- Opowiadanie: Morgoth - Jestem/Jesteśmy

Jestem/Jesteśmy

Hej. Trochę minęło odkąd ostatni raz coś tu publikowałem. Tym razem przychodzę z dość krótką (16k znaków) historią scifi z motywem przemijania i emocji oraz “urwanym zakończeniem”. Mam nadzieję, że tekst nie będzie udręką dla czytelników ;). Ilustracja wygenerowana przez AI. Cheers!

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Jestem/Jesteśmy

 

Urodziłem się, gdy bliźniaczy księżyc Venifexu rozpadł się na kawałki, a umrę, kiedy świat wreszcie sięgnie kresu. Nieprędko.

Pionierzy przybyli z dwoma zadaniami – mieli terraformować planetę i wydać na niej potomstwo. Oba cele spełnili, więc gdy po raz pierwszy wciągnąłem w system nubin, odłamki sztucznego satelity grzmotnęły w tarcze energetyczne. Symulacje nas uratowały.

Wiele lat później, w dniu nieuniknionego czułem wstręt do własnego ciała. Nagle zdawało się obce. Mięso mnie zdradziło. Mieszanka węgla, wodoru i tlenu z odrobiną innych makro– i mikroelementów złożona w jedną chałturniczą masę zamkniętą pod srebrzystymi powłokami – to miał być powód mojej tragedii? Tkwiłem w duszy, nie w pierwiastkach, ale użalanie się nie pasowało do Reklanina.

Fakty są takie, że nubin jest dla nas jak paliwo. Bez niego giniemy. Z drugiej strony, kto polega na nim zbyt długo, ten traci kontrolę. Segmenty degenerują, synapsy niszczeją albo tworzą się wbrew prawom, a system rdzewieje. Jaźń ulatnia się z parującymi łzami, dlatego lepiej być wtedy daleko. Na szklanej pustyni Hokki. Cmentarzu, gdzie przyjdzie pochować tych, co poszli wcześniej, a samemu wyłożyć się na szkle, licząc, że śmierć prześcignie szaleństwo. Pozorny wybór prowadzi wszystkich ku otchłani. Ale nie można narażać społeczności.

Szedłem. Myślałem o potomstwie, które mnie nie żegnało. Tak jak starcy odchodzą na pustkowie, tak miejsce szczeniąt jest w wylęgarniach, gdzie nauczą się życia. Mój pobyt tam to szara plama zapomnienia. Ale konieczna. Dla klanu warto poświęcić wszystko.

Maszerowałem. Narzędzia stukały o uda.

– Jeśli dogonisz Nadena khetten Imkita, pozdrów go – rzekł mi napotkany po drodze Reklanin. W tle stała nędzna chata, a obok ruiny starego domu zmiażdżonego odłamkiem księżyca. Nie ma perfekcyjnych symulacji. – Powiedz mu, że szczenię nie jest gotowe.

– Szczenię?

– Głupiec zabrał swoje nasienie na cmentarzysko. Przywiązał się. Może się opamięta i go odda.

– Ma nadzieję?

– Twierdzi, że założy tam nową osadę i położy kres szaleństwu. Sam dawno już postradał zmysły. Miejsce małego jest w wylęgarni. A ja chcę go jeszcze zobaczyć.

Pokiwałem głową, znając prawdę. Rozmówca miał zaklejone szczeliny, a nubin bezskutecznie próbował je sforsować. W olbrzymich oczach czaiła się woda.

Były bieda, tragedie i sceny.

Zrujnowane gospodarstwo gazowe, w którym samce poszaleli i wymordowali brutalnie wszystkich domowników. Korpusy leżały przy rurociągach i tkwiły w kapsułach, jakby mieszkańcy wierzyli, że mogą się uratować. Sprawców brak.

Żleb na zboczu olbrzymiego węża kadu. Bestia mierzyła około sześciu mil długości, a przysypana od tysięcy lat ziemią, była idealnym miejscem dla rolników i górników. Tym pierwszym dawała zaprawioną swoimi sokami glebę, drugim zaś kryształową powłokę, z której produkowano komponenty do inżynierii terraformacyjnej. Teraz po kilku stłoczonych tu niegdyś budynkach nic nie zostało – zapewne dorwał je afu. Spore monstrum z niezwykłą szczęką zdolną połknąć w biegu i w całości pół wioski. Mieszkańców czekał okrutny koniec – wielogodzinne trawienie gdzieś za horyzontem

Znaleźli się wreszcie porywacz i jego ofiara. Samiec leżał na brzuchu wśród sterczących stalagmitów i drgał konwulsyjnie. Brakowało mu olbrzymiej połaci pleców. Obok szczenię. Majstrowało coś przy szczelinach oprawcy. Zamykało je, by ten nie mógł się zregenerować. Młoda twarzyczka lepiła się od srebrzystej posoki.

Zostawiłem ich samych sobie. Buntownik zdechnie, a potomek zgubi się na pustkowiu. Jego powrót do domu nie pomógłby społeczności, a to jedyny wyznacznik dobra jaki znałem. Każdy musi się poświęcić.

Potrafiliśmy dostosowywać świat pod siebie, a jednak raz za razem tworzyliśmy niemal identyczne kopie dotychczasowych błędów. Te same dramaty opowiadane z przestrachem przez nielicznych pozostałych przy życiu pionierów rozgrywały się za każdym progiem. Nie wszyscy potrafili oddać się kolektywowi. Nielojalne wobec plemienia istoty potajemnie przewożące zwierzęta na planetę, wypuszczające je w dzicz – to przez nie jakiś klan cierpiał teraz w brzuchu afu. Podział klasowy innych khette, ich wieczne wewnętrzne wojny – to one poprowadziły spotkanego po drodze rolnika na pustkowie, gdzie nie chroniły go tarcze. Stracił dom, przyjaciół, a wkrótce postrada i życie. Wreszcie wieczny brak odpowiedzi na zagrożenie nubinem, który sprawił, że samiec był gotów porwać własne stworzenie, a inni wymordować klan.

Powtórz.

Zaczynałem się cieszyć, że mój udział w tej opowieści dobiega końca. Chyba mamiłem samego siebie. Szedłem.

Wreszcie pewnej nocy ujrzałem cel. Fioletowa zorza, pasmo jakby utkane z delikatnej niczym jedwab mgły rozciągało się na całym aksamitnie czarnym nieboskłonie i rzucało hipnotyzujący blask na leżące jak okiem sięgnąć szkło. Co najmniej setka słupów postawiona na pozór losowo strzegła dumnie swego sekretu. Cmentarz sprawiał, że nubin krążył we mnie szybciej. Przestrzeń aż się od niego skrzyła…

Zbliżyłem się. Jedynie delikatne zawodzenie wiatru obijającego się o kolumny przełamywało ciszę, niczym nieśmiały muzyk wygrywający melancholijną melodię na antycznym flecie.

Na lśniącej powierzchni monolitów ktoś wyrył znaki i rysunki. Zaś u podstaw kłębiły się czarne na tle horyzontu, poskręcane sylwetki. Autorzy…

„My”.

To słowo najczęściej przewijało się wśród inskrypcji, które nie były żadnymi  epitafiami czy modlitwami a bardziej… bazgrołami? Jedne zrobiono zapewne w kilka minut, nad innymi ślęczano całymi godzinami. Niektóre urywały się gwałtownie w pół słowa, a kilka zalanych było nawet zaschniętą, matową posoką. Czytając, czułem przygniatający mnie ciężar. Oszukano mnie.

Pisarze rozkładali się. Setki lśniących powłok powoli traciło na kształcie. Z wielu otworów wystawało nieśmiało zielonobure mięso. Ale biedacy zdawali się być w… euforii? Napierali na kolumny, depcząc się nawzajem i wystawiali dłonie w stronę metalu, próbując go choćby musnąć – może liczyli, że zbawi ich to od śmierci? Palce niektórych były poszarpane. Pewnie chcieli wyryć swoje słowa bez narzędzi. Nie to było jednak najgorsze.

Żadna z ofiar nie miała systemu. Ich czaszki ziały pustką, podobnie jak czarne szczeliny tam, gdzie powinny biec odgałęzienia. Poczułem, że drżę. Sama myśl, że ktoś mógłby tak brutalnie, niemalże jednym ruchem wyrwać mi z ciała całą aparaturę sprawiała, że miałem ochotę się wyłączyć.

Jednak dostałem misję. Społeczność na mnie liczyła.

Dotknąłem jednej z kolumn. Wyczuwałem szpary w fakturze stopu. Zgodnie z zaleceniami miałem oddać ciała szkłu, a systemy skierować ku niebu. Przekazać monolitom. Co sprawiło, że moi poprzednicy porzucili misję? Zostali zaatakowani? Ale przez kogo? Oszalałego Reklanina, który nie poddał się eutanazji? Nie widziałem żadnych wskazówek…

Tylko te napisy. Jedyny dowód, że to wszystko nie było przypadkową rzezią.

„My. Jest się. Żyje się. Wspólnie. Głos. NUBIN. JEST. WSZĘDZIE. Żyję? Człowiek. Kłam… JESTEŚMY. My”.

Ciągnęło się to w nieskończoność, więc po prostu wcisnąłem palce w szczelinę i pozwoliłem swojemu ciału na chwilę złączyć się kolumną. Dzięki powłokom zlaliśmy się w jedno, czułem jak lodowaty stop oplata mnie niczym kastet knykcie, jak moje jestestwo rozlewa się ku górze, w stronę nieba i gwiazd, jak…

Jak spada w dół. Głęboko. W ciemność, gdzie ktoś na mnie czeka, gdzie czai się obecność, gdzie…

My.

To jedno słowo całkowicie wybiło mnie z rytmu i odepchnęło od słupa. Cofnąłem się o krok, zahaczyłem o zwłoki i upadłem z przeciągłym jękiem. Wyczułem Istotę.

Nadzwyczajną. Nie zwierzę, nie Reklanina. Jakbym nagle przytulił się z całą swoją khette jednocześnie i pożarł wszystkie ich palące myśli w ostatecznym akcie wspólnoty. A nawet to nie oddawało w pełni doświadczenia.

My.

Słowo znów wybrzmiało pod czaszką z siłą dzwonu i natrętnością robactwa.

My.

Spojrzałem. Kolumna otworzyła się. Z wnętrza bił metaliczny połysk. Kłębek sygnowanych kabli, półprzezroczystych rurek, cienkich obręczy i zwiniętych niechlujnie odgałęzień, które zdawały się wrastać w strukturę monolitu. System. Ciała porzucono, ale oprogramowania tkwiły na swoim miejscu. Tyle że… żywe. Płyny krążyły w układzie, resztki mięsa pulsowały lekko i migotały czerwienią, a całość przywodziła na myśl dziwaczną symbiozę przyrody z architekturą.

Miałem wrażenie, jakbym patrzył na czyjeś otwarte serce położone na dłoni.

Raptem ze zgrzytem otwarła się druga skrytka, tuż powyżej. Pusta. Przeczuwałem, co to znaczy, ale nie chciałem uwierzyć.

My.

Słowo rozbrzmiało znów w czaszce. Rozglądanie się nic nie dawało – wokół same trupy i milczące kolumny zdające się nachylać coraz bardziej w moją stronę.

My. Dołącz. My.

Głosy przybierały na sile, a ja mogłem tylko bezradnie złapać się za głowę i, potykając co krok, popędzić w stronę horyzontu, klanu, domu, innych…

MY.

Upadłem. Huk niemalże rozsadził powłoki. Zdawało się, że ziemia drży, a monolity chwieją się w posadach. Próbowałem się czołgać, ale tylko ubabrałem się w posoce, zaplątałem w poskręcane ciała, poprzecinałem o szkło i niemal zakrztusiłem nubinem wdzierającym się brutalnie przez szczeliny. Świat gasł w oparach złotego pyłu, jakbym znalazł się w środku burzy piaskowej.

My. Dołącz. My!

Czas zmienił się. Nie potrafię określić, jak długo trwałem w amoku, pogrążony w niezbadanych myślach, których dziś nie potrafię nawet przywołać. Skulony i zmarznięty pod jedną z kolumn przygryzałem paznokcie do krwi, żułem własne palce i wkładałem okruszki szkła do oczu. Czemu? Nie wiem. Może podświadomie próbowałem się wybudzić? A może liczyłem, że wykrwawię się na śmierć i dołączę do przodków w górze? Wreszcie, może nie miało to sensu, jak wszystko, co mnie dotychczas spotkało…

Wielokrotnie robiło się jasno i ciemno. Szkło raz lśniło niczym roziskrzona tafla oceanu, a raz jeno opalizowało nikłym fioletem, jak tamtej pierwszej nocy. Musiało minąć ich sporo.

Słyszałem głosy. Dyskutowaliśmy. Przekonywały mnie. Przypominało to targi z kupcami paliwowymi, ale z czasem tematy odeszły daleko od spraw przyziemnych. Zdawało się, że przez wieczność debatowaliśmy o istnieniu, systemach i tym, dlaczego warto się zjednoczyć. A ja nie mogłem odejść. Nie potrafiłem.

Dziś uważam, że musiałem oszaleć. Popaść w całkowitą paranoję i postradać wszystkie zmysły. Pamiętam, że w końcu coś we mnie pękło i ostatecznie złączyłem jaźń z tymi, którzy byli przede mną.

Ból był niewyobrażalny, a chłód metalu, gdy panicznie wpychałem swój system do skrytki, okazał się ostatnim wspomnieniem fizycznego świata. Tęskniłem.

 

***

 

Dziwaczne uczucie. Jak opisać językiem coś, co nie ma nic wspólnego z mięsem? Chwilowe przebłyski istniejące w… Po prostu istniejące. Nicość nie jest ani czarna, ani biała. Co fizjologicznie widzą ślepcy? Co słyszą głusi? Co czują martwi? Wydawało mi się, że umarłem, a jednocześnie nigdy nie byłem tak prawdziwy, jak wówczas.

Można by nas nazwać Legionem. Tworzyliśmy zwartą jaźń, więc w tym samym czasie byłem sam. Nie rozmawialiśmy, jak normalne stworzenia. Ich, czyli moje, myśli zakwitały w moim, czyli ich umyśle, w tej samej chwili, kiedy przyszły im, czyli mnie, do „głowy”. Dlatego raz po raz zalewały mnie fale sprzecznych emocji, tak szybko, jak prędko zmieniały się nastroje „lokatorów”, czyli moje własne. Ale czasami zapadła śmiertelna cisza zdająca się trwać wieczność. Ile minęło lat? Nawet nie wspominam o dniach, czuję, że są jak ziarna piasku w młynie Losu. Tutaj procesy zachodziły z siłą, ale jednocześnie lenistwem starożytnych olbrzymów.

Ostatnia opowieść, nim skończy się świat.

– Jestem człowiekiem – stwierdziłem nagle po eonach dumania nad naturą rzeczywistości. – Prawdziwym człowiekiem.

– Nie Reklaninem – mówiłem sobie. – Niemalże nie ma Reklan na… Ziemi.

– Tak ją kiedyś zwano.

– Ziemia… Terraformowana planeta. Miała być… nowym domem. Zabezpieczeniem dla Reklan i dla macierzy…

– Ale każde stare domostwo było kiedyś zamieszkane. Widać, w oczach Reklan ludzie zdawali się szkodnikami, a nie równymi sobie istotami. Dlatego zaczęto od deratyzacji…

– Tyle że szkodniki potrafiły się bronić, a wojna zrujnowała planetę. Przegraliśmy… wszyscy. Lecz mimo to stałem tam, przed kolumnami. Ja, człowiek. Sądzący, że jestem Reklaninem, tak traktowany przez Reklan… Czemu? Ach, jasne… Wszystko w przyrodzie sprowadza się do jednego.

– Karma wróciła. Nie dość, że konflikt oddalił wizję nowego domu dla najeźdźców o stulecia, to skaził też ich samych. Zdali sobie sprawę, że samice nie potrafią donieść ciąży, a zarodki mutują. Do tego macierz w perspektywie czasu nie nadawała się do zamieszkania. A gatunek bez domu i potomstwa jest niczym. Tylko szczenięta gwarantują, że w otchłani czasu będzie czymś ważniejszym niż pyłek na wietrze. Zaś ludzie mnożyli się… o, ironio… jak szkodniki.

– Dlatego wyhodowali nas, zmodyfikowali, zaimplementowali naszym kobietom własne potomstwo, wysadzili na zniszczonej Ziemi, a potem poinstruowali swoje „mrówki” jak wznieść mrowisko. Terraformowaliśmy planetę, nie wiedząc, że tylko zakończenie tego procesu dzieli nas od zagłady. A nasze dzieci… Ich dzieci… Porywali je. Do wylęgarni w macierzy. Produkowaliśmy wrogów!

– Ale przecież… Ja urodziłem się na Ziemi! Nie zwieźli mnie tu… A nie jestem Reklaninem! Ani kobietą! Po co mnie tu trzymali?

– Nie… Byłem pionierem, terraformatorem i… Scenografią. Ludzka ciąża wymaga relacji i spokoju ducha. Dlatego należało zachować pozory i umożliwić rozwój. Każdy dostał swój bagaż wspomnień i zaczął żyć. Nie sposób stwierdzić, ile czasu tak naprawdę upłynęło. I czy cokolwiek jest prawdziwe. A jeśli to wszystko to też część ich symulacji…

– Nie mogę panikować. Nawet, jeśli nic nie jest prawdą, trzeba płynąć z nurtem. Lub przeciw niemu. Ale nie łamać zasad gry. Jeszcze nie.

– A nubin?

– Podtrzymuje symbiozę z reklańskimi pancerzami i systemami. A bez nich nie ma wspomnień, nie ma ograniczeń. Jednocześnie usprawniły nas, abyśmy przetrwali i zdołali „oswoić” Ziemię. Tyle że ludzkie ciała źle znoszą pył.

– Stąd pustynia Hokki. I cmentarz.

– Czy ja już umarłem? Czy to już to?

– Nie umarłem. Po prostu zmieniłem system. Obszedłem zabezpieczenia, straciłem pancerz. To istota alternatywnej ewolucji. Przystosować się za życia. Zwykłe ziemskie stworzenia tego nie potrafiły. Po prostu niektóre w wyniku przypadkowych mutacji rodziły się inne i to pozwalało im przeżyć, a potem przekazać cechy dalej. A ja… My łączymy się. Zmieniamy. Tworzymy…

– Współświadomość. Wielką sieć neuronalnych połączeń.

– Cała pionierska generacja w jednym miejscu i w jednym czasie. Zjednoczona. Kolektyw o jakim Reklanie mogą tylko pomarzyć.

– Niespotykana nigdzie indziej moc obliczeniowa, której powstania nie przewidział żaden reklański inżynier. Potęga połączona z korzeniami tej planety, sięgająca do samego jej jądra i zdolna zmieniać ją, gdy zechce, a jeśli się znuży… Zniszczyć na zawsze.

– Sprawa ostateczna.

– Sprawa ostateczna – wołałem wielokrotnie, czując rosnącą nienawiść.

Kolektyw rósł. Tłumaczenia powtarzały się.

– Dość już – stwierdziłem wreszcie. – Reklanie okupują nasz dom, a my jesteśmy mnodzy. Jeden umysł musi zdecydować o przyszłości…

Wahałem się. Przypominałem sobie wszystkich potomków. Khettyn, które opuściłem. Twarze, które niemal zapomniałem. Świat, który czekał na górze.

– Czy warto?

– To wszystko jest już bez znaczenia. Co mi da zniszczenie planety, która i tak nie należy do mnie? Nie czuję nawet… złości.

– Nie… Czuję! Czuję żal. Gorycz. Nie jak Reklanin. Jak człowiek.

– Czuję, czuję!

Jestem człowiekiem. Mam prawo do zazdrości. Do zawiści. Chcę oglądać jak cierpią!

– Chcę! Żądam!

Zdecydowałem. Jeśli mam runąć, pociągnę za sobą każdego, kogo chwycę.

Planeta kończy żywot powoli, a wraz z nią znikam ja. Raptem czuję się jak kropla w słonym morzu albo kawałek drewna dryfujący wśród fal. Ile takich światów jak ten mogli przygotować Reklanie? Ile istnień zaprzepaścić? Ale jednego nie przewidzieli – skrzętnie przygotowana przez nich iluzja była moim paliwem. Prawdziwym, choć sztucznym.

Wspominałem jak upadał bliźniaczy księżyc Venifexu, kiedy świat kończył swój ży

Koniec

Komentarze

Hej!

Przyznam szczerze Twoja wizja przytłoczyła mnie nieco, więc musiałem przeczytać tekst dwa razy, żeby lepiej go zrozumieć. To może być problem – ale nie musi. Tak czy owak zdecydowanie dużo jest tu zarysowane, wspomniane, napoczęte i – niedokończone, więc czytelnik musi sobie dużo dopowiadać. I znów – to niekoniecznie problem, po prostu ja miałem pewną trudność w odbiorze Twojego tekstu. Ale może właśnie taki powinien być – trudny w odbiorze. Ponieważ opowiada o nie-wiadomo-jak dalekiej przyszłości, o – domniemywam – przedstawicielu obcej rasy, kosmicie? komputerze? cyborgu? A przede wszystkim – o zjednoczeniu umysłów, zlaniu się pojedynczej jaźni w Jaźń mnogą, pomysł, który należy do jednych z najbardziej fascynujących i frapujących w całej fantastyce. Bardzo dobrze komponuje się z ogólną atmosferą onirycznego horroru tego tekstu.

Mam jedno drobne zastrzeżenie logiczne – obcy przybyli z celem terraformowania Ziemi – jeśli jednak spojrzymy na źródłosłów tego wyrazu, trudno nie uciec przed sprzecznością; jak można ukształtować Ziemię na kształt Ziemi, skoro już jest Ziemią? Rozumiem, że chciałeś pokazać ten pomysł z perspektywy obcej cywilizacji – może jednak lepiej byłoby wymyślić nazwę ich ojczystego globu, z którego pochodzą, posłużyć się nią parę razy, a potem, na jej bazie utworzyć neologizm xxx-formowanie? (Czy to Venifex jest tym globem? A może to nowa nazwa Ziemi – widzisz, o co mi chodzi.) Wiem, że się czepiam, ale jakoś mnie to ubodło i na moment odrzuciło od tekstu, do którego przez pozostałą większość czasu chciałem jak najsilniej przylgnąć, żeby go lepiej zrozumieć.

Nie jestem też pewien, czy to otwarte zakończenie wybrzmiewa tak silnie, jakbyś tego chciał, kiedy większość tekstu składa się z zagadkowej rzeczywistości pełnej nie do końca wyjaśnionych tajemnic. Na koniec zastanawiam się też, czy jak na świat na skraju upadku nie jest w Twoim tekście trochę za dużo… emocjonalności. Chodzi mi o to, że wyobrażam sobie taki świat jako osowiały, wszystkie emocje, które miały wybrzmieć już wybrzmiały i teraz bohater snuje się po nim, aż nie zlewa się z Jaźnią. Ale to tylko moja luźna sugestia. Do przemyślenia, do rozważenia, niekoniecznie do uwzględnienia.

Pozdrawiam,

Maldi

Hej, Maldi!

Bardzo mi miło, że poświęciłeś czas i siły, żeby dwa razy przeczytać tekst, zwłaszcza w dobie szybkiego życia i tak wielu opowieści, choćby w poczekalni. Cieszy mnie twoja dogłębna analiza, a fakt "przytłoczenia" rzeczywiście wezmę niejako za komplement, bo lekkie skonfundowanie po lekturze podobnie jak te wszystkie niedopowiedzenia były pośrednim celem, kiedy pisałem. Atmosfera dziwności, niepewności, wyobcowania – to próbowałem uchwycić. A idea zjednoczenia umysłów jest dla mnie równie fascynująca, co dla ciebie.

Co do uwagi o terraformacji, przyznam, że wydaje się trafna i o niej nie pomyślałem ;) Także dziękuję , będę musiał rzeczywiście nad tym pomyśleć, zobaczę też, czy kogoś jeszcze będzie ona razić (jeśli ktokolwiek jeszcze przeczyta). Jedyną formą obrony jaką mogę przyjąć przed tym "zarzutem", to fakt, że Ziemia w tekście została zdewastowana po wojnie, więc niejako już nie przypominała znanej nam planety, a tym samym nie nadawała się do końca do życia, co należało zmienić/przywrócić. Co więcej, narracja tekstu jest z perspektywy naszego bohatera już uświadomionego o własnej przynależności do gatunku ludzkiego, więc myślę, że na upór mógłby on użyć tego terminu w stosunku do swojej zrujnowanej, kosmicznej ojczyzny, ale to kwestia sporna, nad którą muszę się zastanowić.

Zakończeniem próbowałem podkreślić istotę "opowieści" samej w sobie – nie istnieje ona bez kogokolwiek, kto mógłby ją przytoczyć i jej posłuchać. Wraz ze światem kończy się życie narratora i każdego, z kim miał styczność, dlatego też urywa się opowiadanie niemogące istnieć w "próżni".

Przechodząc do emocjonalności… Hm… Myślę, że niejako jest jak mówisz – bohater snuje się po ponurej planecie, mijając równie osowiałych mieszkańców. Napotyka tragedie, które zdają się powtarzać w nieskończoność i sam jest nimi zmęczony. Próbuje się nawet przekonać, że śmierć jest lepszym wyborem niż życie w takim miejscu. Jakby tego było mało, Reklanie sami w sobie stronią od ukazywania uczuć. Uważają, że są ich niegodne, brzydzą się słabością. Ale narrator, jako w rzeczywistości człowiek, jest zbudowany inaczej, choć ci, którzy go zmodyfikowali mogliby sobie tego nie życzyć. On czuje, boi się, cierpi, tęskni. Wszystkie te uczucia kumulują się, gdy łączy się z podobnymi sobie i postanawia skończyć ze wszystkim, łącznie z marzeniami swoich oprawców. Niejako chciałem, aby emocje w pozbawionym ich świecie mogły wybrzmieć, a wręcz wykrzyczeć się wraz z końcem żywota Ziemi.

Jeszcze raz dziękuję za poświęcony czas i analizę. Twoje uwagi były bardzo interesujące i zajmujące.

 Również pozdrawiam,

 Morgoth

Intrygująco zawikłane. Prosty miś ma problem z ogarnięciem całości. Dzisiaj nie da rady, może kiedy indziej…

Hej, Koalo!

Nie ma problemu, chętnie zaczekam, a słowo “intrygująco” dobrze rokuje – mam nadzieję, że rzeczywiście się skusisz ;)

Powiem Ci, że mam problem z tym tekstem. Dobrnąłem do prawie połowy i z jednej strony sposób napisania nie sprzyja czytaniu, z drugiej… Z drugiej widać, ze jest myśl przewodnia, że chcesz coś przekazać. Może jeszcze spróbuję, ale nie mogę tego obiecać.

Cześć, Wilku, miło mi, że zajrzałeś. Mówiąc, że sposób napisania nie sprzyja czytaniu, masz na myśli stronę techniczną, czy zwyczajnie styl? Bo wszelkie błędy chętnie poprawię. W kwestii stylu natomiast, trochę się tego chyba spodziewałem, więc w pełni rozumiem, że można się od tekstu odbić. Mam jednak nadzieję, że się przełamiesz albo raczej, że plusy opowieści (jeśli jakieś widzisz) zdołają cię do tego zachęcić. Będzie mi bardzo milo. Pozdrawiam!

Mówiąc, że sposób napisania nie sprzyja czytaniu, masz na myśli stronę techniczną, czy zwyczajnie styl?

Właściwie ani to, ani to. Bardziej brak flow, czegoś, co pozwoliłoby płynąc przez tekst, zamiast przez niego brnąć.

Całkiem ciekawy klimat, podoba mi się, trochę taki hard sci-fi, ale tekst bardzo niejasny. Nie chcesz tłumaczyć od razu detali, dla mnie super, ale jest ich tak dużo i przez tak długo, że tracę motywację do czytania całości. Na pewno jest intrygująco, ale czasem miałam wrażenie, że może bardziej skupiasz się na stronie estetycznej niż fabularnej? A może po prostu nie jestem Twoim targetem. Stylistycznie nic do zarzucenia nie mam, jest fajnie, ale ciężko.

Hej, Mer! Miło widzieć kolejny komentarz, dziękuję za poświęcony czas. Bardzo się cieszę, że klimat przypadł ci do gustu, bo rzeczywiście poświęciłem mu niemało pracy. I choć rzeczywiście w teście postawiłem w dużej mierze właśnie na atmosferę i pewne "idee", to jednak starałem się całość spleść z fabułą i powiedzmy, że samemu potrafię odpowiedzieć na wiele pytań, a po prostu nie do końca udało mi się owe odpowiedzi dostatecznie jasno przedstawić i trochę tego żałuję. Jednocześnie słusznie zauważyłeś, że pewnych spraw tłumaczyć "nie chcę", to trafne słowa, bo zdarzało się przy korekcie, że usuwałem pewne odpowiedzi "wprost", bo faktycznie zależało mi, żeby czytelnik bardziej pogrążył się w klimacie, skupił na pewnym przekazie – dodatkowo chciałem uniknąć tworzenia ponad 20-tysiecznego molocha i skondensować tekst jak tylko mogłem. Bo jak widać, mimo tych praktyk okazał się "ciężki" (albo, o ironio, właśnie przez nie). W każdym razie cieszę się, że opowiadanie okazało się dla ciebie intrygujące, miło było przeczytać twoją opinię. Pozdrawiam!

Przeczytałam i z przykrością wyznaję, że to wszystko, co czego mogę się przyznać.

Opowiadania nie zrozumiałam. :(

 

z odro­bi­ną in­nych makro i mi­kro­ele­men­tów… → …z odro­bi­ną in­nych makro- i mi­kro­ele­men­tów

 

Nie­lo­jal­ne ple­mie­niu isto­ty… → Nie­lo­jal­ne wobec plemienia isto­ty

 

rzu­ca­ło hip­no­ty­zu­ją­cy blask na roz­rzu­co­ne jak okiem się­gnąć szkło. → Nie brzmi to najlepiej.

 

Z wielu prze­gni­łych otwo­rów… → Otwór to puste miejsce w czymś. czy coś, co jest puste, może być przegniłe?

 

Kłam… JE­STE­ŚMY. My.”Kłam… JE­STE­ŚMY. My”.

Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu.

 

Głosy na­bie­ra­ły na sile… → Głosy przybie­ra­ły na sile

 

ni­czym roz­iskrzo­na tafla wzbu­rzo­ne­go oce­anu… → Tafla jest równa i gładka, więc powierzchnia wzburzonego oceanu taflą nie będzie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hej, Reg! No cóż, bywa i tak, jest to raczej na 99,9% moja wina, więc mówi się trudno. Za próbę i tak dziękuję, a poprawki niedługo wprowadzę. Pozdrawiam!

Cóż, Morgocie, mam nadzieję, że Twoje przyszłe opowiadania będą napisane bardziej przystępnie i uda mi się je zrozumieć. I ciesze się, że uznałeś uwagi za przydatne. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Przyjemne :)

Przynoszę radość :)

Witaj, Anecie! Cieszy mnie to, zwłaszcza, że słowo to rzadko się wśród recenzji przewijało ;)

Cześć!

 

Nie było łatwo, czytało się wręcz potwornie momentami, bo opko zmusza do solidnego wytężenia szarych komórek (by uchwycić obca perspektywę) i wyobraźni, ale od połowy jest już trochę lepiej. Pojawia się szczątkowa akcja, a poruszone wątki zaczynają się schodzić (albo ich liczba przestaje rosnąć). Strasznie dużo pytań, moc wątpliwości i tematów, w zasadzie brak akcji lub bohatera. Widzimy wewnętrzne rozterki kogoś opisanego z jednej strony innymi pojęciami, z drugiej zwyczajnie po ludzku przytłoczonego rzeczywistością, której nie rozumie. Taki człowiek a kosmita. W końcówce nieco się wyjaśnia, ale jak dla mnie początek jest zbyt ciężki i nie zachęca. Brakuje w nim czegoś, co zmotywuje do dalszego czytania (mnie zmotywował grafik dyżurnych) i brnięcia przez tekst. W zakończeniu liczyłem na iskrę, dostałem coś mocno otwartego (ale ostrzegałeś w przedmowie, a problem istoty, która zaczyna rozumieć , dlaczego została stworzona wypada bardzo dobrze, gdyby jeszcze popracować nad otoczką…). Czy jest to tekst o samotności? Nie wiem, bardziej o tęsknocie imho.

Napisane nieźle (jak na przyjętą formę), warsztatowo nie wygląda źle. Pomysł również ciekawy i niebanalny, ale opowiadanie – jako całość – wiele wymaga od czytelnika i nie każdemu podpasuje.

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

Hej! Sorki, że dopiero teraz, ale nie zauważyłem komentarza. Dzięki serdeczne za przeczytanie. Wszystkie komentarze dobitnie uświadomiły mi, że trochę przesadziłem z powolną narracją i niejednoznacznością, ale cieszy mnie, że sama idea ci się spodobała. Faktycznie, myślę, że w tej wędrówce jest wiele o tęsknocie – właściwie takiej, z której narrator sam nie zdawał sobie sprawy, nie znając własnej przeszłości, celu i źródła bólu. 

 

Również pozdrawiam!

Nowa Fantastyka