- Opowiadanie: Kaplan - W świetle miesiąca

W świetle miesiąca

Ilustracje zostały stworzone przez program https://creator.nightcafe.studio/

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Oceny

W świetle miesiąca

Od dzieciństwa żyłem w poczuciu tajemnicy.

Najbardziej zapadły mi z tamtego okresu moje dziwne instynkty, przejawiające się głównie w snach, mgliste przebitki niedających się wytłumaczyć obrazów, te mary pełne krwi i morderstw. Zawsze myślałem, że to tylko nieszkodliwy atawizm po troglodytach, z których koniec końców wywodzimy się wszyscy, i nie miałem zamiaru martwić się z tego powodu, nie wspominając już o jakichkolwiek konkretnych działaniach. Odrzucałem tylko od siebie tę brutalną stronę swej natury, nie mogąc zaakceptować faktu, że sam w sporej części mogę się okazać dzikusem i krwiożercą.

Rzecz dziwna: wiele z tamtego okresu poszukiwań zupełnie nie pamiętam, jakby w moim umyśle ktoś wydarł nagle kilka kart wspomnień, w ściśle określonych punktach. Wiem bowiem, że nieraz nagle pojawiałem się w innym zupełnie miejscu niż to, w którym byłem ostatnio, i że po owym okresie niepamięci pozostawały mi tylko mgliste przebitki niedających się wytłumaczyć obrazów, jakby snów, lecz jeszcze mniej jasnych.

Mieszkałem w jednym zamku, niedużym wprawdzie, ale w całej swojej przestarzałej barokowej urodzie niezwykle cenionym, z kuzynostwem, rodzeństwem i matką-wdową. Zawsze wydawali mi się moi krewni dziwnymi osobnikami nie tyle ekscentrycznymi, ile dość nienaturalnymi w manierach i wyglądzie. Lubiano ich za taką konwenansową nietuzinkowość, lecz ja skazany byłem na poczucie odosobnienia jako „syn tych Overlooków”, mimo że witano mnie zawsze życzliwymi uśmiechami, a czasem nawet – nazbyt formalną i osobliwą – rozmową. Nie zawsze wprawdzie były to rozmowy z tubylcami; często mogłem mieć do czynienia z ludźmi, którzy przybywali w te strony w celu wydobycia rudy cynku (mniej więcej w tym okresie odkryto w okolicach zamku jego ogromne złoża i wszystkim zajął się lokalny monopolista z nadania władz regionu, Smithsson Zinc; wszyscy chcieli dlań pracować z powodu wysokich wynagrodzeń, na które można było sobie pozwolić pomimo niskiej jakości i z powodu wysokich cen, tak typowych dla wszelkiego rodzaju monopoli), a ci pewnie o, nazwijmy to, negatywnych legendach na temat mojej rodziny nie mieli nawet okazji usłyszeć.

 

Dziwność Overlooków znana była od dawna, na co dowód stanowiły krążące w okolicach opowieści o mojej matce, która ponoć założyła na krótki okres swoją własną sektę kościoła anglikańskiego, składającą się z około stu dość podejrzanych osób spotykających się gdzieś u podnóży pobliskich gór w domniemanej krypcie z czasów starożytnych Celtów. Spotkało ponoć matkę za to powszechne potępienie; nie skazano jej za herezję ponoć właśnie tylko ze względu na wielkie wpływy u władz, czy to wynikające z przekupstwa, czy po prostu z szacunku wobec naszego rodu i autorytetu jego członków. Później jednak sama tę sektę rozwiązała, rzekomo przejrzawszy na oczy w kwestiach duchowych, popadłszy w całkowicie naturalistyczny materializm. Jakakolwiek nie była prawda – a wątpię, aby opowieść przedstawiona w takiej wersji miała duże odzwierciedlenie w rzeczywistości – tak osobliwe historie, choćby przemienione i wyolbrzymione, zapewne nie brały się znikąd.

Jako jedyny z rodziny wykazywałem zainteresowania ścisłe, tylko ja zagłębiałem się w arkana nauk przyrodniczych. Nigdy nie czułem się „paniczem”, co niegodzien jest odkrywać sekrety mierzwi i ekskrementów, do których miała się według nich ograniczać biologia. Wszyscy krewni byli w tej materii zatrważającymi ignorantami. Gdy radziłem im dobrotliwie, by się właściwiej odżywiali, za przykład podając im dietę chłopów, okalających zewsząd nasz zamek, ci burknęli tylko wyniośle, twierdząc, że nie zrobią niczego co „owi nędzni troglodyci”.

Mój ojciec zmarł podobno, zanim się narodziłem, lecz nikt nie chciał mi nigdy wyjawić dokładnej przyczyny jego śmierci. Czasem wprawdzie rzucano jakimiś ogólnikami, lecz żadne z nich nie usatysfakcjonowałyby mnie nawet wówczas, gdybym w nie święcie uwierzył.

Lubiłem przeglądać stare fotografie ojca; aby to robić, musiałem zakradać się do ostatniego z licznych pokoi na końcu korytarza, nie mogłem zbudzić członków rodziny odgłosami bosej stopy powoli odklejającej się od lepkiej posadzki czy skrzypieć drzwiami i zamiast zapalać światło w owym strasznym pokoju, wystawiałem album poza oberluft oświetlany dobrze przez światło księżyca. Widziałem na owych zdjęciach mężczyznę eleganckiego i o twarzy dosyć przystojnej, lecz jak gdyby skrytej za nienaturalną, wręcz nieistniejącą u nikogo więcej na świecie, deformacją. Na czym polegała ta deformacja, nie jestem w stanie teraz powiedzieć nie odwołując się do nieznanych wielu ludziom tajników anatomii, dość że proporcje jego twarzy były jedyne w swoim rodzaju.

Raz postanowiłem zapytać, dlaczego zabraniają mi tam wchodzić. Odpowiedzieli, że choć pragną zachować wspomnienia po ojcu, to jego bądź co bądź haniebny żywot winien być skryty przede mną po wsze czasy. Twierdzili także, iż ze względu na drażliwość tematu, nie udzielą mi dalszych odpowiedzi, choćbym nie wiem jak się upierał.

 

 

Rozmawiając raz z bliskim przyjacielem, gdy obaj mieliśmy około piętnastu lat, usłyszałem o nieprzyzwoitych plotkach krążących na temat mojego ojca. Przyjaciel ów powiedział, jakoby ojciec mój zmarł na syphilis, a jego ohydne przedśmiertne deformacje stały się obiektami okolicznych legend i straszono nimi ponoć nieposłuszne dzieci. „Zabierze cię stary hrabia Overlook – mówiły stare niańki, kojąc dzieci chwiejbą kołyski – co zjada każdego, kto zapuści się w strony jego zamku. Ten, który pod koniec życia rozkładał się żywcem”.

Jaka była prawda, nie chciałem wiedzieć, ponieważ zrozumiawszy, że czyny przodków nijak nie powinny wpływać na nasze życie, interesowałem się wyłącznie osobistym rozwojem. Coś mi jednak nie dawało spokoju, całe te niedomówienia, podteksty, stare zdjęcia, pokryte kurzem gotyckie czarne meble w jego dawnym pokoju oraz miesięczny blask okalający ich potworną dziwaczność. Ignorowałem jednak poszepty przesądu, uznając, że wstydliwa choroba zapewne jest wystarczającym powodem, by osoba mego ojca powinna odejść w zapomnienie.

Gdy jednak skończyłem osiemnaście lat, coś się zmieniło. Członkowie rodu znacznie bardziej entuzjastycznie poruszali kwestie rodzinne; o ojcu wprawdzie ani razu się nie zająknęli, lecz coraz częściej wspominali o jego rodzicach, dziadkach, pradziadkach i prapradziadkach, zachwycając się ich wkładem w historię i atrakcyjną osobowością.

Pewnego dnia powiedziałem im, że już brzydnie mi powoli to topienie się w przodczej melancholii, boż mamy wystarczająco dużo powodów, aby chwalić samych siebie, nasze nowe pokolenie. Ci zbyli moją uwagę uśmiechem pobłażania.

– Ach, cały nasz Vincent – rzekła matka, tak bardzo wykrzywiwszy się w złośliwym uśmiechu półironii, żem niemal zemdlał na miejscu z przerażenia. – Zawsze szuka dziury w całym.

– Nie szukam bynajmniej – mówiłem łagodnie i rzeczowo – żadnej dziury, tylko dość mam już rozmawiania o jednej kwestii. Poważnie, zajmujemy się nimi niemal dosłownie w każdej sekundzie, czy nie możemy choćby na jakiś czas odpocząć sobie od bajęd na temat zasłużonych ludzi, będących od dawien dawna zżeranymi przez robaki trupami?

Na te moje słowa połowa krewnych zerwała się z miejsca z westchnieniem oburzenia, druga zesrożała dziwnie, patrząc na mnie spode łba.

– Nie ty – mówił starszy ode mnie o dziesięć lat kuzyn – będziesz nam dyktował warunki.

Spojrzałem nań zaskoczony i dawszy za wygraną, spokorniałem.

– Dobrze już, dobrze – mówiłem. – Mówcie sobie, o czym chcecie. W najgorszym wypadku zatkam uszy.

– Albo ci je obetniemy – odparła siostra ze srogą miną. Przeszedł mnie dreszcz.

Przez następny miesiąc panowała w naszym zamku atmosfera ponurego milczenia.

***

Coraz bardziej działali mi na nerwy okoliczni mieszkańcy niebędący moimi krewnymi, nadobne łabędzie nużące wzniosłe łby w święte i trzeźwe wody, odtrącający mnie jak, no właśnie, syfilityka bądź jakąś wstrętną poczwarę, co zasługuje w najlepszym wypadku na współczucie i uśmiech pobłażania. Zapytałem jednego z okolicznych wieśniaków, czemu zawsze spogląda na mnie z lękiem. Przez długi czas milczał, lecz w końcu, zamiast odpowiedzieć na pytanie, podzielił się wyjątkowo frapującą informacją:

– Wiesz paniczu, że ojciec wasz, hrabia Overlook, wrócić ma w przyszłym tygodniu do zamku?

Przez moment patrzałem na niego, wyczekując oznak krotochwili, spostrzegłszy się zaś, że bynajmniej nie jest mu do śmiechu, zapytałem:

– Jak to?… Przecież ojciec mój…

– Nie żyje – dokończył z pytającym tonem. – Tego się dowiedziałeś od swoich krewnych?

– Nie od krewnych, boć zawsze akceptowałem śmierć mojego ojca a priori… Nigdy po prostu o nim nie wspominano, toteż uznałem, że go nie ma i nie będzie. A o jego śmierci dowiedziałem się od kumotra. Podobno mawiają o nim, że zaraził się kiłą od…

– Tak, tak – machnął ręką, skrzywiwszy się z niesmakiem, jakby odtrącając wir durnych pogłosek niczym rój much. – Mówiono, że zgwałcił jakąś czarnuchę w czasie wypraw do Afryki, że ta go ponoć obdarzyła niechcianym prezentem, że była także lokalną szamanką i współżyjąc z nim, rzuciła nań klątwę… To wszystko może być prawdą, ale… nie ma żadnego związku z tym, żeć wmawiano bzdury lub całkowicie omijano temat.

– A z czym?

– Myślisz, że gdybym wiedział, tobym milczał tyle i cię nie ostrzegł w razie czego? Wiem, jak to jest nie mieć przy sobie ojca i nawet nie śmiem się domyślać, jak to jest nie móc nawet odwiedzić jego grobu… Już nie wspominając o tym, że w ogóle nie wiesz, co się z nim stało i słyszysz o nim dzień w dzień jakieś paskudne komeraże. Ja ci powiem jedno, młody paniczu, a to mianowicie, że życie skrywa przed nami i słodkie tajemnice, i te okropne, lecz robi to po to tylko, byśmy nie przejedli się samymi rozkoszami i uniewrażliwili się na nie. Gorycz strasznego odkrycia jest jeno przygotowaniem na kolejne miłe niespodzianki…

– Dziękuję, że mnie próbujesz pocieszyć, lecz… wątpię, czy to coś pomoże.

– Mam dla ciebie jeszcze jedna radę – rzekł, pokazując gestem ręki, abym poszedł do jego sadyby.

Tak też zrobiłem. Wyciągnął z szuflady jakiś drewniany przedmiot, którego z początku nie zidentyfikowałem, a który później okazał się najzwyczajniej w świecie ostro zakończonym kołkiem.

– Po co ci to? – zapytałem.

– Widzę w tobie dobro, paniczu. Ten przedmiot ma ochraniać dobro przed…

Nie dokończył. W jego zmartwionej i smutnej twarzy widziałem odpowiedź.

– Sugerujesz, że…

– Tak. Twoi krewni mogą się okazać wąpierzami… Takie krążą wśród mojego ludu legendy.

– Toć to bzdura kompletna – odrzekłem, raczej zmartwiony niż rozbawiony. – Wybacz mi, że cię rozczaruję, ale wampiry nie istnieją.

– Ależ istnieją, mój drogi. Wiem, co sobie możesz myśleć o nas, ludziach wsi i małych miasteczek, noszących mniej podniośle brzmiące nazwiska, ale jednej rzeczy nie jesteś w stanie zaprzeczyć, a tej mianowicie, że widzieliśmy znacznie więcej świata niż ty. Widzieliśmy więcej zwierząt, więcej ludzi i więcej tego wszystkiego co pomiędzy.

Powtórzyłem ostatnie słowo tonem zmartwionego niedowiarka, na co on przytakiwał.

– I twierdzisz, że moja rodzina…

– Nie bierz sobie tego osobiście – przerwał. – Nie jest się odpowiedzialnym za to, jakich się ma rodzicieli lub rodzeństwo, i ja cię o to obwiniać nie zamierzam. Fakt faktem, że istnieje teraz spore ryzyko, że sam jesteś wąpierzem, lecz nie widzę po tobie żadnych oznak.

– Przesądny z ciebie człowiek, lecz dobrego serca – powiedziałem wymijająco i przyjąłem ów kołek jako oznakę przyjaźni i troski, nieco naiwnej i nietaktownej, ale troski.

– Pilnuj się, paniczu. Nawet nie wiesz, jak bardzo mi na tobie zależy.

– Dziękuję – rzekłem, uścisnąwszy mu mocno rękę w geście szacunku.

Przez następny tydzień go nie spotkałem.

 

 

W przeciągu kilku następnych dni nie zajmowałem się praktycznie niczym innym poza czytaniem annałów i lokalnych gazet sprzed lat. Starałem się natrafić na wzmianki o ojcu, a może chociaż znaleźć dziennikarską sugestię, subtelną i błyskotliwą, co nawiązywałaby do osławionej postaci, której imienia wprost wymawiać nie należało.

Znalazłem tylko to trzecie. Używając wymownych półsłówek, pisano o „znanym krwiopijcy, co zbiegł przed linczem okolicznej ludności i popłynął do Afryki”. Ponieważ już usłyszałem o „gwałceniu czarnuchy” i wiedziałem, że nasz ród nie był szczególnie lubiany przez lokalnych mieszkańców, od razu skojarzyłem to z moim ojcem. Mógł to być oczywiście przypadek, lecz w takie przypadki nie miałem zamiaru wierzyć.

Potem natrafiałem na opisy dalszych działań owego podróżnika – czy też, jeśli przyjąć moje domysły, głowy rodu Overlooków. Chciał on ponoć werbować Czarnych, aby pracowali uń na zamku, lecz ci zdecydowanie odmawiali. Zapytani, dlaczego odmawiali propozycji tego bądź co bądź zamożnego człowieka, nie odpowiadali żadnymi konkretami, tylko gubiąc się w półsłówkach, oskarżali go o jakieś niesprecyzowane niecności.

Przeczytałem jeszcze kilka zmurszałych papierów i po kilku godzinach jałowych poszukiwań dałem sobie spokój. Wiedziałem już, że coś było nie w porządku z moim ojcem i że cokolwiek to było, miało wpływ na mój ród. Z jakiegoś jednak powodu łudziłem się, że zgubne implikacje poczynań owej tajemniczej postaci w taki czy inny sposób mnie ominą.

 

Tydzień po mojej rozmowie z wieśniakiem zaczęły się jakieś dziwne przygotowania. Zmieniano wystrój zamku na uroczysty, po raz pierwszy od wielu lat starto kurz, który zamiast szpecić nadawał zamkowi raczej wiekowego uroku. Członkowie rodziny zaś wykazywali się – jak nigdy – niezdrowym wręcz entuzjazmem. Uśmiech nie znikał z ich twarzy, cały czas się kręcili po domu, gestykulowali i ruszali się gorączkowo jak cyklofrenicy i chyba tylko ja zachowałem podówczas trzeźwość umysłu.

Nie rozmawiałem był z nimi przez ostatni tydzień o rzekomym przyjeździe ojca, albowiem wydała mi się ta idea szaloną i bałem się, że skoro poprzednio tak się na mnie zezłościli, to poruszenie tego tematu okaże się nawet gorsze.

Wówczas jednak nie wytrzymałem i poirytowany ich szaleńczą ekstazą, owym zbiorowym obłędem, zapytałem, o co tak właściwie chodzi.

– O nic, o nic, braciszku – odpowiadała siostra. – Nie słyszałeś, że do portu ma przybić statek z Afryki?

– Czemuż to z Afryki? – bąknąłem zdziwiony. – Do naszego zamku nigdy nie sprowadzano Murzynów, więc…

– No i to może był błąd – odparła enigmatycznie siostra.

W końcu rzekłem to, czego się tak bardzo bałem wypowiedzieć:

– Czy ojciec ma przyjechać?

Spojrzeli na mnie wszyscy ze zdziwieniem. Do tej pory nadaktywni radośnicy zamarli w ponurym milczeniu.

– Czemu tak sądzisz – zapytała matka raczej ze smutkiem niż wściekłością.

– Powiedział mi okoliczny wieśniak… Nie wierzyłem mu i wręcz wydało mi się to niemądre, lecz… coś się złego święci, prawda?

Podszedł do mnie starszy brat, chwycił, tak że zabolało mnie ramię, i poszedł ze mną do mojego pokoju. Wołałem usilnie, by mi chociaż coś wyjaśnili, lecz oni ze stanowczą obojętnością milczeli bądź odmawiali.

Zamknął mnie na klucz. Po kilkudziesięciu minutach zadzwoniono do drzwi i zakołatano. W korytarzu ozwały się głosy zbiorowej euforii oraz ochrypły tenor… Za matową szybą drzwi ujrzałem czyjś cień na ścianie, wydłużone nienaturalnie ręce i szczupła sylwetka sprawiała wrażenie dziwne i straszne… Czy było to tylko złudzenie spowodowane właściwościami światła, czy może rzeczywiście przybyły był nienaturalnie szczudłowaty? Tego nie wiedziałem i nie chciałem nawet zgadywać.

– Gdzie on jest? – zapytał męski głos.

– W pokoju – mówiła matka. – Za dużo pytał, nie chcieliśmy…

– Czemu – mówił wściekle mężczyzna – nie mogę nawet zobaczyć swojego syna?

Po plecach przeszły mi dreszcze. Albo ktoś krotochwile sobie tu urządzał, albo rzeczywiście mój ociec powrócił zza grobu, by przywitać swoich najbliższych krewnych.

– Wypuścić go? – zapytał brat, na co chórem odpowiedzieli mu matka i rzekomy ojciec:

– Tak.

Poszedł więc do mnie i mi otworzył.

– Przywitaj się z gościem – powiedział, uśmiechając się nieco.

– Czy ktoś mi wyjaśni, o co właściwie tu chodzi?

– A czy musi o coś chodzić? Po prostu przytul ojca…

– Tego człowieka? – zapytałem, wyjrzawszy za próg pokoju i wskazawszy nań palcem. – Przecież widzę go pierwszy raz na oczy…

– Lecz on ciebie widzi niepierwszy raz – odparła ze smutkiem czy raczej melancholią matka.

– No właśnie – ozwał się rosły mężczyzna swoją potworną chrypą. Rzeczywiście, był nienaturalnie wydłużony, wszelako nie wyglądał komicznie czy przerażająco, tylko po prostu niecodziennie. Lecz czy aby na pewno tak jak na zdjęciach?…

Znacząco różnił się od innych członków rodziny. Ci bowiem zawsze nosili na sobie grube ubrania, nawet gdy było względnie ciepło. On zaś nosił się, jak gdyby nie opuścił ciepłej Afryki. Był radosny, lecz nie wykazywał się tak szaleńczą ekstazą jak reszta. W moim rodzie zwykle panowało ogóle przybicie, wszyscy trwali w melancholijnym nastroju. On miał bujną czuprynę, my zaś na wpół wypadłe włosy; my oddychaliśmy ciężko, on zaś, jakkolwiek właśnie wspiął się po długich wysokich schodach, nie wydawał się bynajmniej zmęczony.

Podszedł do mnie i mnie przytulił. Nie chcąc robić przykrości krewnym – czy raczej ich rozsierdzić – odwzajemniłem uścisk, lecz bez większego entuzjazmu.

– Dobrze cię widzieć, synu.

– Miałeś być przecież martwy – rzekłem nagle, zupełnie nie dbając o takt czy dobry smak. Snadź jednak „ojciec” nie uznał tego za naruszenie dobrych obyczajów, bo w przeciwieństwie do reszty krewnych, co ze dumnienia zaniemówili, uśmiechnął się przyjaźnie.

– Ach, mój mały dociekliwy farmazon… – Rozczochrał moją czuprynę i poklepał po barku. – Szkoda, że nie mogłem widzieć, jak dojrzewasz.

– Nie był to szczególnie ciekawy widok – odparłem z przekąsem.

– Kiedyś zrozumiesz ojcowską ciekawość – mówił łagodnie.

– Czy ojcowska ciekawość kazała ci nie zjawiać się aż do momentu moich osiemnastych urodzin?

Ta z kolei uwaga jako pierwsza wytrąciła go z równowagi. Bynajmniej się nie wściekł, lecz policzki jego zeszkliły się ceglastym rumieńcem, a oczy okryły kirem smutku i żałości.

– Synu mój… Czemu tak bardzo mną gardzisz? Naprawdę myślisz, że bym cię zostawił, gdybym naprawdę nie miał innego wyboru?

– Inny wybór czy nie, zjawiasz się bez słowa zapowiedzin i oczekujesz ode mnie entuzjazmu. Chyba to nie ja jestem tutaj popełniającym faux pas, czyż nie?

– Po części masz rację – przyznał domniemany ojciec. – Ale tylko po części.

– „Po części”? – powtórzyłem z oburzeniem. – Co to do stu czortów znaczy? Powie mi ktoś wreszcie czy nie?

Poszliśmy wszyscy – właściwie poszli wszyscy oprócz mnie, ja zaś zmuszony byłem za nimi podążyć – do sali jadalnej. Już od rana nakładano dziesiątki potraw, więc teraz mogliśmy się spokojnie – o ile spokojnym można być w takiej jak ta sytuacji – najeść i porozmawiać, o czym trzeba. Nikt jednak nie śpieszył się z wyjaśnieniami; „ojciec” chciał tylko dowiadywać się jak najwięcej o mnie i moim życiu, edukacji, podbojach miłosnych i innych trywialnościach, gdy ja zaś przypomniałem o jego tajemniczej sprawie, udawał, że zajęty jest jedzeniem.

– Nie bądź zbyt pochopny, chłopcze – rzekła ze srogą miną matka.

– Nie bądźcie zbyt opieszali – odparłem z przekąsem. – Aurea mediocritas, nonne?

– Widzę – mówił szczudłowaty niby-ojciec – że twoja edukacja przebiega pomyślnie.

– Aż nazbyt.

– Czy można być nazbyt mądrym i bystrym?

– Można być nazbyt dociekliwym i żądnym wiedzy, jak się dzisiaj przekonałem.

– Przestaniesz? – rzucił wściekle starszy brat.

– Spokojnie – odpowiadałem żartobliwym tonem. – Rodziciel mój, zapewne, ma podobne poczucie humoru do mnie. Jest wszak ze mną najbardziej spokrewniony, oprócz może matki drogiej mojej…

– Nie waż się sobie z nas kpić – mówiła wywołana – boć takie zgotujemy…

Zawahała się.

– Co? – Patrzyłem po wszystkich, oglądając ich zawstydzone wyrazy twarzy. – Co mi zgotujecie? – Spojrzałem wreszcie na ojca, który jako jedyny zachował kamienny spokój. Nie spojrzał nawet na mnie, w przeciwieństwie do reszty rodziny, tylko siorbał sobie wino ze złotego kielicha i patrzył na horyzont, co wyzierał zza goryckich okiennic.

– Twoja matka – rzekł wreszcie – sama się zapomniała, mimo że przed tym właśnie cię przestrzegała. Hipokryzja to… zmora człowieczej natury, owoc egoizmu i pychy. Jednego bądź drugiego. Lub, jak w przypadku twojej rodziny, obu.

– Oczu mi nie zamydlicie ładnymi słówkami – mówiłem stanowczo i obrzuciwszy wszystkich, o dziwo oprócz rzekomego ojca, surowym wzrokiem, lecz nie podnosząc głosu ani o oktawę. – Widzę, że dzieje się tu coś złego, coś, co dotyczy głównie mnie, lecz w pewnym stopniu wszystkich, szczególnie tego człowieka – wskazałem szczudłowatego osobliwca i nie wiedzieć czemu wstałem, odsuwając gwałtownie krzesło – i na pewno nie jest to nic niezdrożnego. Dlatego żądam, by wszystko mi naprędce wyjaśniono, bo…

– Bo co? – zapytał starszy brat. – Zabijesz nas?

Nie wiedziałem, co powiedzieć. Usiadłem na powrót.

– No właśnie – rzekła z przekąsem matka.

– Słuchajcie – podjął jowialnie „ojciec” – chyba nie tak powinno przebiegać z dawien dawna wyczekiwane rodzinne spotkanie…

– „Wyczekiwane”? – rzekłem oburzony. – Jak mogłem go oczekiwać, jeśli o niczym nawet nie wiedziałem?

– Ach… – Rzekomy ojciec poklepał mnie po ramieniu. Spojrzał mi głęboko w oczy i wówczas się właśnie zorientowałem, że jego twarz jest wyjątkowo blada, a oczy nabiegłe krwią. – Widzę zatem, że nie słuchasz wewnętrznego głosu… Czyż nie czułeś nigdy tęsknoty za swoim ojcem, o którym tyleś się nasłuchał? Czyż nie wchodziłeś wieczorami do starej mojej komnaty, wygrzebując z najgłębszych szuflad zmurszałe albumy i czyżeś nie oglądał ich w iluminacji miesiąca?

Zdziwiłem się, że tak wiele o mnie wiedział… Mógł się wprawdzie domyśleć, że co najmniej raz czy dwa każdy człowiek obejrzałby zdjęcia własnego ojca, jeśliby tylko miał taką możliwość, lecz cała sceneria, o której wspominał, pasowała aż nazbyt dobrze.

– Synu… – Uśmiechnął się i klasnął w dłonie. Nabierałem wątpliwości, czy rzeczywiście jest tak rozbawiony, czy też kpi sobie ze mnie z nadzwyczajną wręcz zuchwałością. – Mój drogi… Znam cię lepiej niż ty sam siebie znasz.

– Wyrażasz się zbyt tajemniczo… Czy mógłbyś w końcu wyjawić mi, co się tu właściwie dzieje?

– Zaraz się wszystkiego dowiesz.

Wykonał dziwny gest w stronę członków mojej rodziny i po chwili kilku młodych, najroślejszych krewniaków wyszło.

– Dokąd poszli? – zapytałem, nie wiedzieć czemu poważnie zmartwiony.

– Udowodnić ci coś, mój drogi, udowodnić ci coś.

Po chwili przyszli z parobkiem, który przed tygodniem ostrzegł mnie o przybyciu ojca. Targali go za kołnierze, podczas gdy on miotał się i szarpał na wszystkie strony, krzycząc do mnie:

– Zdradziłeś mnie… Zdradziłeś, ty podlecu przeklęty!

Wtem jeden z braci uderzył go w twarz tak mocno, że krew mu się polała z nosa i rozdartych warg. Matka, jak gdyby wpadłszy w szaleńczy trans, nabrawszy gadziego spojrzenia i posykując, podeszła doń i jęła wąchać krew.

– Przestań – rzekł do niej ojciec. – Uspokój się; na razie go nie zabijemy.

– Dlaczego mielibyście go zabijać? – spytałem przerażony, chcąc rzucić się w stronę parobka i uratować go, lecz długie silne ramię niby-ojca mnie powstrzymało.

– Nie udawaj bohatera, boż wiemy, że nim nie jesteś. Jesteś taki sam jak my; krwi nie oszukasz.

– To ty, to tyś mnie wydał! – krzyczał parobek, niemal płacząc z rozczarowania.

– Nic nie miałem z tym wspólnego – odparłem śmiało.

– Wprost mówiłeś, że wie za dużo – rzekł nagle brat. – Sam go kazałeś zabić…

Wtedy mi się przypomniało: owe mgliste przebitki niedających się wytłumaczyć obrazów, te dziwne mary pełne krwi i…

Nagle wszystko nabierało zupełnie nowego sensu. Do tej pory myślałem, że nie jestem z „tych Overlooków”, że to oni są tymi strasznymi dziwakami, ja zaś się miałem odstrychnąć od ich bezbożnych wariactw. A jednak… Te ekstazy, w które okresowo wpadali, nie były niczym innym co moje „mgliste przebitki”, podczas których sam nie wiem, jak wyglądałem. Moja krwiożerczość i podłość nie ukrywała się na dobrą sprawę przed nikim, oprócz mnie samego. Wszyscy wieśniacy, którzy mnie omijali szerokim łukiem, nie robili tego z powodu odrazy do sławetnego rodu Overlooków, lecz do mnie samego.

Ojciec, widząc moje przerażone oblicze, zapytał:

– Czy więc zaakceptowałeś swoją przynależność do naszego rodu?

Wciąż nie chciałem mu odpowiadać. Gdzieś na dnie duszy trwało we mnie owo wyparcie, broniące się niezłomnie jak ostatni bastion strażników cytadeli. Nie było ono jednak na tyle silne, bym wprost zaprzeczył ojcu, toteż milczałem.

– Pięknie – uśmiechnął się. – Czyż tak bardzo brzydzisz się tym, kim jesteśmy? Czy mamy poczytać to sobie za obrazę, że świadomość współnależenia do naszej rodziny jest dla ciebie czymś tak strasznym i niepojętym? Czemu, powiedz? Cóż jest tak złego, że takoż właśnie stworzyła nas natura? Gdyby chciała, by było inaczej, czy by nie uczyniła nas innymi? Czy gdyby nie chciała, ażeby jedne zwierzęta pożerały inne, toby mimo to je takimi stworzyła?

– Czemu więc przede mną to ukrywaliście? Skoro tak zupełnie niewinne jest podążanie za głosem natury, to skąd to całe ukrywanie, skąd zakazy oglądania zdjęć…

– A skąd – mówił niemal smutny ojciec – w tobie jest to zaprzeczenie? Skąd w tobie jest wstyd przed tym, kim jesteś? Tak bardzo dziwisz się matce, że chciała ukryć przed tobą fakt istnienia „krwiożerczego ojca awanturnika”?

Wybiegłem nagle z jadalni, nie mogąc objąć umysłem implikacji tego wszystkiego, co usłyszałem. Nie potrafiłem sobie poradzić ze wstydem i lękiem, że od początku tkwiła we mnie ta ohydna natura.

Oddalając się, słyszałem ochrypły męski wrzask, przeszywający mnie na wskroś. Zadrżałem, ponieważ jego krzykom wtórowały pojękiwania moich krewnych, jakby wygłodniały człowiek rzucił się na stół z zastawą. Wiedziałem, że tego, co się działo za murami jadalni, nie chciałem za żadne skarby oglądać.

Wprawdzie chciałem zawołać pomocy, lecz czyż cokolwiek mógł zdziałać Scotland Yard lub sądy przeciwko wielkim Overlookom? Jeśli przez dziesięciolecia niczego nie zrobili… Zwłaszcza, że mogliby oskarżyć i mnie. Lecz czy by śmieli to zrobić, gdybym szczerze się kajając, wydał morderców i ludojadów? Sam już nie wiedziałem… Musiałem przetrawić te wszystkie informacje, co naparły na mnie jak kaskada nieszczęść.

Nie wiedzieć czemu poszedłem do starej komnaty ojca, w której jeszcze niedawno z dziecinnym entuzjazmem przeglądałem stare zdjęcia w świetle księżyca.

Teraz bynajmniej nie miałem ochoty oglądać żadnych zdjęć, lecz… coś mi kazało to zrobić. Jakieś przeczucie bądź lęk podświadomy, co nieraz zrywa się i szarpie nami jak lalkarz. Tym razem ani księżyc, ani słońce nie oświetlały z dawna zapomnianej komnaty, toteż ruszyłem po kandelabr i z zainteresowaniem jąłem przeglądać wszystkie dostępne zdjęcia.

Przyjrzałem się dokładnie obliczu ojca, lecz na każdym zdjęciu było ono zbyt małe, ponieważ fotograf stał w sporej odległości, zawsze chcąc ująć w kadrze wszystkich członków rodu. Wziąłem zatem lupę i przyjrzałem się ponownie.

Teraz łatwiej mi było dostrzec twarzowe niuanse. Wprawdzie wszystko się zgadzało, lecz nie mogłem pozbyć się wrażenia, iż nowo przybyły nie jest osobą ze zdjęć… Potem zrozumiałem, że to nie w twarzy była owa różnica, lecz w budowie ciała… Długie wychudłe kończyny tego… kogoś… lub czegoś… stołującego się w krwawym festynie nijak pasowały do ewidentnie ludzkich i proporcjonalnych kończyn postaci z fotografii.

Nie chciałem wyciągać pochopnych wniosków, bo wszak za pochopne wnioski męczono i zabito mojego przyjaciela. Musiałem jednak się dowiedzieć, kim, jeśli nie osławionym hrabią Overlook, był ten stwór z nienaturalnie zmarniałymi kończynami.

Wyjrzałem zza uchylonych drzwi komnaty. Skończyli ucztować. Rozmawiali ze sobą. Postanowiłem podsłuchać ich dziwaczne rozmowy i gdy usłyszałem pierwsze zdania, przeszedł mnie dreszcz przerażenia:

– Czarnuchy smakują znacznie lepiej niż marni brytole – mówił ten, co podawał się za hrabiego Overlook. – Ci drudzy jedzą wciąż tylko suche łajno, co im wyrośnie na polach, popijając to najmarniejszą herbatą. Murzyn zaś to coś zupełnie innego. Jego krew jest czysta, wbrew temu, co mówią ostatnio piewcy sterylności rasowej. Biegając niestrudzenie wśród pustych pól Afryki, krew jego ciągle płynie, bez spoczynku, natlenia się, mięso zaś, jakie spożywają, ma w sobie cząstkę życia, której najbardziej potrzebujemy.

„Żelazo” – pomyślałem z satysfakcją uczonego, ale i nadzieją.

– Zobaczycie, że jeden kolorowy to jak trzech białych. Nie będzie już wam tak zimno, nie będziecie zmęczeni, przestaną wam wypadać włosy…

Oczywista, pomyślałem. To typowe objawy niedoboru żelaza. Tego się przecież uczyłem. Czy więc jedynym ratunkiem przed dosłownie krwiożerczymi Overlookami miało być wyedukowanie ich w kwestii żywienia? Tych Overlooków, co nie chcieli wprowadzić drobnych zmian w swoim życiu, gdym im łagodnie ten pomysł podsunął?

Takie rozumowanie było błędne: te obiekcje wobec mojej najnowszej rewelacji wynikały z niezrozumienia źródła problemu. Pozostali Overlookowie nie odrzucili diety chłopskiej dlatego, że kierowali się wyłącznie swoją wyniosłością (ta wymówka miała mi chyba wyłącznie zamydlić oczy). Chłopi jedli głównie rośliny, które częstokroć nie mają wystarczającej ilości tegoż pierwiastka. Mięsożerni zaś Overlookowie potrzebowali tej najpodobniejszej cząsteczki do ludzkiej. Ponieważ roślinne żelazo nijak się miało do hemowego, na które mieli zapotrzebowanie, to korzystali w dużych ilościach z krwi zwierząt. Lecz i to nie pokrywało ich zapotrzebowania, ze względu na subtelne różnice między strukturą chemiczną poszczególnych gatunków. Co do ludzi – co tu dużo mówić, teraz ich za to nawet podziwiam – hamowali się, jak mogli. Czy to ze względów deontologicznych, czy też zwykłego wygodnictwa lub lęku przed linczem, nie mnie oceniać, dość że jeśli czuli jakieś wyrzuty sumienia, to nie obejmowało ono członków innych ras.

Skąd więc różnica w wyglądzie ojca? Otóż nietrudno się domyślić, że i zarówno zdjęcia mogły zniekształcić jego wygląd, jak i uwiąd anemiczny. Zapewne wydłużenie kończyn było jedynie rezultatem zmiany postawy ciała, być może w wyniku zwiększonej energii przestał się garbić i chować dłonie i część przedramienia w kieszeniach. Cokolwiek to było, nie zdawało mi się problemem na tyle ważnym, by się nim zajmować w obliczu mordowania i bezczeszczenia zwłok, które już się odbyło i które miało jeszcze niestety nastąpić.

Przemyślawszy to wszystko, otworzyłem z impetem drzwi i wbiegłem rozwścieczony do komnaty jadalnej. Oczom moim ukazał się wówczas widok straszliwy: rozprute wzdłuż bebechy mojego starego przyjaciela straszyły niewidzianym przeze mnie dotąd makabryzmem, jego zbladła twarz zdawała się wołać o pomoc, zastygła w niemym krzyku.

Ojciec – nie chciałem go tak nazywać, lecz z faktami nie dyskutowałem więcej – uśmiechnął się do mnie i rzekł:

– Nie widzisz cudu natury, synu?

– Cud natury? – wrzasnąłem, niemal mdlejąc z obrzydzenia.

– Nie widziałeś, jak twoi krewni cierpieli z powodu niedożywienia? Tak nas natura stworzyła. Za zjedzenie tego człowieka możemy być oskarżeni w ten sam sposób, co tygrys lub morski drapieżnik za pożarcie pobratymców. Naprawdę tak trudno ci to jest zrozumieć?

– Jest nadzieja, że uda nam się inną drogą pozyskać substancję, której tak potrzebujecie…

– Wymądrza się, chemik od siedmiu boleści – rzekła matka, ścierając ukrwawioną twarz chusteczką. Zdała mi się teraz żywsza niż w momentach prozaicznej melancholii i nieco bardziej zrównoważona niż jeszcze wcześniej tego dnia.

– Wiem, że może się udać – rzekłem, niemal błagając ich o zaprzestanie.

– Wyjechałem do Afryki, by wybrać mniejsze zło… – tłumaczył się ojciec.

– Mniejsze zło? – zapytałem oburzony. – Czemuż życia Murzynów miałyby być mniej warte niż…

– Nie o życia Murzynów tu chodzi. Jeden Murzyn równa się dla nas trzem Białym, co zapewne wysłuchałeś, ślęcząc z łbem przystawionym do drzwi. Tak, tak, widziałem cię… Tak czy owak, nawet jeśli liczyć życia jednych i drugich tak samo, co nie jest u nas zbyt popularnym mniemaniem, to i tak wszystko się wydaje oczywiste jak na dłoni. Musimy czerpać z nich energię, inaczej uwiędnie nasz ród, przed czym nieraz już obroniły nas „bezeceństwa”, do których popełnienia zmusza nas natura. Może ci się to podobać bądź nie, lecz nie zaprzeczysz, że jest to jedno z niewielu możliwych rozwiązań.

Usiadłszy obok niego na krześle, zacząłem dumać nad tym problemem. Wprawdzie można by próbować tworzyć żelazo hemowe w laboratoriach, lecz jakąż różnicę by zrobiło kilka miligramów całej rodzinie Overlooków. Stwierdziłem ostatecznie, że nawet jeśli możliwa, to taka operacja się nie opłaci. Potem jednak doszukałem się kilku przecieków w logice hrabiego… Nie mogłem się wówczas z tym zdradzać, ponieważ leżące obok zwłoki przyjaciela całkiem odbierały mi mowę.

Wyrwałem się tylko raz, jeszcze tego samego dnia, i ujrzawszy przycumowany w pobliżu statek, podbiegłem doń i… wbrew oczekiwaniom nie ujrzałem niczego.

Na statku bowiem znajdowały się stosy murzyńskich trupów, jeden na drugim. Przeraził mnie ten widok nawet bardziej niż pojedyncze zwłoki przyjaciela, tak że zwymiotowałem na przymorską ziemię. Odór rozkładu nie był na tyle mocny, by wywołać we mnie taką reakcję. Na pewno leżeli oni na statku martwi od kilku dni, lecz musieli być też do pewnego stopnia zakonserwowani.

Przyglądałem się tej zbrodniczej scenerii i natychmiast zawołałem kogoś po pomoc. Wokół nie było wielu ludzi, lecz koniec końców natrafiłem na jakiegoś parobka, który na moje rewelacje nie zareagował wyrazami niedowierzania, lecz zatrważającą wręcz obojętnością:

– Z czarnuchami – mówił – niech robią sobie co chcą, co mnie do tego!?

Racja: plan hrabiego był o tyle sprytny, że losem Czarnych nikt by się w okolicy nie przejmował, skoroż i nieraz równie okropne rzeczy robiło się z nimi w świetle prawa, a czasem nawet z duchowym błogosławieństwem przedstawicieli kościołów.

Wtem podbiegł do mnie starszy brat. Widocznie musiał za mną gonić już od dłuższego czasu. Jąwszy mnie ciągnąć za ramiona, rzekł do parobka:

– On majaczy! Przecież to wariat!

Chłop spojrzał na nas obu z podejrzliwością, po chwili jednak wzruszył ramionami i odparł z pogardą:

– Jak wszyscy cholerni Overlookowie…

 

Byłem niemal dosłownie więziony w zamku. Odmawiałem takiego „posiłku” i dlatego, dobrze zdając sobie sprawę z mojej niesolidarności, Overlookowie zamknęli mnie, bym nie zgłosił nigdzie ich chorych zajęć.

Pozwalali mi jednak spędzać czas z nimi, czego, rozumie się, nie robiłem zbyt chętnie.

Pogodziłem się już ze śmiercią przyjaciela i przywykłem nieco do świadomości, że gdzieś na zamku zjadani są Bogu ducha winni Murzyni lub że pita jest ich krew.

Pewnego dnia przemogłem się i wszedłem do pokoju hrabiego. Nie był wówczas niczym zajęty, toteż poprosiłem go o krótką rozmowę. Gdy mi pozwolił, mówiłem ze spokojem i ledwie zauważalnym sarkazmem:

– Jeśli więc kierujecie się wyłącznie prostymi obliczeniami matematycznymi, spojrzyjcie na to z innej strony. Jacyś ludzie ginąć muszą, prawda? Prawda, tu się zgadzamy. Lecz według was powinni zginąć Murzyni. Powiedzmy, że zginie ich tysiąc w przeciągu waszego życia. Wychodziłoby jakieś sto śmierci na jednego członka naszego rodu. To, owszem, znacznie mniej niż trzy tysiące Białych, ale… Czy jeśli jeden potrzebujący, boż sami macie immunitet na zjadanie ludzi ze względu na naturalną potrzebę, zabije i zje was… To przecież oszczędzi się co najmniej te dziewięć razy sto śmierci Murzynów, a dziewięć razy trzysta śmierci Białych. Może pozostałaby jedna osoba w naszym rodzie, która musiałaby zjeść w przeciągu swojego życia minimum stu ludzi, a maksimum trzystu. Co ty na to?

Patrzył na mnie na poły z lękiem, a na poły ze wściekłością.

– Przestań krotochwile sobie urządzać, młodzieńcze. Twoje sowizdrzalstwo jest nie na miejscu…

– Kiedym bynajmniej sobie nie żartował. To prosta operacja matematyczna, ojcze, których stosowanie sameś mi zalecił. Cóż więc jest nie tak z podobnym rozumowaniem?

Patrzył na mnie coraz wścieklej… Wtem, rzucił się na mnie z wyciągniętymi do przodu szponami i jął przybliżać swe wampirze zęby do mego gardła.

Wtem wyciągnąłem kołek ze swej kieszeni i wbiłem mu w serce.

Szkliste oczy trupa wpiły swój wzrok w twarz zabójcy. Z klatki piersiowej wyciekło sporo krwi… Wówczas… coś poczułem. Istotnie, cząstka duszy Overlooków musiała tkwić we mnie gdzieś głęboko, skryta, by pewnego dnia wypłynąć na powierzchnie. Rzuciłem się z zębami na ciało ojca, zupełnie nie wiedząc, co robię, jak gdybym był w szaleńczym transie, i piłem jego krew.

Ktoś chyba musiał usłyszeć moje wygłodniałe pocharkiwanie, ponieważ usłyszałem odgłosy kroków, zmierzających w stronę pokoju.

– Ojcze – zawołał jeden z moich braci. – Gdzie jesteś?

Serce zaczęło mi łomotać jak młotem. Starałem się nie dać po sobie znać, że znajduję się w pokoju ojca, toteż siedziałem cicho, wcześniej jednak upewniwszy się, że drzwi są zamknięte na klucz. Brat wołał dalej, nieco już wystraszony. Obmacałem swój kołek. Jeśli się zbliży, myślałem, rzucę się na niego natychmiast. W pobliżu chyba nie ma innych członków rodziny… Beze mnie, bez ojca i bez brata, to będzie już tylko siedmioro, z czego trzy to słabe kobiety, co nigdy w życiu chyba nie zajęły się pracą fizyczną. Mam duże szanse.

Musiałem jednak zrobić to szybko: tak, by nie wydał z siebie nawet jednego dźwięku, by nikt mu nie przyszedł na ratunek, zanim nie sięgnę po solidniejszą broń.

W pokoju hrabiego nie było żadnego noża czy pistoletu, lecz wiedziałem, że ozdobne szturmaki wisiały na jednej z korytarzowych ścian.

Wyskoczyłem zatem i uderzyłem brata prosto w oko. Żył jeszcze przez kilka sekund, lecz dokończyłem dzieło zniszczenia, kopiąc go i gryząc bez opamiętania. Musiałem być w jakimś amoku, bo nawet wiedząc, jak okropne rzeczy czynił on i reszta rodziny, nie byłbym w stanie zabić go tak okrutnie i tak… ohydnie. Rzuciłem się bowiem na niego, gdy jeszcze żył, i zacząłem na poły jeść jego stałe tkanki, na poły wypijać krew. Zanim zginął, rozległa się seria okropnych wrzasków, a ja, choć wiedziałem, że niechybnie one kogoś przywołają, kontynuowałem ucztę, jak gdyby nic się nie działo.

Istotnie, ktoś ruszył szybko na górę. Były to siostra oraz matka. Obie wpiły we mnie wzrok szoku i zniesmaczenia i trwały tak w bezruchu jakieś kilka sekund. W tym czasie zdążyłem odskoczyć od ofiary i ruszyć po broń, o której już wspominałem. One w ułamku sekundy także ruszyły w tę stronę, lecz nie były szybsze ode mnie. Jednak z niezaładowaną bronią nie mogłem wiele zdziałać i na załadowanie jej nie miałem wiele czasu, toteż poczęły mi ją wyszarpywać z rąk. Byłem jednak od nich zawsze o niebo silniejszy, toteż raz zdzieliłem siostrę metalową częścią broni po głowie. Ta padła od razu na podłogę nieprzytomna, z czaszką niemal roztrzaskaną i włosami przesiąkniętymi krwią. Matka zaczęła w owej chwili panikować, z jednej bowiem strony chciała podejść zrozpaczona do nieprzytomnego bądź – jak zapewne podejrzewała ona sama – martwego ciała córki, a z drugiej nie mogła się powstrzymać, by mnie nie zaatakować. Sprawiłem, że nie musiała się więcej głowić nad tym dylematem i podzieliła los swojej córki.

Obie dobiłem za pomocą kołka. Widocznie mój wampiryczny apetyt nieco zelżał, bo ciała obu schowałem do pokoju ojca, zamknąwszy drzwi na klucz, tak bym miał zapasy na później.

Widocznie pozostali członkowie rodu musieli być na zewnątrz, w przeciwnym wypadku niechybnie by usłyszeli wrzaski i zawodzenia bitych i rozszarpywanych.

Wciąż nie odzyskiwałem trzeźwości umysłu, w przeciwnym bowiem wypadku chyba bym nie mógł sobie darować tak bezwzględnego działania, jakichkolwiek by nie przynosiło ono dobrych skutków. Wciąż kierowała mną dosłownie żądza krwi. Nie musiałem jej spożywać wówczas, w tamtym momencie, lecz na pewno musiałem ją zdobyć. Zdobyć jej więcej…

Co bym jednak musiał zrobić po zabiciu całej bestialskiej z natury rodziny – nie próbowałem nawet dociekać. Czy by mój wampiryczny szał nagle przeszedł? Stałem się ostatecznie jednym z nich, od dawien dawna tłumiony zew odezwał się po latach ze wzmożoną siłą… i nie dało się go więcej powstrzymać.

Wziąłem więc strzelbę, załadowałem i ruszyłem na polowanie.

Udało mi się powystrzelać niemal wszystkich… niemal wszystkich.

Przeklęty kuzyn, musiał mnie ogłuszyć… Nie miał ostatecznie innego wyjścia… Lecz czy ja miałem?

Teraz będę musiał za wszystko odpowiedzieć. Pytacie: Czy za zabicie czwórki krewnych, czy za wszystko? Otóż nieraz bywa tak, że z pozoru niedokładne wyrażenie się oddaje rzeczywistość po stokroć gorszą niż domysły słuchacza bądź czytelnika. Odpowiedzieć mam bowiem za wszystko, za zabicie i pożarcie parobka, za zabicie ojca, matki, siostry… oraz Murzynów, których mój dobrotliwy ojczulek przywiózł tylko po to, by mu służyli…

Nie jest mi wygodnie stąd pisać, albowiem odkrycie mojej prawdziwej relacji przez nich może kosztować mnie zesrożenie kar i zwiększenie ich liczby. Ale oni znają prawdę, znają, lecz nie chcą jej przyjąć do wiadomości… Nie wiedzą, żem jedyny, który chciał przerwać fatalne domino zwyrodniałego atawizmu… nie są w stanie pojąć, że niemal uratowałem nasz ród przed klątwą wampiryzmu…

 

Koniec

Komentarze

Hej!

 

Parę wytropionych błędów na początek: 

Najbardziej zapadły mi z tamtego okresu moje dziwne instynkty, przejawiające się głównie w snach, mgliste przebitki niedających się wytłumaczyć obrazów, te dziwne mary pełne krwi i morderstw.

Powtórzenie. Drugie “dziwne” bym wyrzucił. Poza tym, że to powtórzenie, tego typu przymiotnikiem osłabiasz wrażenie, które tworzy opis tych mar.

z których koniec końcu

O ile się nie mylę ten frazeologizm brzmi koniec końców.

Czasem wprawdzie rzucano jakimiś ogólnikami, lecz żadne z nich nie usatysfakcjonowałyby mnie nawet wówczas, gdybym w nie święcie uwierzył.

To brzmi nielogicznie. Czy jeśli w coś się święcie uwierzy, to tym samym nie oznacza, że jest się swoją wiarą usatysfakcjonowanym? Zważywszy na naukowe inklinacje bohatera zamieniłbym to może na “gdyby przedstawiono mi na to dowody” czy coś w tym rodzaju.

Podszedł do mnie starszy brat, chwycił silnie, tak że zabolało mnie ramię, i poszedł ze mną do mojego pokoju. Wołałem usilnie, by mi chociaż coś wyjaśnili, lecz oni ze stanowczą obojętnością milczeli bądź odmawiali.

Pogrubione słowa może nie są do końca powtórzeniem, ale tworzy się niepotrzebny rym wewnętrzny. To “usilnie” swoją drogą i tak nie jest tam zbyt potrzebne. Natomiast jeden z podkreślonych czasowników zmieniłbym np. na “zbliżył się”.

Był radosny, lecz nie tak wykazywał się tak szaleńczą ekstazą jak reszta

O jedno “tak” za dużo. Wywal to pierwsze.

 

Ogólnie brakuje mi tu płynności narracji, wiele zdań jest trochę pokracznych i trudnych w czytaniu. Widzę, że opowiadanie przychodzi Ci z niejakim trudem, ale żeby nie być gołosłownym, posłużę się przykładem:

Wykonał dziwny gest w stronę członków mojej rodziny i po chwili kilka młodych, najroślejszych krewniaków wyszło w jakimś nieokreślonym celu.

– Gdzie poszli? – zapytałem, nie wiedzieć czemu poważnie zmartwiony.

Pogrubiony fragment jest niepotrzebny. To, że bohater nie wie, w jakim celu wyszli, objawia się nam lepiej poprzez pytanie, które zadaje. Natomiast zebranie obu tych sformułowań razem sprawia toporne wrażenie.

 

Pod koniec tekst nabrał więcej życia. Dobrze by było, gdyby ten sam poziom utrzymywała całość, chociaż akcja niewątpliwie rozwija się powoli. W każdym razie na pewno trzeba by trochę przetrzebić dużo zdań, bo wiele z nich jest dość niezgrabnych. Ale to typowe na początku, zazwyczaj popada się w wielosłowie, dopiero po długiej praktyce człowiek uczy się ograniczać, żeby to samo wyrażać przy pomocy mniejszej liczby słów. Innymi słowy – praktyka, praktyka i jeszcze więcej praktyki! ;)

 

Sam pomysł wydaje mi się ciekawy, chociaż nie jestem namiętnym czytelnikiem podgatunku fantasy a zwłaszcza horroru. Można się utożsamić z bohaterem, który odkrywszy przerażającą naturę swojej rodziny, zdobywa się na odwagę, by się przeciwstawić tradycji.

 

Pozdrawiam!

 

Hej! Przyznam, że osobiście jestem fanem gotyckich opowieści grozy i horroru sięgającego po nieco bardziej "klasyczne" monstra z mitologii i wiejskich gawęd, więc opowiadanie jak najbardziej wstrzeliło się w moje gusta.

Jednocześnie wiele rzeczy mi tu zgrzytało, przez co mam mocno mieszane uczucia. Dużą rolę odgrywa w tym język, który, choć stylizowany na pamiętnik wykształconego panicza, jest często nieco niezgrabny. Czasem miałem po prostu problemy z przebrnięciem przez niektóre akapity.

Te dłużyzny szczególnie dawały się we znaki (choć właściwie nie mam nic przeciwko powolnemu rozwojowi fabuły!), gdy pomyślałem, że fajnie byłoby je przeznaczyć na coś, czego mi tu zabrakło, a co według mnie tworzy tak naprawdę solidną atmosferę grozy, to jest opisy samego zamku, ziem wokoło i okoliczności wydarzeń.

Sugestywne i trafne sformułowania tworzą dla mnie, oprócz stawki, porządny horror. Tego mi nieco momentami zabrakło, chciałbym po prostu zanurzyć się w tym siermiężnym, ponurym klimacie.

To co mi się jednak bardzo podobało, to elementy groteski, szczególnie w relacjach rodzinnych rodu. Z drugiej strony, sama postać ojca mi nie zagrała – rozmowy z nim po prostu nie wydawały mi się szczególnie interesujące. Sam początek z kolei, dał mi silny klimat opowiadań Lovecrafta z narratorem powoli wyjaśniającym swoje położenie.

Podsumowując, komentarz wyżej ma moim zdaniem rację – trzeba praktykować i przekładać swoje pomysły na treść, im częściej tym lepiej. Pozdrawiam!

Cześć Kaplan .

 

Bardzo lubię wampirze opowieści i dlatego moja ocena może nie być obiektywna. Ale czytało mi się naprawdę dobrze. Było parę opowiadań tu na portalu, gdzie tekst był podobnie długi ale nudziłem się czytając. Tutaj nie zaistniała taka sytuacja. Fajne opko. Jest twist, jest nieoczywistość o niektórych rzeczach czytelnik dowiaduje się w miarę rozwinięcia akcji. Wszystko w porządku :)

 

Pozdrowienia :)))

Jestem niepełnosprawny...

Dankje wszystkim za opinie.

 

Pozdrawiam

Długi monolog bohatera na początku opowieści zniechęca do czytania. Spróbuj następnym razem zacząć od wydarzenia, pokazać akcję “tu i teraz”.

Cóż, doczytałam do wizyty bohatera u chłopa i na tym kończę lekturę. Za mną jedna trzecia tekstu i z przykrością stwierdzam, ze nie znalazłam tu nic, co mogłoby mnie zaciekawić i zachęcić do dokończenia opowiadania.

W świetle miesiąca czyta się bardzo źle – w tekście jest sporo błędów i usterek, trafiają się mało czytelne zdania, nie zawsze poprawnie zapisane dialogi, że o nie najlepszej interpunkcji nie wspomnę.

Mam nadzieję, że Twoje przyszłe opowiadania okażą się ciekawsze i zdecydowanie lepiej napisane.

Może zainteresuje Cię ten wątek: http://www.fantastyka.pl/loza/17

 

Naj­bar­dziej za­pa­dły mi z tam­te­go okre­su moje dziw­ne in­stynk­ty… → Gdzie mu zapadły? Czy oba zaimki są konieczne?

A może miało być: Z tam­te­go okre­su najbardziej zapadły mi w pamięć dziw­ne in­stynk­ty…

 

Od­rzu­ca­łem tylko od sie­bie tę bru­tal­ną stro­nę swej na­tu­ry… → Pierwszy zaimek jest zbędny.

 

wiele z tam­te­go okre­su po­szu­ki­wań zu­peł­nie nie pa­mię­tam… → Nie najlepiej to brzmi.

Proponuję: …niewiele pamiętam z tamtego okresu poszukiwań

 

Za­wsze wy­da­wa­li mi się moi krew­ni… → A może: Moi krewni zawsze wydawali mi się

 

dość nie­na­tu­ral­ny­mi w ma­nie­rach i wy­glą­dzie. → Na czym polega nienaturalność manier i wyglądu?

 

a cza­sem nawet na­zbyt for­mal­ną i oso­bli­wą – roz­mo­wą. → Czemu tutaj służy półpauza?

 

wszy­scy chcie­li dlań pra­co­wać z po­wo­du wy­so­kich wy­na­gro­dzeń, na które można było sobie po­zwo­lić po­mi­mo ni­skiej ja­ko­ści i z po­wo­du wy­so­kich cen… → Nie rozumiem tego zdania – z powodu niskiej jakości i wysokich cen czego można sobie było pozwolić na dobre wynagrodzenie?

 

osób spo­ty­ka­ją­cych się gdzieś u pod­nó­ży po­bli­skich gór w do­mnie­ma­nej kryp­cie z cza­sów sta­ro­żyt­nych Cel­tów. Spo­tka­ło ponoć… → Nie brzmi to najlepiej.

 

za­głę­bia­łem się w ar­ka­na nauk przy­rod­ni­czych. → …z­głę­bia­łem ar­ka­na nauk przy­rod­ni­czych.

 

od­kry­wać se­kre­ty mierz­wi i eks­kre­men­tów… → …od­kry­wać se­kre­ty mierz­wy i eks­kre­men­tów

 

Igno­ro­wa­łem jed­nak po­szep­ty prze­są­du… → Przesąd nie poszeptuje, przesąd w ogóle nie mówi.

 

brzyd­nie mi po­wo­li to to­pie­nie się w przod­czej me­lan­cho­lii, boż mamy wy­star­cza­ją­co dużo po­wo­dów, aby chwa­lić sa­mych sie­bie, nasze nowe po­ko­le­nie. → A może: …brzydnie mi powoli to taplanie się w me­lan­cho­lii przodków, wszak mamy wy­star­cza­ją­co dużo po­wo­dów, aby chwa­lić sa­mych sie­bie, nasze nowe po­ko­le­nie.

 

Na te moje słowa po­ło­wa krew­nych ze­rwa­ła się z miej­sca… → Wiadomo, czyje to słowa, wiec zaimek jest zbędny.

 

– Do­brze już, do­brze – mó­wi­łem. – Mów­cie sobie… → Nie brzmi to najlepiej.

 

– Albo ci je obe­tnie­my – od­par­ła sio­stra ze srogą miną. Prze­szedł mnie dreszcz.

– Albo ci je obe­tnie­my – od­par­ła sio­stra ze srogą miną.

Prze­szedł mnie dreszcz.

Narracji nie zapisujemy z didaskaliami. Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.

 

na­dob­ne ła­bę­dzie nu­żą­ce wznio­słe łby w świę­te i trzeź­we wody… → Pewnie miało być: …na­dob­ne ła­bę­dzie, nu­rzają­ce wznio­słe łby w świę­tej i trzeź­wej wodzie

Zachodzę w głowę, czym jest trzeźwa woda?

Za SJP PWN: nużyć «powodować zmęczenie lub wyczerpanie przez swą jednostajność»

 

– Nie żyje – do­koń­czył py­ta­ją­cym tonem.– Nie żyje? – do­koń­czył py­ta­ją­cym tonem.

 

– Tak, tak – mach­nął ręką, skrzy­wiw­szy się z nie­sma­kiem… → – Tak, tak.Mach­nął ręką, skrzy­wiw­szy się z nie­sma­kiem

 

– My­ślisz, że gdy­bym wie­dział, tobym mil­czał… → – My­ślisz, że gdy­bym wie­dział, to bym mil­czał

 

rzekł, po­ka­zu­jąc ge­stem ręki, abym po­szedł… → Zbędne dopowiedzenie – gesty wykonuję się rękami.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

– Myślisz, że gdybym wiedział, tobym milczał… → – Myślisz, że gdybym wiedział, to bym milczał

 

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/tobym;14467.html

 

 

WSO PWN przytacza obszerną listę spójników pisanych łącznie z następującym po nich by, obejmującą w szczególności spójnik to (może być to też część tzw. spójnika skorelowanego, np. jeśli…, to…)”

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Gdybym-pojechala-tobym-zobaczyla;17825.html

 

 

: Gdybym pojechała, to bym zobaczyła … Czy to błąd, czy jednak w pewnych sytuacjach można te słowa zapisać osobno? Dziękuję.

 

 

Błąd, i nie ma od tego żadnego odstępstwa. Należało napisać: Gdybym pojechała, tobym zobaczyła. Tobym znaczy tutaj ‘więcbym’, chodzi zatem o połączenie spójnika to z cząstką 1 os. trybu przypuszczającego -bym (vide Wielki słownik ortograficzny PWN pod redakcją E. Polańskiego, Warszawa 2016, s. 1150, i przykład: Gdyby chciał, toby tam pojechał).

 

 

 

Polecam się douczyć, aby móc lepiej samemu wykazywać błędy innych osób.

 

 

Nie rozumiem tego zdania – z powodu niskiej jakości i wysokich cen czego można sobie było pozwolić na dobre wynagrodzenie?

 

 

Tak, gdy ktoś jest monopolistą niezbędnego zasobu, o czym mowa była wcześniej.

 

 

 

Zachodzę w głowę, czym jest trzeźwa woda?

Za SJP PWN: nużyć «powodować zmęczenie lub wyczerpanie przez swą jednostajność»

 

Nawiązaniem do wybitnego wiersza Friedricha Hölderlina, “Połowy życia”. 

 

https://wolnelektury.pl/katalog/lektura/polowa-zycia.html

 

 

Wy, nadobne łabędzie,

Pijane od pocałunków,

Nurzacie wzniosłe łby

W święte i trzeźwe wody.

 

Zbędne dopowiedzenie – gesty wykonuję się rękami.

Według słownika Doroszewskiego “gest” to ruch ciała, a niekoniecznie ręki. Sformułowanie “pokazał gestem reki” itp. pojawiają się bardzo często w literaturze.

https://sjp.pwn.pl/doroszewski/gest;5430046.html

 

 

 

Kaplanie, moje uwagi to tylko propozycje i sugestie. Nie musisz z nich korzystać. Wszak to Twoje opowiadanie i będzie napisane takimi słowami, które uznasz za najwłaściwsze.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Spoko, nie będę się kierował wszystkimi wskazówkami, przy czym niektóre na pewno wezmę pow uwagę. Tak tylko dodaję, bo zawsze warto wiedzieć o takich rzeczach jak “gdyby(…), toby(…)”. bo mnie też to zaskoczyło.

Opowieści o wampirach już trochę było, ale mściciel z własnego rodu to coś w miarę nowego.

Rozkręca się bardzo wolno, można się zniechęcić.

To, że bohater nie pamięta własnych wybryków (a pozostali członkowie rodziny owszem) wydaje mi się pewnym pójściem na skróty. Gdyby chociaż w tekście znalazła się informacja, że wraz z dorastaniem przychodzi lepsza pamięć/kontrola/cokolwiek…

Ale ogólnie nie jest źle.

nadobne łabędzie nużące wzniosłe łby w święte i trzeźwe wody,

Hmmm, ja tu widzę ortografa, a nie nawiązanie do wiersza.

Edytka: i literówka w tytule nie robi dobrego pierwszego wrażenia.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka