Ja, leżę. Na czarnym katafalku. Obok kwiaty, woń świec i mnóstwo wieńców z szarfami, ułożonych oczywiście w kształt serca. Władam dużym palcem prawej stopy, więc jestem ruchomy. Nic mnie nie boli, a leżę. Ładnie przyczesany, z lekka podwiązany, rzęsy podczernione, włosy odsiwione, dużo pudru. Jeszcze oddycham. Nic mi nie robi, że moja fizyczność ulegnie niedługo mrówkom, glistkom, ślimaczkom, ulewie jesiennej, pieskom cmentarnym czy hienom mocarnym. Leżę spokojnie. Tak wypada. Ludzie patrzą. Trochę zdrowy, choć ledwo się czujący, przypominam sobie słowa mamusi, nagminnie w młodości wbijane mi do głowy: „Tuż przed odejściem, podaruj światu niezwykłą, znaczącą pamiątkę. Żeby ci, którzy pozostaną, dobrze o tobie myśleli i abyś miał szansę zasłużyć na ich wdzięczną, długą pamięć”.
Dookoła, na gigantycznym stadionie, ogromna ilość ludzi, niemal cały naród. Przyszli tak tłumnie, żeby mnie pożegnać. Miejsca dla VIP-ów zarezerwowane. Stacje TV podpisały bezterminowe umowy na punkt obserwacji i jakość narracji – wszystko w 8D. Kilka specjalizujących się w nauce kontrolowanego aplauzu firm, przez tydzień ćwiczyło zgromadzonych, aby w oznaczonym przez prowadzącego uroczystość czasie, potrafili „nałożyć na twarz” smutek, mieli załzawione oczy i obwisłe z żalu wargi. Wyznaczono sektory: dla płaczących samodzielnie, dla tych, którzy tylko wspólnie, a najrzewniej i najgłośniej łkającym – bo za pieniądze – przy miejscach dla ambasad i prasy.
Kolejne popołudnie chyli się ku końcowi, a mnie… jakoś się nie spieszy. Ciekawe, czy budżet to wytrzyma, bo Ja, ich wódz i dobroczyńca – a kochają mnie bezgranicznie –zażyczyłem sobie, aby, wszystko co ważne dla mnie, dla nich było najważniejsze. I dokonało się na wielkim, specjalnie na pożegnanie wybudowanym stadionie. Ja czekam, oni czekają…
Nagle, z niewiadomych przyczyn – omamy słuchowe w przyrodzie czasami się zdarzają – rozlega się tubalny męski głos, powtarzany przez setki megafonów. Sto tysięcy ludzi i oczywiście ja, słyszymy takie oto słowa:
„Nasz drogi władco, dotąd przez naród kłamliwie kochany. Bądź miłosiernym dla Pana Boga człowiekiem i wybacz mu, że odrywa cię od tego padołu oraz od starszych już ciałem i powabem, ale nadal byłych żon i kochanek. One w całym twoim życiu „ocierały się” o ciebie, więc o siebie także. Teraz, po latach, blisko, w ważnym sektorze usadzone, znowu czują, że żyją. Są absolutnie pewne, że gdy w końcu wydasz bez-oddech ostatni, zostaną sowicie nagrodzone za wieloletnią, tak czule odgrywaną ku tobie miłość. Siedzą spokojnie. Na ważny, testamentowy czas, czekają.
Ty też jesteś spokojny, bo wiesz, że zdążyłeś pozbyć się dręczącego cię problemu – co zrobić w tej-tu-teraz chwili z gigantyczną swoją mamoną. Forsą jak smalec ze skwarkami smakowitą, zarobioną na wprowadzeniu do hurtowego obrotu, niszowych, niespotykanych wcześniej zawodów. Ich pokrętne, szaleńczo brzmiące nazwy, już same w sobie stanowiły powód, aby zainwestować w nie cały majątek twojego narodu. Jedynie ty, z wybiegającym w kosmiczną przyszłość umysłem, mogłeś wymyślić taki ich zestaw i wykorzystać do inwestycyjnych cnych-celów. Wodzu pomysłowości, niech zabrzmi nazw twego genialnego biznesu, rym:
Przewodnik szambonurków.
Poganiacz młodych knurków.
Pokrętny skręcacz prostych sznurków.
Prostowacz kocich na eksport pazurków.
Nadzwyczaj spokojnie leżysz, bo udał ci się ostatni, pełen mistrzowskiego uroku, żarcik. Zdążyłeś ręką, umęczoną zatwierdzaniem stosów pokrętnych transakcji, podpisać testament. Oddałeś wszystko, co masz, jakieś sześćset milionów dolarów, na rozbudowę kociego cmentarza w Beverly Hills. Okryłeś się wielką chwałą. Naród kochający oswojoną zwierzynę nigdy ci tego nie zapomni. Dodatkowe brawa”.
Słysząc prześmiewcze podsumowanie życia swojego mistrza i nauczyciela, cały stadion wytrenowanych do wielkiego smutku żałobników, zdaje sobie sprawę, że choć nie wolno mu parskać i skowytać, nie jest w stanie utrzymać ze śmiechu grymasu wytężonych ust w żalu za jego odejściem. Ich tysięczne oczy popatrują na boki, rozglądają się uważnie na inne tysiące, a dłonie dla niepoznaki zatykają rozśmieszone usta.
No, cóż. Cała prawda o moim życiu została jak na tacy podana przez uważnego obserwatora. Sam nie umiałbym tego bardziej krotochwilnie podsumować. Jakiś bystry i majętny człowiek, korzystając z chwilowego niedowładu mojego ciała, przepłacił rządowych popleczników i dorwał się do stadionowych megafonów. Nie szkodzi. Podstępne i kąśliwe sumowanie życia przez przeciwnika politycznego, świadczy o mojej niezaprzeczalnej wielkości. Szkoda, że dozgonnie rozbawiony, nie mogę zawyć ze śmiechu, a ręce bić brawo.
Jako znawca angielskiego humoru, równie błyskotliwie zakończę „wieczne” nad narodem panowanie. Na chwilę uniosę powieki (ich trzepot kamery rozsypią w medialny świat) i jak mamusia nakazała, wyślę licznie tu zgromadzonym kochającym mnie tłumom, ostatnią, tak znaczącą po sobie pamiątkę – zbyt biały, ale łagodny, miły i równiutki uśmiech, wysnuty przez spracowane, lecz ciągle jeszcze niezwykle kosztowne złote protezki.
Uśmiech ponad wszystko.