- Opowiadanie: Konstanty Stankiewicz - Seks, niebo i beemka - czyli Bóg mnie wybrał

Seks, niebo i beemka - czyli Bóg mnie wybrał

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

zygfryd89, Finkla

Oceny

Seks, niebo i beemka - czyli Bóg mnie wybrał

 

 

 

Szarpnąłem za uchwyt, drzwi przesunęły się z piskiem. Uderzył smród: odkładającego się przez wiele lat brudu, potu, spalonych papierosów, przetrawionego alkoholu i taniego płynu do podłóg.

– Dzbry – wymruczałem.

W przedziale na burorudych kanapach siedziało trzech pasażerów. Ten, który był najbliżej, poderwał się i zakołysał z rozmachem. Krótką chwilę bujał się w rytm szarpnięć pociągu, ale szybko zgubił takt. Stopy odziane w białe adidasy wykonały dziki taniec, rozpostarte ręce przecięły powietrze. Chude ciało niebezpiecznie przechyliło się w stronę podłogi.

W ostatniej chwili złapał się lewą dłonią framugi. Prawą – niezrażony potknięciem – wyciągnął w moją stronę. Uścisnął mocno i uśmiechnął się szeroko. Popatrzył na mnie mętnym, ale inteligentnym spojrzeniem nieco wypukłych oczu i poprawił misternie ułożoną na żel grzywkę. Miał gęste, prawie czarne włosy.

– Cześć, Marek jestem, a to Karol i Karol – powiedział.

Pierwszy z Karolów – niewysoki, na oko dwudziestoparoletni chłopak, półleżał, rozparty na środkowym siedzeniu. Od czerni jego bluzy odcinał się wielki, biały napis: Oberschlesien. Litery były gotyckie, a właściciel ubrania łysy. W dłoni trzymał butelkę piwa wciśniętą po szyjkę w skarpetkę.

– To dla ochrony przed konduktorem – wyjaśnił, widząc mój wzrok. – Groził, że mandat za picie będzie.

Karol Drugi był gruby i wysoki. Małe uszy, małe oczy, ospały wyraz twarzy. Z postury i twarzy kojarzył się z hipopotamem. Zajmował prawie dwa miejsca i łapczywie wgryzał się w przełożoną szynką wielką bułę.

– Teges, no… pijesz, znaczy możesz, znaczy abstynentem nie jesteś? Problemu nie masz? Napijesz się z nami? – spytał Marek.

– Jasne – odparłem, więc nalał wiśnióweczkę do kubka i puścił w obieg.

Przepiliśmy jeden do drugiego i wymieniliśmy się informacjami, skąd jedziemy. Oni ze Śląska, z Żor – ja z Wrocławia. Przepiliśmy drugi raz. Dowiedzieliśmy się, dokąd jedziemy. Świnoujście – oni; ja – Szczecin. Przy trzecim dowiedziałem się, że są górnikami, ale nie takimi z kilofem, tylko przy maszynie. Czwarta kolejka i zeszło na mnie. Ja byłem specem od PR i reklamy.

Już trochę porobieni – moi towarzysze bardziej, bo zaczęli wcześniej – zaczęliśmy snuć historie drogi, czyli wyjaśniliśmy sobie, po co jedziemy. Jechałem do lidera blackmetalowego zespołu. Tego, co się ze znaną aktorką ożenił i rozwiódł. Ktoś w agencji wpadł na kuriozalny pomysł. Miałem go namówić do reklamowania nowej linii podpasek – dla niegrzecznych dziewczyn. Chłopaki jechali auto w Świnoujściu kupić.

– Nie jakieś tam pierdzikółko – z dumą powiedział Marek – tylko BMW. Piątka. Anielsko-białe. Nawi, czterostrefowa klima, sportowa skrzynia z łopatkami, skóra i kamera – wymieniał. – Prawdziwie niebiańskie auto. Sprowadzone z Danii, zajebista okazja, jak nowe, chociaż czteroletnie, i – to ważne, bo diesle to awaryjne – w benzynie. Mam nad morzem wujka. Auto sprawdzone, nie jedziemy w ciemno i…

Przerwał mu głośny, nieprzyjemny dźwięk – coś jak zgrzyt paznokci o tablicę. Karol Pierwszy wyciągnął odrapaną komórkę z kieszeni.

– Fajny dźwięk? – zaśmiał się Karol Pierwszy. – Tak naprawdę, to kombajn na kopalni. Nagrałem, przyciąłem i dla kobiety dźwięk ustawiłem. Ona mnie tymi esami dziurę w brzuchu fedruje, jak ta maszyna co węgiel skrobie. Teraz pisze, że ma złe przeczucia. Czuje, że stanie mi się co złego. Ona tak lubi krakać. Gdybym ja jej się słuchał, to bym z doma nie wychodził.

Karol pierwszy skrzywił się i potarł dłonią czoło.

– Choć czasem się sprawdza – mruknął. – Jak wtedy, co po pijaku spadłem z dachu – w jego głosie zadrżała nutka strachu.

Poprawił się na siedzeniu. Łyknął z butelki piwa.

– Musiałem jechać – powiedział głośno i stanowczo, znać było, że chce odegnać lęki. – Czasem trza zrobić małe hop. Ona oczywiście nic o tym nie wie. Żadna kobieta tego nie zrozumie. Czasem trza se zrobić wolny weekend. Posmakować jak dają w innej kuchni – zarechotał. – Dobrze mówię?

– Fajnie jest czasem dzikich świnek zakosztować, ile można tę jedną domową obracać – przytaknął Marek. – Mówię wam, miasto portowe, to miasto portowe. Znaczy się chętny towar w każdej knajpie.

– Ale dobrze jest mieć do kogo wrócić. Zjeść smacznie w dóma – zaoponował Karol Drugi. – Godom wom, moja dzioucha może i mówi w domu po swojemu, czasem to ludziom przeszkodzo, ale za to jak zrobi ślunskie kluski…

– Dla mnie jak dziewczyna goda, jest spalona – skomentował Karol Pierwszy.

– Ale ty sam zaciągasz jak Ślązak – wtrąciłem.

– Sam zaciągasz – odgryzł się Karol Pierwszy.

– U nas coraz mniej takich, co ze ślunska godają – z nostalgią w głosie powiedział Karol Drugi. – Wymierają. Moja matka jest Ślunzaczka, ale ojciec Polak, więc ja już mówię normalnie, rozumiem jak godają, ale sam już nie potrafię, oni – machnął w stronę swoich kumpli – też nie godają, bo w szkole ciulali za godka. U mnie w pierwszej klasie było tak. Kosiara od polaja do mnie: Karol? Żech jej odpowiedzioł: Ja? A ta w krzyk: Nie mówi się ja, tylko tak! I pyta się: zrozumiałeś?

– A ty wtedy do niej: Ja – zarechotał Marek. – Pamiętam. Rodziców wzywała, afera robiła, że dziecko krzywdzą. Coby się opamiętali, że tak nie wolno…

– A jak się dowiedziała, że jego dziadek służył w Wehrmachcie – wtrącił się Karol Pierwszy – to oblać chciała. Nic jej nie obchodziło, jak to wyglądało w czasie wojny.

– Mój dziadek też był w Wehrmachcie – mruknął Marek. – Powiedzieli: albo idzie na wojnę, albo cała rodzina do obozu. Trzech ich było. Dwóch wróciło. Brat dziadka zginął.

– U mnie dziadek zginął na wojnie – powiedział Karol Drugi.

– A mój był w AK – wypaliłem.

Nastała niezręczna cisza. Dwie kolejki, dwa toasty – za dziadków po stronie niemieckiej i przodków po stronie polskiej. Wypiliśmy.

– Musisz jednak przyznać – odezwał się Karol Pierwszy – że gdyby to Niemcy były, lepiej byśmy zarabiali.

 

– No! – przytaknął Marek. – Ja, górnik, sześć tysi na rękę zarabiam. I jeszcze starzy, tacy już emerytura, na grubie roobiom, co by dorobić. Ciulamy ich strasznie, bo jak tamci… – wskazał dłonią gdzieś w dal za oknem – jak oni zobaczą, że można, że da się w kopalni dłużej pracować, wiek do emerytury jak nic podniosą.

– Ty, patrz – roześmiał się Karol Pierwszy. – Karol już na emerytura poszedł.

Karol Drugi zwiesił bezwładnie ręce, głowę odchylił do tyłu i otworzył usta. Sapał miarowo, czasem zacharczał lub mruknął. Spał.

Pociąg kołysał, stukały koła, za oknem przesuwała się idealna czerń z rzadka tylko przerywana odległymi, nikłymi światłami. Skończyła się wiśniówka w butelce i wszystkim zrobiło się jakoś tak sennie. Skuliłem się w rogu pod oknem, głowę oparłem o ścianę, nakryłem się kurtką – w przedziale, mimo zimowej pory, nie grzali. Ktoś zgasił światło. Zasnąłem twardym snem.

• • •

W Szczecinie rozeszły się nasze drogi. Na tym samym peronie mieli regionalny, a ja, zmęczony i zaspany, zacząłem się wspinać na dworcowe schody. Była to kilkumetrowa, stalowa konstrukcja. Niedawno wybudowane przejście prowadzące ruchomymi schodami do przeszklonej hali było w remoncie. Przez kładkę rozpiętą nad peronami wiodła jedyna droga prowadząca na miasto.

Przede mną szedł, targając ogromną walizkę, bezdomny w spranych bojówkach moro i czarno-czerwonej ortalionowej kurtce – jeden z wielu samozwańczych tragarzy, jacy kręcili się po peronie.

Za kloszardem szło nastoletnie dziewczę. Była to wierząca i praktykująca – może nawet jedna z kapłanek – dyskotekowej mody i nieskalanego kultu białych kozaczków. Kręciła tyłkiem w obcisłych dżinsach, machała wyglądającą jak owca na pasku futrzaną torebką. Co chwila powtarzała zniecierpliwionym głosem:

– Śpieszę się, no!

Bezdomny ciężko sapał, dziewczyna stukała obcasikami, ja człapałem na końcu. Pijaczek przystawał co chwila – waliza musiała swoje ważyć – i ocierał pot z napuchniętej, czerwonej twarzy. Dziewczyna zatrzymywała się za nim, nerwowo nawijając na palec blond kosmyk włosów. Ja – chcąc nie chcąc – czekałem aż ruszą dalej. Stawialiśmy ostrożnie kroki. Noc pokryła stopnie lodem, a rano nikt nie posypał ich piaskiem. Szliśmy gęsiego – wyminąć kogokolwiek, bez wypuszczania z ręki barierki, było niemożliwością. Puścić poręcz, oznaczało ześliznąć się w dół.

– Pan się pośpieszy – zapiszczała w końcu przy kolejnym postoju dziewczyna. – Ja mam już dość. Sypialny był niewygodny, złamałam paznokieć, ten, no, co przy drzwiach stoi, kamerdyner…

– Chyba steward – sapnął tragarz.

– A co pana to? Ważne, że był cham i nie dał mi komórki naładować, a ma czekać na mnie limuzyna. U Radziaków dziś śpiewam na urodzinach, wiesz pan, kto to Zenon Radziak? Najbogatszy człowiek w tym mieście. Czeka na mnie, więc ruchy, człowieku, ruchy!

Pener ruszył żwawo i – zupełnie niespodziewanie – pośliznął się. Może i nic by się nie stało, ale popełnił błąd: przez cały czas trzymał walizkę. Jeszcze próbował się ratować, jeszcze tańczył w panice na lodzie, jeszcze kurczowo trzymał się balustrady, ale był bez szans. Walizka przeciążyła, pociągnęła go w dół. Żulik na laskę, laska na mnie, ja wyciąłem – jak myśliwski samolot – beczkę. Szkoda, że nikogo nie było niżej na przyczepkę.

Ból barku, czyjś łokieć z impetem wbijający się w żołądek, łupnięcie w głowie. Rozbłysk. Cisza.

Wstałem. Grunt wciąż był niepewny, usuwał się spod nóg. Nie mogłem złapać równowagi. Dobrych kilka sekund chybotałem się, zanim zrozumiałem, że to przez schody. Ruchome schody. Długie i wysokie, sięgały nieba. Wiozły w górę całą trójkę.

Zatrzymaliśmy się u progu złotych wrót – miały ze trzy piętra wysokości, a przed nimi stał zgarbiony, brodaty staruszek.

– Powiedzcie mi, a k’czemu wy zmierzacie? Tułaczem a sbjegiem z zjemije esteście? – głos dziadunio miał zadziwiająco donośny i czysty.

– Że co? – spytałem. – Może pan powtórzyć?

– Kurwa, daj spokój, to świr jaki – zapiszczała dziewczyna.

– To starocerkiewny, jak myślę, albo staropolszczyzna – mruknął bezdomny. – Niewiele ze studiów pamiętam, ale on się pyta, czy my z ziemi jesteśmy.

Spojrzeliśmy na człowieka z niedowierzaniem.

– No co – obruszył się pijak – studiowało się kiedyś polonistykę. Co? Że walizki noszę? Myślicie, że po takich studiach łatwo jest znaleźć robotę?

– Na spacyjatum chodziste k’niebieskie? – Staruszek spojrzał na nas nieco mętnym wzrokiem.

– Ja pierdykam, mój misiek po amfie, jointach, literkach, wódce, dopalaczach i kokainie razem wziętych nie ma takiej bajery – pisnęła dziunia.

– On się pyta, czy mamy ochotę na spacer niebiański.

– Pan rozumiesz, co my mówimy? – zwróciłem się do staruszka. – Bo żadne z nas w tym całym cerkiewnym nie gawarit.

– A ruchajte sją żywo k’niebieskie zchodziste samotrzeć. – Starzec zachęcił gestem do wejścia.

– Mówiłam, że zbok – młódka wydęła z pogardą usta. – Starość to zboczenie, oczywista sprawa, już to, że taki grzyb żyje to perwercha. Ale że ruchać się chce…

– Zamknij się! – warknął bezdomny.

Bladość wystąpiła na jego rumiane do tej pory policzki, strach zagościł w oczach. Przełknął głośno ślinę.

– On nas do nieba zaprasza – powiedział. – Znaczy się, nie żyjemy. – Przeżegnał się pośpiesznie.

– Ja nie chcę, dziadku, słyszysz, ja nie chcę! Kariera, moja kariera będzie zrujnowana! – ryknęła dziewczyna histerycznie, zalała się łzami, padła na kolana i złożyła ręce w modlitewnym geście.

– Czso? Ne słyszoł – starzec przystawił dłoń do ucha i przechylił głowę. – Czem ne zachodziste? Hę?

– Po polsku mów, mamy dwudziesty pierwszy wiek – krzyknąłem.

Zdałem sobie sprawę, że staruszek po prostu niedosłyszy.

– My inaczej już mówimy, język w ciągu tysiąclecia bardzo się jednak zmienił – wsparł mnie bezrobotny polonista.

– Hę? – staruszek stropił się nieco. – Dwudziesty pierwszy tako rzecze? – mruknął, zmrużył oczy i przybliżył swoją twarz do mojej.

– Ja święty Piotr. Bóg mi wszystkie języki darował. Ale czemu nie chcesz iść do nieba?

– Krótko żyłem, dziecko mam na utrzymaniu…

– Ale ja w takowy sposób nie mogę… jeśli abdankuję… e… to jest puszczę. Wy sobie wrócicie na ziemię, a jak ja będę przed Gospodzinem wyglądał, hę? On dostanie raport. Wypadek na kolei polskiej, trzy osoby do nieba wzięte. Weźmie mnie abszytuje… a… to jest zdymisjonuje.

– Ale my nie na kolei, jeśli w ogóle… – przytomnie zauważył polonista-tragarz.

– Tak, tak – zawtórowała piosenkarka – to jakaś pomyłka, zginęliśmy na schodach.

– Jakże to? – Stropił się święty Piotr. – Raport mam.

Rozwinął niezbyt długi, taki półmetrowy papirus zakończony z obu stron drewienkami.

– Trzy dusze – przeczytał. – Gdzieś tu była nazwa winowajcy… nie no, tylko numer porządkowy wpisany. Zero siedem dwa z listy pięć – wymamrotał.

Wyciągnął drugi papirus, ten rozwinął się i potoczył. Jeden koniec trzymał święty Piotr, drugi potoczył się swobodnie, przeturlał się przez cały placyk przy złotych wrotach i zaczął spadać po schodach. Tyk, tyk… uderzał drewniany uchwyt. Zatrzymał się na szóstym czy siódmym, liczonym od góry, stopniu – taki był długi.

– Niech no ja obaczę… to spis wszystkich spółek kolei w Polsce – wyjaśnił święty. – Co tu mamy… Zacznijmy od początku: Polskie Koleje Szkolenie i Doradztwo. Energetyka. Informatyka. Telekomunikacja. Oficyna wydawnicza. Departament zarządzania, departament zarządzania zarządzaniem, departament zarządzania kapitałem ludzkim… – nie, to wszystko nie to – Polskie Koleje Dworce, Polskie Koleje Tory, Polskie Koleje Zwrotnice, Polskie Koleje Słupy – i tak wymieniał przez długi, długi czas – prawie posnęliśmy.

– O! Mam! – ocucił nas ożywiony głos staruszka. – A winien jest… – zawiesił dramatycznie głos – Polskie Koleje Schody.

– Przecież schody to nie kolej – dziewczyna poderwała się z kolan.

Święty Piotr podrapał się po łysawej czaszce, poczochrał brodę. Cmoknął kilka razy. Zakołysał głową. Spojrzał każdemu z nas uważnie w oczy. W moje wpatrywał się – nie wiedzieć czemu – najdłużej. A krzywił się przy tym, jakby mu kazali zjeść śmierdzące jajko.

– Mógłbym was puścić…

Święty Piotr przymknął oczy i palec przyłożył do skroni, uniósł nieco brodę i zastygł na długą chwilę. Żadne z nas nie śmiało go niepokoić. Nawet dziewczyna, choć nóżka nerwowo jej drgała i powieka mrugała, a drobna dłoń skubała sierść z torebki. Nawet ona siedziała cicho.

– O czym to ja… – ocknął się z zadumy starzec – a tak… wiem. Jako że jest w raporcie wada, to i w niebie może zostać wakancyja, znaczy się wolne miejsce.

Popatrzył na nas smutnymi oczami, znać było, że niechętnie się rozstaje.

– Nie chcielibyście jednak może… – uśmiechnął się przymilnie. – Zaprawdę! Trzy luksusowe miejsca czekają. Następnym razem może was diabeł skusić. Tak, tak, moje duszyczki, może taka rzecz straszna i wam się przydarzyć. Zaprawdę, być to może w przyszłości…

Znów wymownie zerknął w moją stronę, jakby coś wiedział, ale zdradzić nie chciał.

– Piekła się nie bojacie?

Spojrzeliśmy po sobie skonsternowani. Po czym jak na komendę zaczęliśmy zapewniać, że a i owszem, bojamy się. Ile w tym szczerości było – nie wiem. Osobiście zawsze deklarowałem się jako ateista, ale w świetle doświadczonych faktów… Cóż, nie pozostawało nic innego, jak zostać osobą wierzącą. Za życia chodziłem w koszulkach z czaszkami, diabłem i innymi kozłami, czytałem laveyowską biblię szatana, słuchałem black i death metalu. Raz nawet spuściłem się na figurkę Matki Boskiej – ale to akurat był przypadek, tak samo jak to, że przespałem się z zakonnicą. Z taką przeszłością chcieli mnie w niebie. Może trzeba było brać – przysłowie mówi: jak dają, bierz, jak biją to…

– Wywiodę was stąd ku ziemi – odezwał się święty Piotr – acz pod warunkiem.

Decyzja podjęła się sama, pomyślałem, cóż, żałować nie będę – taki już jestem.

– Niebo potrzebuje reklamy. Szatan, buddyści, reinkarnacja, nawet afrykańskie i skandynawskie wierzenia, nawet dawkinsowscy ateiści. Wszyscy oni mają lepszy marketing niźli niebo.

– Ja jestem PR-owcem, w agencji reklamy robię – wrzasnąłem ucieszony.

– Ja mogę w Radio Maryja zaśpiewać – wtrąciła się dziewczyna.

– Będę święty obrazek dołączał do każdego przeniesionego bagażu – wysapał polonista.

– Byleby tylko wynikło z tego co dobrego – westchnął starzec. – Bo lepiej wyglądasz niźli śpiewasz. Zaś ty…

Spojrzał na mnie uważnie.

– Te wasze sztuczki to nie robota. Łacno jest posty na forach pisać i łaskę… znaczy się lajki na Facebooku kupować. Bogu naszemu, aniołom i niebu zrobisz krasną telewizyjną reklamę, ale za to, żeś ciężki grzesznik, na pokutę dostaniesz coś jeszcze.

– Co mam zrobić? – spytałem.

– Zaprawdę ci rzeknę i prosto ku twemu sercu przemówię: napisz opowiadanie. Stwórz dzieło o życiu… O życiu i śmierci! Czyż – podniósł do góry palec – nie to jest dla człowieka najważniejsze?

– Ale co mam konkretnie napisać? – jęknąłem.

– Opisz historię swej peregrynacji, opisz tych, których nieumiarkowanie okowitę spożywali, zdradzali swoje białogłowy, nie szanowali mowy ojców, a co najgorsze starszych źle traktowali.

Zawiesił na moment głos i zerknął wymownie na blondynę.

– Za to wszystko kara ich spotkała – kontynuował. – Katastrofa. Najpierw połamane kości, krew, ból, płacz, a później zrobisz zwrot akcji, bo Gospodzin łaskaw jest i nawet największy grzesznik może się znaleźć w raju.

– Miała być prawda… A przecież żadnej katastrofy nie było.

 

– Zaliż to problem? Was wywiodę, a innych przywiodę. Sztuka jest sztuka. O! Karol i Karol, znasz ich, więc łacno przyjdzie ci charakter i fizjonomię opisać. Chyba, że chcesz za któregoś z nich? Oćcowie oćców już czekają. Armia Krajowa i Wehrmacht… W niebie jest wieczny pokój, wojny nikt nie wspomina. Twój dziadek ucieszy się, gdy spotkacie się na rajskich plażach. Tedy decyduj. Piszesz, albo…

• • •

Jaskrawe światło, ktoś trzyma mocno za kurtkę, nie puszcza, trudno zogniskować wzrok, rozmazane kontury, krzyk, naleganie, echo, dudni w głowie. Ktoś mówi. Czy to święty Piotr? Słabo słyszę. Tylko strzępki słów.

– Zdecydować…może warto jednak się zdecydować? Czekać.

Głos odpływa, ciemne plamy i purpurowe aureole, trzask odkładanej słuchawki, pisk sprzężonego mikrofonu, ból pod czaszką. Cisza.

– Jadą, poczekać warto.

Znów dopływają dźwięki.

– Poczekaj pan. No nie wie, co robi. Pan krwawisz!

Nie, to nie Piotr, to jakiś człowiek, kobieta, ciągnie za rękaw, szarpie.

– No odczep żesz się babo! – krzyczę.

Puszcza. Chwieję się, znów mnie łapie, podtrzymuje. Słabość, nogi są miękkie, bezsilne. Nie! Nie potrzebuję nóg, mam skrzydła, zaraz odlecę, do świętego Piotra, do raju, na plażę w niebiesiech. Śmieję się. Nie wiedzą. Oni nie wiedzą, jak tam jest. Lekko, przyjemnie, beztrosko. Kurort klasy S i wszystko za darmo. Święty zdradził mi największy sekret – w niebie jest seks, islam ze swoimi dziewicami się chowa. Naprawdę. Wiem to. Widziałem. Kiedy? Kiedy widziałem? Nie wiem, ja nie wiem. Nic nie wiem.

Przez moment świat staje się klarowny, czysty i świetlisty. Szarość peronu, błękit słupków, biel budek i czerń daszku, kolory jak na zdjęciu z Photoshopa zbyt czyste, zbyt jasne, zbyt mocne. Obraz jest ostry, stabilny, zastygły. Mrugam. Znika. Ciemność, znów ciemność.

• • •

Przytomność odzyskałem w karetce. Świat znów miał swoje oswojone kształty, bez zachwiań i rozmyć. Logiczne myślenie nie szwankowało. Sanitariusz pokazywał palce, świecił latarką po oczach. Odpowiadałem z sensem, źrenica reagowała na światło, a i tak chciał mnie zatrzymać, wieźć na prześwietlenie, badanie szpitalne i takie tam. Ale ja nie z tych – twardy jestem. Wcisnąłem na obandażowaną głowę czapkę i zszedłem z noszy.

– A ta dziewczyna i ten bezdomny, to gdzie? – zapytałem przy wyjściu.

– Nie było tu nikogo, ale pan naprawdę powi…– sanitariusz miał zmęczoną twarz i wyryty w zmarszczkach wyraz obojętności.

– A ta kobieta, co wezwała karetkę?

– Ta, której pan próbował uciec? Wie pan, szok, nie można…

– Dawno poszła?

– W ogóle nie poszła. Mówiła, że ma godzinę do pociągu. Chciała czekać, tak na wszelki…

Wychylił się z karetki i zlustrował teren dookoła.

– O! Jest! Stoi tam – wskazał palcem.

Podszedłem, spytałem. Widziała, a i owszem, też stracili przytomność, ale tylko na krótki moment, nic się nie stało, nic se nie rozbili, nie połamali, więc se poszli, nie. Pan wie, tacy są dziś ludzie. Śpieszą się, nie. Ten byczy… pijak znaczy się, tą dziewczynkę też poturbował. Uciekł, wyobraża sobie pan, uciekł i nawet karetki… nic, w ogóle.

Odszedłem, nie słuchałem. Choć chyba powinienem był jej podziękować. Cóż – zachowałem się jak cham. Na usprawiedliwienie mam tyle, że zamęt czułem w duszy. O ile w ogóle posiadam duszę. Jeden wypadek nie przewartościowuje prawie czterdziestu lat życia. Kurwa żesz no!

A jednak zrezygnowałem z rozmowy z Zazelem. On się nie zbłaźni reklamą i pewnie będą dalej go kochać fani metalu, ja będę miał czyste sumienie i w przyszłości być może zechcą mnie w raju. Kto wie, co będzie?

Kupiłem bilet i wróciłem na peron. Szczęściem już czekał powrotny pociąg. Wsiadłem. Pociąg ruszył. I wtedy go zobaczyłem. Bezdomny polonista. Stał na peronie obok. Choć wydaje się to niemożliwe, wypatrzył mnie przy jednym z dziesiątek okien. Pomachał i wykonał taki gest jak Tomek Adamek przed walką z Kliczką – wskazał palcem w górę. Poderwałem się. Chciałem ruszyć do wyjścia, wyskoczyć z wagonu. Spytać…

Sam nie wiem, o co i po co miałbym pijusa pytać. Pociąg nabierał prędkości. Zreflektowałem się. Siadłem. Im dalej odjeżdżałem od Szczecina, tym bardziej rozmywał się obraz żulika z uniesionym palcem. A może to nie był on, wzrok już mam taki sobie, a okularów jakoś nie lubię nosić? Widziałem człowieka tylko przez chwilę. Machał. Ale do kogo? Czy aby na pewno do mnie?

Oparłem głowę o zagłówek, zupełnie przypadkiem spojrzałem w ekran laptopa współpasażerki. Zobaczyłem tytuł „Znana piosenkarka ogłasza na Twitterze: w raju jest cudnie, w niebie jest seks”. Z nazwiska wokalistki nie znałem, ale jej ładna twarz okolona złotymi włosami zdała mi się skądś znajoma. Dziewczyna obok kliknęła i z Pudelka przeniosła się na Facebooka. Nie miałem odwagi, by kazać jej wrócić na plotkarski serwis. Sprawdzę to w domu – postanowiłem.

Czas dłużył się niemiłosiernie, pociąg się toczył, kolejne miasta zostawały za nami. Stargard, Choszczno, Dobiegniew, Krzyż, Wronki, Szamotuły, wjeżdżaliśmy na przedmieścia Poznania, gdy z dzikim zgrzytem zajazgotały hamulce.

Szarpnęło. Siła bezwładności. Instynktownie próbowałem się czegoś chwycić. Bez szans. Zrzuciło z siedzenia. Pospadały walizki. Ze stolika pofrunęła kawa i termos. Chlusnęło, załomotało. Zapanowała cisza. Trwała nie więcej niż pół sekundy. Pękła. Krzyki i jęki pasażerów.

Dziesiątki głosów naraz, w naszym przedziale, zza ściany, od strony korytarza:

– Co, co się stało?

– Ktoś jest ranny?

– Co za kraj!

– Pieprzone PKP!

– Dalej nie pojedziemy?

– Uciekajmy, nic nie wiadomo, uciekajmy.

Ktoś przebiegł korytarzem. Zwlokłem się z trudem. Chwiejnie wstałem. Ludzie wybiegli na korytarz. Zaczęli się przepychać. Ktoś płakał histerycznie, ktoś klął. W przedziale chaos, ale wszyscy jakoś się podnieśli. Nie było ran ani złamań. Trudno w to uwierzyć, ale nikomu nic się nie stało. Przecisnąłem się przez korytarz. Zeskoczyłem ze schodków na błotnistą ziemię, ruszyłem w stronę czoła pociągu. Mój wagon znajdował się bezpośrednio za lokomotywą. Nie miałem daleko, ale biegłem najszybciej jak tylko dawałem radę. Jakieś złe przeczucie dławiło gardło.

Zderzaki lokomotywy przebiły karoserię. Cały kadłub samochodu był zmiażdżony i owinięty dookoła elektrowozu. Drobinki szkła połyskiwały na liściach krzaków i w zieleni trawy. Na białym lakierze samochodowej maski rozpływały się szare kawałki mózgu. Na nasypie leżała urwana dłoń, zaciśnięte palce wciąż jeszcze trzymały kanapkę. Dookoła krew, pełno krwi. Podszedłem bliżej. Na zmiażdżonym aucie ocalał malutki znaczek. Biało-niebieska szachownica i ledwie widoczny napis – BMW. Za kierownicą siedziała chuda postać z urwaną głową. Z drugiej strony z okna bezwładnie zwisało ciało. Krwawa miazga bez twarzy. Tylko bluza sprawiła, że rozpoznałem. Od rdzawej plamy odcinał się wielki, biały napis: Oberschlesien.

Samochód zadrżał, zaskrzypiał, poruszył się. Najpierw powoli, potem coraz szybciej. Zaczął pęcznieć jak dmuchany balonik. Nie minęła minuta, a nabrał nowych kształtów. Nie przypominał już pojazdu. Nie miał kół, maski, spojlera. Drzwi uniosły się do góry i zmieniły w skrzydła. Anioł w kolorze biały metallic uniósł się do góry. Na klacie miał szyberdach, mogłem zobaczyć, jak poszarpane ciała wewnątrz wyprostowały się. Karol Drugi wychylił się i złapał swoją dłoń w locie, Marek nasadził na szyję własną głowę. Karol Pierwszy uśmiechnął się. Odlecieli.

– Widzieliście?! – zawołałem.

Nikt nie odpowiedział. Obróciłem się za siebie, szukając choć jednej pary oczu, która widziała to samo co ja, choć jednego świadka tego cudownego zdarzenia.

Pasażerowie pociągu dopiero zmierzali w moją stronę, konduktorzy tłumacząc, że to niebezpieczne, próbowali ich powstrzymać, a otyły maszynista zawisł na poręczy, przy schodach wychodzących kabiny i z trudem zeskoczył na nasyp.

– Tego nie da się uniknąć – sapnął maszynista. – To trzeci w moim życiu. Jechali, nie patrzyli, jakby… – głos lekko mu się załamał. – Jakby taki był ich los, jakby mieli wpaść pod koła lokomotywy. Prędko nie pojedziemy – mruknął – trzeba będzie cały ten złom uprzątnąć.

Jaki znowu złom, pomyślałem i obróciłem głowę. Na torach wciąż leżał wrak samochodu. Martwi towarzysze z podroży do Szczecina nadal byli wewnątrz. Nie byłem pewny klarowności swojego osądu: stres, zmęczenie i uraz głowy, miałem podstawy, by uznać wszystko za halucynacje.

Zamknąłem oczy. Pod powiekami wciąż widziałem obraz auta unoszonego w niebiosa przez anioła – był piękny. Rzeczywisty czy wyimaginowany – nie mógł się zmarnować. Już wiedziałem, jak będzie wyglądała reklama, zacząłem nawet w pamięci wyszukiwać znajomków z branży, którzy zrobią ten film, jak należy. Od razu też nasunęło mi się hasło kampanii reklamowej i zarazem tytuł opowiadania, które miałem napisać, właściwie to samo mi się wcisnęło w usta.

– Bóg mnie wybrał! – powiedziałem na głos i zamilkłem skonfundowany.

Ludzie dookoła patrzyli na mnie z mieszaniną zdziwienia, oburzenia i lęku, ale nikt nic nie powiedział. Ja za to zrozumiałem, że hasło może i jest chwytliwe ale trochę pretensjonalne i nadto sekciarskie. Dobrze by było, naszła mnie nagle myśl, jakoś je zmiękczyć jeśli chodzi radykalność, a jednocześnie marketingowo podkręcić, a co się zawsze najlepiej sprzedaje… wiadomo – seks.

 

Koniec

Komentarze

Hej! To, co mnie w tym opowiadaniu kupiło to na pewno główny bohater i klimat, szczególnie pierwszej rozmowy w obslizglym wagonie PKP przy kubeczku wiśniówki. Fajnie użyta gwara, specyficzna atmosfera, brud i smród – tak, jak być powinno. Druga część, juz w Szczecinie, podeszła mi mniej. Postać dziewczyny tak straszliwie (moim zdaniem) przerysowana, że aż trudno było mi przebrnąć, a wizja potrójnej śmierci w wyniku upadku na schodach trochę bawi (choć może niesłusznie :P). Finał ciekawy, jego połączenie z tytułem tekstu sprytne, stylistycznie też było w porządku. Generalnie, podobało mi się. Pozdrawiam!

Kolesie z pociągu to praktycznie dawni sąsiedzi, więc Ci trochę godkę poprawię ;)

Zjeść smacznie w dóma

Doma, czyli w domu.

 

Godom wom, moja dzioucha

Moja dziołcha

 

– Dla mnie jak dziewczyna goda

godo

 

– U nas coraz mniej takich, co ze ślunska godają – z nostalgią w głosie powiedział Karol Drugi. – Wymierają. Moja matka jest Ślunzaczka, ale ojciec Polak

Ze ślonska.

A Ślonzok to nie Polok? ;)

 

bo w szkole ciulali za godka

Hmm, z kontekstu wynika, że ciulać to karać, ale takiego słowa nie znam. Ciul, ciulik to oferma, dureń, albo hmm… penis. Ciulnonć się – pomylić. Słyszałam jeszcze: Nie ciulej, w sensie – nie okłamuj, nie oszukuj. Ale Twój konkekst… Nie wiem, skąd takie użycie tego słowa.

 

na grubie roobiom, co by dorobić

Nadprogramowe o.

Coby dorobić. Nawiasem mówiąc parę zdań wcześniej masz poprawnie.

 

Masz manie oddzielanie wtrąceń myślnikami, niby można, ale w nadmiarze źle się to czyta. Poza tym fajnie się czytało. Tylko na końcu się pogubiłam. Czemu chłopaki zginęli? Skąd pomysł na taką buchalterię – trzech za trzech? I czemu akurat Ci panowie musieli zginąć? I czemu bohaterowi nawet na sekundę nie zrobiło się łyso, że zginęli za niego? Socjopata jakiś, czy co?

Gość chce zrobić reklamę nieba? Hmm, a kto za to zapłaci? Chyba że beemki, to miało by większy sens i hasło reklamowe byłoby niezłe, ale z kontekstu to nie wynika ;)

Generalnie trochę spójności brakuje. Panowie w pociągu gadają o dupie Maryni, poruszają masę tematów, od niskich pensji po śląską gwarę i dziadka w Wehrmachcie. Niby jak to Polacy, ale czytelnik oczekuje, że ta godka do czegoś prowadzi. Coś jak strzelba Czechowa, skoro jest, to powinna wypalić, a u Ciebie to co najważniejsze, czyli przeczucia żony Karola nr 1, są praktycznie niewidoczne. Jakoś tak się rozpływają w rozmowie i łatwo je przeoczyć.

Potem masz dziunię i bezdomnego, nawet fajnie opisanych, ale w sumie nie wykorzystujesz ich. Pojawiają się, bo potrzeba Ci trójki, która stanie przed św. Piotrem, bezdomny polonista przydaje się jako tłumacz i… to wszystko. Znikają. Swoją drogą św. Piotr miał dość czasu, żeby nauczyć się współczesnego języka, ba, powinien znać każdy, albo poprzestać na aramejskim albo hebrajskim, więc staropolszczyzna tak średnio pasuje. Krótko mówiąc wystarczyłoby, żeby gruchnęli razem z bohaterem, ich dość dokładny opis jest niepotrzebny, albo trzeba było nadać im jakiś większy sens dla fabuły.

Piszesz całkiem nieźle, ale opko jest jak wieża z kart, niby się trzyma, ale ledwo, ledwo. Przydałoby się wszystki te postacie albo bardziej pospinać, albo ograniczyć.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Dostrzegam pomysł, ale nie ukrywam że opowiadanie okazało się trochę nużące i przegadane. Podlane wódeczką i piwem rozmówki w przedziale nie zaciekawiły w najmniejszym stopniu. Spotkanie ze świętym Piotrem przy bramie nieba i jego osobliwy język okazały się dość męczące, a finał opowieści, mimo dramatu na przejeździe kolejowym, niestety, niczym nie zaskoczył.

Wykonanie pozostawia nieco do życzenia.

 

Szarp­ną­łem za uchwyt, drzwi prze­su­nę­ły się z pi­skiem.Szarp­ną­łem uchwyt, drzwi prze­su­nę­ły się z pi­skiem.

 

ospa­ły wyraz twa­rzy. Z po­stu­ry i twa­rzy ko­ja­rzył się… → Powtórzenie.

Proponuję: …ospa­ły wyraz twa­rzy. Z wyglądu ko­ja­rzył się

 

Łyk­nął z bu­tel­ki piwa.Łyk­nął piwa z bu­tel­ki.

 

Pu­ścić po­ręcz, ozna­cza­ło ze­śli­znąć się w dół. → Masło maślane – czy można ześlizgnąć się w górę?

 

roz­wi­nął siępo­to­czył. Jeden ko­niec trzy­mał świę­ty Piotr, drugi po­to­czył się swo­bod­nie… → Powtórzenie.

 

– Zde­cy­do­wać…może warto jed­nak się zde­cy­do­wać? → Brak spacji po wielokropku.

 

– No od­czep żesz się babo! – krzy­czę. → – No od­czep żeż się, babo! – krzy­czę.

 

Świat znów miał swoje oswo­jo­ne kształ­ty… → Brzmi to nie najlepiej.

Może wystarczy: Świat znów miał oswo­jo­ne kształ­ty.

 

– Nie było tu ni­ko­go, ale pan na­praw­dę powi…– sa­ni­ta­riusz… → Brak spacji po wielokropku.

 

– O! Jest! Stoi tam – wska­zał pal­cem. – O! Jest! Stoi tam.Wska­zał pal­cem.

 

ale tylko na krót­ki mo­ment… → Masło maślane – moment jest krótki z definicji.

Wystarczy: …ale tylko na moment

 

dziew­czyn­kę też po­tur­bo­wał. → … dziew­czyn­kę też po­tur­bo­wał.

Choć zdaje sobie sprawę, że sanitariusz nie musi mówić poprawnie.

 

Kurwa żesz no!Kurwa, żeż no!

 

Drzwi unio­sły się do góry… → Masło maślane – czy coś może unieść się do dołu?

 

Anioł w ko­lo­rze biały me­tal­lic… → Anioł w ko­lo­rze biały me­talik

Używamy pisowni spolszczonej.

 

Mar­twi to­wa­rzy­sze z po­dro­ży do Szcze­ci­na… → Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Oni ze Śląska, z Żor

O rety, jaki ten świat mały :)

Podobało mi się, ma ten tekst swojski klimat i fajnego głównego bohatera. Fabuła sklejona z dwóch wątków trochę na słowo honoru, ale finał podreperował kompozycję. Podsumowując – bawiłem się nieźle.

Czyli to jest Twoja pokuta, tak? ;-)

OK, tekst daje radę, chociaż nic nie urywa.

Znam jeszcze inne rozwinięcie tego skrótu – Bardzo Mały Wacek. I nawet ma związek z seksem, acz pewnie niekoniecznie niebiańskim.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka