- Opowiadanie: roqwe - E.A Poe je M&Msy

E.A Poe je M&Msy

To moje pierwsze, debiutanckie opowiadanie publikowane na forum. Właściwie – to moje pierwsze opowiadanie publikowane gdziekolwiek. Mocno inspirowane nowymi tłumaczeniami Poego, które wszystkim przy okazji polecam.

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

E.A Poe je M&Msy

 

Przedstawione tu wydarzenia przytrafiły się mi i moim przyjaciołom, więc opowiadam wszystko tak jak zdarzyło się naprawdę. Wspominam o tym na początku, by do słów moich, jakkolwiek wydawać się mogą niewiarygodne, nie przyklejać obraźliwych etykiet typu “fikcja” czy “zmyślenie”. Ten tekst ma, wedle mojego biednego terapeuty, pomóc mi przerobić swoje emocje i lepiej je zrozumieć.

 

Wszystko zaczęło się gdzieś w okolicach czwartej fali (tym, którzy nie pamiętają tego mrocznego czasu, przypomnę, że pory roku i lata traciły wtedy na znaczeniu, odliczaliśmy czas wedle kolejnych fal choroby, przynoszących zwiększoną ilość zgonów, zachorowań i strachu) gdy miasto przeżywało nową, obmierzłą już wszystkim, lecz równie intensywną, histerię. 

 Marta mieszkała na ulicy Z., w bloku ukrytym pomiędzy restauracją Indyjską a dyskontem spożywczym. Przyjaźniliśmy się już od lat, znałem jej drobne nawyki: papierosy palone tylko w chwilach największego relaksu, całkowitą abnegację sportu i ludzi związanych ze sportem, niezwykle ambiwalentne podejście do duchowości, wreszcie śmiech, który i mnie wprawiał w rozbawienie. 

Niekiedy wyjeżdżaliśmy razem na wycieczki za miasto i tam mogłem podziwiać Martę w całej jej okazałości: długich sukienek, na które zakładała swetry, równie długich brązowych włosów, ciemnych oczu o lekko skośnym ścięciu, butów, które nijak nie pasowały do pogody i reszty jej odzienia. 

Muszę przywołać pewien moment, kluczowy dla zrozumienia całości tej opowieści, gdy Marta pojawiła się przed jedną z naszych wycieczek mocno speszona. Ba. Zdenerwowana. Po krótkiej, intymnej rozmowie, być może w jej trakcie nazwanej przez Martę indagowaniem, okazało się, że w jednej z rajstop, tuż przed wyjściem, puściło jej oczko. Później całe dnie myślałem o tym oczku, nie mogąc spać i kręcąc się w łóżku. Dopiero gdy wyjaśniliśmy sobie z Martą jakiego rodzaju przyjaciółmi jesteśmy, obsesja ustała.

Ta historia zaczęła się, gdy Marta poznała nowego w swym życiu mężczyznę. Co to był za facet, ach – wynikało z jej opowieści. Nie dość, że jego dojrzałość emocjonalna odpowiadała Marcie od pierwszego spotkania (była bardzo wymagająca w tym względzie) to jeszcze “emanował” pfe “seksapilem”, yh. Zupełnie nie znam się na pięknie fizycznym kobiet i mężczyzn, ale zdjęcia delikwenta robiły wrażenie. Nie poznaliśmy się nigdy personalnie, ale delikwent, poznawał Martę. Dość, wynikało z jej opowieści, dogłębnie, dosadnie i przenikliwie. Muszę przyznać, że jej obfitujące w szczegóły relacje z tego poznawania przyprawiały mnie o cienie pod oczami i skłonności samobójcze. Za radą mojego biednego terapeuty, unikałem więc uskoków terenu, tras szybkiego ruchu, wysokich budynków i mostów. 

Spoglądałem w spienioną kipiel rzeki i nie przekraczałem jej, nie chcąc narażać się na śmiertelną pokusę. Na wodzie tworzyły się, zapewne napędzane siłą Coriolisa, maleńkie wiry. Jeden pojawił się tuż obok mnie, właściwie pod butami. Piana zebrała się nad wirem, tworząc łukowaty kształt, a z głębi spoglądała na mnie czerń dna rzeki. Całość, z łukiem piany, z perspektywą głębi, przypominała oko, przez moment wpatrzone we mnie ze złością. Pomny na znaki, zostałem po wschodniej stronie miasta, co czyniło moje życie o tyle uciążliwym, że mieszkałem po zachodniej stronie.

Romans Marty i Marcina (bo tak miał na imię delikwent) trwał kilka tygodni – które mi wydawały się latami, być może przez ilość szczegółów, jakimi obdarzyła mnie Marta, a których w moim nędznym i nijakim życiu uczuciowym wystarczyłoby na całe dziesięciolecie.

Tymczasem choroba rozszalała się na dobre. Karetki ucichły całkowicie, nie chcąc budzić zazdrości wśród tych chorych, do których nie zdążyły przyjechać. Ludzie spoglądali po sobie z przerażeniem w sklepach, tramwajach i autobusach. Mieszanina apatii i nieznośnej chęci życia, równie chorobliwej jak apatia i sama zaraza, zapanowała we wszystkich umysłach. Zakładaliśmy maseczki, ściągaliśmy maseczki, dezynfekowaliśmy się, po czym radośnie wskakiwaliśmy do łóżek obcych osób, by oddać się rozpaczliwej rozkoszy. A z pewnością tak właśnie robili Marcin i Marta. Niejednokrotnie. O czym mogłem przekonać się, krążąc bezsennie pod oknami Marty na ulicy Z., prowadzony siłami, z których istnienia nie do końca zdawałem sobie wtedy sprawę. 

Wszystko to wydawało mi się szalenie nieracjonalne i niebezpieczne – czemu Marta szukała doznań u jakiegoś Marcina, przenoszącego na swej idealnej skórze drobiny choroby, Bóg i sanepid jedni wiedzą, z jakich miejsc i spotkań.

Dręczyły mnie: wściekłość, zazdrość, kaszel i gorączka. Nieustępliwie drapiące gardło i palące trzewia, przeciągały mnie ku myślom czarnym jak kir, worek na śmieci i mokra gleba. Błąkałem się po hostelach, dziwnym trafem jedynie w okolicach ulicy Z., zachodząc czasem do Marty na jałmużnicze ciastko i kawę, zawinięcie się w koc, czy też ukradkową kradzież jej suszącej się bielizny. Po którejś z takich wizyt, kontrapunktowanej celowym, cichym kaszlem do kubka z kawą Marty, moja przyjaciółka, kochanka biednego Marcina, legła zarażona chorobą.

Pojawiałem się znów, oczadziały ze strachu o jej zdrowie. Dwukrotnie wyniosłem śmieci, których sama nie mogła lub nie chciała wynieść. Podczas wycieczki do kosza moją uwagę przyciągnęła głowa ryby, wyrzucona zapewne przez jakiegoś jarosza. Wielkie martwe oko patrzyło na mnie bezmyślnym lśnieniem, jakbym był nadpływającym drapieżnikiem.

Marcin, jak się okazało – nieszczepiony, a więc podatniejszy na chorobę, tymczasowo usunął się w cień, dbając o swój układ immunologiczny – zapewne zimnymi kąpielami, bulionem warzywnym, tabletkami i wlewami z czosnku, czy co tam bananowe dzieci takie jak Marcin stosują na wzrost odporności.

Moja gorączka to przybierała na sile, to gasła, jakby falowanie w kosmosie mojego ciała odzwierciedlało w mikro skali to co działo się w świecie wokół nas. W jakimś dziwnym amoku, wszedłem pewnej nocy do domu Marty, zakradłem się do jej sypialni, odpiąłem ładujący się telefon i niepomny na ryzyko tego działania nad śpiącą (choć chorą) Martą, napisałem do Marcina wiadomość: “Przyjdź. Jestem spragniona Twojego ciała. Czekam.”. Po czym podpiąłem telefon, bezszelestnie wyszedłem z mieszkania, zszedłem na parter i czekałem, stojąc w ciemności klatki schodowej. Jak pająk.

Pierwszym moim planem było go zadusić, powalić na ziemię siłą mięśni i wycisnąć zeń życie. To co zrobiłem jednak, wydaje mi się do dziś być zdecydowanie bardziej subtelną formą tej sztuki, przez niewinnych nazywanej zbrodnią.

Pozwoliłem mu wejść na górę. Przyznaję – oprócz mego wrodzonego sprytu zadziałał tu także rozsądek – Marcin wszak był i postawniejszy i poruszał się z o wiele większą gracją pielęgnowaną podczas gry w squasha.

Pozwoliłem by przeszedł obok mnie na parterze, a potem wdrapałem się cicho na jej piętro. Zobaczyłem tylko jak zamykają się za nim drzwi domu Marty. Czekałem pod progiem, chciwy odgłosów przerażenia. To jednak co usłyszałem zupełnie ich nie przypomniało. Marta, zmożona gorączką i i chorobliwym snem, przyjęła nocnego gościa całą lubieżnością swojego ciała. A przynajmniej tak wnioskowałem z podsłuchanych westchnień. Dopiero nad ranem (tak, spędziłem pod tymi przeklętymi, drżącymi od oddechów i sapnięć drzwiami całą noc) usłyszałem jej krzyki, jego zdziwione tłumaczenie, pośpieszne szuranie, które nakazało mi opuścić ten blok, ulicę Z. i tę część miasta. Przez most, przeszedłem beztrosko, nie zważając na rady biednego teraputy, milczącego zresztą już dłuższą chwilę, być może dlatego, że zapomniałem go nakarmić.

Wróciłem nareszcie do mojego mieszkania, położyłem się w wychłodzonym długą nieobecnością i pustką łóżku i nareszcie zasnąłem, swobodnie, snem kamiennym po dobrze spełnionym obowiązku. 

Przespałem dwie doby, cięgiem, tak był wycieńczony mój organizm. Okazało się jednak, że ciało, do którego do tej pory żywiłem wyłącznie pogardę, mizerne, zawodne, chude, blade i nie przystające do ciała Marcinowego, to właśnie ciało było silniejsze niż szalejąca choroba. Po dwóch dobach snu wstałem rześki i zdrowy. Obyłem zaniedbywaną od tygodni gimnastykę, spożyłem ciepłe, ostre, pożywne, tłuste śniadanie. Rozkoszowałem się przywróconym smakiem, pijąc kolejną szklankę wody, gdy zadzwonił telefon. 

Spojrzałem na ekran. Marta.

Z uśmiechem odebrałem.

On… – zasmuciłem się nieco, myśląc, że taktownie z jej strony byłoby zapytać o to jak ja się czuję, jak żyję i czy żyję w ogóle. Bo może z wnętrza grobu odbieram lub prokurator biedzący się nad moim ciałem, treścią żołądka i biednym terapeutą odbiera ten telefon?

On – powtórzyła, a w jej głosie dało się słyszeć amok. – On nie żyje. Przyszedł do mnie i spędziliśmy razem kilka dni.. Zaczął kaszleć, potem krwią, … – głos jej się złamał, usłyszałem tam paniczny strach, tak że powiew tryumfu jaki odczuwałem, wyparował zupełnie. Rzuciłem się na pomoc, tak jak mam w zwyczaju wobec wszystkich moich przyjaciół.

 

Pojechałem na ulicę Z. i wparowałem do mieszkania Marty. Stała w przedpokoju, światła miasta siwym reflektorem wydobywały jej sylwetkę z mroku, bladość twarzy i głębia przerażenia w jej oczach śnią mi się do dziś po nocach, lecz wtedy czułem, jak niemal szczytuję patrząc na to obmierzłe, przerażone stworzenie, odbywające karę za zbrodnię, o której nie miała pojęcia.

 Przyniosłem ze sobą wyśmienitą pigwówkę mojej matki. Napoiłem bajecznym kordiałem drżącą Martę i wszedłem do jej sypialni, za sobą słysząc pochlipywania i odchrząknięcia. Pigwówka była bardzo mocna.

 Trup leżał na brzuchu zawinięty ostatecznym paroksyzmem w prześcieradło. Ostatkiem sił zdawał się zmierzać ku oknu, jakby chciał je otworzyć dla nabrania oddechu. Rozciągnięty na pokaźną długość małpich, męskich rąk i ciała, nagi. Mięśnie pleców skąpane w światłach miasta jak w oliwie. Zazdrość ukłuła lekko, minęła jednak gdy sprawdziłem oznaki witalności. Żadnych nie było. Ciało było zimne i sztywniało szybko. Należało działać.

 Marta w międzyczasie peplała o wezwaniu karetki, policji, innych służb, wspominała coś o telefonie do jego matki (byli aż tak zżyci!) lecz uciszyła ją kolejna porcja pigwówki. Włożyłem trupa do wanny, zalałem gorącą wodą, by nieco zmiękczyć ścięgna i mięso. Wygrzebałem z przyniesionej przeze mnie torby siekierę i zabrałem się do ćwiartowania. 

 Dla wrażliwej i lubieżnej Marty, widok ciała Marcina w wannie, ze mną stojącym nad, z siekierą w rękach, był zbyt intensywnym doznaniem. Padła jak rażona gromem. A może to wpływ środków nasennych, które dodałem do pigwówki?

 Oprawianie martwego człowieka niewiele różni się od oprawiania kurczęcia. Koniec końców – rację miał Diogenes, kpiąc z pitagorejczyków. Wystarczy naciąć stawy, przerąbać się przez ścięgna i na tyle mocno nadwyrężyć panewki stawowe, by dało się z nich wyciągnąć kończynę.

Problemem okazała się być głowa, a raczej szeroki kark Marcina, na który potrzebowałem kilku zamachów zmęczonych rąk. Łazienka Marty wyglądała w tym czasie już jak instalacja artystyczna. Krew wylewała się z wanny, spływała z lustra, odcinała się od bieli kafelków na ścianach.

 Przy przerąbywaniu karku zahaczyłem, przypadkowo, o idealną twarz Marcina. Uderzenie przeorało czoło, wyłupiło oko i zgruchotało zęby. Szukam tego oka do teraz, szukałem i wtedy, pod każdą szafką, w odpyłwie i w toalecie. Nigdzie go nie było.

 Spakowałem szczątki do plastkiowych worków, zebrałem też z całego domu śmieci Marty, nie wynoszone od mojej ostatniej wizyty przez wymuszoną izolację. Tak objuczony, wcześniej rzecz jasna umywszy się i przywiązawszy Martę do kaloryfera, wyniosłem jej śmieci, jej Marcina, na śmietnik. Akurat, szczęśliwym trafem (ale też dzięki mojej znajomości ich harmonogramów, budowanej przez tygodnie obserwacji bloku Marty) przyjechali śmieciarze. Radośnie pogawędziliśmy o ich trudniej robocie, o braku zrozumienia, jaki okazują im “normalni” obywatele i o mojej wyjątkowej osobowości, ceniącej takich właśnie jak oni, ludzi pracy.

 Sami załadowali worki ze zwłokami Marcina na śmieciarkę.

Wróciłem do mieszkania Marty i zabrałem się za mycie łazienki. Wszystko byłoby doskonale, tylko to oko przeklęte nie dawało mi spokoju. Szukałem, nie znalazłem. Malując sufit, mocno zachlapany, co chwila kreśliłem pędzlem dwa łuki połączone ze sobą, niby niedokończony kształt chrześcijańskiej ryby. Oko patrzyło na mnie z moich ruchów pędzlem. Marta jęczała cicho, budząc się ze środków nasennych.

 Była w tak głębokim szoku, że wyjaśniłem jej, misternie skonstruowany, przebieg wypadków: Marcin zmarł, ugodzony chorobą, jej organizm poddał się, gdy zobaczyła martwe ciało, sanitariusze wywieźli je już do kostnicy.

 Dziewczyna zaczęła chlipać żałośnie i przebąkiwać coś o strasznych snach, w których widziała mnie, nad nim, z siekierą. Szybko ją uspokoiłem, dałem do wypicia odrobinę pigwówki i położyłem do łóżka. 

 Kolejne tygodnie minęły mi na zajmowaniu się Martą i pielęgnowaniu iluzji śmierci Marcina. “Pogrzeb” Marta przespała – udało mi się wyperswadować jej odwiedzenie grobu (nieistniejącego przecież) pod pozorem dbania o zdrowie psychiczne.

 Moim snom w tym czasie nie towarzyszyły obrazy siekiery, Marcina wychodzącego z grobu, czy dostojewskie gnijące konie, czerwone księżyce i tym podobne bzdury. 

 Często jednak śniło mi się oko. Patrzące przez drzwi, wielkie. Zupełnie małe, toczące się po białych kafelkach; archipelagi oczu na oceanie; oczy zamiast gwiazd; a wreszcie mój dom rodzinny, z tympanonem przedstawiającym wielkie oko, mrugające, żywe, wpatrzone we mnie ze skrajną nienawiścią.

 Ten ostatni sen skłonił mnie, by poszukać oka u Marty raz jeszcze.

 Marta wpuściła mnie, nie zważając na moje mgliste wyjaśnienia powodu wizyty. Tradycją w zarazie było, że każda wizyta zaczynała się od “skorzystam z łazienki”. I ja skorzystałem, nie do dezynfekcji jednak, lecz by szukać oka. Nie będę dłużej budował suspensu. Nigdzie go nie było. 

 Zapytałem nawet Martę, czy nie widziała oka, takiej gałki ocznej, bo zgubiłem. Ale spojrzała na mnie zbaraniała, tak jakby sama nigdy nic nie zgubiła.

 Wychodząc od Marty, zdawało mi się, że nie zamyka za mną drzwi, lecz jej oko czujnie śledzi mnie przez szczelinę. Obróciłem się szybko, drzwi były zamknięte.

 W korytarzu jej bloku miałem przeświadczenie, że oczy sąsiadów obserwują mnie przez judasze. 

 Stan ten – ciągłego wpatrzenia we mnie świata trwa już dość długo. Siedzę więc w moim mieszkaniu, za zasłoniętymi OKnami, staram się by było OK. OKOło godziny szóstej, gdy świat jest jeszcze przykryty powieką nocy, wychodzę do sklepu, by uniknąć spojrzeń sąsiadów, przechodniów, bezdomnych, sprzątaczek na klatce. Biedny terapeuta, wreszcie nakarmiony, choć wciąż zamknięty i sporadycznie odkneblowywany, poradził mi bym spisał całą tę historię i “spojrzał” na nią z boku. Tak powiedział, bezczelny. Być może lepiej ją zrozumiem, uzyskam wgląd, tak powiedział, żartowniś.

 Oko słońca patrzy na mnie gdy piszę te słowa. Wyziera przez zasunięte rolety. Oko ubikacji wpatruje się w głąb mojego ciała, gdy oddaję kał. Oczka prysznica mierzą mnie wzrokiem, gdy próbuję zażyć kąpieli. Wkrótce zaniecham tych czynności. Bo ten wzrok pali.

 

____

 

Dnia 19.02.2022 na posterunku policji przy ulicy F. pojawił się Edgar A. Broczące krwią oczodoły i nożyczki w rękach, świadczyły o samoOKaleczniu. Zapytany czy faktycznie dokonał OKAlecznia, Edgar A zaśmiał się, tak że kilku oficerów sięgnęło po broń, po czym padł na ziemię. Zespół ratowniczy, ze względu na warunki pandemiczne pojawił się dopiero po dwóch godzinach usilnej reanimacji podjętej przez posterunkowego B.. Ratownicy stwierdzili zgon na miejscu, jako przyczynę podając zawał.

 

Koniec

Komentarze

Ba. ( wykrzyknik)Zdenerwowana.

Po krótkiej, intymnej rozmowie, być może w jej trakcie nazwanej przez Martę indagowaniem ( Dlaczego być może? Jeśli w myślach Marta nazwała rozmowę indagowaniem, to ta informacja powinna się znaleźć w tekście , jeśli zaś powiedziała wprost, to czemu być może?)

Dopiero( przecinek) gdy wyjaśniliśmy sobie z Martą(przecinek) jakiego rodzaju przyjaciółmi jesteśmy ( jakiego rodzaju byli przyjaciółmi?)

Co to był za facet, ach – wynikało z jej opowieści. ( po co to ach?)

pfe “seksapilem”, yh. (Dlaczego seksapil jest pfe i yh?)Zupełnie nie znam się na pięknie fizycznym kobiet i mężczyzn, ale zdjęcia delikwenta robiły wrażenie.( Czyli jednak coś się zna, skoro robiły wrazenie)

zdjęcia delikwenta robiły wrażenie. Nie poznaliśmy się nigdy personalnie, ale delikwent, ( powtórzenie delikwenta)

Muszę przyznać, że jej obfitujące w szczegóły relacje (przecinek)z tego poznawania (przecinek) przyprawiały mnie o cienie pod oczami i skłonności samobójcze.

Za radą mojego biednego terapeuty (czemu on jest biedy i czemu go nie karmi bohater?)

Mieszanina apatii i nieznośnej chęci życia, równie chorobliwej jak apatia i sama zaraza, zapanowała we wszystkich umysłach. (Czemu chęć życia jest chorobliwa?)

Bóg i sanepid jedni wiedzą, z jakich miejsc i spotkań (skąd sanepid wie, gdzie bywał Marcin?)

głowa ryby, wyrzucona zapewne przez jakiegoś jarosza ( jarosz, to ten, co ie je ryb, dlaczego miałby wyrzucać rybę?)

bananowe dzieci (przecinek) takie jak Marcin (przecinek) stosują na wzrost odporności.

To co zrobiłem jednak, wydaje mi się do dziś być zdecydowanie bardziej subtelną formą tej sztuki, przez niewinnych nazywanej zbrodnią. ( dlaczego zbrodnią mogą tylko niewinni nazywać zabójstwo?)

gracją pielęgnowaną podczas gry w squash ( czy squash pielęgnuje grację?)

powalić na ziemię siłą mięśni ( można obalić kogoś siłą mięśni, ale brzmi to niezręcznie)

Obyłem (chyba odbyłem) zaniedbywaną od tygodni gimnastykę

Rozciągnięty na pokaźną długość małpich, męskich rąk i ciała ( czy można być rozciągniętym na pokaźną długość?)

zawinięty ostatecznym paroksyzmem w prześcieradło ( jak zawinięty w prześcieradło to nie jest nagi)

Zabijanie na koniec głównego bohatera w zasadzie nigdy nie jest dobrym pomysłem. Nie wiem, czemu on oprawiał  Marcina, skoro on już nie żył? Nie wiem skąd miał klucze do mieszkania dziewczyny.  Nie wiem o co chodzi z tym terapeutą. Domyślam się co czuje bohater do dziewczyny, ale w sumie też tego nie wiem jakaś psychologia postaci by się przydała, szczególnie jeśli chodzi o Martę i Marcina. Za dużo w tym tekście silenia się na dowcipny język, który często kuleje, za mało skupienia się na fabule i bohaterach i tle opowieści. Plus za podjecie tematu ostatniej zarazy, to jest temat, jak sądzę, jeszcze nie wyeksploatowany.

Wielkie dzięki za uwagi i pracę redaktorską!

Roqwe!

 

Motyw pandemicznej rzeczywistości faktycznie na plus jak zauważył mój przedmówca. Początek tekstu, kiedy z obrazu przyjaciela przechodzimy w miarę płynnie do obsesyjnego stalkera wychodzi najlepiej na tle całego tekstu. Potem się trochę rozjeżdża. Faktycznie, mamy tu motyw morderstwa za pomocą choroby, chociaż pojawia się parę pytań. Dlaczego protagonista poćwiartował Marcina? Chodziło tutaj o upokorzenie go, o pozbycie się go w stu procentach? Bo tak naprawdę nie doszło do morderstwa, zaraził się i zmarł, zdarza się.

Pozdrawiam!

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Nowa Fantastyka