po­sa­że­nie było wli­czo­ne w cenę domu, więc można się było wpro­wa­dzać w za­sa­dzie od razu. Mar­mu­ro­we po­sadz­ki, drew­nia­ne pod­ło­gi i sztu­ka­te­ria, gu­stow­nie po­ma­lo­wa­ne ścia­ny – wszyst­ko było w nie­mal ide­al­nym sta­nie, jakby ekipa re­mon­to­wa wy­szła stąd przed pię­cio­ma mi­nu­ta­mi. Wpraw­ne oko przed­się­bior­cy wy­chwy­ci­ło nawet kilka an­ty­ków i cen­nych ob­ra­zów.

– Kto jest wła­ści­cie­lem? – spy­tał Ja­nusz, gdy skoń­czy­li oglą­dać ła­zien­kę na pię­trze, wy­po­sa­żo­ną w ogrom­ną wannę oraz wyj­ście na taras z ja­cuz­zi.

– To bar­dzo sza­no­wa­ny praw­nik. Z War­sza­wy, jak pan – za­pew­nił go Ser­wiń­ski. – Po ukoń­cze­niu re­mon­tu miesz­ka­li tu z żoną za­le­d­wie kilka ty­go­dni. Ze wzglę­du na spra­wy ro­dzin­ne mu­sie­li wy­je­chać za gra­ni­cę.

Dy­rek­tor Ku­rie­ra War­szaw­skie­go po­ki­wał głową w za­du­mie, po czym uru­cho­mił swój tryb biz­ne­so­wy.

– Dobra. Panie Ma­te­uszu, pro­szę mi po­wie­dzieć, co jest z tym domem nie tak, skoro wy­sta­wi­li go w ta­kiej cenie? Czego mi pan nie mówi? Po­tra­fię do­ce­nić dobre tech­ni­ki sprze­da­żo­we, ale je­że­li pan coś ukry­wasz… – Ja­nusz prze­sło­nił bied­ne­mu po­śred­ni­ko­wi całe słoń­ce i groź­nie za­mach­nął się na niego pal­cem.

– Cóż… jest jedna rzecz, któ­rej jesz­cze panu nie po­ka­za­łem – za­czął z re­zer­wą. – Ale za­mie­rza­łem! Pro­szę chwi­lę za­cze­kać, sko­rzy­stam je­dy­nie z to­a­le­ty.

Agent za­wró­cił do ła­zien­ki i za­mknął za sobą drzwi. Ja­nusz chwi­lę po­stał w mil­cze­niu w ko­ry­ta­rzu, po czym zro­bił coś, z czego nie był dumny. Ale w in­te­re­sach wszyst­kie me­to­dy są do­zwo­lo­ne. Przy­ło­żył ucho do drzwi i na­słu­chi­wał. Grube bu­ko­we drew­no tłu­mi­ło wszel­kie od­gło­sy na­praw­dę do­brze, ale coś udało mu się wy­chwy­cić.

– …prze­cież zro­bi­łem wszyst­ko, o co pro­si­li­ście! Tak, na pewno się nada. Dzię­ku­ję! Dzię­ku­ję! – Agent na koniec nie­omal za­niósł się szlo­chem.

Chwi­lę póź­niej Ja­nusz usły­szał dźwięk spusz­cza­nej wody i od­głos mycia rąk. Pospiesznie cofnął się kilka kroków i cze­kał. Ser­wiń­ski wyszedł z ła­zien­ki chwi­lę póź­niej, z za­czer­wie­nio­ny­mi ocza­mi.

– Prze­pra­szam, mu­sia­łem jesz­cze ode­brać te­le­fon – wy­ja­śnił. – Chodź­my.

Ten gość jest w roz­syp­ce – po­my­ślał dy­rek­tor. Zrobi wszyst­ko, żeby za­koń­czyć trans­ak­cję. Cóż, mój zysk.

Na twarz Ja­nu­sza ukrad­kiem wy­pełzł sze­ro­ki uśmiech i wraz z resz­tą dy­rek­to­ra po­dą­żył za po­śred­ni­kiem. Za­trzy­ma­li się na środ­ku ko­ry­ta­rza. Ser­wiń­ski pod­niósł le­żą­cy pod ścia­ną hak na dłu­giej rącz­ce i wska­zał nim na sufit.

– Mu­si­my wejść na strych. Ostroż­nie. – Ser­wiń­ski się­gnął ha­kiem do pier­ście­nia w kla­pie. Z zie­ją­ce­go ciem­no­ścią otwo­ru czę­ścio­wo wy­su­nę­ła się dra­bi­na. Po­śred­nik po­cią­gnął i szcze­bel­ki zjechały aż do ziemi. – Pójdę przo­dem i za­pa­lę świa­tło – za­ofe­ro­wał agent i nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź wszedł na dra­bi­nę.

Po chwi­li, za­wie­szo­na u po­wa­ły sa­mot­na żar­ni­ko­wa ża­rów­ka roz­świe­tli­ła cia­sny stry­szek, a spo­wi­ja­ją­ca go ciem­ność cof­nę­ła się w naj­dal­sze za­ka­mar­ki. Gdyby Ja­nusz zwra­cał uwagę na takie szcze­gó­ły, za­uwa­żył­by pew­nie, że mrok wy­co­fy­wał się by­naj­mniej nie z pręd­ko­ścią świa­tła. Ale dra­pież­ny wzrok dy­rek­to­ra sku­pio­ny był już tylko na po­ten­cjal­nej zdo­by­czy. A była to naj­bar­dziej sma­ko­wi­ta z ofiar, w ja­kich gu­sto­wał Ja­nusz. Imię jej zaś brzmia­ło RABAT.

Stry­szek, w prze­ci­wień­stwie do resz­ty domu, był odro­bi­nę za­pusz­czo­ny. Nie było tu jed­nak ni­cze­go, z czym nie po­ra­dzi­ła­by sobie dobra ekipa sprzą­ta­ją­ca. Pro­ble­mem mogła być je­dy­nie wiel­ka dziu­ra zie­ją­ca w dachu i stan pod­ło­gi tuż pod nią. Drew­nia­ne deski wy­glą­da­ły jed­no­cze­śnie na nad­pa­lo­ne i zmur­sza­łe, a wil­goć prze­są­cza­ła się przez szcze­li­ny na be­to­no­wą wy­lew­kę.

Po­chwy­ciw­szy wzrok dy­rek­to­ra, Ser­wiń­ski po­wie­dział:

– Tak, to wła­śnie ten dro­biazg, o któ­rym wspo­mi­na­łem.

– Co tu się do­kład­nie stało? – zapytał z­dzi­wiony Ja­nusz, za­uwa­żyw­szy obok wil­got­ne­go frag­men­tu pod­ło­gi czę­ścio­wo sto­pio­ną, ce­ra­micz­ną da­chów­kę.

– Jakiś mie­siąc temu ude­rzył pio­run. Wybił dziu­rę w dachu i za­trzy­mał się na pod­ło­dze – wy­ja­śnił po­śred­nik. – Praw­nik, który tu miesz­kał, był strasz­nie za­bo­bon­ny i stwier­dził, że nie bę­dzie prze­by­wał “w domu na­zna­czo­nym przez Boga” – za­śmiał się ner­wo­wo, in­ten­syw­nie po­cie­ra­jąc dło­nie. – Wy­obra­ża pan to sobie? Na­stęp­ne­go dnia za­pa­ko­wa­li wszyst­ko, co zmie­ści­ło się do mer­ce­de­sa, i po­pę­dzi­li pro­sto na nie­miec­ką gra­ni­cę.

– Panie – groź­nie zmru­żył oczy Ja­nusz – kit mi pan wci­skasz. To nie tłu­ma­czy, czemu cena jest tak niska. Co jesz­cze ukry­wasz, co? – Twarz dy­rek­to­ra groź­nie za­wi­sła nad znacz­nie niż­szym agen­tem, tak że ten mu­siał od­chy­lić plecy o kil­ka­na­ście stop­ni by móc spoj­rzeć klien­to­wi w oczy.

– Przy­się­gam, że nic! – za­kli­nał się. – Zwy­czaj­nie wła­ści­cie­lo­wi za­le­ży na szyb­kiej sprze­da­ży. Praw­dę mó­wiąc, w ła­zien­ce roz­ma­wia­łem z nim i upo­waż­nił mnie do udzie­le­nia panu zniż­ki, jeśli za­wrze­my trans­ak­cję jesz­cze dziś.

Sły­sząc słowo „zniż­ka”, Ja­nu­sz błysnął oczami, jakby zastąpiły je złote lu­ido­ry, ja­śnie­ją­ce od­bi­tym bla­skiem fran­cu­skie­go Kró­la-Słoń­ce.

– No i trze­ba było tak od razu! – Dy­rek­tor przy­ja­ciel­sko klep­nął po­śred­ni­ka po ra­mie­niu. Ten wzdry­gnął się, jakby to w niego strze­lił pio­run. Zaraz od­zy­skał pa­no­wa­nie nad sobą i ge­stem wska­zu­jąc zej­ście oznaj­mił:

– Zatem za­pra­szam do no­ta­riu­sza.

Naj­bliż­sza kan­ce­la­ria no­ta­rial­na znaj­do­wa­ła się w So­cha­cze­wie. Mimo to, już dwie go­dzi­ny póź­niej Ja­nusz trzy­mał w rę­kach akt wła­sno­ści domu i z me­lan­cho­lią pa­trzył, jak agent nie­ru­cho­mo­ści bie­gnie w pod­sko­kach w nie­zna­nym kie­run­ku.

Ech, mło­dość – po­my­ślał. Pa­mię­tam, jak ja za­czy­na­łem dzia­łal­ność. Tak samo cie­szy­łem się po pierw­szej trans­ak­cji. – Ja­nusz po­krę­cił z za­du­mą głową. Kie­dyś to były czasy. Teraz, to nie ma cza­sów.

 

Na­pę­dza­ny sil­ni­kiem die­sla pry­wat­ny pas­sat Ja­nu­sza, jego cześć i duma, zje­chał z drogi kra­jo­wej nr 50 na szosę pro­wa­dzą­cą bez­po­śred­nio do Sta­rych Bud. Stąd już tylko kilka minut dzie­li­ło ich od wy­ma­rzo­ne­go domu. Choć dzie­cia­ki z tyłu nie­ustan­nie się biły i krzy­cza­ły, a ba­gaż­nik volks­wa­ge­na trzesz­czał w szwach, na twa­rzy Ja­nu­sza go­ścił uśmiech. Był to w końcu ko­lej­ny udany in­te­res. Za nie­wiel­kie pie­nią­dze kupił sobie nie tylko dom, ale i spo­kój od glę­dze­nia Gra­żyn­ki, który był prze­cież bez­cen­ny.

Ja­nusz za­trzy­mał auto, z cięż­kim sap­nię­ciem wy­do­był swój im­po­nu­ją­cy mię­sień piwny spod kie­row­ni­cy i wy­siadł, by otwo­rzyć bramę. Jesz­cze raz przyj­rzał się nowej ro­do­wej sie­dzi­bie. Pre­zen­to­wa­ła się im­po­nu­ją­co, ade­kwat­nie do jego sta­tu­su. Tylko ta dziu­ra w dachu… Bę­dzie trze­ba się nią zająć prę­dzej niż póź­niej. Wi­śniew­ski zde­cy­do­wał, że jesz­cze dziś po­le­ci Arecz­ko­wi zna­le­zie­nie ekipy re­mon­to­wej. A naj­le­piej niech sam pod­je­dzie, nowy fach przy oka­zji zdo­bę­dzie. Ja­nusz głę­bo­ko wie­rzył bo­wiem, że in­we­sty­cje w szko­le­nie pra­cow­ni­ków za­wsze się zwra­ca­ją. Wes­tchnął, my­śląc o tym jak pod­wład­ni bez ustan­ku że­ru­ją na jego do­bro­ci. Ale co zro­bić, taki już był. Em­pa­tia to jego dru­gie imię.

Dy­rek­tor Ku­rie­ra War­szaw­skie­go wró­cił do sa­mo­cho­du i wpro­wa­dził swoją mo­bil­ną twier­dzę na pod­jazd. Zanim jesz­cze zdą­żył zga­sić sil­nik, dzie­cia­ki wy­sko­czy­ły z auta i po­bie­gły zwie­dzać dom.

– Wy­glą­da wspa­nia­le, misiu – ode­zwa­ła się Gra­żyn­ka roz­ma­rzo­nym gło­sem, gdy wraz z Ja­nu­szem rów­nież przekroczyli próg rezydencji. – Tylko co to za dziw­ny za­pach? Jakby wil­goć.

Wi­śniew­ski wcią­gnął po­wie­trze w sze­ro­kie noz­drza. Rze­czy­wi­ście, pach­nia­ło de­li­kat­nie stę­chli­zną.

– Trze­ba po pro­stu prze­wie­trzyć. – Ja­nusz mach­nął lek­ce­wa­żą­co ręką. – Chodź, po­ka­żę ci kuch­nię i zro­bisz obiad.

 

 

Do wie­czo­ra udało im się roz­pa­ko­wać więk­szość rze­czy. Ja­nusz leżał więc teraz zrelaksowany w łóżku, wer­tu­jąc naj­now­szy numer ulu­bio­ne­go ty­go­dni­ka opi­nii. Prze­wró­cił ko­lej­ną stro­nę i na jego usta wy­pełzł do­bro­tli­wy uśmiech po­li­to­wa­nia. Ar­ty­kuł przed­sta­wiał syl­wet­kę przed­się­bior­cy, nie­ja­kie­go Ra­fa­ła Brzóz­ki. W wy­wia­dzie snuł on da­le­ko­sięż­ne plany pod­bi­cia kra­jo­we­go rynku usług ku­rier­skich.

Kiedy z nim skoń­czę – po­my­ślał we­so­ło Wi­śniew­ski – bę­dzie mu­siał zmie­nić nazwę tej swo­jej fi­rem­ki na In­Past!

Udany dow­cip, i to jesz­cze w obcym ję­zy­ku, wpra­wił Ja­nu­sza w bar­dzo dobry na­strój. Na tyle dobry, że dys­kret­nie prze­su­nął się pod koł­drą w kie­run­ku żony. Po­wo­li, ni­czym pro­ces gó­ro­twór­czy, podążał na śro­dek łoża, gdzie ich ciała w końcu się ze­tknę­ły.

– Co ci cho­dzi po gło­wie, hip­ciu? – za­py­ta­ła Gra­żyn­ka za­lot­nie, uno­sząc wzrok znad książ­ki.

Po­zna­li się na stu­diach. Gra­ży­na nie była może pięk­no­ścią, jak to na po­li­tech­ni­ce, ale kon­se­kwent­nie ganiała za nim przez pra­wie trzy lata. Ja­nusz był wów­czas wy­spor­to­wa­nym, ob­rot­nym mło­dzień­cem i wolał ko­rzy­stać z wol­no­ści. Gdy jed­nak któ­re­goś dnia zo­ba­czył, jak kie­row­ca pod­wo­zi ją ben­tley­em i wy­sa­dza kilka prze­cznic przed uczel­nią, coś w chło­pa­ku pękło. Zro­zu­miał wów­czas, jaka to dobra, skrom­na dziew­czy­na i z miej­sca się za­ko­chał. Pół roku póź­niej byli już po ślu­bie. W ra­mach pre­zen­tu, teść za­in­we­sto­wał kilka mi­lio­nów w pręż­nie roz­wi­ja­ją­cy się – póki co w gło­wie – biz­nes Ja­nu­sza.

Dy­rek­tor lubił swoją mał­żon­kę, szcze­gól­nie, kiedy za dużo się nie od­zy­wa­ła. I choć dzie­ci nie były już ma­lu­cha­mi, wciąż cza­sa­mi na­cho­dzi­ła ich ocho­ta, by się za­ba­wić.

Wyjął z rąk Gra­żyn­ki eg­zem­plarz “Pod­sta­rza­łej twa­rzy Greya”, chyba czter­na­stej już czę­ści po­pu­lar­ne­go cyklu, i po­ca­ło­wał żonę, de­li­kat­nie ła­sko­cząc ją wąsem. Z po­cząt­ku wy­da­wa­ła się za­sko­czo­na, lecz po chwi­li od­wza­jem­ni­ła czu­łość. Ja­nusz przy­mknął oczy, za­nu­rza­jąc się w chwi­li. Z ro­man­tycz­ne­go na­stro­ju wy­rwa­ło go silne ude­rze­nie w plecy.

– Ja­nusz, patrz! – wy­sa­pa­ła Gra­ży­na z za­nie­po­ko­jo­ną miną, po­ka­zu­jąc pal­cem na coś po prze­ciw­le­głej stro­nie sy­pial­ni. – Co to jest?

Wi­śniew­ski skrzy­wił się, ale po­słusz­nie spoj­rzał we wska­za­nym kie­run­ku. W na­roż­ni­ku po­ko­ju wi­docz­ny był spo­rych roz­mia­rów czar­ny za­ciek, który roz­le­wał się w kie­run­ku pod­ło­gi. Ja­nusz wstał z łóżka, by obejrzeć go z bli­ska. Gdy do­tknął wil­got­nej ścia­ny, od­cho­dzą­ca war­stwa farby ugię­ła się pod jego pal­ca­mi. Po­wą­chał czar­ny nalot, który po­zo­stał na jego dłoni, i po­czuł za­pach wil­got­nej ziemi i sple­śnia­łe­go chle­ba. Wy­tarł ręce o dół pi­ża­my i wró­cił do łóżka.

– To pew­nie przez tę dziu­rę w dachu – po­wie­dział Ja­nusz, po­now­nie zbli­ża­jąc się do żony. – Wczo­raj w nocy tro­chę pa­da­ło. Po week­en­dzie za­mó­wię ekipę.

– Jaka dziu­ra w dachu? – spy­ta­ła po­dejrz­li­wie Gra­żyn­ka, po­wstrzy­mu­jąc awan­se męża pal­cem wska­zu­ją­cym. – Nie mó­wi­łeś nic o żad­nych uster­kach. Ka­za­łeś nam za­miesz­kać w domu z prze­cie­ka­ją­cym da­chem?

– To ma­leń­ka szpa­ra – od­parł kon­cy­lia­cyj­nie Ja­nusz, wi­dząc na­ra­sta­ją­cą iry­ta­cję mał­żon­ki. Wie­dział do czego to zmie­rza.

– Masz się zająć tym jutro. Z sa­me­go rana – wy­sy­cza­ła me­du­za, która pod­mie­ni­ła jego żonę w łóżku. – Do­bra­noc.

Gra­żyn­ka od­wró­ci­ła się osten­ta­cyj­nie i zga­si­ła lamp­kę. Ja­nusz wes­tchnął i prze­tur­lał się na swoją po­łów­kę. Jutro cze­kał go cięż­ki dzień.

 

 

 

Ja­nusz umo­ścił się w naj­wy­god­niej­szym skó­rza­nym fo­te­lu, z jakim kie­dy­kol­wiek miały przy­jem­ność ze­tknąć się jego po­ślad­ki. Ko­niecz­ność ogar­nię­cia resz­ty rze­czy z prze­pro­wadz­ki zmu­si­ła go tego ranka do “pracy zdal­nej”. Oso­bi­ście Wi­śniew­ski gar­dził tym zja­wi­skiem. Zero nad­zo­ru nad pra­cow­ni­ka­mi. Pew­nie sie­dzą ca­ły­mi dnia­mi przed kom­pu­te­rem z piw­skiem w jed­nej ręce i… Nawet nie chciał my­śleć, co mieli w dru­giej. Nie, we­dług Ja­nu­sza to był pro­sty prze­pis na ka­ta­stro­fę w przed­się­bior­stwie. Nawet w okre­sie pan­de­mii, do wpro­wa­dze­nia zdal­ne­go trybu zmu­si­ła go wy­łącz­nie Pań­stwo­wa In­spek­cja Pracy. Do tej pory gło­wił się, kto go pod­ka­blo­wał.

Dy­rek­tor mu­siał jed­nak przy­znać, że z per­spek­ty­wy dru­giej stro­ny, było to cał­kiem przy­jem­ne. Nie mu­siał wbi­jać się w przy­cia­sne spodnie od gar­ni­tu­ru, na wy­cią­gnię­cie ręki miał go­rą­cą kawę, ka­nap­ki i cia­stecz­ka. Żyć, nie umie­rać. Może home of­fi­ce to nie taki zły po­mysł. Oczy­wi­ście wy­łącz­nie dla niego. W końcu sie­bie nie mu­siał pil­no­wać. Ale Wi­śniew­ski wie­dział, że po kilku dniach bra­ko­wa­ło­by mu Arecz­ka, Dimy, Anet­ki i wszyst­kich in­nych człon­ków ze­spo­łu, któ­ry­mi mógł dy­ry­go­wać ni­czym dyn­da­ją­cy­mi ku­kieł­ka­mi.

Ja­nusz się­gnął po ciast­ko i uru­cho­mił kom­pu­ter. Wtem usły­szał dźwięk, który spra­wił, że nie­omal za­dła­wił się na wpół zje­dzo­nym wy­pie­kiem, a po ple­cach prze­biegł mu lo­do­wa­ty dreszcz.

– Tato, spóź­ni­my się do szko­ły! Gdzie śnia­da­nie? – Jego pier­wo­rod­ny syn, Se­ba­stian, tu­piąc ni­czym stado an­ty­lop bie­gną­cych przez sa­wan­nę, zszedł po scho­dach i wle­pił w niego oskar­ży­ciel­ski wzrok.

No tak. Gra­żyn­ka po­je­cha­ła za­ła­twić ostat­nie for­mal­no­ści w nowej szko­le dzie­cia­ków, a on miał wy­pra­wić ich na lek­cje. Po chwi­li do na­dą­sa­ne­go dwu­na­sto­lat­ka do­łą­czy­ła sied­mio­let­nia córka Ja­nu­sza, Ka­rin­ka, która w każ­dym calu sta­no­wi­ła ide­al­ny klon swej matki.

– Je­stem głod­na – oznaj­mi­ła dziew­czyn­ka, a jej dolna warga za­czę­ła nie­bez­piecz­nie drżeć, zwia­stu­jąc nad­cho­dzą­cy atak hi­ste­rii.

– Przy­go­to­wa­łem wam ka­nap­ki i cia­stecz­ka na drogę. – Ja­nusz wy­ko­nał ude­rze­nie pre­wen­cyj­ne, aby za­po­biec ka­ta­stro­fie.

Dy­rek­tor wstał i po­że­gnał smut­nym wzro­kiem swoje z pie­ty­zmem uszy­ko­wa­ne prze­ką­ski, po czym po­sta­wił je na mar­mu­ro­wym bla­cie ku­chen­nej wyspy. Po­mógł có­recz­ce usa­do­wić się na wy­so­kim ba­ro­wym stoł­ku, po czym po­wró­cił do swo­je­go azylu. Przy­naj­mniej zo­sta­ła mu jesz­cze kawa.

Zdą­żył je­dy­nie otwo­rzyć fir­mo­wą skrzyn­kę pocz­to­wą, gdy jego oaza spo­ko­ju zo­sta­ła po­now­nie za­ata­ko­wa­na.

– Nie zjem tego! – za­ko­mu­ni­ko­wa­ła Ka­ri­na tonem bar­dziej ka­te­go­rycz­nym, niż sę­dzia Sądu Naj­wyż­sze­go roz­pa­tru­ją­cy ape­la­cję. – To jest nie­do­bre.

Ja­nusz jed­nak nie na­le­żał do tych, któ­rzy po­zwa­la­ją sobie w kaszę dmu­chać. Pod­niósł groź­ny wzrok znad ekra­nu lap­to­pa i prze­świ­dro­wał nim córkę.

– Po­słu­chaj, młoda damo! Od ust sobie od­bie­ra­my z matką, że­by­ście mieli jak naj­lep­szy start w życiu. To je­dze­nie jest świe­że i kosz­to­wa­ło duże pie­niąż­ki, więc nie chcę sły­szeć żad­ne­go gry­ma­sze­nia!

– Ona ma rację, tu jest pleśń – wtrą­cił spo­koj­nym gło­sem Se­ba­stian.

– Co?!? – Obu­rzo­ny Ja­nusz ze­rwał się z fo­te­la ni­czym za mło­dych lat.

Pod­biegł do dzie­ci i chwy­cił z ta­le­rza córki ka­nap­kę z sa­ła­tą, żół­tym serem i po­mi­do­rem. Czar­ne, zie­lo­ne i białe strzęp­ki ple­śni wi­docz­ne były nie tylko na serze, ale też na chle­bie i po­mi­do­rze. Sa­ła­ta zaś wy­glą­da­ła na zgni­łą przed kil­ko­ma dnia­mi. Ja­nusz nie mógł pojąć, jakim cudem nie za­uwa­żył tego wcze­śniej.

– Ten sklep może spo­dzie­wać się pozwu – mruk­nął dy­rek­tor pod wąsem, szar­piąc drzwi lo­dów­ki.

Całe wnę­trze ocie­ka­ło wodą, a za­ląż­ki grzy­ba wi­docz­ne były nie­mal na każ­dym pro­duk­cie. Świa­tło było jed­nak za­pa­lo­ne, więc urzą­dze­nie nie było odłą­czo­ne. Z roz­ma­chem trza­snął drzwicz­ka­mi i wró­cił do swych la­to­ro­śli.

– Po­dob­nie jak firma Szaj­sung – dodał. – Macie tu dychę, kup­cie sobie coś po dro­dze.

Wrę­czył bank­not sy­no­wi, który spoj­rzał na niego scep­tycz­nie.

– Przy obec­nej in­fla­cji? Ledwo star­czy na kaj­zer­kę – za­uwa­żył Se­ba­stian. – Daj pięć­dzie­siąt.

– Ja w twoim wieku nie mia­łem nawet tyle! – Ja­nusz nie mógł uwie­rzyć, że wła­sną pier­sią wy­kar­mił ta­kie­go nie­wdzięcz­ni­ka. – Wiesz jak za­ro­bi­łem swój pierw­szy mi­lion?

– Po­ży­czy­łeś od dziad­ka i nigdy nie od­da­łeś? – pod­po­wie­dzia­ła Ka­rin­ka.

– Po pro­stu idź­cie już – Ja­nusz wes­tchnął cięż­ko i po­ło­żył na stole Ka­zi­mie­rza Wiel­kie­go.

Se­ba­stian chwy­cił bank­not, wło­żył do kie­sze­ni i za­rzu­ciw­szy ple­cak na jedno ramię wy­biegł z domu. Ka­ri­na na mo­ment przy­tu­li­ła się do nogi ojca, po czym po­gna­ła za bra­tem.

Wi­śniew­ski roz­ma­so­wał pal­ca­mi na­sa­dę nosa, gdzie poczuł nadchodzący ból głowy, za­mknął drzwi wej­ścio­we i pod­szedł do lo­dów­ki, by le­piej przyj­rzeć się sprzę­to­wi. Nie wi­dząc ni­cze­go szcze­gól­ne­go we­wnątrz, spró­bo­wał od­su­nąć urzą­dze­nie od ścia­ny. Cięż­ko sap­nął kilka razy i lo­dów­ka zgrzy­ta­jąc gło­śno o pod­ło­gę wy­su­nę­ła się do przo­du. Cała prze­strzeń za chło­dziar­ką po­kry­ta była czar­ną mazią, po­dob­ną do tej, którą od­krył po­przed­nie­go wie­czo­ra w sy­pial­ni.

Ja­nusz po­wo­li za­czął od­no­sić wra­że­nie, że po­śred­nik nie był z nim do końca szcze­ry. Trze­ba bę­dzie do­kład­nie spraw­dzić całe pod­da­sze i za­brać się za osu­sza­nie ścian. Sam tego nie ogar­nie, a ekipa, którą za­mó­wił z sa­me­go rana, przy­je­dzie do­pie­ro w pią­tek. Dy­rek­tor mu­siał więc się­gnąć po spraw­dzo­ne me­to­dy. Wyjął te­le­fon i wy­brał numer alar­mo­wy.

– Cześć, Arecz­ku, mam dla cie­bie bo­jo­we za­da­nie. Wsią­dziesz w auto i ku­pisz co na­stę­pu­je…

 

 

 

Zna­jąc tempo pracy Ar­ka­diu­sza, dy­rek­tor nie mógł sobie po­zwo­lić, by bez­czyn­nie cze­kać na przy­jazd pod­wład­ne­go. Ob­szedł cały dom i nie­mal w każ­dym po­miesz­cze­niu od­na­lazł na­pęcz­nia­łe fragmenty ścia­n, po­kry­te lepką sub­stan­cją. Więk­szość ukrywała się za me­bla­mi, lecz kilka spostrzegł na pierw­szy rzut oka. Ja­nusz mógł­by przy­siąc, że jesz­cze wczo­raj ich tam nie było.

Przez głowę prze­mknę­ła mu myśl, by wsiąść w auto, od­na­leźć nie­uczci­we­go po­śred­ni­ka i zła­mać mu krę­go­słup ni­czym suchą ga­łąz­kę. Przy­jem­no­ści jed­nak mu­sia­ły po­cze­kać. Uzbro­jo­ny w mopa, la­tar­kę, ze­staw szmat, garść gwoź­dzi i pro­wi­zo­rycz­ną plan­de­kę, Ja­nusz prze­łknął gło­śno ślinę i opu­ścił dra­bin­kę pro­wa­dzą­cą na pod­da­sze.

Przy­wi­tał go tro­pi­kal­ny za­duch, który nie­mal unie­moż­li­wiał od­dy­cha­nie. Wi­śniew­ski pstryk­nął włącz­nik świa­tła, lecz nic się nie wy­da­rzy­ło. Wobec tego wy­cią­gnął zza pasa la­tar­kę i skie­ro­wał ją w miej­sce, gdzie znaj­do­wa­ła się dziu­ra w dachu. Prze­szy­wa­ją­cy po­wie­trze stru­mień fo­to­nów oświe­tlił lewitujące dro­bin­ki. Wy­glą­dem przy­po­mi­na­ły kurz, lecz były więk­sze i czar­ne. Na końcu stru­mie­nia świa­tła Ja­nusz nie wi­dział jed­nak dziu­ry, która za­kry­ta zo­sta­ła pul­su­ją­cą ciem­ną masą.

– Co to, kurła, jest? – zdzi­wił się na głos dy­rek­tor Wi­śniew­ski.

Omal nie spadł z dra­bi­ny, gdy nagle sa­mot­na ża­rów­ka przy­po­mnia­ła sobie o celu wła­sne­go ist­nie­nia i za­la­ła bla­skiem całe po­miesz­cze­nie. Wy­obraź­nia pła­ta­ła mu figle. Wyrwa w dachu rze­czy­wi­ście była za­tka­na, ale nie ta­jem­ni­czą, de­mo­nicz­ną ma­te­rią, lecz ka­wał­kiem czar­nej folii, który tar­ga­ny wia­trem ło­po­tał co chwi­lę, pró­bu­jąc we­drzeć się do wnę­trza.

Ja­nusz za­śmiał się cicho ze swo­jej wy­bu­ja­łej wy­obraź­ni. To było stre­su­ją­cych kilka dni. Gdyby za­wsze był taki stra­chli­wy, mu­siał­by chyba w fir­mie za­cząć prze­strze­gać prze­pi­sów RODO albo, o zgro­zo, Ko­dek­su Pracy. Are­czek by się zdzi­wił, gdyby nagle powiedział mu, że ma opła­co­ną skład­kę zdro­wot­ną.

Ta myśl po­now­nie wpra­wi­ła dy­rek­to­ra w dobry na­strój. Dziar­sko po­ko­nał ostat­nie szcze­bel­ki i pod­szedł do dziu­ry w dachu. Chwy­cił ma­te­riał ucze­pio­ny po­strzę­pio­nych brze­gów otwo­ru i wcią­gnął go do środ­ka. Oka­zał się zwy­kłym, czar­nym wor­kiem na śmie­ci ze ścią­ga­czem. Był co praw­da duży, na oko ponad dwie­ście li­trów, lecz zde­cy­do­wa­nie nie spra­wiał wra­że­nia strasz­ne­go. Za­cie­ka­wio­ny Ja­nusz zaj­rzał do środ­ka, od­na­lazł jed­nak wy­łącz­nie reszt­ki ja­kiejś szkar­łat­nej cie­czy. Z obrzy­dze­niem od­rzu­cił worek, otarł ręce szma­tą i przy­stą­pił do przy­bi­ja­nia gru­bej plan­de­ki wokół zie­ją­ce­go w dachu otwo­ru.

Gdy skoń­czył, ro­zej­rzał się po pod­da­szu w po­szu­ki­wa­niu in­nych uszko­dzeń, lub śla­dów ple­śni. Do­pie­ro teraz uważ­niej przyj­rzał się pod­ło­dze, która po­kry­ta była re­gu­lar­nie uło­żo­ny­mi ciem­ny­mi pla­ma­mi. Ich kształt coś Ja­nu­szo­wi przy­po­mi­nał.

Słod­ki pre­ze­sie NBP! – Do Wi­śniew­skie­go w końcu do­tar­ło, co wła­ści­wie widzi. – To stopy!

Ktoś miał czel­ność wła­mać się do jego domu i to już pierw­sze­go dnia! Trze­ba było przy­ci­snąć tego po­śred­ni­ka, żeby zro­bił coś z tą dziu­rą przed prze­ka­za­niem nie­ru­cho­mo­ści. Ale nic to. Kim­kol­wiek był ta­jem­ni­czy wła­my­wacz, wkrót­ce prze­ko­na się, że z dy­rek­to­rem Ja­nu­szem Wi­śniew­skim nie warto za­dzie­rać.

Chwy­cił obu­rącz mopa i uzbro­jo­ny w tę za­bój­czą broń po­dą­żył za śla­da­mi do za­cie­nio­ne­go, prze­ciw­le­głe­go końca po­miesz­cze­nia. Gdy tylko prze­kro­czył gra­ni­cę świetl­ne­go kręgu, roz­ta­cza­ją­ce­go się wokół sa­mot­nej ża­rów­ki, oto­czy­ła go nie­prze­nik­nio­na ciem­ność.

Zło­rze­cząc na za­wod­ność tech­no­lo­gii, Ja­nusz po­now­nie uru­cho­mił la­tar­kę. Nic się nie wy­da­rzy­ło. Po­stu­kał kilka razy fe­ler­nym urzą­dze­niem o ko­la­no, po czym od­wró­cił urzą­dze­nie do sie­bie, by od­krę­cić po­kry­wę lampy. Omal nie oślepł, gdy snop świa­tła tra­fił pro­sto do oczu. Za­mru­gał kil­ka­krot­nie i po­now­nie skie­ro­wał la­tar­kę w kąt strysz­ku. Sprzęt dzia­łał, ale emi­to­wa­ne przez niego świa­tło nie było w sta­nie prze­bić się przez mrocz­ną za­sło­nę. Było to do­praw­dy fa­scy­nu­ją­ce do­świad­cze­nie. Ja­nusz mie­wał po­dob­ne od­czu­cia, gdy grał na gieł­dzie. Teraz rów­nież był nie­zwy­kle pod­eks­cy­to­wa­ny, mimo że ni­cze­go nie ro­zu­miał.

Nagle po­czuł jakiś do­dat­ko­wy cię­żar na czub­kach swo­ich kapci. Wła­śnie zde­cy­do­wał, że pora zawrócić na bez­piecz­ną po­zy­cję, gdy nagle ciem­ność ustą­pi­ła, a przed Ja­nu­szem po­now­nie zma­te­ria­li­zo­wa­ło się zwy­kłe, nudne pod­da­sze. Po­mi­ja­jąc może wiel­ką plamę krwi, która oka­za­ła się sta­cją koń­co­wą od­kry­tych wcze­śniej śla­dów. No i te reszt­ki… Deski upstrzo­ne były ka­wał­ka­mi mięsa i in­nych tka­nek. Wy­glą­da­ły ni­czym ich lo­dów­ka, gdy Ja­nu­szo­wi udało się od­na­leźć skrzęt­nie ukry­ty przez żonę sal­ce­son. Był jego je­dy­nym na­ło­giem i w obec­no­ści po­dro­bo­we­go przy­sma­ku nie był w sta­nie się opa­no­wać. Ktoś, kto zo­sta­wił ten ba­ła­gan, naj­wy­raź­niej miewał po­dob­ne pro­ble­my.

Ja­nusz jesz­cze przez dłuż­szą chwi­lę sta­rał się prze­ko­nać sa­me­go sie­bie, że to je­dy­nie szcząt­ki ja­kie­goś pa­dłe­go zwie­rzę­cia. Nie­ste­ty, po­ob­gry­za­ne gdzie­nie­gdzie do kości ludz­kie przed­ra­mię, które le­ża­ło na jego kap­ciach, zde­cy­do­wa­nie utrud­nia­ło sku­tecz­ne za­sto­so­wa­nie au­to­su­ge­stii. Po­wo­li od­su­nął nie­zna­jo­mą rękę i za­czął cofać się do wyj­ścia. Szło mu cał­kiem nie­źle, do­pó­ki jego plecy nie na­tra­fi­ły na coś mięk­kie­go. Coś, czego nie po­win­no w tym miej­scu być.

Trze­ba oddać dy­rek­to­ro­wi Wi­śniew­skie­mu, że w tym mo­men­cie nie krzyk­nął jak mała dziew­czyn­ka, ani nie uru­cho­mił pro­ce­su awa­ryj­ne­go zrzu­tu za­war­to­ści pę­che­rza. Był w końcu pol­skim przed­się­bior­cą, a pol­ski przed­się­bior­ca musi być twar­dy jak stal i ela­stycz­ny jak guma.

Po­wo­li od­wró­cił się, ocie­ra­jąc jed­no­cze­śnie rę­ka­wem pot z czoła. Od­czuł znacz­ną ulgę, gdy za­miast krwio­żer­cze­go mon­strum uj­rzał przy­stoj­ne­go męż­czy­znę w nie­na­gan­nie skro­jo­nym gar­ni­tu­rze i przy­kle­jo­nym na stałe do twa­rzy uśmie­chem.

– Dzień dobry, panie Ja­nu­szu, je­stem bar­dzo sza­no­wa­ny praw­nik z War­sza­wy, który tu miesz­kał – oznaj­mił przy­bysz z prze­dziw­ną in­to­na­cją, nie­mal nie po­ru­sza­jąc przy tym usta­mi.

– Wi­śniew­ski, miło mi – skła­mał Ja­nusz, przy­glą­da­jąc się po­dejrz­li­wie go­ścio­wi. Praw­nik to też krwio­pij­ca, choć in­ne­go sortu niż się spo­dzie­wał. – Za­po­mniał pan cze­goś? Ja­kiejś ro­dzin­nej pa­miąt­ki?

– Tu jest pleśń – od­parł, jak gdyby w ogóle nie usły­szał jego py­ta­nia. – Może pan spo­dzie­wać się pozwu.

Ja­nusz za­pło­nął świę­tym obu­rze­niem. Nie po to ku­po­wał oka­za­łą re­zy­den­cję za uła­mek ryn­ko­wej war­to­ści, żeby teraz ktoś go wcią­gał w jakiś prze­kręt.

– To ja pana pozwę – od­gryzł się. – Ta pleśń mu­sia­ła tu być wcze­śniej!

– Je­dze­nie jest świe­że – oce­nił praw­nik, kła­dąc Wi­śniew­skie­mu dłoń na ra­mie­niu. – Nie chcę sły­szeć żad­ne­go gry­ma­sze­nia.

– Panie, co pan? – Ja­nusz ode­pchnął na­past­ni­ka, który za­to­czył się kilka kro­ków do tyłu.

Do­pie­ro teraz za­uwa­żył, że nie­zna­jo­my po­zba­wio­ny jest le­we­go przed­ra­mie­nia. Ucię­ta ręka nie koń­czy­ła się jed­nak krwa­wą mia­zgą i frag­men­ta­mi kości, lecz czar­ną dziu­rą, w któ­rej prze­le­wa­ła się znana już dy­rek­to­ro­wi ta­jem­ni­cza maź. Stwo­rze­nie, ra­czej nie bę­dą­ce praw­ni­kiem, po­wo­li kro­czy­ło w jego kie­run­ku. Ni­czym w re­ne­san­so­wym tańcu, na każdy krok mon­strum Ja­nusz od­po­wia­dał stą­pa­jąc do tyłu. Do czasu, gdy do­tarł do ścia­ny.

– Przy obec­nej in­fla­cji? Ledwo star­czy – po­wie­dział do sie­bie stwór, tak­su­jąc ciało Wi­śniew­skie­go głod­nym wzro­kiem.

Ja­nusz de­spe­rac­ko po­szu­ki­wał drogi uciecz­ki, gdy nagle po­czuł czy­jeś dło­nie, za­ci­ska­ją­ce się na jego szyi. Za­dba­ne pa­znok­cie i bi­żu­te­ria do­wo­dzi­ły, że na­le­ża­ły do mło­dej ko­bie­ty. Wy­sta­wa­ły ze ścia­ny i du­si­ły dy­rek­to­ra, pod­czas gdy so­bo­wtór praw­ni­ka zbli­żył się na dwa kroki. Każdy ko­lej­ny od­dech przy­cho­dził Ja­nu­szo­wi z więk­szym tru­dem. De­li­kat­ne, ko­bie­ce dło­nie trzy­ma­ły go ni­czym ima­dło. Stop­nio­wo po­chło­nę­ła go ciem­ność.

 

 

– Zbudź się, sma­ko­ły­ku – W uchu Ja­nu­sza rozbrzmiał słod­ki gło­sik. – Pora coś zjeść.

Lo­gu­ją­cy się do­pie­ro do sys­te­mu umysł Wi­śniew­skie­go w na­głym prze­bły­sku świa­do­mo­ści roz­po­znał czyj to głos.

Anet­ka – olśni­ło go. Do­kład­nie w ten spo­sób pro­si­ła za­wsze o pod­wyż­kę.

Tak, ta­kie­go tonu uży­wał wy­łącz­nie ktoś, kto chciał go oma­mić i uwieść. Ale, po­dob­nie jak w przy­pad­ku Anet­ki, dy­rek­tor nie za­mie­rzał być mięk­ką fają. Dla Ja­nu­sza rów­no­upraw­nie­nie w pracy było rze­czą świę­tą, więc u niego w fir­mie nikt nie do­sta­wał pod­wyż­ki, bez wzglę­du na płeć, kolor skóry czy wy­zna­nie. Był czło­wie­kiem z za­sa­da­mi i za­mie­rzał udo­wod­nić to tej czar­nej mazi.

– Pod­daj­cie się, kim­kol­wiek je­ste­ście – wy­mam­ro­tał Ja­nusz, wciąż nie mogąc otwo­rzyć oczu. – Moje wspar­cie już tu je­dzie.

Wi­śniew­ski miał nie­ste­ty nikłą wiarę w pomoc ze stro­ny Arecz­ka, ale naj­lep­szy blef to taki, w któ­rym tkwi ziar­no praw­dy. Po­czuł, jak jakaś cięż­ka masa spły­wa z jego twa­rzy. Otwo­rzył oczy. Tkwił przy­le­pio­ny do ścia­ny w ła­zien­ce na pię­trze, gdzie kilka dni temu agent nie­ru­cho­mo­ści roz­ma­wiał z “wła­ści­cie­lem”. Cała ścia­na, po­dob­nie jak resz­ta jego ciała, po­kry­ta była dro­bin­ka­mi czar­nej ma­te­rii, które po­ru­sza­ły się nie­ustan­nie, bez jasno okre­ślo­ne­go celu. W od­le­gło­ści około trzech me­trów stały dwie po­sta­cie – przy­stoj­ny praw­nik, tym razem obu­ręcz­ny, i mło­dziut­ka blon­dyn­ka, bę­dą­ca fanką me­dy­cy­ny es­te­tycz­nej. Oboje wpa­try­wa­li się w Ja­nu­sza ni­czym w ro­sną­cą w pie­kar­ni­ku pizzę.

– Być może – od­po­wie­dział mu głos. – Ale cie­bie już tu nie bę­dzie. Zo­sta­niesz czę­ścią nas, sma­ko­ły­ku.

– Kim je­steś? Czego chcesz ode mnie? – Ja­nusz rzu­cił py­ta­nie w kie­run­ku su­fi­tu.

– Je­ste­śmy stru­dzo­nym wę­drow­cem – od­par­ło stwo­rze­nie zmę­czo­nym gło­sem. – Po­dró­żu­je­my mię­dzy świa­ta­mi w po­szu­ki­wa­niu no­we­go domu. Wi­dzisz, mu­si­my ro­snąć, by żyć. Na na­szym świe­cie nie było zaś już gdzie za­kła­dać no­wych ko­lo­nii. Wy­ru­szy­li­śmy więc w gwiaz­dy.

Czar­na ma­te­ria roz­la­ła się na sufit, a nie­któ­re z punk­tów za­czę­ły ja­rzyć się, ni­czym mi­nia­tu­ro­we słoń­ca.

– By ro­snąć, po­trze­bu­je­my specyficznego po­ży­wie­nia. Nie­ste­ty, inne pla­ne­ty nie są w nie bo­ga­te.

Teraz za­czer­ni­ła się pod­ło­ga przed Ja­nu­szem, z któ­rej wy­ro­sły po­kracz­ne stwo­ry o sze­ściu no­gach i dwóch ra­mio­nach. Ciem­na masa po­chło­nę­ła nie­któ­re z nich, lecz więk­szość stwo­rzeń za­czę­ła bro­nić się przed na­past­ni­ka­mi i roz­bi­jać czymś po­kry­wa­ją­cą zie­mię pleśń.

– Aż tra­fi­li­śmy tutaj – kon­ty­nu­ował głos. – To miej­sce jest tak cu­dow­nie… prze­gni­łe. Osob­ni­ki, które wi­dzisz przed sobą, są tego do­brym przy­kła­dem. Sa­miec wręcz cuch­nie zgni­li­zną, czyż nie? Co dzień pła­wił się w niej z ra­do­ścią. Sta­no­wił dla nas do­sko­na­łą po­żyw­kę. Jego part­ner­ka zaś była spar­cia­ła do cna. Jej wnę­trze oka­za­ło się kom­plet­nie puste. Ide­al­ne miej­sce na wy­lę­gar­nię nowej ko­lo­nii.

– Czy oni… – za­czął nie­pew­nie Ja­nusz. – Jesz­cze żyją?

W jego gło­wie roz­legł się krót­ki chi­chot, który jednak rap­tow­nie ucichł.

– Nie, ma­te­rię ich ciał prze­two­rzy­li­śmy na część nas. Ich po­wło­ki do­sko­na­le nada­dzą się na apo­sto­łów nowej ery. Ale ty, Ja­nusz, ty je­steś kimś, kogo na­praw­dę po­trze­bu­je­my. Po­zna­li­śmy cię na wylot. Cze­go­kol­wiek do­tkniesz, ple­śnie­je. Po­wo­li i sys­te­ma­tycz­nie nisz­czysz i po­że­rasz wszyst­ko i wszyst­kich wokół sie­bie. Swoją żonę, która mogła mieć wspa­nia­łą ka­rie­rę i przy­stoj­ne­go męża, dzie­ci, które wy­cho­wa­ją się na ozię­błe i nie­zdol­ne do mi­ło­ści. Ale przede wszyst­kim uni­ce­stwiasz firmę, która, przy­znaj­my to szcze­rze, pro­spe­ro­wa­ła­by dużo le­piej, gdyby nie było tam cie­bie! Bę­dziesz na­szym pro­ro­kiem zgni­li­zny i ze­psu­cia. Po­nie­siesz nas w każdy za­ką­tek tego świa­ta!

W oczach Ja­nu­sza sta­nę­ły łzy. Po­my­ślał o Gra­żyn­ce, która prze­rwa­ła dok­to­rat by zająć się dzieć­mi, która la­ta­mi sie­dzia­ła wy­łącz­nie w domu, za­nie­dba­na, pod­czas gdy kie­dyś wyglądała jak księż­nicz­ka. Po­my­ślał o Ka­rin­ce i Se­ba­stia­nie, któ­rych wi­dy­wał je­dy­nie o po­ran­ku, przy śnia­da­niu, a wie­czo­ra­mi wzdy­chał z ulgą, gdy po po­wro­cie z pracy oka­zy­wa­ło się, że już śpią. Wstręt­ny grzyb mówił praw­dę. Był fa­tal­nym mężem i ojcem. Być może rze­czy­wi­ście był ze­psu­ty do sa­mych kości.

– To praw­da. – Ja­nusz zwie­sił głowę i po­krę­cił nią ze smut­kiem. – Jako czło­wiek, je­stem do­sko­na­łą po­żyw­ką dla ta­kiej ple­śni jak ty.

Wi­śniew­ski na­głym ru­chem pod­niósł wzrok i hardo spoj­rzał na praw­ni­ka i jego żonę.

– Ale nie bę­dziesz mi mówił, że nie po­tra­fię pro­wa­dzić biz­ne­su!

Dy­rek­tor Ku­rie­ra War­szaw­skie­go wy­szar­pał lewe ramię spod war­stwy ko­smicz­ne­go grzy­ba, roz­cią­gnął się jak za swo­ich naj­lep­szych lek­ko­atle­tycz­nych cza­sów i chwy­cił słu­chaw­kę prysz­ni­ca. Nim so­bo­wtó­ry po­przed­nich wła­ści­cie­li nie­szczę­sne­go domu zdą­ży­ły do niego do­paść, udało mu się uru­cho­mić stru­mień wody. Ostat­nim do­mow­ni­kiem, który ko­rzy­stał z prysz­ni­ca, był zaś Ja­nusz. A on lubił go­rą­cą wodę. Bar­dzo, bar­dzo go­rą­cą.

Skie­ro­wał swoją nową broń na parę pseu­do-lu­dzi. Na­tych­miast za­trzy­ma­li się i za­czę­li wyć jak opa­rze­ni, co de facto miało wła­śnie miej­sce. Czę­ści ciała, któ­rych do­tknę­ła woda, na­tych­miast roz­pa­da­ły się na strzęp­ki grzyb­ni, po czym spły­wa­ły na ka­fel­ki. Ja­nusz z sa­tys­fak­cją pa­trzył, jak roz­pły­wa­ją się sztucz­ne pier­si sztucz­nej żony sztucz­ne­go praw­ni­ka. Za­wsze był zwo­len­ni­kiem na­tu­ral­nej urody.

Zy­sku­jąc nieco czasu, wsko­czył do ka­bi­ny prysz­ni­co­wej i mak­sy­mal­nie zwięk­szył tem­pe­ra­tu­rę wody. Wy­ce­lo­wał w łeb grzy­ba uda­ją­ce­go praw­ni­ka. Głowa zmien­no­kształt­ne­go stwo­ra tym razem po pro­stu wy­pa­ro­wa­ła. Od kiedy Ku­rier War­szaw­ski zajął się także do­star­cza­niem klien­tom pro­duk­tów spo­żyw­czych, Ja­nusz mu­siał wie­dzieć takie rze­czy, jak tem­pe­ra­tu­ra, w któ­rej ginie pleśń. W końcu nie mógł po­zwo­lić, by jakaś drob­na plam­ka na owo­cach czy lekki nalot na serze spro­wo­ko­wał re­kla­ma­cję.

Dy­rek­tor ro­ze­śmiał się tu­bal­nie, lejąc wodę na każdy czar­ny punkt, jaki zna­lazł w za­się­gu wzro­ku i prysz­ni­co­we­go węża. W jego gło­wie zaś nie­ustan­nie roz­le­gał się dziki wrzask bólu. Gdy do­koń­czył eks­ter­mi­na­cję, bez skrę­po­wa­nia zdjął ubra­nie i wsko­czył pod prysz­nic. Go­rą­ca woda wy­star­czy, by po­zbyć się grzy­ba, ale nie za­rod­ni­ków. Ja­nusz umył się, sto­su­jąc naj­sil­niej­sze de­ter­gen­ty, jakie zna­lazł i uznał, że nie prze­żrą mu skóry, po czym wy­sko­czył z ła­zien­ki jak go Pan Bóg stwo­rzył i po­gnał po scho­dach na dół. Chwy­cił spry­ski­wacz, któ­re­go Gra­żyn­ka uży­wa­ła do zra­sza­nia kwia­tów, i na­peł­nił go mie­szan­ką wody i octu. Po se­kun­dzie na­my­słu zgar­nął także bu­ta­no­wą za­pa­lar­kę do gril­la. Był już na dru­gim schod­ku, gdy za­wa­hał się, po czym cof­nął, odło­żył sprzęt i za­ło­żył stare spodnie od dresu wi­szą­ce na krze­śle. Uznał, że nie­osło­nię­te ni­czym klejnoty rodu Wiśniewskich mo­gły­by sta­no­wić słaby punkt w nad­cho­dzą­cej walce. Usa­tys­fak­cjo­no­wa­ny, Ja­nusz po­now­nie się uzbro­ił i po­gnał na strych, by za­koń­czyć to raz na za­wsze.

 

 

Po­ko­nu­jąc ko­lej­ne szcze­bel­ki dra­bi­ny, Ja­nusz nie sły­szał ni­cze­go poza de­li­kat­nym skrzy­pie­niem drew­na, ugi­na­ją­ce­go się pod jego go­ły­mi sto­pa­mi. Świa­tło na górze wciąż było za­pa­lo­ne. Całe po­miesz­cze­nie pre­zen­to­wa­ło się tak, jak za­pa­mię­tał je tuż przed utra­tą przy­tom­no­ści. Znik­nę­ła tylko ręka praw­ni­ka, naj­praw­do­po­dob­niej osta­tecz­nie wchło­nię­ta przez grzy­bo­wą in­wa­zję. Choć nie od­no­to­wał żad­nych śla­dów ple­śni, ob­fi­cie spry­skał tę część strysz­ku octo­wą mie­szan­ką. Gdy skoń­czył ob­chód resz­ty pod­da­sza, ostroż­nie zbli­żył się do wyrwy w dachu i leżących bezpośrednio pod nią spa­lo­nych, a jed­no­cze­śnie prze­gni­łych desek. Czar­na grzyb­nia ko­ły­sa­ła się tu ni­czym roz­sza­la­łe morze, pró­bu­jąc przy­brać jakiś kształt. Było jej jed­nak za mało.

– Stąd grzy­by wy­szli – mruk­nął Ja­nusz, z za­do­wo­le­niem pa­trząc, jak masa wije się roz­pacz­li­wie, zdana na jego łaskę.

Być może w tym wła­śnie mo­men­cie ska­zy­wał na za­gła­dę cały obcy ga­tu­nek. Ale Ja­nusz był biz­nes­me­nem i nie bał się trud­nych de­cy­zji. To był mo­ment, by sko­rzy­stać ze swo­je­go za­wo­do­we­go do­świad­cze­nia.

– Mam dla cie­bie dwie wia­do­mo­ści, grzy­bie – ode­zwał się spo­koj­nie dy­rek­tor Wi­śniew­ski, ce­lu­jąc spry­ski­wa­czem w ostat­nią żywą ko­lo­nię. – Dobrą i złą. Dobra jest taka, że ko­niec z nad­go­dzi­na­mi. Zła jest taka, że je­steś zwol­nio­ny!

Ja­nusz na­ci­skał spust jesz­cze kilka se­kund po tym, jak spry­ski­wacz za­czął wy­plu­wać z sie­bie je­dy­nie po­wie­trze. Ciem­na masa prze­sta­ła się po­ru­szać. Od­dy­cha­jąc cięż­ko, Wi­śniew­ski otarł pot z czoła i chwiej­nym kro­kiem zszedł po dra­bin­ce.

– Arecz­ka czeka kurs do­szka­la­ją­cy z od­grzy­bia­nia – wes­tchnął Ja­nusz, czu­jąc jak nagle do­pa­da go po­twor­ne zmę­cze­nie.

Do­czła­pał do scho­dów pro­wa­dzą­cych na par­ter, gdy nagle usły­szał dzwo­nek swo­je­go te­le­fo­nu, do­cho­dzą­cy gdzieś z sa­lo­nu po­ni­żej. Nie miał jed­nak siły biec. Po tym co prze­żył, nie mogło dziać się nic, co nie by­ło­by w sta­nie za­cze­kać.

– Tak?… Witaj Arecz­ku… Nie, daj spo­kój, co się bę­dziesz fa­ty­go­wał… Wra­caj do domu, a ja sobie prze­wio­zę to w tym ty­go­dniu… Na­praw­dę? Po­zdrów ją ko­niecz­nie. Miłej za­ba­wy.

Roz­mo­wa po­mię­dzy Ja­nu­szem i Arecz­kiem brzmia­ła jak za­wsze. Z tą drob­ną róż­ni­cą, że Ja­nusz przy­słu­chi­wał się jej z per­spek­ty­wy trze­ciej osoby. Ze­brał wszyst­kie siły i w dwóch su­sach po­ko­nał po­zo­sta­łe scho­dy. Na ka­na­pie przed te­le­wi­zo­rem sie­dział on. Dy­rek­tor Wi­śniew­ski. Tylko jakby chud­szy, bar­dziej umię­śnio­ny i z gę­sty­mi wło­sa­mi.

– Ach, witaj Ja­nusz! Sia­daj – ge­stem za­pro­sił go, by zajął miej­sce obok niego. Wi­dząc spoj­rze­nie swo­je­go pier­wo­wzo­ru dodał: – Po­zwo­li­łem sobie wpro­wa­dzić kilka drob­nych po­pra­wek, mam na­dzie­ję, że się nie po­gnie­wasz. Mo­żesz mi mówić… Ja­nusz Alfa.

– Wy­no­cha z mo­je­go ciała! – Je­dy­nie to zszo­ko­wa­ny Ja­nusz był w sta­nie z sie­bie wy­krztu­sić.

– Ale tu jest tak wy­god­nie! Mogę znacz­nie wię­cej niż w po­sta­ci tam­tej parki – za­pro­te­sto­wał grzyb. – Poza tym, nie­dłu­go bę­dziesz mu­siał to zno­sić.

Nim ory­gi­nal­ny Ja­nusz otrzą­snął się z szoku, model Alfa zła­pał go jedną ręką za szyję i z ła­two­ścią uniósł du­że­go męż­czy­znę w po­wie­trze. Przez cały czas się uśmie­chał. Praw­dzi­wy dy­rek­tor zdo­łał jesz­cze po­my­śleć, że zde­cy­do­wa­nie nie pa­so­wał mu ten wyraz twa­rzy. Gdy jego pole wi­dze­nia za­czę­ło się nie­bez­piecz­nie kur­czyć, ustę­pu­jąc nad­cho­dzą­cej ciem­no­ści, de­spe­rac­ko szu­ka­jąc ja­kie­go­kol­wiek ra­tun­ku na­ma­cał w kie­sze­ni dresu za­pa­lar­kę. Chwy­cił ją mocno i z ca­łych sił wbił w oczo­dół fał­szy­we­go Wi­śniew­skie­go, jed­no­cze­śnie włą­cza­jąc pło­mień.

Hy­bry­da czło­wie­ka i ple­śni za­wy­ła dziko i po­lu­zo­wa­ła chwyt na gar­dle Ja­nu­sza. Ten zdo­łał się uwol­nić i ode­pchnąć kre­atu­rę do tyłu. Wi­dział jed­nak, jak strzęp­ki grzyb­ni łączą się ze sobą w prze­bi­tym oku i po za­le­d­wie kilku se­kun­dach po­now­nie two­rzą jedną ca­łość. Po­twór znaj­do­wał się do­kład­nie na dro­dze do drzwi domu. Ja­nusz mu­siał jakoś od­wró­cić jego uwagę, aby mieć szan­sę na uciecz­kę. Sam znaj­do­wał się przy oknie, lecz wie­dział, że nie zdoła go wybić. Nie­ste­ty osoba, która zle­ci­ła bu­do­wę re­zy­den­cji, nie była skne­rą i za­in­we­sto­wa­ła w po­rząd­ne, an­tyw­ła­ma­nio­we szyby. Co in­ne­go Ja­nusz. Na przy­kład wi­szą­ce w oknach fi­ran­ki… Ja­nusz mi­mo­wol­nie za­chi­cho­tał, moc­nym po­cią­gnię­ciem zry­wa­jąc ma­te­riał z kar­ni­sza.

– Co cię tak bawi? – za­py­tał grzyb. – Bę­dziesz uda­wał ducha?

– Nie – od­parł Wi­śniew­ski. – Je­dy­ne duchy, jakie znam, to sta­ży­ści, za któ­rych po­bie­ram kasę z urzę­du pracy. Ale ty zaraz się do­wiesz, czy ist­nie­ją ja­kieś na­praw­dę, grzy­bi­co.

– Jak mnie na­zwa­łeś? – Ja­nusz Alfa po­czer­wie­niał na twa­rzy i zro­bił krok w kie­run­ku swego pro­to­pla­sty.

– Sły­sza­łeś. A może wo­lisz mu­cho­mo­ra? Naj­le­piej sro­mot­ni­ko­we­go, na cześć two­jej sro­mot­nej prze­gra­nej.

– Wy­bacz, że się nie za­śmie­ję, ale twoje ta­tuś­ko­we po­czu­cie hu­mo­ru to ko­lej­na rzecz, którą ulep­szy­li­śmy.

Nie cze­ka­jąc na re­ak­cję Wi­śniew­skie­go, jego sple­śnia­ła kopia rzu­ci­ła się do ataku. Ostat­nią rze­czą, jaką zo­ba­czył nim wy­wi­nął orła na śli­skiej pod­ło­dze, był sze­ro­ki uśmiech Ja­nu­sza. Taki jaki mie­wał nie­mal wy­łącz­nie, gdy zna­lazł powód by ob­ciąć komuś pen­sję.

Tym razem jed­nak powód jego ra­do­ści był inny. Wczo­raj wie­czo­rem, ukła­da­jąc w szaf­kach, wylał w tym miej­scu olej. Oczy­wi­ście Gra­żyn­ka ka­za­ła mu to wy­trzeć pły­nem do pod­łóg przed pój­ściem spać. Ja­nusz za­mie­rzał to zro­bić. Po dru­giej po­ło­wie meczu. Nie­ste­ty, jego stra­te­gicz­nie my­ślą­cy umysł nie trak­to­wał prio­ry­te­to­wo za­pa­mię­ty­wa­nia ta­kich dro­bia­zgów. A może po pro­stu był o dwa kroki przed resz­tą dy­rek­to­ra i prze­wi­dział taki roz­wój wy­da­rzeń? W każ­dym wy­pad­ku, ole­ista plama na gre­so­wych płyt­kach, wi­docz­na do­sko­na­le z per­spek­ty­wy Wi­śniew­skie­go, zo­sta­ła jego tajną bro­nią.

Lep­sza wer­sja – żach­nął się w my­ślach Ja­nusz. Też nie pa­mię­tał, żeby po­sprzą­tać.

Gdy tylko ko­smicz­ny grzyb do­tknął ple­ca­mi pod­ło­gi, Ja­nusz za­rzu­cił na niego ze­rwa­ną fi­ran­kę. W roz­sze­rzo­nych źre­ni­cach fał­szy­we­go dy­rek­to­ra zo­ba­czył zro­zu­mie­nie. Od­na­lazł w ich wspól­nych wspo­mnie­niach mo­ment, kiedy Gra­żyn­ka, nagle za­fa­scy­no­wa­na ko­ron­ka­mi, za­pra­gnę­ła po­sia­dać ręcz­nie tkane fi­ra­ny z ja­kiejś słyn­nej ma­nu­fak­tu­ry pod Mar­sy­lią. Gdy Ja­nusz spraw­dził cenę ta­kie­go ka­wał­ka ma­te­ria­łu, w któ­rym wię­cej było dziur niż samej tka­ni­ny, za­nie­mó­wił, a na­stęp­nie obie­cał sobie, że uda się na długo od­kła­da­ną wi­zy­tę u kar­dio­lo­ga. Wie­dząc, że żona praw­do­po­dob­nie nie od­róż­ni­ła­by je­dwa­biu od płyty OSB, Wi­śniew­ski za­miast do Mar­sy­lii, udał się na bazar przy Gór­czew­skiej i zo­sta­wił parę gro­szy u ja­kie­goś Chiń­czy­ka. Ol­brzy­mi zysk z tej trans­ak­cji za­si­lił jego pry­wat­ny fun­dusz re­pre­zen­ta­cyj­ny. Gra­żyn­ka do tej pory niczego nie podejrzewała i chwa­li­ła się fi­ra­na­mi przed każdą ko­le­żan­ką. Pod­czas prze­pro­wadz­ki tka­ni­na była trak­to­wa­na nie­mal jak świę­ta re­li­kwia.

Ja­nusz znał się na ma­te­ria­łach le­piej od żony. Wie­dział, że syn­te­tycz­na tan­de­ta wi­szą­ca w oknie ma tylko jedną za­le­tę – pali się szyb­ko i spek­ta­ku­lar­nie.

– Może być tylko jeden Ja­nusz Alfa – rzekł Wi­śniew­ski, sta­ra­jąc się jak naj­le­piej na­śla­do­wać ton głosu bo­ha­te­rów fil­mów akcji z lat osiem­dzie­sią­tych.

Za­pa­lar­ka ze­tknę­ła się z ma­te­ria­łem, który w ciągu kilku se­kund w ca­ło­ści po­chło­nął ogień. Po­li­me­ro­wa struk­tu­ra fi­ra­ny to­pi­ła się pod wpły­wem tem­pe­ra­tu­ry, przylegając do cia­ła wi­ją­ce­go się w ago­nii stwo­ra. Po chwi­li za­bój­cza pleśń po­rzu­ci­ła formę Ja­nu­sza i po­now­nie była jedynie bez­kształt­ną czar­ną mazią, pró­bu­ją­cą de­spe­rac­ko wy­rwać się z pło­ną­cej pu­łap­ki.

Ciem­na masa coraz bar­dziej zmniejszała objętość, wraz z do­ga­sa­ją­cy­mi stopniowo pło­mie­nia­mi. Ja­nusz ostroż­nie szturch­nął ża­rzą­cą się kupkę po­pio­łów mopem. Z wnę­trza wy­strze­lił po­je­dyn­czy palec, który Ja­nusz zi­den­ty­fi­ko­wał jako środ­ko­wy jego pra­wej dłoni. To jesz­cze nie był ko­niec. A Wi­śniew­ski za­wsze do­pro­wa­dzał spra­wy do końca. Zde­cy­do­wa­nym ru­chem zgar­nął wy­su­szo­ną maź na szu­fel­kę i wraz z nią wpa­ko­wał do pie­kar­ni­ka. Na­sta­wił mak­sy­mal­ną tem­pe­ra­tu­rę i cze­kał.

Z po­cząt­ku nie dzia­ło się nic. Po chwi­li jed­nak, wnę­trze pie­kar­ni­ka roz­bły­sło ni­czym kula dys­ko­te­ko­wa. Masa za­czę­ła po­wo­li pęcz­nieć, zmie­nia­jąc jed­no­cze­śnie barwy jak w ka­lej­do­sko­pie. W kuch­ni roz­le­gło się ni­skie, zło­wro­gie bu­cze­nie. Ja­nusz ostat­nio sły­szał taki dźwięk do­cho­dzą­cy z ku­pio­nej oka­zyj­nie sta­rej ma­szy­ny sor­tu­ją­cej, tuż przed tym, jak stwo­rzy­ła w ma­ga­zy­nie wakat dla Dimy.

Wi­śniew­ski od cza­sów stu­diów chyba nigdy nie biegł tak szyb­ko. Mijał wła­śnie ze­wnętrz­ną bramę, gdy w po­wie­trzu prze­mknę­ła ogłu­sza­ją­ca fala wy­bu­chu. Dy­rek­tor padł na zie­mię, lecz nie po­czuł ude­rze­nia żad­nych odłam­ków. Wstał po­wo­li, otrze­pał spodnie od dresu i spoj­rzał na dom. Reszt­ki re­zy­den­cji to­nę­ły w ob­ję­ciach sza­le­ją­cych pło­mie­ni. Wi­śniew­ski ze smut­kiem wpa­try­wał się w ję­zy­ki ognia. Czyż­by się ze­sta­rzał, a jego szczę­ście i zmysł do in­te­re­sów ule­gły stę­pie­niu?

Do­pie­ro wtedy przy­po­mniał sobie, że praw­nik, który był wła­ści­cie­lem domu, mu­siał nie żyć od co naj­mniej kilku ty­go­dni. Po­śred­nik, który go re­pre­zen­to­wał, albo był w zmo­wie z ple­śnią, albo był jej czę­ścią. Tak czy ina­czej, do­pu­ścił się oszu­stwa i po­świad­cze­nia nie­praw­dy. Może go po­zwać. I no­ta­riu­sza, za nie­do­peł­nie­nie na­le­ży­tej sta­ran­no­ści. Uśmiech po­wró­cił na mi­sio­wa­tą twarz Ja­nu­sza. Być może jesz­cze na tej awan­tu­rze za­ro­bi.

Od stro­ny drogi do­biegł go dźwięk kół sa­mo­cho­du, to­czą­cych się po żwi­ro­wej dro­dze.

– Dy­rek­to­rze, wszyst­ko w po­rząd­ku?!? – roz­legł się pełen nie­po­ko­ju okrzyk Arecz­ka. – Jest pan ranny?

– Wszyst­ko jest do­sko­na­le, Arecz­ku – oznaj­mił Ja­nusz, wciąż wy­szcze­rzo­ny od ucha do ucha. – Ale skąd ty się tu wzią­łeś? Po­wie­dział ci… to zna­czy po­wie­dzia­łem, żebyś nie przy­jeż­dżał.

– To praw­da… – za­czął nie­pew­nie Ar­ka­diusz. – Ale był pan dla mnie taki miły! Kiedy kazał mi pan po­zdro­wić matkę, wie­dzia­łem, że coś jest nie tak. Bałem się, że coś sobie pan zrobi.

– Oj, Arecz­ku, Arecz­ku, nic nie ro­zu­miesz. I ty się dzi­wisz czemu płacę ci naj­niż­szą kra­jo­wą. Ale skoro już je­steś, to wsia­daj, za­wie­ziesz mnie do mia­sta.

Gdy za­pi­na­li pasy, w ka­bi­nie roz­legł się głów­ny motyw mu­zycz­ny z “Ojca Chrzest­ne­go”. Ja­nusz ode­brał te­le­fon.

– Tak, Gra­żyn­ko?… Nie, dałem im kasę, żeby sobie coś ku­pi­li… Za­cze­kaj z od­bie­ra­niem dzie­cia­ków, zaraz będę u cie­bie, mu­si­my o czymś po­ga­dać… Tak, ni­g­dzie się nie ru­szaj… Po­ra­dzą sobie, są już duzi… Co?!? Z czym te ka­nap­ki im zro­bi­łaś?… Zmia­na pla­nów, jadę po dzie­cia­ki, a ty zo­stań gdzie je­steś.

Dy­rek­tor Ja­nusz Wi­śniew­ski roz­łą­czył się i wes­tchnął cięż­ko. Za­wsze wszyst­ko na jego gło­wie.

– Arecz­ku, masz przy sobie te środ­ki grzy­bo­bój­cze, o które pro­si­łem?

– Jasne sze­fie – po­twier­dził en­tu­zja­stycz­nie Ar­ka­diusz – wszyst­ko wedle pana po­le­ceń.

– Do­brze. Co byś po­wie­dział na po­wrót do szko­ły?

 

 

Koniec

Komentarze

Cześć krzkot1988 !!!

 

Z jednej strony opowiadanie na pewno nie było nudne. Z drugiej natomiast muszę ci powiedzieć, że to nie była opowieść dla mnie. Tzn. to jest bajka. Humorystyczna, lekka ale bajka. Gdybym miał przeczytać kolejne twoje opowiadanie a ono było by takie jak to tzn. napisane w ten sam sposób to wolałbym przeczytać coś innego. Pomysł końcowy, że coś tam wybuchło jest fajny. Ale reszta nie jest zbyt oryginalna. Ale wiesz no czytałem raczej zaciekawiony, więc nie jest źle. Albo przy tekście trzymała mnie tajemnica opowiadania albo dobry warsztat i fachowo wszystko napisane. Humor jest i parę razy się nawet zaśmiałem. Proponuję następnym razem napisać coś na serio :)

 

Pozdr.

Jestem niepełnosprawny...

Witaj.

 

W opowiadaniu dojrzałam nieco powtórzeń, np.:

Większość była ukryta za meblami, jednak część była widoczna na pierwszy rzut oka i Janusz mógłby przysiąc, że jeszcze wczoraj ich tam nie było.

 

Pojawiły się też usterki interpunkcyjne, np.:

Uzbrojony w mopa, latarkę zestaw szmat, garść gwoździ i prowizoryczną plandekę, Janusz przełknął głośno ślinę i opuścił drabinkę prowadzącą na poddasze.

 

Nie zmienia to jednak ogólnego wrażenia. Tekst jest w moim odczuciu znakomity. Masz świetny styl, wyborny język, pełen lekkości i humoru, czego Ci serdecznie gratuluję, podobnie jak pomysłu na ten komediowy horror.

Do ostatniego zdania byłam pełna zaciekawienia, co jeszcze spotka „Dyktatora”. :)

Na marginesie – wielka szkoda, że nie ma takich zwariowanych szefów firm kurierskich, dbających (nawet na granicy prawa) o ich stuprocentowo nienaganne działanie. :)

 

Pozdrawiam. :)

 

Pecunia non olet

krzkot1988 proszę nie przejmuj się tym co napisałem, ostatnio jestem jakiś za bardzo krytyczny. Jest dobrze

Jestem niepełnosprawny...

Hej, dawidzie! W żadnym razie się nie przejmuję, dzięki za uwagi :-) Większość moich opowiadań jest “na serio”, to raczej stanowi wyjątek. Ale myślę, że zarówno dla piszącego, jak i czytelnika, warto czasem podejść do czegoś na lekko i z humorem :-)

 

Witaj Karate Mistrzu! Dzięki za wskazanie usterek, przejrzę jeszcze raz tekst i postaram się ich pozbyć. Od komplementów aż się zaczerwieniłem i ogromnie się cieszę, że przyjemnie spędziłaś czas przy czytaniu.

 

Na marginesie – wielka szkoda, że nie ma takich zwariowanych szefów firm kurierskich, dbających (nawet na granicy prawa) o ich stuprocentowo nienaganne działanie. :)

Myślę, że jeśli chodzi o granice prawa, to Janusz już dawno staranował swoim passatem szlaban na tejże granicy i śmiało zmierza wgłąb Krainy Bezprawia :-P Ale robi to oczywiście wyłącznie dlatego, aby każdy mógł liczyć na terminowe dostarczenie swojej przesyłki. To taki współczesny antybohater :-D

Wspomniane językowe sprawy to naprawdę drobnostki, ja popełniam ich całe mnóstwa, niestety.blush

Tak, postać owego antybohatera, będącego niezłą kanalią, stworzyłeś doskonale. smiley

Pozdrawiam. 

Pecunia non olet

Krzkot1988 – sorry, ale muszę! Oto moja wersja twojej opki – inny (mój) typ humorku!

/trochę żartu, trochę podpowiedzi – proszę o uśmiech/.

Ze wstępu – “Jeśli jednak szukasz czysto rozrywkowego tekstu, będącego mieszanką komedii i horroru…” – poczytamy, zobaczymy.

Przeczytałem fragment do – “Następnego dnia w południe…” – ani komedii, ani horroru – na razie wieje nudą, niestety.

Kilkanaście razy – “Ech, Oj, Ach, Areczku” – no, cóż…? Raczej żadny humor. A gdzie zabawa słowami, zdaniami, odwracaniem znaczeń i kilkoma jeszcze dodatkowymi elementami pobudzania uśmiechu… Czytam dalej.

“Weszli po kilku schodkach i ich oczom ukazała się piękna, murowana rezydencja…” – wcześniej nie widać rezydencji – dopiero po wejściu i to ‘po kilku chodach’ lub narrator jest krótkowidzem lub…

“…po irytująco długiej chwili otworzył drzwi” – czy to jest ‘to śmieszne’, które obiecałeś?

“…odparł Mateusz, nerwowo przeczesując palcami włosy” – najpierw Areczek przeczesywał włosy, a teraz Mateuszek przeczesuje swojskie i to nerwowo…? 

 “Agent zawrócił do łazienki…” – nie było, iż jej wcześniej używał, ale zawrócił!

“Przyłożył ucho do drzwi i nasłuchiwał. Grube bukowe drewno tłumiło wszelkie odgłosy naprawdę dobrze, ale coś udało mu się wychwycić – …przecież zrobiłem wszystko, o co prosiliście!” – jest, jest już horror! “…wielka dziura ziejąca w dachu” – 2-gi horror. “…agent nieruchomości biegnie w podskokach w nieznanym kierunku. Ech, młodość – pomyślał” – 3-ci horror. “…sporych rozmiarów czarny zaciek, który rozlewał się…” – 4-ty horror.

“…ponownie zbliżając się do żony” – jaki macho, ha, ha – wcześniej jużżż, mniammm, a teraz – po dotknięciu zgnilizny – OD RAZU i PONOWNIE… znowu? – Horror + humor = uśmiałem się. Och, przepraszam, zapomnialem – “Wytarł ręce o dół piżamy…” – czyli o spodnie piżamki, ale… chyba… PRZED… PONOWNYM… je, te zbrukane spodnie zdjął…?

“– To maleńka szpara – odparł koncyliacyjnie Janusz, widząc narastającą irytację małżonki” – dlaczego Grażynce nie spodobało się jego koncyliacyjne: ‘…maleńka szpa… – toż to koncyliacyjnie baaardzo śmieszne…

“…w jednej ręce i… (…) Nawet nie chciał myśleć, co mieli w drugiej…” – rozpalasz mnie Kszkot!!!! Toż to: humor + horror + seksi rączka…? Łałł. 

„Wtem usłyszał dźwięk, który sprawił, że nieomal zadławił się (…) – Tato, spóźnimy się do szkoły!” – 5-ty horror. „Czarne, zielone i białe strzępki pleśni widoczne były nie tylko na serze…” – 6-ty horror.

„Do Wiśniewskiego w końcu dotarło, co właściwie widzi. – To stopy!” – 7-my horror. No, nareszcie, jest to, co lubię – w strachu drżą już moje! „Deski upstrzone były kawałkami mięsa i innych…” – 8-my horror. „…ludzkie przedramię…” – 9-ty.

„Ucięta ręka nie kończyła się jednak krwawą miazgą i fragmentami kości, lecz czarną dziurą” – 10-ty. „Delikatne, kobiece dłonie trzymały go niczym imadło” – 11-ty horror.

„– Jesteśmy strudzonym wędrowcem – odparło stworzenie zmęczonym głosem. – Podróżujemy między światami w poszukiwaniu nowego domu. Widzisz, musimy rosnąć, by żyć. Na naszym świecie nie było zaś już gdzie zakładać nowych kolonii. Wyruszyliśmy więc w gwiazdy” – TAK, TU SIĘ PODDAJĘ, NIE DAM RADY. ZWYCIĘŻYŁEŚ KSZKOT.

A teraz summa. Oczywiście moje powyższe 'poszukiwanie humoru i horroru' jest bardzo subiektywne – ot, kilka chwil zabawy.

Na szczęście, my faceci jesteśmy na tyle rożni – także próżni – iż każdemu z nas przypada jakaś miła, (dla każdego inna), kobieca połówka – niekoniecznie pomarańczy.

Miłego dnia

LabinnaH

 

 

Hej DrabinnaH! Nie będę udawał, że udało mi się nadążyć za pociągiem myśli, który przejechał przez twój komentarz :-P Desperacko trzymałem się poręczy i próbowałem nie spaść :-)

Zamiast tego więc serdecznie podziękuję za wizytę oraz wnikliwe i emocjonalne potraktowanie tekstu :-D

krzkot1988

“…udało mi się nadążyć za pociągiem myśli, który przejechał przez twój komentarz”.

To prawda. Lubię pociąg-ać od czasu do czasu (ale też pogłaskać), zwłaszcza, tu i tam… – swoimi nie tylko myślami… ale zostawmy to – według Rodo – trochę z boku.

Nie ma to, jak – dwóch przystojnych, młodych, pewnych swych zalotów ku… mężczyzn – bez rozdźwięku pomiędzy sobą, przyznaje się, że… mają KU SOBIE – pociąg-myślowe, literackie inklinacje… och, tak.

LabinnaH

p.s. Będąc zbyt ciekawskim, zbyt uprzejmie podpytam – a, z czegoż próbowałeś nie spaść…? Zależy mi, żeby to nie były zwykłe schody, proszę!

p.s. Będąc zbyt ciekawskim, zbyt uprzejmie podpytam – a, z czegoż próbowałeś nie spaść…? Zależy mi, żeby to nie były zwykłe schody, proszę!

Z karuzeli zwanej życiem oczywiście! ;-)

Dzięki – Wesołe Miasteczko, zwane ŻYĆ-em już mnie od 9:00 pochłonęło. Nie ŻYC-zę podobieństwa.

Cześć – wyborny tekst :D

Zacznę od wad, bo potem jakoś tak milej będzie zakonczyć zaletami.

Kwestia gustu tylko i wyłącznie – opowiadanie znakomicie obyłoby się bez nawiązań do memosfery. Janusz, Grazyna, te wszystkie kurły i tak dalej – mnie wybija z imersji jako element zbędny i nienaturalny. Bohater jest tak fajny, dopracowany i spójny, że robienie z niego Janusza w mojej opinii trochę wręcz osłabiło efekt, który udało Ci się znakomicie tu osiągnąć. Wolałbym Twojego bohatera i dowolnym innym imieniu, ale żeby nie kojarzył mi się z tą małpą z nosem. Za dobrze go zrobiłeś, żeby był tu potrzebny jeszcze memiczny Janusz. No ale, co – lubisz te klimaty, bawisz się nimi, więc właściwie w czym problem?

 

Ogolnie, to napisane jest super. Kawał tekstu, nie zrobię łapanki, bo jestem w tym kiepski, ale, wypiszę dwa miejsca, gdzie się minimalnie potknąłem:

 

I oto działalność Janusza, mimo gospodarczych zawirowań, nie tylko przetrwała, lecz odniosła oszałamiający sukces, stając się największym dostarczycielem paczek w stolicy. – dla mnie coś tu nie zagrało jeśli chodzi o podmiot, bo wychodzi, że działalność Janusza stała się dostarczycielem paczek. Sens jest tu wiadomy, ale mi to nie brzmi zupełnie. Chyba.

 

Tajemnica sukcesu Wiśniewskiego? Osobiście uważał, że to zasługa totalnej kontroli. Żadna, nawet najdrobniejsza czynność nie mogła odbyć się bez nadzoru, lub przynajmniej wnikliwej oceny szefa. Własnoręcznie sprawdzał, czy paczki na sortowni są odpowiednio zaklejone i bezlitośnie wytykał poważne zaniedbania, takie jak krzywa etykieta. Rzecz jasna pracownicy Janusza mieli na ten temat inne zdanie. Jakiś rok temu podmienili grawerowaną tabliczkę na drzwiach jego biura. Od tej pory nie był to już gabinet DYREKTORA, lecz DYKTATORA. Pasowało znacznie lepiej, a szef do tej pory nie miał o niczym pojęcia.

– tu się zgubiłem. POtem się odnalazłem, ale długo się zastanawiałem, na jaki temat pracownicy mieli inne zdanie. W końcu złapałem, że wcześniej jest to pytanie o sukces i jego przyczynę. Dlamnie – za daleko. 

 

Choć przecignięte to wszytsko dla mnie w te memowe klimaty Januszowe, to uważam, że i tak jest ekstra. Poczucie humoru i nawiązania do przedsiębiorczości w polskim wydaniu – bardzo fajne. Postać Janusza (IMO powinien być prezesem. Wiem, nie byłoby wtedy numeru z DYKTATOREM. Ale prezes to prezes jednak) jest świetna, spójna, kibicuję mu, angazuję w jego historię. 

Opowiadanie szybko wciąga, akcję ma wartką, fajne pomysły i zwroty akcji – z radością kliknę je do Biblioteki.

W sumie, to gdyby nie przesyt januszostwem – nominowałbym do Piórka za ogólną tutaj pisarską brawurę, postać głównego bohatera i spójną koncepcję. 

Się jeszcze zastanowię, kurła. 

 

Cześć Łosiocie! Cieszę się, że uznałeś tekst za wyborny, a nie wyborczy :-D

 

Kwestia gustu tylko i wyłącznie – opowiadanie znakomicie obyłoby się bez nawiązań do memosfery.

Zgodzę się, że momentami te odwołania mogą być nazbyt oczywiste. Ale piękno Janusza Alfa polega na tym, że nie jest on memicznym wytworem, a jedynie syntezą całego “januszostwa”, z którym spotykamy się na co dzień. Konia z rzędem temu, kto widząc mema z szanownym prezesem Derehajło, sam nie stanie się znanym memem z DiCaprio i wystawiając palec do ekranu nie zakrzyknie: “tak samo mój szef-idiota mówił, jak pracowałem w XYZ Sp. z o.o.” :-D

Więc jak sam zauważyłeś, są to postacie z krwi i kości. Owszem, jako punkt wyjścia czerpią wiele ze swego memicznego wizerunku, ale żyją własnym życiem. Wydaje mi się, że opowiadanie o dyrektorze Wojciechu, strofującym swego podwładnego Przemysława, traciłoby sporo z kontekstu, jaki otrzymujemy na starcie, gdy rozmówcami są Janusz i Areczek. Ale to oczywiście już kwestia gustu :-)

 

I oto działalność Janusza, mimo gospodarczych zawirowań, nie tylko przetrwała, lecz odniosła oszałamiający sukces, stając się największym dostarczycielem paczek w stolicy. – dla mnie coś tu nie zagrało jeśli chodzi o podmiot, bo wychodzi, że działalność Janusza stała się dostarczycielem paczek. Sens jest tu wiadomy, ale mi to nie brzmi zupełnie. Chyba.

Hmm. “Działalność” jest tu oczywiście skrótem myślowym od “działalności gospodarczej”, która jako rodzaj firmy jak najbardziej mogłaby zostać dostarczycielem paczek. Ale możesz mieć rację, że trochę to koślawo ująłem. Coś pozmieniam :-)

MO powinien być prezesem. Wiem, nie byłoby wtedy numeru z DYKTATOREM. Ale prezes to prezes jednak

Niby tak, i zastanawiałem się nad tym już w trakcie pisania. Ostatecznie stwierdziłem jednak, że to bardziej taki tytuł honorowy, który Janusz przejął jako schedę po swym ojcu, pierwszym dyrektorze Wiśniewskim, którego zawsze brał za wzór. Tytuł został mu więc przekazany niczym kostium Batmana. Wiśniewski senior był rzecz jasna dyrektorem PGR-u :-D

W sumie, to gdyby nie przesyt januszostwem – nominowałbym do Piórka za ogólną tutaj pisarską brawurę, postać głównego bohatera i spójną koncepcję. 

Cóż, nie powiem, nie pogardziłbym ;-) Ale decyzja oczywiście należy do ciebie. Wydaje mi się jednak, że w trakcie opowiadania Janusz dojrzewał poza swoje memiczne ramy i kto wie, być może powróci już jako self-made man w innej opowieści, by ponownie walczyć ze złem, przepisami BHP i Inspekcją Pracy :-P

Dobrze misię czytało uśmiechając się. Zajęty treścią nie zwracałem uwagi na jakieś drobiazgi wskazywane przez przedpiśców. Było fajnie.

 Kilkukrotnie drgnął mi kącik ust, ale salw śmiechu tym razem nie było. Chyba dlatego, że imiona bohaterów podpowiadały, czego się po nich spodziewać (z wyjątkiem Januszowej progenitury – ja sobie inaczej wyobrażam różne Seby i Karyny). Aczkolwiek poważniejszych powodów do narzekania nie mam. Było miło. :)

– Przy obecnej inflacji? Ledwo starczy na kajzerkę – zauważył Sebastian. – Daj pięćdziesiąt.

A ten argument jeszcze kiedyś wykorzystam.

,,Nie jestem szalony. Mama mnie zbadała."

Dowcip miejscami dosadny, ale za nowennę do prezesa NBP masz u mnie wielkiego plusa.

Znałam kiedyś prezesa, który chciał aby było “tanio i elegancko”, przypominał mi Janusza.

 

Lożanka bezprenumeratowa

Hej Sandy Walker

 

Kilkukrotnie drgnął mi kącik ust, ale salw śmiechu tym razem nie było.

Drgnięcie też się liczy! Wygrałem :-)

A ten argument jeszcze kiedyś wykorzystam.

Z radością odstępuję prawa autorskie. Ale jak się nie pospieszysz, będziesz musiał zmienić pięćdziesiąt na setkę :-)

Wiadomo, że humor w tekście jest specyficzny i raczej toporny, co zdecydowanie nie każdemu odpowiada. Dlatego cieszę się, że mimo to czytało się przyjemnie :-)

 

Witaj Ambush, dzięki za wizytę :-)

Dowcip miejscami dosadny, ale za nowennę do prezesa NBP masz u mnie wielkiego plusa.

– Stąd grzyby wyszli

Uśmialem się. Zdecydowanie potrzebujemy wiecej takich tekstów z Janszami i ich firmami “JanueszExIm”, Grażynami – i niech walczą z kosmiczną pleśnią, dinozaurami albo latającymi rekinami! laugh

 

W komentarzach robię literówki.

Hej!

Nie mam wiele uwag technicznych, bo tekst napisany jest bardzo schludnie i zgrabnie, jednak jedno ciągle powracało i rzucało mi się w oczy – słowo jednak, właśnie. Zdaje się, że poza nim nie używasz innych spójników przeciwstawnych, a przecież są też takie ładne, zasługujące na uwagę jak ale czy lecz. Dla egzemplifikacji wrzucam akapit, przy którym już nie wytrzymałem tego natłoku:

Dyrektor musiał jednak przyznać, że z perspektywy drugiej strony, było to całkiem przyjemne. Nie musiał wbijać się w przyciasne spodnie od garnituru, na wyciągnięcie ręki miał gorącą kawę, kanapki i ciasteczka. Żyć, nie umierać. Może jednak home office to nie taki zły pomysł. Oczywiście wyłącznie dla niego. W końcu siebie nie musiał pilnować. Wiśniewski wiedział jednak, że po kilku dniach brakowałoby mu Areczka, Dimy, Anetki i wszystkich innych członków zespołu, którymi mógł dyrygować niczym dyndającymi kukiełkami.

Poza tym tekst niewątpliwie przaśny i pocieszny, tak jak obiecywałeś. A przy tym – żeby użyć neologizmu – memiczny, co może być o tyle niekorzystne, że bardzo szybko wiele żartów się zestarzeje i trzeba będzie je opatrzyć przypisami. Dostrzegłem jednak również pewne nawiązanie (czy świadome?) do Lśnienia Kinga i w związku z tym poczułem się intertekstualnie usatysfakcjonowany. Co do Cieplarni Aldissa nie jestem już taki pewien, ale w sumie kojarzy mi się, że nie była to jedyna historia o myślących grzybach. Nic więc odkrywczego, ale doceniam za naszą, polską, swojskość.

Rozkręcałeś się powoli, na początku, kiedy powinna być jakaś (kolwiek) akcja, zwłaszcza zważywszy na swojskość (nudzi nas czytanie tego, co znamy, fascynuje to, co nieznane), przedstawiłeś nam wstęp rodem z literatury klasycznej. Co prawda poznaliśmy dobrze Janusza, to prawda, ale zastanawiam się… jeśli to taki stereotypowy Janusz, to czy naprawdę musimy go tak dobrze poznawać już na wstępie?

Aczkolwiek było to sprawnie napisane, więc dla mnie to nie problem, zwłaszcza że sam mam takie zapędy by zaczynać zgoła felietonistycznie. Jedno tylko mam jeszcze poważne zastrzeżenie: tam, gdzie Janusz walczy z grzybo-prawnikiem i jego grzybową żoną w łazience, zaskakująco szybko odrywa się od ściany, po tym jak miotał w nich gorącą wodą ze słuchawki prysznica. Wyczyn ten, zwłaszcza zważywszy na to jak trudno było oderwać mu same ramię, wart jest choćby kilkusłownej adnotacji, choćby o tym, że ściskające go strzępki nagle się rozluźniły, czy coś w tym rodzaju.

Inni, w tym mój drogi LabbinaH widzę ładnie Cię już wypunktowali, więc na tym zakończę mój wywód. Jak dla mnie było dość sprawnie i całkiem zabawnie.

Pozdrawiam,

Maldi.

Krzkocie, w przedmowie nadmieniłeś, czego można się spodziewać po opowiadaniu i muszę powiedzieć, że nie zapowiedziałeś niczego na wyrost. Pleśń czytało się świetnie, perypetie dyrektora Janusza rozbawiły mnie, więc mogę uznać lekturę za udaną. Horrorowy wątek pleśni z kosmosu zapewnił porcję fantastyki, więc jeśli poprawisz usterki, udam się klikarni. ;)

 

Za­ło­żył swoją firmę ku­rier­ską w szczy­cie fi­nan­so­we­go kry­zy­su. → Zbędny zaimek.

 

Roz­ło­żo­ny wy­god­nie w fo­te­lu… → Raczej: Rozparty wy­god­nie w fo­te­lu

 

Tak! – po­my­ślał Ar­ka­diusz. – To ten mo­ment! Dy­rek­tor wresz­cie do­ce­nił moje za­an­ga­żo­wa­nie i umie­jęt­no­ści. Na­resz­cie bę­dzie pod­wyż­ka. Tylko spo­koj­nie – na­po­mniał się w duchu – nie ze­psuj tego Arczi. → Zbędne spacje przed „myśleniem”. Ten błąd pojawia się także w dalszej części opowiadania.

Tak! – po­my­ślał Ar­ka­diusz. To ten mo­ment! Dy­rek­tor wresz­cie do­ce­nił moje za­an­ga­żo­wa­nie i umie­jęt­no­ści. Na­resz­cie bę­dzie pod­wyż­ka. Tylko spo­koj­nie – na­po­mniał się w duchu. Nie ze­psuj tego Arczi.

Tu znajdziesz wskazówki, jak można zapisywać myśli bohaterów.

 

– Ja wszyst­ko ro­zu­miem, Arecz­ku. Week­end rzecz świę­ta! – Ja­nusz kon­cy­lia­cyj­nie pod­niósł dło­nie. → – Ja wszyst­ko ro­zu­miem, Arecz­ku. Week­end, rzecz świę­ta! – Ja­nusz kon­cy­lia­cyj­nie pod­niósł dło­nie.

Staraj się unikać dodatkowych półpauz w dialogach; sprawiają, ze zapis staje się mniej czytelny.

 

Ech Areczku, nie zrobisz kariery w biznesie pokręcił głową zawiedziony dyrektor Kuriera Warszawskiego i sięgnął po telefon.Ech Areczku, nie zrobisz kariery w biznesie. Pokręcił głową zawiedziony dyrektor Kuriera Warszawskiego i sięgnął po telefon.

 

Ja­nusz wy­siadł z fir­mo­we­go Land Ro­ve­ra… → Ja­nusz wy­siadł z fir­mo­we­go land ro­ve­ra

Nazwy pojazdów piszemy małymi literami. https://rjp.pan.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=285:pisownia-marek-samochodow&catid=44&Itemid=58

 

 – Nic, nic – agent pa­nicz­nie za­ma­chał rę­ko­ma w po­wie­trzu. → Brak kropki po wypowiedzi. Didaskalia wielka literą. Zbędne dookreślenie – czy mógł machać rekami inaczej, nie w powietrzu? Winno być:

– Nic, nic.Agent pa­nicz­nie za­ma­chał rę­ko­ma.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.

 

– …prze­cież zro­bi­łem wszyst­ko, o co pro­si­li­ście!

– (Nie­zro­zu­mia­ła od­po­wiedź).

– Tak, na pewno się nada – mówił po­śred­nik.

– (Nie­zro­zu­mia­ła od­po­wiedź).

– Dzię­ku­ję! Dzię­ku­ję! – Agent nie­omal za­niósł się szlo­chem. → Czy odpowiedzi na pewno były niezrozumiałe, czy raczej nie było ich wcale słychać?

 

i od­głos mycia rąk. po­spiesz­nie cof­nął się… → Postawiwszy kropkę, nowe zdanie rozpoczynamy wielką literą.

 

 …za­pa­ko­wa­li wszyst­ko, co zmie­ści­ło się do Mer­ce­de­sa… → …za­pa­ko­wa­li wszyst­ko, co zmie­ści­ło się do mer­ce­de­sa

 

Sły­sząc słowo „zniż­ka”, oczy Ja­nu­sza za­lśni­ły ni­czym złote lu­ido­ry… → Czy dobrze rozumiem, że Janusz słyszał oczami?

 

zje­chał z Drogi Kra­jo­wej nr 50… → Dlaczego wielkie litery?

 

a ba­gaż­nik Volks­wa­ge­na trzesz­czał w szwach… → …a ba­gaż­nik volks­wa­ge­na trzesz­czał w szwach

 

mruk­nął dy­rek­tor pod wąsem, szar­piąc za drzwi lo­dów­ki. → …mruk­nął dy­rek­tor pod wąsem, szar­piąc drzwi lo­dów­ki.

 

bez skrę­po­wa­nia zdjął swoje ubra­nie i wsko­czył pod prysz­nic. → Zbędny zaimek – czy miałby na sobie cudze ubranie?

 

za­ło­żył stare spodnie od dresu wi­szą­ce na krze­śle. Uznał, że nie­osło­nię­te ni­czym im­pon­de­ra­bi­lia… → Czy na pewno chciał osłonić imponderabilia?

 

Ja­nusz na­ci­skał na spust jesz­cze kilka se­kund… → Ja­nusz na­ci­skał spust jesz­cze kilka se­kund

 

Ciem­na masa coraz bar­dziej zmi­niej­sza­ła swoją ob­ję­tość… → Literówka. Zbędny zaimek.

 

jak stwo­rzy­ła na ma­ga­zy­nie wakat dla Dimy. → …jak stwo­rzy­ła w ma­ga­zy­nie wakat dla Dimy.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Atak obcych to nie jest jakaś wielka nowość, ale żeby wleźli przez dziurę w dachu, to już coś.

Postawiłeś na Janusza z Areczkiem? Ja chyba lepiej kojarzę Janusza-niedojdę, w sandałach i skarpetkach. Ale ja się słabo rozeznaję w memach. Rodzina już klasyczna.

Trochę nie mogłam się zdecydować na stosunek do bohatera – Januszom od Areczka mówimy stanowcze nie, ale zaatakowanie grzybem dzieci to jednak zbyt ostro.

Ale jakiś tam humor jest, więc czytało się dobrze.

Słysząc słowo „zniżka”, oczy Janusza zalśniły niczym złote luidory,

Janusz słuchał oczyma? W zdaniach tego typu nie wolno zmieniać podmiotu.

Babska logika rządzi!

Zbiorowo podziękuję wszystkim serdecznie za komentarze, cenne wskazówki i za, uśredniając, pozytywne przyjęcie tekstu ;-)

 

NaN, cieszę się, że komediowy efekt został osiągnięty. Oczyma wyobraźni widzę zbiór opowiadań o Januszu: “Janusz Alfa kontra pleśń z kosmosu”, “Janusz Alfa kontra inwazja zombie”, “Janusz Alfa kontra jurajska zaraza”, i na zakończenie oczywiście “Janusz Alfa kontra wszyscy święci”! :-P

 

Maldi, z tym “jednak”, to możesz mieć jednak rację :-) Zlustruję tekst pod tym kątem.

 

reg, twoje zawsze mile widziane poprawki zostały wprowadzone bez dyskusji, dzięki! Za klika będę oczywiście bardzo wdzięczny. :-)

 

Finklo, myślę, że Janusz w głębi swojego miłującego zyski serducha kocha swoją rodzinę, dlatego na pewno dzieciom krzywdy zrobić nie da ;-)

Krzkocie, skoro poprawki zostały wprowadzone, mogę polecić opowiadanie do Biblioteki. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hi, hi, zabawnie było ;) Mam tylko nadzieję, że szczęście nie opuści Janusza i zdoła pozbyć się grzyba, nie pozbywając się przy tym dzieci ;)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Hej Irko, “hi,hi” to mój ulubiony komentarz, bo daje mi pewność, że coś zrobiłem dobrze. Tego nie oszukasz :-)

A Januszowi na pewno uda się pozbyć grzyba i uratować dzieci (zapewne przy pomocy Areczka). Będzie gotów by zmierzyć się z nowym zagrożeniem dla ludzkości!

Sympatyczne :)

Przynoszę radość :)

Cieszę się Anet. Ale sympatyczny był Janusz czy mordercza pleśń z kosmosu? :-D

Tekst był sympatyczny ;)

Przynoszę radość :)

Wymierzył w Arkadiusza palec Boży

Słowo Boże → odniesienie do Boga, ale

palec boży → wyrażenie (tak mi się wydaje)

 

Świetny tekst, choć niestety zawiera w sobie dużo prawdy o niektórych “szychach”, a chciałoby się, żeby stanowiło to element fantastyki. Bawiłam się dobrze i nie uważam, żeby wszystko musiało być “na serio”. Lekkość opowiadania w tym przypadku sprzyja, a nawet podkreśla cechy głównego bohatera. Może faktycznie trochę długo trzeba było poczekać na ten horror i humor, ale i tak nie nudziłam się na wstępie (później tym bardziej). Z łatwością lekkością poprowadziłeś narrację, obrazowo przedstawiłeś bohatera, wciągnąłeś mnie w wir wydarzeń i nie chciałam przestać się kręcić. Nie wiem tylko, czy bohater wyciągnął jakieś wnioski, ale pewnie (jak u większości tego typu przedsiębiorców) to stracona sprawa.

Witaj Zanadro, dziękuję uprzejmie za odwiedziny!

Świetny tekst, choć niestety zawiera w sobie dużo prawdy o niektórych “szychach”, a chciałoby się, żeby stanowiło to element fantastyki.

No niestety, większość z nas zna przynajmniej jednego takiego Janusza :-) Niektóre zdarzenia są “oparte na faktach”. Na szczęście zwykle w ludziach cechy januszowości występują pojedynczo, a nie wszystkie na raz, dzięki czemu mój Janusz chyba wciąż pozostaje w granicach fantastyki :-)

wciągnąłeś mnie w wir wydarzeń i nie chciałam przestać się kręcić

A to zdanie dostaje moją nominację do Komentarza Tygodnia :-P

Nie wiem tylko, czy bohater wyciągnął jakieś wnioski, ale pewnie (jak u większości tego typu przedsiębiorców) to stracona sprawa.

Sądzę, że Janusz pokonując morderczą pleśń z kosmosu tylko utwierdził się w swoich racjach. Ale jeśli dalej będzie wykorzystywał swoje wady i zalety by przypadkiem ratować ludzkość, to czemu nie?

Cześć wszystkim! Chciałem zwrócić się z prośbą o opinię do czytelników tego tekstu oraz drugiego mojego opowiadania opowiadającego o przygodach ekipy Kuriera Warszawskiego, Krwawica polskiego przedsiębiorcy. Może ktoś poświęci chwilę na odpowiedź :-)

Otóż mam pomysł na stworzenie zbioru opowiadań o naszych bohaterach. Miałby on pewną fabułę ramową, a w kolejnych tekstach następowałby rozwój poszczególnych postaci, ale co do zasady byłyby to osobne historie. I teraz pytanie do was: czy uważacie, że postać Janusza byłaby w stanie pociągnąć coś takiego? Czy może jest on ok jako bohater pojedynczego opowiadania, ale w nadmiarze przestałoby to być zabawne i stało się nużące? Liczę na wasze porady!

 

Krzkocie, nie mam nic przeciw Twojemu pomysłowi, aby całą rzecz pociagnać i przeistoczyć w cykl samodzielnych opowiadań, spajanych bohaterami. Mam też nadzieję, że dotychczas prezentowany humor nadal pozostanie atutem opowieści, a Janusz będzie dawkowany z umiarem.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Czytałam już cykl kryminałów o głupiej i denerwującej staruszce, więc coś takiego jest możliwe. Acz nie wiem, czy samo imię “Janusz” nie odstraszałoby ludzi i nie sugerowałoby, że to jakaś parodia.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka