- Opowiadanie: DorsalCross - Marzanna przyszłości

Marzanna przyszłości

Uwaga, trochę leje się jucha.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

zygfryd89, Użytkownicy III, Użytkownicy, Finkla

Oceny

Marzanna przyszłości

 

 Część 1

 

 

– Gdzie nauczyłaś się tak dobrze mówić po niemiecku? Masz tutaj jakąś rodzinę? Studiujesz?

Spojrzałam na rozmówcę z ukosa, sącząc gin z tonikiem. Gdybym miała mówić wyłącznie prawdę, musiałabym rzec, że niemieckiego wcale nie znam. Zapytana o to, dlaczego w takim razie mówię płynnie, odpowiedziałabym, że robi to za mnie Nawia. Supernowoczesny mikrokomputer oplata sieciami neuronitek ośrodek Broki w mózgu, pozwala porozumiewać się z ludźmi w innych językach tak, jakbym robiła to w języku ojczystym.

Ale na Badoo dałam znać w opisie, że nie posiadam implantów. Że lubię naturalność i takie tam…

– Ojciec jest Niemcem. – Musiałam kłamać. – Prowadzi firmę transportową. Przez pierwsze dwanaście lat mojego życia rodzice mieszkali razem w Dreźnie, a potem… a potem się rozwiedli i przeprowadziłyśmy się z mamą do Warszawy.

Tobias kiwnął powoli głową tak, jak robi to posępny urzędnik zbierający dane od tysięcznej już osoby tego samego dnia. Miałam jednak wrażenie, że zrobił to z udawanym współczuciem. Nie wiedziałam tylko dlaczego. Czy ze względu na rozwód? Czy może dlatego, że wylądowałam we względnie mniej, według niego, rozwiniętym kraju. Trochę było to nie na miejscu. Hamburskie Vegas – osławiona ulica Reeperbahn uchodziło za siedlisko wszelkiego grzechu i degeneracji, Sodoma i Gomora, nikt tutaj nie szukał współczucia.

– Widujesz się jeszcze z ojcem? – zapytał, wodząc wzrokiem po neonowych światłach na sklepieniu klubu.

– Czasem. Ale nie rozmawiamy ze sobą często.

– Pewnie dużo zarabiał, co? Taki ojciec to zawsze lepiej niż żaden. Mój uciekł nie zostawiając po sobie nawet alimentów. Nigdy go nie widziałem.

– Tak. Ojciec zawsze wysyłał mi hojne prezenty, ale mama też nigdy nie była biedna. Zajmuje wysokie stanowisko w jednej z polskich korporacji farmaceutycznych. Po rozwodzie nie chciała od niego ani grosza.

Mężczyzna zaciągnął się podem i wypuścił niewielką ilość dymu. Potem pogładził kark centralnie po tatuażu przedstawiającym jakiś nóż. W Warszawie można by pomyśleć, że ma się do czynienia z osobą półświatka przestępczego. Tutaj, szczególnie w tej dzielnicy, nieposiadanie żadnego tatuażu mogłoby zostać uznane za pewnego rodzaju snobizm.

– Zapomniałem zapytać, co cię sprowadza do tego miasta. – Tobias się trochę ożywił, jakby z urzędnika zamieniając się w dziennikarza. – Muszę przyznać, że stanowisz tu dosyć specyficzny widok nawet na nasze standardy.

– Specyficzny?

– No wiesz… jesteś cała na… – pomachał ręką, trzymając między palcami poda.

– Biało?

– Wyjęłaś mi to z ust – zaśmiał się. – Każdy chce się czymś tutaj wyróżnić. Tatuaże w UV, neonowe chipy podskórne, skaryfikacje… to już standard, ale to co ty walnęłaś to jest prawdziwa klasa niczym barok. Podoba mi się.

– Mówisz, że nikt tu nie wpadł na pomysł, żeby zafarbować włosy na biało i po prostu nie mieć… – odgarnęłam włosy do tyłu – …nie mieć wydziaranej twarzy?

Tobias pochylił się nad stołem, a ja podparłam ręką brodę. Przyjrzałam mu się dokładnie. Miał delikatnie wytatuowane powieki, jakby chciał permanentnie, lecz niemal niezauważalnie podkreślić sobie oczy. Jego bujne, czarne włosy, krótka broda i kurtka w tym samym kolorze sprawiały, że wyglądaliśmy jak dwa przeciwstawne pionki na szachownicy.

– Wyróżnić się trzeba umieć malutka. Nawet jeśli ktoś by na to wpadł, to jestem pewien, że nie zrobiłby tego tak dobrze jak ty.

Schlebiał mi… Nie był pierwszym mężczyzną, który do mnie napisał, odkąd założyłam dziś rano konto na Badoo, ale był jednym z pierwszych, którzy zaprosili mnie na osławione Reeperbahn. Od razu przesunęłam pierwszych kilkuset na lewo, później pisząc na chybił trafił. Wbrew pozorom nie każdy był gotów stawić się na spotkanie jeszcze tego samego dnia. Tobias bardzo na to nalegał, odkąd mu dałam znać, że jeżdżę nowym BMW i9. Wyglądał na kanciarza, więc pomyślałam, że będzie ciekawie.

– Wiesz, na początku trochę cię źle oceniłem – wyznał po chwili namysłu. – Przyznaję, popełniłem błąd. Teraz widzę jasno, że taki klub jak ten jest ciebie niegodny. To miejsce, niby wysokiej klasy, ale wieje tu pozerstwem. Dobre, żeby pokazać komuś z zewnątrz… Komuś kto się nie zna, nie wie o co chodzi, no wiesz… Ostatecznie nic się tu nie dzieje. – Puścił do mnie oczko. – Znam lepsze miejsca w mieście.

– Dobrze, chodźmy stąd. Chętnie odwiedziłabym jeszcze jakieś inne miejsce na Reeperbahn.

– Ehem. – Tobias zakaszlał i wstał od stolika. Szczerzył się do mnie, eksponując złoty ząb. – Reeperbahn to nie wszystko, co nasze miasto oferuje, malutka. Znam taki świetny przybytek, o którym prawie nikt nie wie… To na Wilhelmsburgu. Zostawmy twoją bejcę tam, gdzie stoi. Pojedziemy moją. Pokażę ci.

– Tak? – wstałam, posyłając mu zalotny uśmiech. – W takim razie umieram z ciekawości…

Wyszliśmy na zewnątrz. W przejściu zebrała się grupa nowych klientów, ale mój randkowicz utorował drogę niczym prawdziwy macho. Przewyższał mnie prawie o głowę, czyli może miał z metr dziewięćdziesiąt. Jego wzrost i szerokie bary sprawiały, że raczej nie mieliśmy trudności.

Mijając tłumy outsiderów oraz neonowe szyldy z sex shopami i kasynami, trochę żałowałam, że oddalamy się ze sławnego Hamburskiego Vegas. Miałam nadzieję, że tu, w którymś z tych ozdobionych krzykliwymi światełkami klubów nocnych, odkryję jakiś sekret. Nowe pizzagate, zebranie wysokich rangą polityków w klubie swingersów albo gejowską ekipę lokalnych biskupów. Jednak gdybym nie była pewna, że ten frajer planuje zrobić coś złego, nie szłabym za nim. Jak to tutaj mawiają – besser ein Spatz in der Hand, als eine Taube auf dem Dach.

Na końcu ulicy czekało na nas czarne BMW M240i. Wrzawa tłumu wraz z muzyką ucichły zastąpione przez warkot co pewien czas przejeżdżających samochodów. Można by się poczuć, jakby dopiero teraz się wyszło z klubu.

– Ma już trochę lat – powiedział, wciskając przycisk na pilocie – ale mam do tej fury sentyment. Włożyłem trochę pieniędzy, a poza tym… Nie obraź się, ale nie lubię elektryków.

– Ja też nie przepadam, ale mój ojciec ma bzika na punkcie ekologii.

– To nic. Ostatecznie lepiej mieć taką bejcę jak twoja niż nie mieć żadnej.

Odpalając silnik, spojrzał mi w oczy.

– Powiem ci coś jeszcze – odezwał się ciszej niż przedtem. – Kręcą mnie twoje oczy, ta czerwień… Musiałaś wydać fortunę na soczewki. Łączysz się z nimi przez bluetooth?

Z trudem powstrzymałam parsknięcie.

– Owszem, popatrz. – Udałam, że klikam coś na smartfonie, przy okazji skanując faceta w poszukiwaniu niebezpiecznych modyfikacji. W dłoniach i głowie nic nie miał, ale pod skórzaną kurtką mogły chować się jakieś prymitywne narzędzia… – Ładne, co?

Odpowiedział szelmowskim uśmiechem i cichym mlaśnięciem, po czym ruszył z piskiem opon. O tej porze nie było dużego ruchu, więc po wjechaniu na drogę numer cztery Tobias przez chwilę mógł się popisać osiągami swojej maszyny. Silnik ryczał, a ja nie ukrywałam ekscytacji. Facet nie miał pojęcia, że moje podniecenie jest spowodowane czymś zgoła innym niż warkot koni mechanicznych.

Minęliśmy przez Neue Elbbrücke północną odnogę Łaby i skierowaliśmy się w stronę Wilhelmsburga. Tam Tobias musiał zwolnić, gdyż nieustannie trafiał na czerwone światła. Widziałam jak bardzo go to irytuje i bawiło mnie to. Po pewnym czasie bloki z czerwonej cegły zostały zastąpione przez hangary, stosy kontenerów.

– No i gdzie ten klub?

– Już niedaleko malutka, niedaleko.

I rzeczywiście. Wkrótce skręcił w boczną, niemal kompletnie zastawioną przez pauzujące ciężarówki, dróżkę. Po kilkuset metrach wjechał przez otwartą połowicznie bramę na teren czegoś co wyglądało na stary, zaniedbany zakład produkcyjny. Ściany budynku po lewej, niegdyś zapewne białe, teraz były pełne graffiti i brudu. Od ulicy dzielił nas rząd starych, zardzewiałych kontenerów morskich. Jeden z nich, ten najbliżej wjazdu, został przerobiony na budkę dla ochroniarza. W środku jednak nikogo nie dostrzegłam.

Musiałabym być szalenie naiwna, żeby uwierzyć, że za metalowymi drzwiami budynku mieści się jakaś tajna speluna, która wewnątrz wygląda o niebo lepiej. Porozrzucane butelki i miliony petów przed wejściem sugerowały bardziej gniazdo żuli niż "świetny przybytek".

– Nie podoba mi się to miejsce – powiedziałam, gdy się zatrzymaliśmy.

 – Spokojnie malutka. – Tobias włożył rękę między fotel, a kurtkę. Zaczął gładzić mnie po plecach. – W środku wygląda to lepiej. Wiesz… to wszystko po to, żeby nie przyciągać niechcianych osób.

Wzdrygnęłam się. Jeśli podniesie rękę wyżej, wyczuje, że moje prawe ramię to tytanowo-stalowy zamiennik. Pozornie ramię wyglądało na zwykłą kończynę, materiał z którego je zbudowano perfekcyjnie imitował każdy mięsień. Na wierzchu miałam nawet warstwę syntetycznej skóry, która nie powinna wzbudzać podejrzeń. W dotyku jednak ramię było, rzecz jasna, dużo twardsze i przypominało bardziej włókno węglowe, niż skórę.

– Naprawdę? – udałam głupią, przesuwając się w stronę drzwi.

– Obiecuję, że się nie zawiedziesz.

– No… no dobrze. Chyba nie zaszkodzi zobaczyć.

Puścił oczko i wyszedł z samochodu, aby otworzyć mi drzwi. Jaki dżentelmen… Gdyby nie okoliczności, może zwróciłabym mu uwagę, jakie to staroświeckie. Gdy wysiadłam, złapał mnie w talii i zaprowadził w stronę budynku. Ze środka dobiegała stłumiona muzyka. Zbyt cicha jak na klub, no chyba, że ten mieścił się parę kondygnacji pod ziemią. Obstawiałam liche głośniki – zrobili sobie tu coś w rodzaju meliny.

Muzyka przybrała na sile, gdy weszliśmy do środka. To jakiś niemiecki rap, coś w stylu 187 Strassenbande. Śmieszyło mnie to, chyba głównie dlatego, że implant automatycznie tłumaczył teksty na język polski i wersy się nijak nie rymowały.

Oczywiście wnętrze nie przypominało żadnego klubu. Obskurny korytarz oświetlony słabą lampą fluorescencyjną prowadził do kolejnych, lekko uchylonych drzwi. To stamtąd dobiegała muzyka. Po lewej mieliśmy jeszcze jedną odnogę, jakiś ciemny pokój, ewidentnie służący za magazynek lub śmietnik.

– Za drzwiami naprzeciwko – wyjaśnił Tobias. – Idziemy czymś jakby… tylnym wejściem, żeby nie stać w kolejce. Znam właściciela.

Otworzył drzwi i wpuścił mnie do kolejnego pomieszczenia. W nozdrza momentalnie uderzył mnie odór marihuany. Zapach niegdyś mi miły, teraz brzydził, budził mdłości. Młoda parka, ludzie w każdym calu podobni do randkowicza, siedziała na czarnej kanapie, przy malutkim stoliku, generując z bonga kolosalne ilości dymu. Poza nimi było tu zupełnie pusto. Brakowało okien oraz innych mebli, a ściany przypominały osławiony burdel na Morence. Teraz niemiecki rap wydał mi się szkaradny, wręcz ohydny.

Zwalczyłam w sobie potrzebę podejścia tam i potraktowania z buta drewnianego mebla, zwalając tym samym sprzęt do palenia oraz ten grający. Wtedy poczułam rękę Tobiasa na udzie, jego oddech na szyi. Był tuż za mną. Drzwi zamknęły się ze zgrzytem.

– Malutka, jesteś taka piękna… – Przeszedł przede mnie, zagradzając drogę. Przyszpilił mnie do drzwi, jednocześnie zamykając je na klucz. – …ale taka naiwna. Wiesz, że nawet bym się nie obraził, gdybyś w porę zorientowała się co do moich intencji?

– Co tam masz Aaronie? – zapytała dziewczyna z kanapy.

W końcu dowiedziałam się, jak ten bałwan naprawdę ma na imię.

– Perełkę – powiedział Tobias, czy może raczej Aaron. – Prawdziwą perełkę.

Ci dwoje z tyłu nie zwracali na nas przesadnej uwagi. Odłożywszy bongo zajęli się wzajemnym całowaniem. Byłabym rada, gdyby zajęli się zmienianiem muzyki, bo niemiecka patologia nijak mi nie pasowała do tego, co zamierzałam uczynić.

– A ty wiesz, że na Badoo jest tracking? – wystrzeliłam pośpiesznie. Miałam nadzieję, że brzmiało to autentycznie, wszak naprawdę ciekawiło mnie to, jak mój randkowicz uporał się z tym problemem. – Oszukałeś mnie, tu nie ma klubu. Ja… ja chcę iść do domu. Robi się późno. Zadzwonię po kogoś.

– Ona chce iść do domu – zachichotała kobieta z kanapy.

Aaron złapał mnie za rękę, którą udawałam, że chcę wyciągnąć telefon. Zrobiłam to lewą, celowo, bo przy tak mocnym uścisku nawet podniecony głupiec, zorientowałby się, że pod skórą mam coś innego, niż zwykłe kości. Przycisnął mi nadgarstek do stalowych drzwi. Przysunął głowę, tak że czułam jego krótki zarost na szyi.

– Tracking nie działa, gdy ma się zakłócacze sygnału, malutka – szeptał, całując mnie w szyję. – Mocno się trzymasz. Zwykle mój magiczny drink działa szybciej. Ale to nawet dobrze… lubię, gdy patrzysz na mnie przez te soczewki.

Ciekawe, co będzie o nich myślał za parę chwil… Drinka nie pilnowałam. Nie musiałam. Mój układ trawienny jest w stanie neutralizować o wiele większe dawki GHB.

Poczułam palce na brzuchu. Nie mogłam już dalej udawać. Nie tylko ze względu na to, że Aaron mógłby wyczuć pooperacyjne blizny wokół pępka. Po prostu nie potrafiłam już dłużej czekać. Odizolowałam bodźce dźwiękowe z zewnątrz. Przez krótki moment nie słyszałam nic, potem ciszę zastąpiła spowolniona solówka Slayera z utworu South of Heaven.

Uśmiecham się. Uwielbiałam ten moment, gdy umysł dobierał sobie soundtrack do zabijania. Zawsze działo się to samoistnie, ale nie narzekałam. Podświadomość miała niezły gust.

Dłoń Aarona sunie w górę, wzdłuż żeber, sięga już stanika. Moja dłoń, ta wolna, tytanowo-stalowa, spoczywa na jego policzku. Aaron się wzdryga, zaskoczony może metalicznym chłodem palców, może tym, że w ogóle jestem w stanie to zrobić. Mimo to nie przestaje mnie całować. Biedny… przez to nie może widzieć, jak spod syntetycznej powłoki skóry na nadgarstku wysuwa się cienkie ostrze. Przebija ją jak kartkę, kierując się w stronę odsłoniętej szyi…

Teraz wszystko wokół wydaje się nieistotne. Tylko on i ja. Wszystko wokół spowalnia. Wszystko poza solówką Slayera. Ta przyspiesza, stymuluje rytm bicia mojego serca. Ostrze powoli zatapia się w skórze. Wchodzi jak w masło, bez oporu, tuż pod żuchwą. Dopiero po kilku sekundach pojawia się moja ulubiona ciecz, spływa po stali, część na mój rękaw, zabarwiając go szkarłatem, część kapie na ziemię. Czuję jej słodki zapach.

Kap, kap, kap.

Obraz przed oczyma wypełnia się czerwoną mgiełką. Aaron odrywa usta od szyi. Robi to powoli, jakby niedowierzając. Jego zagubiony wzrok mnie podnieca. Ruch sprawia, że rana otwiera się jeszcze bardziej. Krew spływa obficiej po skórze, na czarny ubiór i tam traci swoją barwę. Aaron chce coś powiedzieć. Otwiera usta, ale w tym momencie moje palce niczym imadło zaciskają się na szyi. Uciskają mięśnie, tchawicę. Przerażone oczy, tracą blask, uciekają do tyłu. Ciało wiotczeje, opada na mnie. Pozwalam na to. Ponownie czuję szczecinę na szyi, potem nos i włosy. Osuwająca się głowa pozostawia na białej bomberce czerwony ślad.

Chowam ostrze, bo nie chcę uszkodzić tchawicy i tętnic. To byłoby zbyt proste i zbyt bezbolesne. Rozcięcie na gardle krwawi obficie, ale jest tylko powierzchowne. Aaron pada na ziemię, pozostawiony przeze mnie na później jak babeczka z urodzinowego przyjęcia. Obmacująca się para z kanapy go dostrzega. Oboje coś mówią, ale ja tego nie słyszę. Idę powoli w ich stronę. Wyobrażam sobie, jaki widok mają teraz przed sobą. Dziewczyna, która jeszcze chwilę temu wydawała się być kolejną ofiarą ich kolegi, teraz idzie w ich kierunku z oślepiającym blaskiem w oczach. Wtedy biała jak perła, teraz wzbogacona o szkaradny, czerwony krawat.

Mężczyzna w końcu wyjmuje pistolet. Przyspieszam kroku. Celuje we mnie. Doskakuję do niego zanim naciska spust. Wyginam mu rękę w przegubie pod tak nienaturalnym kącie, że patolodzy sądowi będą potrzebowali paru ładnych chwil, by zrozumieć jak do tego doszło. Mężczyzna wykrzywia usta w paskudnym grymasie. Uderzam w ten grymas z całej siły. W spowolnionym tempie widzę, jak szczęka odrywa się od czaszki. Zęby wychodzą na wierzch, a ciało koziołkuje za kanapę.

Teraz kolej na kobietę. Siedzi przerażona w tym samym miejscu co przed chwilą. Otumaniona działaniem THC oraz strachem nie jest w stanie nawet ruszyć palcem. Ciekawi mnie, co dzieje się teraz w jej umyśle. Zastanawiam się czy szczere przerażenie jest w stanie zupełnie zbić narkotyczne otępienie, tak jakby się wzięło clonazepam w transie po MDMA. Jak wyglądają procesy myślowe, które właśnie przebiegają przez jej umysł?

Bełkocze coś do mnie, ale ja tego nie słyszę. Chwytam jej gardło metalową dłonią. Podnoszę do góry, zmuszając do stanięcia na nogi. Przy okazji zauważam, że imitująca skórę powłoka zdarła się w starciu ze szczęką mojej niedawnej ofiary. W tym momencie nie jestem w stanie się tym martwić.

Z oczu kobiety wypływają łzy. Jej ręce próbują bezskutecznie oswobodzić szyję z uścisku. Pomalowane na czerwono paznokcie drapią tytanowe ścięgna. Łamią się. Resztki syntetycznej skóry opadają strzępami na podłogę. Bawi mnie ten bezsensowny opór. To jakby próbować rękoma rozewrzeć szczęki krokodyla… szczęki orki…

– Marzanno!

Słyszę głos w głowie. Zaciskam mocno zęby oraz palce na szyi kobiety.

– Marzanno, przestań!

Solówka Slayera cichnie zastąpiona przez przygłuszony niemiecki rap. Lekko popuszczam uścisk.

Marzanno, zakazujemy ci zabić tych ludzi!

Gitara wygasła. Słyszałam już tylko ordynarne teksty niemieckiego „artysty”. Kobieta, którą przed chwilą ściskałam za gardło upadła na podłogę nieprzytomna.

– Kurwa mać! – krzyknęłam. – Dlaczego?

Brak odpowiedzi. Cisza. Poza muzyką gdzieś w uszach przewijało się jeszcze bicie serc tych ludzi. Wstrętne łomotanie, które miałam zakończyć raz na zawsze. Ale nie mogłam! Dlaczego? Czy zawsze musiano mi przerywać, kiedy zaczynałam się bawić naprawdę dobrze? Z nerwów zacisnęłam pięści.

Głos należał do kolektywnego umysłu złożonego z członków zarządu korporacji Weles, czyli do moich przełożonych. Trudno opisać ten twór, który w tym momencie rządził firmą, gdyż mało kto rozumiał zasady jego funkcjonowania. Niby podlegałam bezpośrednio pod CEO korporacji – Annę Weles, jednak była ona tylko jedną z wielu twarzy i zwykle mówiła o sobie w liczbie mnogiej. Nigdy nie wiedziałam, z kim tak naprawdę rozmawiam. Ten twór nazywałam sobie po prostu Welesem lub Wieżą (tak potocznie nazywaliśmy Weles Tower, naszą siedzibę). Oni nazywali mnie Marzanną, mimo że w akcie urodzenia dano mi inne imię. Tak było najprościej.

– Nie znalazłaś się w Hamburgu po to, aby zabijać przypadkowych ludzi.

Trudno było się z tym nie zgodzić, wysłali mnie tu z jakąś misją, o której szczegółach miałam dowiedzieć się dopiero nazajutrz. Niemniej jednak dziś miałam jeszcze wolne. Weles czasami pozwalał mi mordować sobie ludzi, o ile byli to ludzie bezdyskusyjnie źli. Mnie to nie robiło różnicy. Polowanie na tych złych bywało często bardziej nawet angażujące, tym samym ciekawsze. Z pewnych, nieznanych mi powodów najbardziej obrywały osoby trudniące się handlem ludźmi, porywacze, gwałciciele i agenci od fotowoltaiki (z tymi ostatnimi niestety żartuję). Chcąc sobie kogoś ponadprogramowo ukatrupić, musiałam kogoś takiego znaleźć i udowodnić winę. Jeśli delikwenci według Welesa nie zasługiwali na śmierć, zwykle zostawałam w porę powiadomiona. Wieża miała do dyspozycji moje oczy i uszy. Nie mogłam zrobić niczego bez odgórnej zgody.

– Przypadkowi ludzie? Ten człowiek sobie na to zasłużył. – Spojrzałam na Aarona, spluwając. – Wsypał mi do drinka GHB, sprowadził mnie do jakiejś meliny i próbował zgwałcić. Pozostali działali z nim w zmowie.

– To nie jest główny powód, dla którego leży on teraz pod twoimi nogami, Marzanno. Każda czternastolatka na szkolnej dyskotece zachowuje się rozsądniej od ciebie. Uznaliśmy zatem, że ci ludzie nie zasłużyli sobie na taką śmierć. Sprawdziliśmy ich. Aaron Winkler, Xaver Koch oraz Jutta Koch tworzyli grupę, która do tej pory okradła jedynie dwie osoby na łączną wartość dwóch tysięcy euro. To marni złodzieje i raczej nikt nie nabiera się na ich „świetny przybytek”. Nikogo nie zabili ani nie skrzywdzili, jak na razie, w inny sposób. Aaron nie byłby w stanie włamać się do twojego wypożyczonego BMW, nie potrafiłby również wejść na twoje konto bankowe, a gotówki przecież przy sobie nie masz. Szansę ujęcia ich przez policję w najbliższych trzech miesiącach szacujemy na dziewięćdziesiąt sześć procent.

– Ale GHB!

Wieża nie odpowiedziała. Zresztą być może słusznie. Nie było sensu dyskutować o moralności moich uczynków. Powołując się na jakąkolwiek etykę, nie chcąc zostać hipokrytką, w pierwszej kolejności musiałabym zabić samą siebie. I tak miałam niezłe szczęście, że mnie zatrudnili.

Miałam tylko nadzieję, że nie będą kazali mi ich reanimować. Juttcie wystarczyłoby najpierw wylać wiadro zimnej wody na głowę, a następnie wysłać na jakieś manicure, ale faceci wymagają natychmiastowej hospitalizacji.

– W amoku nie zauważyłaś, że Xavier zdążył wystrzelić siedem naboi w serii. Tym samym zapewne nie dostrzegłaś, że jedna z kul przebiła ci bok i utkwiła z tyłu klatki piersiowej, między ósmym a dziewiątym żebrem. Będziesz musiała ją wyjąć. Nie rezygnujemy z misji.

Złapałam się za lewy bok, szybko wymacując ranę. Cholera… no to będę miała problem… Nie czułam bólu, Nawia dawała możliwość blokowania receptorów. Powinnam potrafić robić to świadomie, ale czasami, gdy się podniecę, dzieje się to samoistnie. Moja krew, dzięki modyfikacjom krwinek krzepła znacznie sprawniej i szybciej, ale mimo to lepiej by było, jakbym to prędzej czy później połatała.

– Ponadto będziesz musiała jakoś uporać się z ubiorem. Najprawdopodobniej obszar twojego działania obejmie również miejsca publiczne. O szóstej rano dostaniesz wytyczne. Masz być wtedy w pełni dysponowana. Powodzenia.

No i tu pojawia się mój odwieczny problem. Jak pogodzić chęć krwawego mordowania z wyglądaniem tak, jak się chce? Nie było szans, żeby do rana niezauważalnie sprać krew z białej bomberki i podkoszulki. Dochodziła pierwsza w nocy, a ja znalazłam się właśnie w czarnej dupie. Przynajmniej nie musiałam spać jak normalny człowiek; parę godzin medytacji lub odpoczynku z zamkniętymi oczami, sprawiały, że czułam się jak nowonarodzona.

Trzeba było zacząć działać. Nie chciałam, żeby ktoś strzelił mi w plecy, gdy będę wychodziła, więc przeszukałam niedoszłych nieboszczyków. Aaron miał nóż, ale taka zabaweczka w porównaniu z implantami korporacji była jak hulajnoga w starciu z pędzącym tirem. Jedyną bronią wartą uwagi okazał się glock 19 Xavera. Podniosłam go i sprawdziłam magazynek. Zostało siedem naboi. Schowałam go do kieszeni kurtki. Miałam własną broń, ale zostawiłam ją w samochodzie na Reeperbahn. Potem wzięłam im jeszcze portfele. Jeżeli jakimś cudem by przeżyli, to niby dlaczego mieliby mieć łatwe życie?

Obudziłam Juttę niezbyt delikatnym liściem w twarz. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie zabrać jej ubrań, ale te były zbyt ciasne i skąpe. Spódniczka za bardzo ograniczałaby ruchy.

– Zadzwoń po karetkę – powiedziałam. – Jeśli się szybko uwiną, to być może jeszcze kiedyś ucałujesz chłopaka… Chociaż nie wiem jak by to miało, biorąc pod uwagę obecną sytuację, wyglądać – parsknęłam.

Nie wiem, czy zrozumiała. Nie sprawiała takiego wrażenia, ale niespecjalnie mnie to obchodziło. Wychodząc rozwaliłam jeszcze pięścią to cholerne radio, które od dłuższego czasu niemiłosiernie mnie irytowało. Pomieszczenie wypełniła cisza i nikłe oddechy konających mężczyzn.

 

Część 2

 

Szłam spokojnie, ale wewnątrz gotowałam się ze złości. Gdyby Weles rzeczywiście nie chciał krzywdy tych ludzi, kazałby mi przestać dużo wcześniej. Byłam pewna, że żadna karetka ich nie uratuje, ale dyskusja z przełożonymi nie miała sensu. Ta cała sytuacja miała być lekcją… dla mnie.

Już miałam wyjść na zewnątrz, gdy usłyszałam we wnęce obok szmer. Pomieszczenie, które wtedy wzięłam za śmietnik, mogło jednak coś w sobie kryć. Nie brzmiało to jak szczur. Ktoś stękał zupełnie jak człowiek. Usłyszałam bicie serca.

Weszłam do środka, od razu przełączając soczewki na noktowizję. Zielonkawe kontury rozwiały czerń w mgnieniu oka. Tak jak się spodziewałam, w rogu, obok wypchanych po brzegi worków na śmieci, leżała w pozycji embrionalnej, plecami do mnie jakaś postać. Wydawało się, że płakała. Była chuda i naga od pasa w górę. Czyżby to poprzednia ofiara Aarona?

Podeszłam bliżej i stwierdziłam, że chyba jednak Jutty. Postać okazała się mężczyzną… raczej chłopcem, sądząc po młodym wyglądzie. Miała skrępowane taśmą klejącą stopy i dłonie. Chwilę stałam, oczekując jakiejś reakcji Welesa, ale się nie doczekałam, więc przewróciłam chłopaka na plecy. Wrzasnął przerażony, co mnie niespecjalnie zdziwiło. Nie miał tak jak ja implantów wzorkowych. W ciemności soczewki musiały wyglądać upiornie.

– Nic ci nie zrobię. – Rozcięłam więzy ostrzem bionicznej dłoni. – Wstawaj, chcę cię zobaczyć w normalnym świetle.

Chłopak nie potrafił wydusić z siebie ani słowa, więc podniosłam go na równe nogi i wywlekłam na zewnątrz niczym worek na kartofle. Krzyczał, bo złapałam go za kark z taką siłą, że na parę tygodni zostanie mu po tym ślad. Weles nie zgłaszał obiekcji, więc nie musiałam się zbytnio pieścić.

Biała lampa przed wejściem rozjaśniła mu twarz. Mogłam przełączyć soczewki na zwykłe światło. Może nie był aż tak młody, jak mi się początkowo wydawało; miał może ze dwadzieścia parę lat. Fioletowa opuchlizna zdobiła prawe oko, a pod nosem miał zakrzepniętą krew. Ewidentnie dostał niedawno wpierdol, ale wyglądał na całkiem przystojnego. Szczególnie mi się podobał, gdy tak jak teraz trząsł się przede mną ze strachu. Pewnie już zauważył, że nie jestem z policji.

Ciekawe co by zrobiła Wieża, gdybym spróbowała podciąć mu teraz gardło. Zwykle udawało jej się temu zapobiec.

– Jak masz na imię? – zapytałam.

Nadal nic. Bełkotał, ale z takim bełkotem nie mógł sobie poradzić nawet translator Nawii. Widocznie potrzebował małej pomocy psychologicznej, więc wzięłam go za kark i przycisnęłam jego głowę do szyby z bejcy Aarona. Swoją drogą będę musiała się przejechać tym samochodem, bo swoje auto zostawiłam na Reeperbahn. Kluczyki mam, były obok portfela.

– Martin! – wydukał w końcu.

– Świetnie. – Teraz, znając imię mogłam spojrzeć na niego z szerszej perspektywy. Mógł być użyteczny na wiele sposobów. – Pakuj się do samochodu.

– Co?

– Odwiozę cię do domu, tylko podaj adres.

Martin zaakceptował ofertę i po pewnym czasie z wysiłkiem wydukał adres. Nie miał innego wyboru. Nie mieszkał daleko, o tej porze szacowałam drogę na jakieś piętnaście minut. Siedział cicho, rozpaczliwie łapiąc tylko powietrze, jakby właśnie tonął. Ciszę przerwał dopiero pod kamienicą, gdy stanęliśmy, a on się już trochę uspokoił.

– Kim ty właściwie jesteś? Co się stało z Tobiasem?

– There is always a bigger fish – westchnęłam.

– Nie… nie rozumiem.

– Nie ma tu nic do rozumienia. Prowadź.

Wyszedł skonfundowany tym, że powiedziałam „prowadź”. No ale nie będę przecież wyciągała kuli w aucie ani żadnym hotelu. Mogłoby to wzbudzić podejrzliwość postronnych osób. Szybko odnalazłam w samochodzie apteczkę i machnęłam głową, by robił to, co mu nakazano. Miałam tylko nadzieję, że nie mieszka z mamą, czy coś. Gdyby tak było, chyba by mnie o tym poinformował, bo ruszył w stronę kamienicy bez narzekań. Klatka była obskurna, aż dziw, że takie coś znajdowało się w ogóle w Niemczech. Martin przed drzwiami zerknął jeszcze raz na mój krwisty krawat, jakby się wahając. Moje krótkie spojrzenie wystarczyło, by opuściły go wszelkie wątpliwości.

– Witaj w moim królestwie. Chyba zaczynam rozumieć co zrobiłaś z Tobiasem – powiedział, gdy zamknął za nami drzwi. – Czego ode mnie chcesz?

Nie odpowiedziałam, bo urzekło mnie wnętrze mieszkania. Nie spodziewałam się tego. Szczelne rolety skutecznie odcinały jakiekolwiek światło zza okien. Panował tu półmrok, z którym nie radziły sobie zwisające z sufitu słabe żarówki. Wszędzie syf, nieład… ale jakby taki artystyczny. Ogromna szafa i dziwny, skórzany fotel były jedynymi meblami w głównym pokoju, poza tym widziałam parę sztalug z psychodelicznymi obrazami, przestarzałe kolumny muzyczne i gitarę ze wzmacniaczem i plakaty z różnymi zespołami. Chłopak zdecydowanie miał wszechstronne upodobania.

Gapił się na mnie pytającym wzrokiem. Nie było w nim tyle strachu, co przed chwilą, ale tętno nadal pozostawało wysokie. Długa grzywka bezładnie opadała na podbite oko, a na nagiej klatce piersiowej sterczały kropelki potu. Był chudy, ale dosyć wyrzeźbiony. Mogłam z łatwością policzyć poszczególne segmenty na mięśniu prostym brzucha.

– Zostawiłem tam telefon i portfel… no i ubranie.

– Na pewno masz jeszcze jakieś. – Wyciągnęłam z kurtki wszystko co miałam i położyłam na podłogę. Wcześniej zastanawiało mnie, dlaczego Xavier miał dwa portfele, ale teraz już chyba wiem. – Który to twój?

Martin najpierw przez chwilę gapił się na glocka Xaviera, którego też przy okazji musiałam na chwilę wyciągnąć, potem podniósł jeden z portfeli.

– Telefon będziesz musiał sobie kupić nowy – powiedziałam. Rzeczywiście, mogłam zabrać im jeszcze telefony, ale nie pomyślałam. I tak miałam już niewiele miejsca w kieszeniach. – Teraz jesteś mi winien przysługę.

– Tego już się zdążyłem domyślić. – Podszedł do szafy i gdzieś tam ukrył portfel. Widziałam, miał dużo ubrań. – Mam cię kryć przed policją?

– Wystarczyłoby, że przez jeden dzień będziesz spełniał moje wszystkie żądania. Najpierw użyczysz mi łazienki i opowiesz, jak to się stało, że skończyłeś w tamtej melinie między workami na śmieci.

 Podniósł palec wskazujący, jakby chcąc wskazać nim mnie, ale ostatecznie zastygł w połowie ruchu i stał tak jak zamurowany. Zastanawiał się. Dobrze, niech się zastanowi, pomyślałam. Od tego co odpowie, będzie zależało jego życie. A może nie, przecież i tak zrealizuję swoją wizję. Słowa mnie nie powstrzymają. Już otwierałam usta, aby przerwać ciszę, ale odezwał się pierwszy, nadal tkwiąc w tej samej pozie.

– To jest w ogóle nie do pomyślenia, że jakaś laska z Polski, pół człowiek, pół maszyna, ratuje mi życie tutaj w Hamburgu i bynajmniej nie w celach altruistycznych!

Zmrużyłam oczy. Bystry jest.

– Bynajmniej nie w celach altruistycznych – przytaknęłam.

– Ależ to wspaniałe! – wykrzyknął. Nadal serce mu łomotało, jakby zaraz miało wyskoczyć, ale jego strach nagle przerodził się w entuzjazm. – Muszę cię namalować! Koniecznie! Możesz skorzystać z łazienki, a na policji będę kłamał niczym członek sycylijskiej mafii. Daj mi się tylko namalować!

– A maluj sobie, ale w łazience. Muszę wyciągnąć kulę i mieć cię na oku. Będziesz też musiał dać mi później jakieś ubranie.

Wyciągnął ręce w moim kierunku, jakby trzymał w nich wielką, niewidzialną piłkę.

– Ależ dostaniesz je! Cała garderoba dla prawdziwej makabrycznej femme fatale rodem z horrorów.

Chwilę później znajdowaliśmy się w łazience. Rozebrana do stanika stałam przed lustrem, obserwując ranę. Rozłożyłam to, co było w apteczce na starej, pożółkłej umywalce. Nie chciałam wyciągać kuli ręką, żeby nie uszkodzić bardziej mięśni. Potrzebowałam pęsety, ale na szczęście Martin miał cały ich zestaw – do poprawiania brwi i rzęs rzekomo. Nie było tu zbytnio sterylnie, więc polałam narzędzia spirytusem salicylowym. I tak najpóźniej za kilka dni wrócę do Wrocławia – do Wieży, gdzie wyleczyliby mnie nawet z najpaskudniejszych zakażeń, AIDS, tężca, czegokolwiek.

Martin siedział na sedesie, parę metrów ode mnie. Przed sobą rozłożył sztalugę. Sądząc po plamach z farby na kafelkach, to nie był pierwszy raz, gdy tutaj malował. Może, tak jak niektórzy siadali na tron z telefonem czy gazetą, on wyciągał pędzel i płótno. Gdy już się tak rozsiadł, zaczął gadać jak najęty. Opowiadał jak trafił w to samo miejsce, co ja.

Okazało się, że również umówił się przez Badoo, tylko że nie z Juttą, ale Tobiasem, to znaczy Aaronem. Tak – był gejem. Podobnie jak ja zmyślił historyjkę o bogatych rodzicach, rzecz jasna w innych celach, ale nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Gdy Aaron zorientował się, że Martin jest biedny jak mysz kościelna, a w portfelu nie ma nic poza dowodem i legitymacją studencką, wpadł w szał i pobił go wraz z Xavierem. Gangsterzy-randkowicze z Badoo nie wiedzieli, co dalej zrobić, więc związali go i wrzucili w stertę śmieci. Spędził tak cały dzień.

– Skąd wiedziałeś, że jestem z Polski? – zapytałam.

– Masz sposób wysławiania się podobny do studentek z Polski. Znam się na ludziach, potrafię poznać skąd pochodzą nawet, gdy akcent mają nieskazitelny.

– Szkoda, że nie przejrzałeś w ten sposób Tobiasa.

– Ależ przejrzałem! Jedynie idiota by go nie przejrzał, tylko że ja uwielbiam ryzyko. Miewam ataki paniki, ale są one dla mnie jak heroina. Uzależniłem się, potrzebuję ich. Jestem wszak artystą. Cóż byłoby to za życie bez ryzyka.

– Racja. Ryzyko umacnia.

– Inspiruje! Bez inspiracji bym nie istniał. Całe cierpienie, któremu się poddajemy, jest dla artysty jak uderzenia dłutem. Można owszem zginąć. Można zbyt mocno uderzyć, wtedy rzeźba pęka, ale czy nie jest to poświęcenie, które warto ponieść? Ostatecznie wiele zależy od jakości marmuru i taktu rzeźbiarza. Ale czy to istotne? Warto ciosać. Warto narażać się na uraz, by stać się pięknym Dawidem, Wenus z Milo, Statuą Wolności i oświetlać świat; éclairant le monde! Nikt nie chce oglądać nieociosanych monolitów. Nikt nie zwraca uwagi na roztrzaskane skały. Monolity szlochają, tkwią twardo w rozpaczy niepewne tego, czym mogłyby się stać.

– Dobra, dobra, ale teraz cicho.

Zacisnęłam zęby. Przywróciłam odczuwanie bólu do normalnego stanu, by się lepiej zorientować, gdzie utknął pocisk. Chwyciłam mechaniczną dłonią pęsetę i zabrałam się do dzieła. Ochłapy syntetycznej skóry wyglądały ohydnie, ale tym miałam zamiar zająć się później. Syknęłam, gdy zdezynfekowana w spirytusie stal dotknęła rany. Krew popłynęła ciurkiem na posadzkę. Nie była to dla mnie nowość, ale musiałam się skupić. Miałam nadzieję, że Martin nie będzie mi przy tym przeszkadzał proponując wezwanie karetki. On jednak zaczął malować szybciej, tak jakby się bał, że zaraz mu stąd ucieknę i nie zdąży uwiecznić chwili. Może to tylko takie moje wrażenie, a może miał nierówno pod kopułą jak ja. Może byliśmy bardziej do siebie podobni niż mi się początkowo wydawało.

Po paru minutach zakrwawiona kula wraz z pęsetą wylądowała w umywalce. Oblałam ranę spirytusem i zajęłam się tworzeniem opatrunku. Westchnęłam ciężko. Czułam się wykończona, jakbym miała zaraz paść na ziemię, chyba zbyt dużo krwi utraciłam. Dochodziła prawie trzecia w nocy, czyli niedługo powinnam być w pełni gotowa do działania.

Dostrzegłam w lustrze Martina, który stał za mną, trzymając ubrania. Cholera – nawet nie zauważyłam, jak wychodził. Dla zwykłego człowieka to niby nic, nic niewarte przeoczenie, ale egzekutorce korporacji Weles taka sytuacja nie powinna się zdarzyć nigdy. Będę musiała bardziej uważać w przyszłości.

– Będziesz musiała trochę zmienić stylówę – powiedział. – Nie mam ubrań, które pasowałyby do twoich butów.

– No chyba sobie jaja robisz – westchnęłam, chwytając czerwoną koszulkę z wizerunkiem Karola Marksa oraz napisem workers of the world, unite! – Mam się przebrać za komucha?

– Nie masz się przebrać. Masz nim być. – Wyszczerzył się, po czym bezceremonialnie włożył mi na głowę brązowy beret z czerwoną gwiazdą. – Ach, no i ja wiem, że wy w Polsce nie przepadacie za Marksem, ale pomyśl tylko, jak świetnie będziesz wyglądać.

Westchnęłam ciężko. Ten chłoptaś ewidentnie na zbyt wiele sobie pozwalał, ale nie miałam siły go teraz bić. Zresztą cóż to za różnica w czym będę z rana chodziła. To tylko jeden, może parę dni. Nie wyglądało na to, żebym miała spędzić w Hamburgu więcej czasu, w przeciwnym wypadku Weles kazałby mi się na to przygotować. Miałam być tylko pionkiem w wielkiej niezrozumiałej dla mnie grze. Nigdy nie pytałam, dlaczego ludzie, których mi wskazywano, musieli umrzeć. Jeśli Wieża chciała, sama mi to wyjaśniała.

Założyłam tę koszulę, beret, przyniesione przez niego później jeszcze dżinsowe spodnie, no i glany. Przejrzałam się w lustrze, wydęłam usta, jakbym zaraz miała sobie zrobić selfie, zamrugałam dwa razy. Całkiem… w porządku. Wyglądałam jak Che Guevara w żeńskiej formie, no i z białymi włosami. Nawet mi się podobało. Na pewien krótki moment zmęczenie mnie opuściło i zapragnęłam wykonać krwawą masakrę na wrogach rewolucji. Na Martinie też przy okazji.

A potem przypomniało mi się, że pracuję jako egzekutorka kapitalistycznej korporacji i zmęczenie wróciło.

– No i świetnie – rzekł Martin. – Mam jeszcze skórzane rękawiczki, żeby nikt nie widział, że ci no wiesz…

Że odpadła mi skóra na dłoni.

– Dawaj.

– Tak jak sobie to wyobrażałem, a teraz patrz!

Pokazał mi obraz. Najwyraźniej chłoptaś już zdążył zawczasu namalować mnie w stroju skrajnie lewicowej aktywistki. Na płótnie przeglądałam się w lustrze, trzymając na ramieniu kałasznikowa. Umywalka była wielokrotnie bardziej usmarowana krwią niż w rzeczywistości. Nie miałam pojęcia, co miało to niby symbolizować. Poza tym obraz wyglądał całkiem ładnie, szczególnie że tak niewiele czasu Martin miał na namalowanie. Może nawet powiedziałabym to na głos, ale… miałam dość.

– Koniec tej zabawy. Idź spać. Zostanę tutaj, zanim wstaniesz, mnie tu już nie będzie.

Martin zniechęcony wziął obraz pod pachę i skierował się w stronę drzwi. W progu jeszcze powiedział:

– Oddam ci materac, jeśli chcesz. Ja mogę spać na podłodze.

– Gdybym chciała materac, to bym go sobie wzięła. Odejdź, bo być może jeszcze zapragnę cię zabić, a na razie nie chcę tego robić.

Posłuchał. Co prawda nigdy jeszcze nie zabiłam geja, a starałam się być w moich poczynaniach bardzo tolerancyjna, więc wypadałoby mieć jakiegoś na koncie. Mimo wszystko chyba naprawdę nie chciałam go teraz mordować. Próbowałam sobie wyobrazić, jak podcinam mu gardło, ale niezbyt mnie to kręciło. Może to zmęczenie?

Względnie gotowa do działania postanowiłam trochę odpocząć. Zastanawiałam się, czy nie powinnam pilnować Martina, żeby nie zrobił czegoś głupiego, ale stwierdziłam, że jeśli miałoby dojść do tragedii, Wieża by mnie poinformowała. Będę słyszała, jeśli coś się zacznie dziać, nawet podczas medytacji.

Usiadłam po turecku i zamknęłam oczy. Wkrótce moje myśli zniknęły zastąpione przez przyjemną pustkę w głowie. Te parę godzin sprawi, że mikrokomputer – Nawia się zdefragmentuje i pousuwa niepotrzebne dane. Umysł odpocznie jak po dziewięciogodzinnym śnie, a krew zakrzepnie i stworzy strup taki, jaki stworzyłaby krew zwykłego człowieka po paru dniach. Byłam czymś więcej niż tylko zwykłą samicą gatunku homo sapiens. Byłam czymś nowym. Kolejnym, lepszym gatunkiem człowieka. Nie bez powodu nasi naukowcy zaczęli nazywać posiadaczy Nawii homo velesari.

 

Część 3

 

Uderzyło mnie zimno bijące od posadzki i jej twardość. Czułam, że policzek mi puchnie. Odzyskałam świadomość. Podnosiłam powieki powoli, jakby były starymi, zardzewiałymi wrotami schronu atomowego. Dopiero nagłe ukłucie niepokoju sprawiło, że poddały się z łatwością. Ujrzałam zimne kafelki, na nich resztki farby i krew. Nie powinnam upaść podczas medytacji. Powinnam czuć się jak nowonarodzona, a czułam się jak na kacu. Czyżby Weles zbudził mnie wcześniej?

Pomyślałam o Nawii; przed oczyma pojawił mi się interfejs graficzny. Dochodziła godzina szósta rano, czyli tak jak planowałam. Ale Wieża? Brak sygnału, Weles nie dawał oznak życia. Jeśli misja zostałaby odwołana, pewnie by mnie o tym poinformowano.

Zawsze był sygnał, odkąd przeszłam operację. Zawsze. Nawet gdy stosowano wobec nas specjalne zakłócacze, wtedy był szum, ale zawsze był.

Wstałam z trudem. Podniosłam beret i założyłam na głowę, jakby miałoby to pomóc uporać się z trudami. Przejrzałam się w lustrze. Podwinęłam koszulkę, by obejrzeć ranę, ale ta wyglądała w porządku. Krew zakrzepła. Nawia nie alarmowała o zbyt dużej utracie osocza. Jak zwykle brakowało mi tylko paru witamin, trochę wody i takie tam.

Miałam zamiar spróbować nawiązać ponownie połączenie z Wieżą, ale wtem usłyszałam z sąsiedniego pomieszczenia jakieś dźwięki. Szybko sięgnęłam do kieszeni leżącej w kącie bomberki po glocka Xaviera. Sprawdziłam magazynek. Nadal siedem naboi.

Dźwięki zza drzwi przerodziły się w kłótnie… po niemiecku. Niewiele rozumiałam, ewidentnie translator nie dawał sobie z tym rady. Słyszałam bicia serc, kroki, ale czułam się tak zmęczona, że nie potrafiłam z tego wyciągnąć konkretnych informacji. Martin? Poznałam jego głos. Mówił szybko, dukał coś pod nosem, zupełnie tak jak wtedy, gdy znalazłam go w stertach śmieci. Słyszałam jeszcze inny głos, męski, agresywny. Wiele bić serc. Więcej kroków. Musiało znajdować się tam co najmniej kilka osób. Wątpiłam w interwencję policji. To raczej był ktoś inny.

Brakiem sygnału z Wieży będę musiała zająć się później.

Wycelowałam w drzwi z odległości około metra. Odbezpieczyłam pistolet. Inni egzekutorzy korporacji potrafili wyczuć człowieka, który znajdował się za ścianą nawet z kilkudziesięciu metrów. Obliczyć, gdzie znajduje się jego głowa, oddać strzał z chirurgiczną precyzją. Ja… ja nie byłam taką egzekutorką. Nie byłam chirurgiem.

Byłam rzeźnikiem. Śmiercichą…

Potraktowałam drzwi z buta, wyrywając je z zawiasów. Pierwszego ujrzałam przerażonego Martina, który nagi od pasa trzymał w ręku szpadę. Nie miałam czasu się nad tym zastanawiać. Poza nim w pokoju było jeszcze trzech innych mężczyzn. Jeden z nich na ramionach posiadał egzoszkielet, który mógł czynić go równym ze mną w walce wręcz. Dwóch pozostałych miało broń. Nawia nie rozpoznała tych modeli – to nie standardowa broń palna, raczej nowatorskie przeróbki z pociskami EMP. Ich ubrania wyglądały na łachmany z pierwszego lepszego lumpeksu – to nie policja, ale raczej najemnicy. Nie miałam już wątpliwości, że przyszli tu po mnie.

Musiałam użyć pistoletu, nie pozostawili mi wyboru. Impuls elektromagnetyczny dezaktywowałby na parę sekund Nawię, w tym mnie. Nie mogłam sobie na to pozwolić. Przełączyłam glocka Xaviera na ogień ciągły i oddałam dwie szybkie serie, po jednej na każdego z dwóch stojących z tyłu napastników. Działo się to tak szybko, że nie zdążyli nawet unieść broni.

Zanim tamci upadli na podłogę, człowiek z egzoszkieletem uderzył Martina w klatkę piersiową, rzucając go w stertę sztalug i obrazów. Auć, chłoptaś, jeśli to w ogóle przeżył, będzie miał połamane co najmniej parę żeber. Odrzuciłam glocka na bok, wedle moich obliczeń nie miałam już naboi. Poczułam ekscytację wskutek nadchodzącej walki wręcz. To jest coś, co uwielbiałam najbardziej. Prymitywna wściekłość, agresja, zew krwi. Mogłam zastrzelić gościa pierwszego, spróbować wyeliminować wszystkich ogniem pojedynczym… Ale nie chciałam. Zacisnęłam pięści.

Obraz przed oczyma wypełnia się czerwoną mgiełką. Czas spowalnia. W głowie dudnią mi bębny z piosenki Amon Amarth – Tattered Banners And Bloody Flags. Nie czuję już rany postrzałowej ani zmęczenia. Obserwuję uważnie mężczyznę, którego będę szlachtować. Jego oczy są implantami, świecą na żółto. Nie wyglądają tak naturalnie, tak ładnie jak moje, które można by pomylić z soczewkami kosmetycznymi. Przypominają wystające z oczodołów, ubiegłowieczne latarki. Są płaskie, wokół nich, na skórze widać zaczerwienienia; blizny po taniej, nielegalnej implementacji.

Wyraz zdziwienia na twarzy przeradza się w gniew. Dopiero teraz mężczyzna uświadamia sobie, że ma przed sobą cel. Dopiero teraz na mnie spogląda i zaczyna rozumieć, że będzie walczył sam. Otwiera usta. Krzyczy, ale ten wrzask jest jak dziecięcy pisk w porównaniu z growlem Johana Hegga.

Rzuca się na mnie. Mam niecałą sekundę, by ocenić jego sprawność bojową. Ramiona ma objęte metalowymi okręgami, które są ze sobą połączone siłownikami i kablami. Kończą się jakby rękawicami bokserskimi, ale z ćwiekami. Cały mechanizm przypomina hydrauliczne łapy koparki. Wydaje mi się, że to przerobiony egzoszkielet budowlany. Poza tym mężczyzna jest nadnaturalnie umięśniony. Oczywiście żaden organiczny mięsień nie ma szans w starciu z tytanowym. Jego nogi, które muszą dźwigać to całe oplatające ręce metalowe cholerstwo, są słabym punktem.

Jest już blisko, okuta stalą dłoń smaga powietrze w miejscu, gdzie przed chwilą była moja głowa. Pochylam się. Wykorzystuję impet, by podciąć kopnięciem. Mężczyzna się potyka, traci równowagę, ale nie upada od razu. Robi jeszcze parę kroków, zanim jego masywne cielsko uderzy w szafę, łamiąc drewniane drzwi i tonąc w stercie ubrań.

Jest obrócony tyłem, więc korzystam z okazji. Chwytam jeden z kabli i zapierając się nogą, pociągam go do siebie niczym linkę od kosiarki. Ku mojej ekscytacji okazuje się, że jest zagnieżdżony głęboko pod skórą i wraz z nim udaje się wyrwać ładny kawał mięsa. Powstała rana wygląda jak po uderzeniu bicza. Krew rosi podłogę, tworząc na panelach przepiękne sierpowate kształty.

Mężczyzna ryczy tak głośno, że niemal go słyszę. Obraca się nagle, próbując uderzyć mnie z obrotu. Cofam się o krok, jedyne co we mnie uderza to podmuch powietrza i kropelki krwi. Mężczyzna stabilizuje krok, przyjmuje postawę bokserską. Wyprowadza serię szybkich, krótkich ciosów. Prawy prosty, lewy, lewy, prawy, prawy sierpowy, prawy prosty… Równie prosty dla mnie do uniknięcia. Tańczę wokół niego jak Tyson Fury, jak Muhammad Ali przy narożniku. Każdy z tych ciosów jest w stanie rozwalić głowę niczym młot porcelanową filiżankę, jednak każdy chybia. Najmniejszy błąd mógłby sprawić, że umrę i to mnie podnieca. To właśnie dlatego zostawiłam sobie tego faceta na koniec.

Kolejny prawy sierpowy tak bardzo osłabia jego postawę, że wstydem byłoby tego nie wykorzystać. Rzucam się na podłogę, robię eliptyczny obrót nogą tuż przy panelach i kopię go prosto w kostkę. Gruchnięcie słyszę nawet pomimo ryku wyimaginowanej muzyki. Mężczyzna upada, uderza głową o podłogę, robiąc w panelach wgniecenie. Zaciska zęby z bólu. Szybko zmienia pozycję i rzuca mi pełne nienawiści, nieludzkie spojrzenie. Z ust kapie mu ślina. Traci rozum, uświadamiając sobie z czym przyszło mu się zmierzyć. Z trudem podnosi się na kolano.

Widzę, że rana w jakiś sposób ogranicza jego ruchy, utrudnia chodzenie. Pochylam się i obserwuję go uważnie z ekscytacją godną doktora Moreau. Krew spływa z pleców pod brzuch i stamtąd kapie. Mężczyzna chce wymacać ranę, kręci się, ale konstrukcja egzoszkieletu nie pozwala na obrót. Prawa kostka jest widocznie skręcona, może nawet złamana.

Po paru sekundach mężczyzna ignoruje obrażenia, postanawia dalej walczyć. Opiera obie łapy na podłodze. Szykuje się jak do skoku. Nie jak człowiek, wygląda raczej jak pawian. Mechaniczny pawian. Piana cieknie mu z pyska. Rusza. Odsuwam się. Skręcona kostka wygina się pod kolejnymi susami w nienaturalnych kątach. Aż trudno wyobrazić sobie jak to musi boleć. Zwierzęca hybryda człowieka i maszyny odbija się hydraulicznymi łapami od podłogi tuż przede mną. Skacze. Rzucam się w jej kierunku. W ostatniej chwili padam na podłogę. Masywne cielsko frunie nade mną i uderza w pobliskie zwłoki. Ciśnie nimi po drewnianych panelach, zostawiając czerwoną smugę. Pawian w amoku nie orientuje się, że to nie ja. Nie wie, że stoję za nim i ze spokojem patrzę, jak rozszarpuje swojego martwego już od paru chwil kolegę. Miażdży twarz, wyrywa z klatki piersiowej żebra, płuca. Wnętrzności dekorują pokój w rytm bębnów Amon Amarth.

Nie wiedziałam, że będzie tak cudownie. Zamykam na chwilę oczy. Uśmiecham się. Moje mięśnie sztywnieją. Czuję w żyłach zastrzyk nowej energii, jakbym właśnie wciągnęła kreskę najczystszej kokainy.

Otwieram oczy. Pawian ciężko dyszy, słabnie. Powoli orientuje się, że przecież nie mam na sobie skórzanej kurtki. Że ramiona coś za szerokie, a resztki włosów z roztrzaskanej czaszki nie tego koloru i stanowczo za krótkie. Mężczyzna klęczy, patrzy na swoje dzieło. Zaczyna jeszcze głośniej dyszeć. Wkrótce dyszenie zamienia się w histeryczny śmiech. Furiat nie ma już siły, by się odwrócić. I tak wie, że jestem za nim.

Podchodzę bliżej. Mogłabym teraz z łatwością skręcić mu kark, ale nie jestem taką egzekutorką. Ze mną nie ma tak łatwo. Chwytam obiema rękoma pozostałe pęki kabli. Teraz widzę, że część z nich to przewody hydrauliczne. Inna część jest głęboko zakorzeniona w skórze, w szyi i w samych ramionach. Mężczyzna czuje co się święci. Przestaje chichotać, głośno stęka i chce się obrócić, ale robi to zdecydowanie zbyt wolno. Kopię go z całej siły w plecy. Ciągnę kable do siebie. Wyrywam je. Tryska krew i olej hydrauliczny. Nie wszystkie tak łatwo się poddają. Niektóre po przedarciu się przez skórę, po wyryciu kolejnych paskudnych ran blokują się gdzieś wewnątrz pod krwawiącymi obficie mięśniami. Wystarcza to jednak, by trwale uszkodzić egzoszkielet. Puszczam go. Mężczyzna upada twarzą prosto w rozerwaną klatkę piersiową swojego kolegi.

Trzeba było mieć wszystkie kable, neuronici i takie tam pod skórą jak ja, myślę. Lepiej przystosowana maszyna do zabijania zawsze wygrywa starcia. Oto nowa odsłona darwinowskiej ewolucji, dobór naturalny tego poranka faworyzuje homo velesari. Faworyzuje Marzannę!

Obracam faceta na plecy. Twarz ma całą we krwi; nie swojej poniekąd. Nadal oddycha, ale już dużo zabawy z tego nie będzie. Uznaję, że pora zakończyć. Klękam nad nim i wciskam kciuki w przypominające latarki oczy. Te już nie świecą, odkąd powyrywałam część kabli. Szkoda. Ogólnie wolałabym, żeby to były zwykłe oczy. Mężczyzna krzyczy, szkło pęka, wciskam je głębiej w oczodoły. Implanty toną w krwi i czerwonej papce. Po chwili krzyk słabnie. Bicie serca ustaje.

Wstaję…

Wstałam z pewnym uczuciem niedosytu. Nie słyszałam już gitary elektrycznej i bębnów Amon Amarth. Spojrzałam na swoje dzieło z lekkim obrzydzeniem. Fakt, że jedną rękę miałam w całości stworzoną z tytanowo-stalowych stopów imitujących mięsnie, drugą zaś niemal całkowicie naturalną sprawił, że głowa mojego przeciwnika została zniszczona krzywo. Z prawej strony prawie rozerwałam czaszkę, z lewej ledwo co wcisnęłam to coś imitujące oko; nawet szkło nie pękło. Będę musiała poprosić Welesa o takie modyfikacje, abym mogła zabijać symetrycznie.

Z zewnątrz dobiegł dźwięk syren. Po natężeniu dało się stwierdzić, że służby są dość daleko, ale warto było się sprężyć. Podniosłam szpadę, którą wcześniej trzymał Martin. Obejrzałam, zwykła szpada, stalowa, choć dość wątpliwej jakości, pewnie rekwizyt. Jej właściciel już nie żył; nie słyszałam jego bicia serca. Leżał w stercie zniszczonych już sztalug i płótna w taki sposób, że nie widziałam jego twarzy.

Podeszłam bliżej. Patrzył na mnie, ciężko oddychając. Czyli jednak żył. Moje zmysły od wczoraj uległy przytępieniu, będę musiała uważać.

Przytknęłam szpadę do jego nagiej piersi w miejscu, gdzie powinno znajdować się serce. Nie miałam zupełnie żadnych powodów, by go nie zabijać. Wieża nie odpowiadała, nie mogła mnie powstrzymać. Ja sama też niespecjalnie mogłam się powstrzymać. Chłopak widział trochę zbyt wiele. Właściwie to uwzględniając jego delikatną naturę, morderstwo byłoby aktem łaski.

– B-bitte töte mich nicht! – wydukał, unosząc powoli ręce. – Z-zumindest jetzt noch nicht! Ich werde das alles erklären!

Powiedział aż tyle słów z łatwością, że można by uznać jego żebra za całe. Translator Nawii jednak ewidentnie nawalił. Zaczęłam żałować, że w liceum wybrałam francuski i angielski.

– Nicht verstehen – powiedziałam.

– Sie haben mich betrogen! Und doch wollte ich Ihr Porträt fertigstellen. Ich wusste nicht… Ich wusste nicht, wer kommen würde! Ich mochte dein Aussehen und alles. Wirklich. Ich wollte nicht, dass sie komm…

– Nic nie rozumiem – ucięłam.

Komunikacja z nim nie miała sensu. Czułam się jak ta pielęgniarka Alberta Einsteina, która nie rozumiała niemieckiego. W momencie śmierci nie było przy łożu nikogo poza nią; w efekcie nikt teraz nie wie, jakie były ostatnie słowa wielkiego naukowca.

– Polizei!

Ktoś walił ostro w drzwi.

– Polizei! Öffne die tur!

Chyba jednak źle oceniłam odległość syren. Nie miałam wątpliwości, że antyterroryści są pod blokiem. Trzeba było działać. Wbiłam szpadę w pierś Martina i pobiegłam do łazienki. Chłopak zaczął krzyczeć, ale nie tak jak powinien; chyba nie trafiłam w serce.

Wzięłam moje stare ubranie i popędziłam z powrotem do pokoju. Zerwałam siłą rolety i spojrzałam w dół. Byłam na pierwszym piętrze. Na dole, na dziedzińcu nie widziałam przeszkód. Na pewno ktoś patrzył z okien, ale pozornie było pusto. Przynajmniej nie widziałam policji. Tuż pod oknem znajdowało się parę otwartych kontenerów na śmieci. Idealnie.

– Polizei! Polizei! Öffne die tur!

Nie czekałam, aż zaczną forsować drzwi. Otwarłam okno i skoczyłam na dół. Lądowanie okazało się dosyć miękkie, ale bynajmniej nie przyjemne. Od razu w nozdrza uderzył mnie smród zgniłych owoców, przeterminowanego oleju i cholera wie czego jeszcze. Wygramoliłam się, zostawiając w środku stare ubranie. Wyciągnęłam z niego tylko telefon – ten może mi się jeszcze przydać.

Istniała duża szansa na to, że ktoś z okolicznych mieszkańców mnie widział. Nie chcąc tracić czasu, wypatrzyłam stojący nieopodal rower. Rama została przypięta do jakiejś rury zabezpieczającą linką, więc zaparłam się nogą i pociągnęłam z całej siły. Zapięcie pękło w miejscu, gdzie był zamek. Chwilę potem pędziłam ulicami byle jak najdalej stąd.

 

Część 4

 

Rower wrzuciłam do Łaby, a sama pobiegłam schować się na terenie jakiejś firmy. Była sobota, więc na Wilhelmsburgu, dzielnicy w głównej mierze robotniczej, nie było dużego ruchu. Gdzieniegdzie pracowano, załadowane ciężarówki toczyły się po drogach, a w tle dało się usłyszeć pikające odgłosy cofających wózków widłowych. Tu jednak nic się nie działo. DB SHENKER, jedna z największych niemieckich spedycji najwyraźniej szóstego dnia tygodnia odpuszczała sobie pracę.

Nic nie było łatwe, odkąd straciłam połączenie z Wieżą. Wcześniej mogłam po prostu poprosić Welesa, aby postarał się zhakować i wyłączyć kamery przy otoczonym drutem kolczastym płocie. Teraz musiałam działać na własną rękę i mieć się na baczności, by nie wejść w kadr którejś z nich. Podobnie było z ludźmi – wcześniej nawet, gdybym kogoś przeoczyła, Wieży na pewno udałoby się to zauważyć. Zdarzało się, że informowano mnie o kimś, kto mnie obserwował z odległości kilkuset metrów przez lornetkę, czego nie byłam w stanie dostrzec. Na szczęście po dłuższych oględzinach znalazłam takie miejsce, gdzie mogłam, jak mi się wydawało, bezpiecznie zrobić dziurę w siatce ogrodzeniowej. Wystarczyły dwa szybkie cięcia ostrza spod tytanowego nadgarstka, bym mogła się tam wgramolić.

Schowałam się w pierwszym lepszym kontenerze. Zdążyłam się oddalić od miejsca zbrodni o parę ładnych kilometrów, a chyba nikt mnie nie śledził. Komuniści to jednak mieli niezły tupet! Krew po makabrycznych zbrodniach praktycznie ginęła czerwonej koszulce. Wyglądało to teraz jak moro, jakiś wzorzec czerwonego na mniej czerwonym. Co najwyżej jak zwykłe tłuste plamy.

Przełączyłam się na noktowizję i usiadłam na palecie z farbami. Potrzebowałam chwili spokoju, żeby pomyśleć o tym, co zaszło. Kontener wydawał mi się na ten moment najlepszą opcją. Jeśli DB SHENKER nie pracował w soboty, miałam teoretycznie czas do poniedziałku rano. Mogłam myśleć, ile tylko głowa zapragnie.

Pozbierałam trzy najważniejsze fakty. Punkt pierwszy – Wieża, muszę jakoś przywrócić łączność. Punkt drugi – misja, o ile mi wiadomo, korporacja w takich wypadkach nie rezygnuje z celu, nadal powinnam kogoś tutaj ukatrupić, ale nie wiem kogo. Punkt trzeci – policja, odwaliłam taką manianę, że jeśli moi przełożeni tego nie załagodzą, niedługo mój wizerunek będzie widoczny we wszystkich hamburskich gazetach. Konkludując, muszę jakoś skontaktować się z Weles Tower.

Podczas długiego treningu poprzedzającego implementację Nawii nigdy nie wspomniano o tym, że łączność możemy stracić. Komunikacja miała być niezawodna. Kod binarny, za pomocą którego łączono się z satelitami konglomeratu nie tłumaczył się na żaden istniejący język. Weles miał swój. Nowy. To tak jakby pisać oprogramowanie w zapomnianym języku jakiejś prastarej cywilizacji, którym potrafiła się posługiwać jedynie jedna osoba – kolektywny umysł zarządu. Można nas było zakłócić, ale nie odciąć. Byliśmy nie do rozszyfrowania… aż do teraz.

Wyciągnęłam smartfon. Nie miałam innego wyjścia. Mieliśmy zakaz korzystania z urządzeń innych korporacji w sprawach poufnych ze względu na możliwość przechwycenia informacji. Ten model, jakiś nowy samsung, dostałam, żeby wyglądać na normalną obywatelkę.

Oczywiście w kontaktach brakowało numeru Anny Weles, czy też kogokolwiek innego z korporacji. Liczyłam jednak na to, że Wieża przechwyci „podejrzane” połączenie, jeśli zadzwonię po prostu na infolinię. Numer znalazłam na stronie internetowej konglomeratu. Weles potrafił monitorować dziesiątki tysięcy różnych rodzajów cyfrowej aktywności jednocześnie.

Wyszłam na zewnątrz, bo w kontenerze nie było zasięgu. Wcisnęłam zieloną słuchawkę.

– Dzień dobry. Tu dział informacyjny konglomeratu Weles – odezwał się robot. – Jeśli chcesz skontaktować się z działem nanotechnologii, wybierz 1. Jeśli chcesz skontaktować się…

– Hamburg, potrzebuję wytycznych!

Zerwałam połączenie i wskoczyłam z powrotem do kontenera. Miałam nadzieję, że tyle wystarczy.

Usiadłam. Może jednak nie jest tak źle, myślałam, stałam się wszak wolna. Ale czy to dobrze dla mnie być wolną? Przez głowę przeszła mi myśl, że korporacja mnie porzuciła, tak po prostu. Za bardzo mi odwalało. Byli lepsi ode mnie. Niektórzy homo velesari potrafili okiełznać moc Nawii do takiego stopnia, że przestawali przypominać człowieka. Moje ambicje były przyziemne – mordować, co rzeczą jest jak najbardziej ludzką. Mało które zwierzę morduje dla zabawy, jeszcze mniej lubuje się w zadawaniu cierpienia. Uchodziłam zatem za esencję człowieczeństwa, ale człowieczeństwa, które dla konglomeratu jest raczej passe. Zanim dostałam tę pracę, zabiłam kilka osób. Narobiłam sobie wielu wrogów, groziła mi egzekucja. Anna Weles, jak mi osobiście wyjaśniła, stanęła przed wyborem zlikwidowania mnie, a zatrudnienia. Wybrała to drugie. Stałam się więc bestią na smyczy, niezdolną do czynienia tego, co według etyki Welesa uznawano za zło. Konglomerat w istocie nie miał na celu nieograniczonego i bezmyślnego wzbogacania się, jak większość tego typu organizacji. Weles chciał nowego świata, nowego człowieka. Nie wpasowywałam się w tę wizję. Jakkolwiekby nie miał wyglądać nowy świat, szczerze wątpiłam w to, że przeznaczono by w nim kącik dla takich jak ja. Moja egzystencja i praca jako egzekutorka wydawała się procesem przejściowym. Chwilowym pójściem na ustępstwa i mniejszym złem według Anny Weles.

Porzucenie mnie jednak wydawało się ekstremalnie mało prawdopodobne z jednej prostej przyczyny – Wieża mogła mnie ukatrupić w każdej możliwej chwili impulsem elektrycznym Nawii. Likwidując smycz, która trzymała mnie na uwięzi, ryzykowano utratą cholernie drogiego projektu oraz ujawnieniem technologii. Samo bioniczne ramię jest warte ładnych paręset tysięcy złotych, zaś Nawia jest bezcenna. Mimo że wielu byłoby w stanie zaoferować grube miliony za taką technologię, korporacja nigdy nie sprzedałaby Nawii. Nietrudno się domyślić, że na czarnym rynku istnieją pokaźne nagrody za nasze głowy.

Tylko dlaczego ktoś z firmy nie zadzwonił jako pierwszy na telefon, który dostałam? Przecież powinni dawno już wiedzieć, że utraciłam łączność.

Z rozmyślań wyrwał mnie dźwięk SMS-a. Spojrzałam na smartfon.

„Hexenstein. Tam jest ktoś od nas, kto ci pomoże. Wysyłam pinezkę”.

Numer zastrzeżony. Nie miałam jednak wątpliwości, że należy do kogoś od Welesa. Wydało mi się teraz głupotą to wszystko, co myślałam przed chwilą, te wszystkie czarne myśli… Przecież Weles to nie przypadkowa nazwa. Ludzie mówią, że to inkarnacja. Kolektywny umysł zarządu stał się bóstwem o wielu twarzach. Stał się panem podziemi, nowym władcą nie tylko na ziemiach Europy Środkowej. Stał się poważnym graczem na kapitalistycznym panteonie świata, mogącym teraz konkurować z innymi bóstwami… Z Google, z Elonem Muskiem… Z głowami państw, a nawet z papieżem.

Wściekły o to, że o nim niegdyś zapomniano wysyła mnie – Marzannę, bym zaprowadziła porządek.

Wyszłam na zewnątrz i zaczerpnęłam świeżego powietrza. Słońce oblało twarz przyjemnym promieniem. Zamknęłam oczy. Poczułam zapach zakrzepłej krwi spod koszulki, ze skórzanych rękawic, z włosów. Cała się od niej lepiłam. Nasiąknęłam nią. Ale to było za mało. Chciałam więcej, wykąpać się w krwi wielu tak, abym mogła wycisnąć koszulkę z wizerunkiem Marksa jak szmatę, tak aby moje włosy zamieniły kolor z białego na szkarłatny. Żeby cała Łaba zmieniła się tak jak Nil w jednej z egipskich plag.

Usłyszałam odgłosy mew.

Byłam Marzanną, Śmiercichą. To dlatego ubierałam się na biało, farbowałam włosy. Może korporacja miała na ten temat inne zdanie, oficjalnie jak ognia unikała tematu boskości, ja jednak dobrze wiedziałam jaka jest moja rola. Zabijałam dla boga. Nic dziwnego, że sprawiało mi to przyjemność.

Wysłano mi pinezkę na Google Maps. Cel znajdował się niedaleko, według nawigacji ze trzy kilometry. Tam przywrócą mi połączenie z Wieżą i będę mogła mordować ponownie. Ekscytowałam się – nie mogłam się doczekać, aż spojrzę w oczy kolejnej ofierze. Ciekawe, kto to mógł być? Kobieta? Mężczyzna? Wróg korporacji? Może ekstremista muzułmański albo nazista z jednej ze skrajnie prawicowych grup terrorystycznych. Takich już zabijałam. Miałam nadzieję, że to coś nowego. I że będę miała czas, aby się zabawić.

Nie obchodziło mnie to, że ktoś mógłby, przyjrzawszy się, zobaczyć ślady krwi na ubraniu. Szłam pewnie, spokojnie. Mijali mnie robotnicy idący do pracy. Spoglądali zaciekawieni. Nawet i bez krwi wyglądałabym dosyć nadnaturalnie. Spoglądali na mnie, a ja patrzyłam na nich. Wyobrażałam sobie jak wydłubuje im oczy, podcinam ścięgna i zostawiam tak na pastwę losu. Jeden z nich nawet coś do mnie powiedział po niemiecku, reszta się zaśmiała. Temu ponadprogramowo ucięłabym język.

Jak miło jest być wolną, myślałam. Świadomość tego, że dziadka jadącego obok mnie na rowerze od makabrycznej śmierci dzieli jedynie moja wola, nie zaś ukryte w szacie korporacji prastare, racjonalnie myślące bóstwo, dodawała mi sił. Momentami zaczynałam słyszeć riff gitarowy którejś metalowej kapeli. Świat przed oczyma zamigotał na czerwono.

Zamrugałam. Musiałam się śpieszyć. O ile potrafiłam się powstrzymać, przechodząc obok kogoś, to nie wiem, co by się stało, jeśli ktoś by mnie na przykład zaczepił. Biada mu. Znam się na ludziach na tyle, żeby wiedzieć, że z tymi robotnikami niewiele brakowało.

Przeszłam na czerwonych światłach. Kierowca ciężarówki musiał gwałtownie hamować, zatrąbił. Nawet się nie obracałam. Samo spojrzenie na tę twarz jak na mnie krzyczy, mogłoby sprawić, że twarz ta wraz z głową wylądowałaby na pasach.

To jak było z tą Śmiercichą? Niewykonalne byłoby dla mnie spędzić tu dłuższy czas, nie dokonując masowego morderstwa. A wtedy… Po parunastu minutach zabawy zastrzeliłby mnie ktoś. W najlepszym wypadku zamknęliby mnie w więzieniu, odebrali implanty, musiałabym radzić sobie w pierdlu z jednym ramieniem, a kto wie, co by zrobili z Nawią… Męczyło mnie to bardziej niż bym chciała. Zacisnęłam pięści. Potrzebowałam Welesa. Potrzebowałam, cholera, tej smyczy! Przyspieszyłam kroku.

Hexenstein… Co to do cholery jest Hexenstein?

Schowałam się w krzakach, oparłam się o mur z czerwonej cegły, ścianę porzuconego magazynu i odetchnęłam z ulgą. Było tu pusto, nie licząc zwierząt, słyszałam szmer jakiegoś szczura po drugiej stronie ściany. Nieopodal mewa walczyła z wroną o kawał mięsa ze śmietnika. Hamburg był prawdziwym polem bitwy między tymi dwoma gatunkami ptaków. Zwierząt jednak nie chciałam zabijać, zdążyłam się już tym nasycić, gdy byłam jeszcze dzieckiem.

Brakowało mi kilkuset metrów. Albo nawigacja Google’a wskazywała cel niezbyt dokładnie, albo znajdował się on w wodzie, dokładniej w jednym z licznych tutaj kanałów Łaby. Niewątpliwie jednak musiałam się śpieszyć. Używanie algorytmów innych korporacji, narażało Welesa na utratę informacji. Google miało swoje sposoby, ich AI potrafiła filtrować niezliczone ilości danych, a na Nawię wszyscy mieli chrapkę. Niby nic, ale wbijano nam to nieraz do głowy, że takie nic w big data jest niesłychanie istotne.

Nie można było mieć bogów cudzych przed Welesem, a Google w tych czasach uchodziło za bóstwo niesłychanie potężne.

Opuściłam kryjówkę. Już zaczynałam rozumieć. W miejscu, do którego prowadziła mnie nawigacja, stał niewielki statek. Miał może ze czterdzieści metrów długości i wyglądał na kuter rybacki. Stał trochę przekrzywiony, jakby utknął na mieliźnie, wydawało się jakby porzucono go dawno temu. Na pokładzie nikogo nie było, a okna zostały zabite deskami. Podeszłam bliżej. Napis na burcie przedstawiał napis – HEXENSTEIN.

Czyżby ktoś w środku mnie oczekiwał? Antena satelitarna wystawała z małego daszku nad wejściem do środka. Wyglądała jakby zamontowano ją dużo później po zacumowaniu statku w tym miejscu.

Zeskoczyłam z betonowego murka oddzielającego kanał Łaby od reszty lądu prosto na pokład. Deski pod moimi stopami zaskrzypiały. Poczułam dziwne uczucie ulgi na myśl, że zaraz ktoś pomoże przywrócić mi połączenie z Wieżą. Uczucie ekscytacji, radości, nawet nie potrafiłam myśleć o tym, że to tylko początek roboty. Jeszcze nie wiedziałam przecież, kogo będę musiała ukatrupić. Czułam się jak ćpun, który po długim okresie abstynencji ma dostać swą działkę.

Zapukałam. Cisza. Żadnego dźwięku, nawet bicia serca, choć zmysłom, tak jak się niedawno przekonałam, nie powinnam już ufać. Naparłam na klamkę. Okazało się, że drzwi otwierają się na zewnątrz, a za nimi jest sterta łachmanów, zwisających śmierdzących sieci rybackich, gęstych niczym ubrania w szafie Martina. Wyglądało na to, że trzeba by było się przez nie przedrzeć.

– Wejdź – odezwał się damski głos ze środka.

Westchnęłam i ruszyłam przed siebie, odgarniając szmaty. Ktoś chyba bardzo nie chciał, by do środka wpadł choć promyk światła. Po przedarciu się zobaczyłam parę zielonych diod, ale świeciły one zbyt słabo, by coś więcej widzieć.

– Oczekiwałam cię, usiądź.

Przełączyłam się na noktowizję, bo nie widziałam, ani osoby mówiącej, ani miejsca, na którym można by usiąść. Zielonkawa mgiełka szybko rozjaśniła mi obraz. Teraz widziałam wszystko, choć nadal nie rozumiałam. Czarnoskóra kobieta z dredami siedziała na szerokim krześle obrotowym i spoglądała na mnie, nie oczyma, ale kolejnym dziwacznym implantem wzrokowym. Przypominał on wbity w czaszkę czarny dysk. Wokół leżały sterty elektroniki i jeszcze jedno krzesło, jakby dentystyczne. Monitory za Murzynką wydawały się wygaszone, ale podejrzewałam, że dałoby się na nich zobaczyć o wiele więcej, gdyby miało się takie piękne cacko w głowie jak kobieta.

– Kim jesteś? – zapytałam.

– Nieważne kim jestem, słonko. Ważne, że pomagam takim jak ja, czy ty. Możesz nazwać mnie wiedźmą lub szeptunką, bo dużo wiem, a ci co do mnie przychodzą zwykle szepczą.

Dziwne. Zwykle niemiłosiernie mnie to denerwowało, gdy ktoś nazywał mnie jednym z tych ohydnie zdrobniałych określeń. Miałam zamiar zrobić kolumbijski krawat Aaronowi za to, że nazwał mnie „malutką”. Tym razem jednak nie czułam żadnej agresji. Ufałam jej.

– Wiesz, po co tu przychodzę?

– Jesteś chora. Mam dobre relacje z Welesem, więc zwrócił się do mnie, bym ci pomogła. Miał szczęście, że jestem w pobliżu, zwykle nie zatrzymuję się w jednym miejscu tak długo. Usiądź.

Usiadłam. Dawno nie czułam się tak dziwnie. Ręce i nogi mi drżały tak, jakby zaraz miało się stać coś wielkiego, a przecież jedynie przywracano mi połączenie, które straciłam parę godzin temu. Nieraz naprawiano mnie w Wieży, przechodziłam różne operacje, wszczepienia nowych implantów, nigdy jednak nie odczuwałam stresu. Może to przez ciasnotę, brak sterylności i noktowizyjną zieloność.

Wiedźma podjechała krzesełkiem bliżej do mnie.

– Rozluźnij się, możesz wyłączyć noktowizję, nie będzie ci teraz potrzebna. Nie potrwa to dłużej niż godzinę.

– Masz odpowiedni sprzęt, żeby to zrobić?

Odpowiedziała jedynie lekkim uśmiechem, pochylając się nade mną. No tak, głupie pytanie. Myślałam przez chwilę, że tylko Weles może mieć takie malutkie igiełki, które wchodzą w rdzeń kręgowy by podłączyć się do Nawii. Weles jednak wszystko przewiduje, przewidział więc pewnie i to, że stracę połączenie i będę potrzebowała pomocy szeptuchy. Musiał wcześniej dać jej igiełki i sprzęt.

Wyłączyłam noktowizję tak, jak mi kazała. Nie widziałam już nic, te parę diod, które wcześniej ledwo co migały, teraz musiały znajdować się za moimi plecami. Słyszałam jeszcze co nieco. Szum wentylatorów sprzętu komputerowego, szum wody z Łaby, przesuwanie się fotelu wiedźmy… Nie słyszałam jej bicia serca, czyżby nie miała serca? Nawet ja miałam serce, jak większość homo velesari.

– Marzanna… – mruknęła szeptucha i zaczęła coś grzebać w krześle, tuż pod moją szyją. – Co boginka zimy robi tutaj w lato?

Wtem jak grom z jasnego nieba, jak uderzenie Peruna, naszła mnie myśl tak gwałtowna, że aż rzucił mną spazm. Jestem Śmiercichą! Mgiełka… Nic nie widziałam, ale nie była to już czerń. Ta czerń przemieniła się w czerwień tak ostrą, jak kolor koszulki Martina. Grom usłyszałam naprawdę. Była to perkusja z utworu Judas Priest – Painkiller.

– Co się dzieje? – pyta wiedźma. – Źle się czujesz?

Zaciskam pięści. Po oddechu wyczuwam, gdzie znajduje się szyja. Sięgam prawą ręką jak chytra baba z Radomia po trzy cytryny. Chcę ją zgnieść. Wycisnąć, aż krew wyjdzie oczyma. Łapię, ale wiedźma wyrywa mi się. Spadam z krzesła i ląduję na podłdoze. Dochodzi do mnie odgłos przewalanych mebli. Słyszę trzaski, rozpaczliwe piszczenie uszkodzonych wentylatorów. Coś ciągnie mnie za kark. Sięgam na oślep ręką; to igła wraz z kablami. Chcę ją wyrwać, ale dostaję kopniaka w twarz. Obracam się po podłodze z bolesnym uczuciem po bucie. Próbuję oddać, najpierw złapać nogę, potem uderzyć pięścią na oślep, ale nie trafiam. Nic nie widzę. Czuję jak z nosa cieknie mi krew.

Rzuca mną kolejny spazm. Mam świadomość, że to impuls z aparatury, do której podłączyła mnie wiedźma. Moje mięśnie wariują, nie kontroluję ich. Tytanowa ręka, którą przed chwilą próbowałam udusić szeptuchę, wije się jak ranny wąż. Uderza mnie w brzuch i w twarz, rozdziera koszulkę, zrywa opatrunek. Czuję, że rana postrzałowa się otwiera, zaczynam krwawić. Z nadgarstka samoistnie wysuwa się ostrze, tnie powietrze tuż przed moim czołem, potem przecina mi skórę na udzie.

Na chwilę odzyskuję władanie w lewej ręce. Nie tracę czasu, od razu sięgam na oślep do igły. Wyrywam ją. Momentalnie odzyskuję władanie nad ciałem. Przełączam się na noktowizję. Zielonkawo-czerwona poświata rozjaśnia obraz. Pierwsze co widzę to wiedźmę, która skacze na mnie z wojskowym nożem w dłoni. Wbija mi go w obojczyk, przekręca. Krzyczę z bólu, gdy ostrze dosięga kości. Nie potrafię tego odizolować. Nie kontroluję Nawii w pełni. Próbuję ugodzić wiedźmę własnym ostrzem, celuję w głowę, ale nie trafiam. Metal rozcina tylko ucho szeptuchy.

Wiedźma wyciąga nóż, chce uderzyć ponownie, tym razem w szyję. Zapieram się prawą ręką, chwytam za nadgarstek, lecz nie mogę go złamać. Wiedźma pod grubym ubraniem ma implanty. Jej dłoń jest tak samo twarda jak moja. Chcę chwycić drugą ręką, by sobie pomóc, ale nie mogę jej unieść. Nóż wiedźmy rozciął mi mięśnie. Ten sam nóż zaraz rozetnie mi gardło, jeśli czegoś nie zrobię.

Próbuję przewrócić ją zamaszystym ruchem. Przyszpilam dłoń do podłogi, wiedźma puszcza nóż. Uderzam łokciem w twarz. Widzę, że trafiłam wprost w wizjer, ten dziwny, przypominający dysk implant. Szeptucha łapie się za głowę, robi dwa kroki do tyłu. Chcę na nią skoczyć, ale Nawia bombarduje mnie informacjami o znacznej utracie krwi. Ledwo co podnoszę się na nogi, zataczam się. Nie jestem w stanie walczyć żwawo.

– Skąd wiedziałaś? – pyta wiedźma zdyszanym głosem. – Włamałam się do twojej głowy, gdy byłaś ranna. Przeprogramowałam cię tak, abyś mi ufała.

Gdyby Weles nie chciał twojej śmierci, do Hamburga wysłałby kogoś innego, myślę. Nie mam zamiaru mówić. Za bardzo wszystko mnie boli, muszę oszczędzać energię. Riff gitarowy na chwilę zwalnia tak jakby przytrzymać w miejscu płytę winylową, w przeciwnym wypadku w ogóle bym jej nie usłyszała. Próbuję tytanową dłonią zatamować krwawienie, ściskam skórę i ochłapy mięśni. Opieram się o ścianę. Mam nadzieję, że tętnica jest cała.

– Chciałam cię wyłączyć, zrobić to bezboleśnie, ale to bez znaczenia – mówi wiedźma. – Bez połączenia z Wieżą jesteś łatwa do ubicia. Najpierw uszkodzę twoje ciało, dopiero potem dostanę się do umysłu.

Szeptucha idzie do mnie powolnym krokiem. Półtora metra przede mną się pochyla. Ze spokojem podnosi nóż. Mogłabym teraz spróbować ją zaatakować, ale czuję, że to głupi pomysł. Ona właśnie tego oczekuje. Przeklinam siebie w duchu za to, że nie zabezpieczyłam broni. Obserwuję dokładnie jak wiedźma się podnosi. Spoglądając mi w oczy, przeciera nóż o czarne łachmany. Nie mogę przeskanować jej implantów przez te cholerne szmaty. Są grube, wyglądają jak ciało Buki z Muminków, zlewają się z dredami.

Nie! Nie zostanę zabita przez jakąś pierdoloną cybernetyczną Bukę! To ja jestem boginką zimy! Ja niosę ze sobą zabójcze zimno! Ja niosę śmierć! Zaciskam zęby. Puszczam ranę, niech krwawi. W tym momencie nie ma to absolutnie żadnego znaczenia, czy wykrwawię się za godzinę, czy piętnaście minut.

Gitarowy riff Judas Priest przybiera na sile. Wiedźma otwiera szerokie usta, mówi coś do mnie, ale już tego nie słyszę. Przekrzywiam głowę na bok, jak ciekawski pies, uśmiecham się. Wiedźma jest wyraźnie zakłopotana, przestaje mówić, rzuca się na mnie.

Blokuję cios ranną ręką, ostrze wchodzi w rękawiczkę i dłoń, aż po rękojeść. Kropelki krwi lądują mi na twarzy. Wiedźma pociąga nóż w dół. Stal rozcina mi rękę, aż po kość promieniową. Nie czuję już bólu. Uśmiecham się i wbijam tytanowe ostrze w jej łokieć. Przekręcam i kopię w brzuch. Wiedźma leci do tyłu, ale jej wciąż zaciśnięta na nożu kończyna zostaje przy mnie. Odrzucam ją na bok. Doskakuję do szeptuchy, chowam ostrze i uderzam pięścią prosto w jej implant wzrokowy. Słyszę trzask szkła. Ciało kobiety uderza o sterty elektroniki. Coś iskrzy, z kabli zaczyna wydobywać się dym. Nie zwracam na to uwagi, chwytam głowę wiedźmy za pęk dredów i uderzam w jeden z monitorów. Splamiony krwią ekran pęka. Robię to jeszcze raz, tym razem celując w inny ekran. Mam zamiar rozpierdolić tę łajbę, używając do tego zwłok tej dziwki.

Wiedźma próbuje stawić opór, wyrywa mi się. Pozornie obie mamy takie same szanse, obie walczymy tylko z jedną sprawną ręką. Wygląda jednak na to, że tym razem to ona musi działać na oślep. Przypominający dysk implant pękł, krew zalała całą twarz. Nasza walka zaczyna przypominać makabryczną zabawę w ciuciubabkę. Lubię takie zabawy, ale tym razem muszę sobie odpuścić. Nadal krwawię bardziej niż ona.

Zauważam, że krzesło obrotowe leży w kącie rozwalone na dwie części tak, że podstawa i siedzisko są osobno. Pojawia mi się w głowie cudowny plan. Podcinam nogi wiedźmy, zanim jej ciało zdąży upaść, biorę ją za fraki i rzucam na wystająca z dolnej części fotela rurę. Aluminium przebija plecy jak szaszłyk i wychodzi w okolicach żołądka. Na twarzy szeptuchy pojawia się spazm bólu. Koła na podstawie kręcą się, suną po podłodze i sprawiają, że próby obrócenia się spełzają na niczym. Popycham nogą wiedźmę i posyłam na drugi koniec pomieszczenia niczym deskorolkę. Wiedźma się miota, jej mięśnie słabną. Kobieta zaczyna przypominać nabitego na szpilkę żuka gnojarza.

 Raduje mnie ten widok. Moje ciało przeszywają dreszcze ekstazy. Zaraz potem mięśnie wiotczeją, upadam na kolano. Nawia wysyła komunikat o krytycznie niskim ciśnieniu krwi. Podpieram się ręką, aby nie upaść twarzą na podłogę. Kątem oka tylko widzę, że wiedźma już nie walczy. Jej ciałem miotają przedśmiertne drgawki. Uśmiecham się – wygrałam. Jeśli już miałam umierać to wyłącznie taką śmiercią. Marzyłam, by w ostatnich tchnieniach móc oglądać zwłoki osoby, która mnie zabiła.

Gratulujemy Marzanno – słyszę w głowie. – Pomoc jest już w drodze. Odpoczywaj.

Osuwam się na podłogę. Znajduję w pobliżu beret z czerwoną gwiazdą i podkładam sobie pod głowę jak poduszkę. Rozerwaną na strzępy dłoń, kładę na brzuchu. Przez chwilę patrzę, jak krew wsiąka w wizerunek Marksa, potem przenoszę wzrok na zwłoki wiedźmy. Judas Priest gra coraz ciszej, ale tym razem jestem spełniona.

Nachodzi mnie błogi spokój…

Zaczynałam rozumieć. Przez ten cały czas byłam wabikiem. Jednocześnie przynętą i łowcą. Wieża wiedziała, że w Hamburgu jest ktoś, kto ma chrapkę na Nawię. Ktoś, kto jest w stanie w niewielkim stopniu wpłynąć na nasze postrzeganie świata, delikatnie zmienić kod, przeczytać nasze myśli. Ten ktoś jednak wyjątkowo dobrze się ukrywał. Weles pozwolił mi umówić się na Badoo z Aaronem, żebym dała się zranić, zmęczyła i stała się łatwym celem dla ataków hakerskich.

Wiedźma od początku polowała na mnie. Gdy medytowałam, ucięła mi połączenie. Nasłała na mnie swoje twory z człowiekiem-pawianem na czele. Mieli mnie przynieść w całości lub po prostu, w razie niepowodzenia, wyrwać samą Nawię. Szeptucha miała nadzieję, że to wystarczy. No cóż, nie wystarczyło, więc zaryzykowała, wysyłając mi pinezkę na Google Maps. Cały czas wiedziała co robię, zapewne w jakiś sposób przechwytywała moje myśli. Nie wiedziała jednak jednego…

Weles wysłał mnie, bo tylko ja jestem zdolna do zamordowania osoby, której ufam. Celowo pozwolił uciąć smycz, wiedział, że sobie poradzę i rozwalę sprzęt wiedźmy, przywracając połączenie. Mój bóg jak zwykle wszystko przewidział. Był bardzo mądrym bogiem.

Zastanawiałam się tylko jaką rolę grał w tym wszystkim Martin. Był marionetką wiedźmy czy korporacji? Dosyć niedbale go dźgnęłam, co prawda z zamiarem zabicia, ale nie starałam się zbytnio. Polubiłam go, Sigmund Freud nie miałby co do tego wątpliwości. Może go kiedyś jeszcze kiedyś spotkam. Może zabiję, a może nie. Chłopaczek chyba lubił taką niepewność…

Zamykam oczy. Uśmiecham się.

Po świecie krążą różne plotki o tym, co się dzieje podczas umierania. Ludzie widzą światełko w tunelu, cudowne światy, anioły… To tylko bzdury wywołane wytwarzaniem przez mózg DMT w chwili śmierci. Jedyni bogowie jacy istnieją są tu, na ziemi. Sami ich sobie wytworzyliśmy. A po śmierci nie ma nic, tylko pustka. Trochę się na tym znam, w końcu jestem Śmiercichą. Mój rekord to dziewięć godzin w stanie śmierci klinicznej. Po paru razach się przyzwyczaiłam, nawet zaczęłam to lubić. Zawsze potem, gdy budziłam się w Wieży, czułam się jak nowo narodzona.

Jestem w końcu Marzanną.

Boginką zimy i śmierci, ale również odrodzenia…

 

Koniec

Komentarze

Hej!

Na początek kilka błędów, które wypatrzyłem: 

 Byłabym rad, jakby zajęli się zmienianiem muzyki, bo niemiecka patologia nijak mi nie pasowała do tego, co zamierzałam uczynić.

W tym zdaniu, poza ewidentnym błędem odmiany, nadal coś trzeszczy. Zamiast “jakby” sugerowałbym wstawienie tu “gdyby”.

Jeśli zignorować by jego rozpaczliwe łapanie powietrza, jakby dopiero co tonął, można by uznać, że siedział cicho.

 To zdanie jest nieporadne, za dużo w nim gdybania. Proponuję taką wersję: “Siedział prawie zupełnie cicho, tylko rozpaczliwie łapał powietrze, jakby dopiero co tonął.”

Żadnego, nawet, bicia serca, choć zmysłom, tak jak się niedawno przekonałam, nie powinnam już ufać.

Tutaj chyba zjadłeś słowo “dźwięku”.

Mogłabym teraz spróbować ją zaatakować, ale czuję, że go głupi pomysł.

Miało być “to”, jak przypuszczam.

Odrzucam ja na bok. Doskakuje

Brakuje ogonków.

 

Jeżeli chodzi natomiast o sam tekst, to muszę przyznać, że jest on bardzo dobrze skomponowany i rozplanowany. Akcja rozwija się w jednorodnym tempie, nie ma nieładnych skrótów, do czego niektórzy mają pewną skłonność przez lenistwo. Zwroty akcji są dokładnie tak nieprzewidywalne, jak potrzeba, nawet finalny twist, choć wpisuje się doskonale w kompozycję utworu, potrafi zaskoczyć. A przynajmniej mnie nieco zaskoczył. Ale może zrobiłem sobie zbytnie nadzieje na jakiś motyw początków nawrócenia/przemiany/odkupienia, co z pewnością byłoby ciekawym przełamaniem schematu. Tym niemniej nie zdecydowałeś się na to i dzięki temu tekst jest spójny i ładnie mości się w swojej konwencji. Myślę, że to dodatkowo wspomaga kreację świata, w którym jedynymi bogami są sami ludzie… Konkluduje też zabieg kreacji głównej bohaterki, jako osoby, którą bardzo trudno jest polubić. Cóż, widzę tu odwieczną chyba fascynację absolutnym złem. Abstrahując od dyskusji, czy jest ona szkodliwa/potrzebna/uzasadniona chciałbym tylko zwrócić uwagę, że łatwo popaść w oczywistości, by nie powiedzieć banały. Trochę mi brakuje pogłębienia backgroundu naszej Marzanny, który został tu tylko ledwie zasygnalizowany. Skąd u niej taka fascynacja zabijaniem? Jak to się stało, że korporacja Weles ją znalazła? Cóż, również posługiwanie się traumami jest już z pewnością ogranym zabiegiem, ale mimo wszystko jakiś drobny przebłysk wspomnienia, jakaś retrospekcja, jakakolwiek wskazówka, dlaczego życie uczyniło z nią takiego morderczego robota myślę ubogaciłaby tekst. Bo samo odwołanie się do słowiańskich wierzeń – ów dziwny crossover fantasy i sf, z którym ostatnio wciąż się spotykam – wydaje mi się, przykro mi to stwierdzić, trochę na siłę tutaj wciśnięty, zwłaszcza że nie znamy drogi naszej bohaterki. Z pewnością to moja subiektywna opinia i inni mogli odebrać to inaczej ;)

Ogólnie rzecz biorąc fascynujący tekst. Dobrze mi się go czytało, choć momentami z trudem, ale to głównie dlatego, że jednak nie przepadam kiedy zbytnio leje się jucha. Więc to akurat nie zależy od Ciebie :D

 

Pozdrawiam!

Opowiadanie otagowane jako science fiction, gdy w rzeczywistości odwołuje się do dawnych bo dawnych, ale sił nadprzyrodzonych. Nadmiar scen walki, opisywanych wręcz drobiazgowo, co wskazuje na fascynację okrucieństwem. Obie te cechy, a szczególnie druga z nich, może zniesmaczać, i w moim przypadku tak właśnie działa. Co nie oznacza, że inni czytelnicy nie znajdą w tym pozytywów. Rzecz gustu…

Fajne opowiadanie, niesamowite opisy. Niedawno grałem w Cyberpunka, więc mi siadło, chociaż bardziej podobałoby mi się, gdyby było to uniwersum cyberpunkowe. Bohaterka jest ciekawie napisaną, ale też podręcznikową psychopatką. Było parę literówek, ale tekst jest długi i nie chce mi się ich szukać… za to rzuciło mi się to zdanie:

Mało które zwierzę morduje dla zabawy, jeszcze mniej lubuje się w zadawaniu cierpienia

No jakby, sądzę że mało który drapieżnik tego nie robi. Nigdy nie słyszałeś o domowych kotkach znoszących martwe ptaki? Nie są głodne, więc chyba jednak mordują dla zabawy? Kiedyś też widziałem filmik jak szympansy znęcają się nad kotem, który wlazł do ich wybiegu. Także ten…

 

AdamKB

Opowiadanie otagowane jako science fiction, gdy w rzeczywistości odwołuje się do dawnych bo dawnych, ale sił nadprzyrodzonych.

Serio? W sensie to jakiś zarzut? Że jest źle otagowane? Twoim zdaniem opowiadanie w stylu cyberpunkowym, w którym są odniesienia do bogów ma być otagowane jako fantasy? XD

Niekoniecznie. Co gorsza, dla takiego miksu cyber z bóstwami nie ma jednoznacznej klasyfikacji. Zwróciłem na to uwagę, bo preferuję SF. Można powiedzieć, że odruch warunkowy…

Dzięki za komentarze. Przepraszam, że odpisuję tak późno, ale przez zmiany w pracy nie miałem dostępu do komputera, a na telefonie pisać nie lubię, bo rozwala mi się ta strona, jakaś nieporęczna jest.

 

@Maldi

Błędy poprawiłem, w weekend przeczytam jeszcze raz wszystko dokładnie, bo coś mi się wydaje, że jeszcze trochę przeoczyłem :) Co do przeszłości Marzanny i wrzucenia “siłą” klimatów słowiańskich, to poniekąd się zgadzam. Problemem jest może mój styl pisania. Piszę raczej dla własnej przyjemności, wszystko w tym samym uniwersum, ale znacznej większości nie udostępniam, bo po prostu nie mam czasu tego redagować. “Marzanna” oczywiście ma całą, myślę dość barwną, historię, ale mi, jako autorowi, czasami umyka to, czego czytelnik nie wie. Umieściłem kiedyś na tej stronie osobne opowiadanie z fragmentami przeszłości kobiety, która potem stała się “Marzanną”, ale było słabe, więc ustawiłem je jako kopie roboczą, aby napisać je jeszcze raz lepiej. Moje uniwersum też nie tkwi aż tak bardzo w klimatach starosłowiańskich, opowiadanie specjalnie trochę podkoloryzowałem w tę stronę na potrzeby publikacji i może to był błąd.

 

@AdamKB

Wrzuciłem do przedmowy ostrzeżenie o dużej ilości gore, jakby ktoś bardzo nie lubił :) Co do otagowania, to trochę nie rozumiem komentarza. Opowiadanie rzeczywiście odwołuje się do sił nadprzyrodzonych, ale to tylko alegoria i główna bohaterka chyba wyjaśnia to w swoim wewnętrznym monologu. W tym świecie nie ma ani grama metafizyki, a “bogowie” nie są bóstwami w klasycznym tego słowa znaczeniu. Zresztą nawet jeśli by było inaczej, Diuna też jest klasyfikowana jako Sci-Fi, mimo że wręcz przecieka klimatami biblijnymi. Może niesłusznie, ale tak jak napisałeś, nie wiem, czy jest odpowiedniejszy tag.

@EvilMorty

Masz rację z tymi kotami, myślałem o tym, ale nie pasowało mi to do dywagacji Marzanny :) Chciałem to zmienić, ale zapomniałem. Na swoją obronę mogę jednak dodać, że ludzki sadyzm to może jednak coś zgoła innego, niż “zabawy” kotów. One raczej nie rozumieją istoty cierpienia, reagują na proste instynkty i raczej nie zdają sobie sprawy z tego, że zadają ból. Z naszej perspektywy wygląda jakby to była zabawa, ale nie będąc w głowie kota trudno jest to stwierdzić :)

 

Krew po makabrycznych zbrodniach praktycznie ginęła NA czerwonej koszulce.

Bardzo ciekawe. Dużo krwi, ale uzasadnione. Ostatnie zdanie wyjaśnia tytuł. Dobrze, bo było to mi potrzebne. Wizja w sumie makabryczna, ale się czyta.

 

Przykro mi to pisać, Dorsalu, ale lektura Marzanny przyszłości nie sprawiła mi żadnej przyjemności. Opowiadania pełne krwi i trupów, traktujące o bezwzględnych zabójcach z tytanowo-stalowymi kończynami  i naszpikowanych wszelkiej maści implantami, mieszczą się daleko poza sferą moich zainteresowań.

Ech, a tak fajnie czytało się kiedyś Chłopaka w kapeluszu wiedźmy

Wykonanie pozostawia bardzo wiele do życzenia i sprawia, że lektury nijak nie mogę uznać za satysfakcjonującą.

 

a potem się roz­wie­dli i prze­pro­wa­dzi­li­śmy się z mamą do War­sza­wy. → Jeśli nie miała rodzeństwa płci męskiej i do Warszawy przeniosła się tylko z mamą, to: …a potem się roz­wie­dli i prze­pro­wa­dzi­łyśmy się z mamą do War­sza­wy.

 

że zro­bił to z uda­wa­nym współ­czu­ciem. Nie wie­dzia­łam tylko za co. Za roz­wód? Czy może za to, że wy­lą­do­wa­łam we względ­nie mniej, we­dług niego, roz­wi­nię­tym kraju. → Współczujemy z jakiegoś powodu, nie za coś.

Proponuję: …że zro­bił to z uda­wa­nym współ­czu­ciem. Nie wie­dzia­łam tylko dlaczego. Czy ze względu na roz­wód? Czy może dlatego, że wy­lą­do­wa­łam we względ­nie mniej, we­dług niego, roz­wi­nię­tym kraju.

 

Ale nie roz­ma­wia­my ze sobą za dużo.

–  Pew­nie dużo za­ra­biał, co? → Czy to celowe powtórzenie?

 

ma się do czy­nie­nia z osobą pół­świat­ku prze­stęp­cze­go. → …ma się do czy­nie­nia z osobą z pół­świat­ka prze­stęp­cze­go.

 

–  Za­po­mnia­łem się za­py­tać co cię spro­wa­dza do tego mia­sta.–  Za­po­mnia­łem za­py­tać, co cię spro­wa­dza do tego mia­sta.

 

–  Wy­ję­łaś mi to z ust. – Za­śmiał się.–  Wy­ję­łaś mi to z ust – za­śmiał się.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.

 

To­bias za­kasz­lał i pod­niósł się ze sto­li­ka. → Czy Tobias siedział na stoliku?

Proponuję: To­bias za­kasz­lał i pod­niósł się z krzesła. Lub: To­bias za­kasz­lał i wstał od sto­li­ka.

 

To­bias na chwi­lę mógł się po­pi­sać osią­ga­mi swo­jej ma­szy­ny. → …To­bias przez chwi­lę mógł się po­pi­sać osią­ga­mi swo­jej ma­szy­ny.

 

moje prawe ramię to ty­ta­no­wo sta­lo­wy za­mien­nik. → …moje prawe ramię to ty­ta­no­wo-sta­lo­wy za­mien­nik.

 

Ob­sta­wia­łam na liche gło­śni­ki… → Ob­sta­wia­łam liche gło­śni­ki… Lub: Sta­wia­łam na liche gło­śni­ki

Obstawia się coś, nie na coś.

 

Po wej­ściu do środ­ka, mu­zy­ka przy­bra­ła na sile. → Czy dobrze rozumiem, że muzyka, wszedłszy do środka, stała się głośniejsza?

Proponuję: Gdy weszliśmy do środ­ka, mu­zy­ka przy­bra­ła na sile.

 

Otwo­rzył drzwi i w pu­ścił mnie… → Otwo­rzył drzwi i wpu­ścił mnie

 

By­ła­bym rad, jakby za­ję­li się zmie­nia­niem mu­zy­ki… → By­ła­bym rada, gdyby za­ję­li się zmie­nia­niem mu­zy­ki

 

Moja dłoń, ta wolna, ty­ta­nicz­no-sta­lo­wa… → Moja dłoń, ta wolna, ty­ta­nowo-sta­lo­wa

Tytaniczny to właściwy tytanom, olbrzymi, potężny, nadludzki.

 

za­sko­czo­ny może przez me­ta­licz­ny chłód pal­ców, może przez to, że… → …może za­sko­czo­ny me­ta­licz­nym chłodem pal­ców, może tym, że

Zaskakuje nas coś, nie przez coś.

 

wy­su­wa się cien­kie ostrze. Prze­bi­ja ją jak kart­kę i spo­glą­da w stro­nę od­sło­nię­tej szyi… → Czy dobrze rozumiem, że ostrze spogląda w stronę szyi? A gdzie ostrze ma oczęta?

 

Teraz wszyst­ko wokół wy­da­je się nie­istot­ne. Tylko on i ja. Wszyst­ko wokół spo­wal­nia. Wszyst­ko poza… -> Czy to celowe powtórzenia?

 

część na mój rękaw, za­bar­wia­jąc go szkar­łat­ny… → Pewnie miało być: …część na mój rękaw, za­bar­wia­jąc go szkar­łat­em

 

Prze­ra­żo­ne oczy, tracą swój blask… → Zbędny zaimek – czy mogły tracić cudzy blask?

Wystarczy: Przerażone oczy tracą blask

 

Ob­ma­cu­ją­ca się para z ka­na­py go do­strze­ga. → A może:  Para ob­ma­cu­ją­ca się na kanapie, do­strze­ga go.

 

Wy­gi­nam mu rękę w prze­gu­bie tak nie­na­tu­ral­nym kącie… → Wy­gi­nam mu rękę w prze­gu­bie pod tak nie­na­tu­ral­nym kątem

 

tak jakby się wzię­ło Clo­na­ze­pam w tran­sie… → …tak jakby się wzię­ło clo­na­ze­pam w tran­sie

Nazwy leków piszemy mała literą.

 

Reszt­ki syn­te­tycz­nej skóry opa­da­ją ochła­pa­mi na zie­mię. → Nie wydaje mi się, aby skóra mogła być ochłapem.

Proponuję: Reszt­ki syn­te­tycz­nej skóry strzępami opa­da­ją na podłogę.

 

Sły­szę głos w mojej gło­wie. → Zbędny zaimek – czy słyszałaby głos w cudzej głowie?

Wystarczy: Słyszę głos w głowie.

Miejscami nadużywasz zaimków.

 

upa­dła na zie­mię nie­przy­tom­na. → …upa­dła na podłogę nie­przy­tom­na.

 

Jeśli de­li­kwen­ci we­dług We­le­sa nie za­słu­gi­wa­li sobie na śmierć… → Jeśli de­li­kwen­ci we­dług We­le­sa nie za­słu­gi­wa­li na śmierć

 

Ten czło­wiek sobie na to za­słu­żył. – Spoj­rza­łam na Aaro­na, splu­wa­jąc. – Wsy­pał mi do drin­ka GHB, spro­wa­dził mnie do ja­kiejś me­li­ny i pró­bo­wał mnie zgwał­cić. Po­zo­sta­li dzia­ła­li z nim w zmo­wie. → Nadmiar zaimków.

 

sza­cu­je­my na 96%. …sza­cu­je­my na dziewięćdziesiąt sześć procent.

Liczebniki zapisujemy słownie. Nie używamy symboli.

 

spra­wia­ły, że czu­łam się jak no­wo­na­ro­dzo­na. → …spra­wia­ły, że czu­łam się jak no­wo­ na­ro­dzo­na.

 

Je­dy­ną bro­nią wartą uwagi oka­zał się Glock 19 Xa­ve­ra.Je­dy­ną bro­nią wartą uwagi oka­zał się glock 19 Xa­ve­ra.

Nazwy broni piszemy małą literą. 

 

Zo­sta­ło naboi.Zo­sta­ło siedem naboi.

 

za­sta­na­wia­łam się, czy nie za­brać jej ubrań, ale te były zbyt cia­sne i skąpe. → …za­sta­na­wia­łam się, czy nie za­brać jej ubrania, ale było zbyt cia­sne i skąpe.

Ubrania wiszą w szafie, leża na półkach i w szufladach. Odzież, która mamy na sobie to ubranie.

 

bio­rąc pod uwagę obec­ną sy­tu­ację, wy­glą­dać.Par­sk­nę­łam. → …bio­rąc pod uwagę obec­ną sy­tu­ację, wy­glą­dać – par­sk­nę­łam.

 

ale nie spe­cjal­nie mnie to ob­cho­dzi­ło. → …ale niespe­cjal­nie mnie to ob­cho­dzi­ło.

 

gdy usły­sza­łam we wnęce obok cichy szmer. → …gdy we wnęce obok usły­sza­łam szmer.

Zbędne dopowiedzenie – szmer jest cichy z definicji.

 

Nie brzmia­ło to jak szczur, czy inne, nawet więk­sze zwie­rzę jak szop. Ktoś stę­kał zu­peł­nie jak czło­wiek. → Nie brzmi to najlepiej.

 

po pew­nym cza­sie du­ka­nia wy­du­kał adres. → Brzmi to fatalnie.

Proponuję: …po pewnym czasie w wysiłkiem wydukał adres.

 

Jeśli zi­gno­ro­wać by jego roz­pacz­li­we ła­pa­nie po­wie­trza, jakby do­pie­ro co tonął, można by uznać, że sie­dział cicho. → A może: Jeśli zi­gno­ro­wać jego roz­pacz­li­we ła­pa­nie po­wie­trza, jakby przed chwilą tonął, można uznać, że sie­dział cicho.

 

ru­szył w stro­nę bloku bez na­rze­kań. → Wcześnie napisałeś: Ciszę prze­rwał do­pie­ro pod ka­mie­ni­cą, gdy sta­nę­li­śmy… → Czy to był to blok, czy kamienica? Blok i kamienica nie są synonimami.

 

i gi­ta­rę z wzmac­nia­czem… → …i gi­ta­rę ze wzmac­nia­czem

 

Długa grzyw­ka bez­wład­nie opa­da­ła na pod­bi­te oko… → Pewnie miało być: Długa grzyw­ka bez­ład­nie opa­da­ła na pod­bi­te oko

 

Zo­sta­wi­łem tam te­le­fon i port­fel… no i ubra­nia.Zo­sta­wi­łem tam te­le­fon i port­fel… no i ubra­nie.

 

Wy­cią­gnę­łam wszyst­ko co mia­łam z kurt­ki i po­ło­ży­łam na pod­ło­gę.Wy­cią­gnę­łam z kurtki wszyst­ko co mia­łam i po­ło­ży­łam na pod­ło­dze.

 

za­sta­na­wia­ło mnie to, dla­cze­go Xa­vier miał dwa port­fe­le… → …za­sta­na­wia­ło mnie, dla­cze­go Xa­vier miał dwa port­fe­le…

 

Wy­star­czy­ło­by, że na jeden dzień bę­dziesz speł­niał… → Wy­star­czy, że przez jeden dzień bę­dziesz speł­niał

 

Naj­pierw uży­czysz mi ła­zien­ki i opo­wiesz mi, jak to się stało… → Drugi zaimek jest zbędny.

 

Za­sta­na­wiał się. Do­brze, niech się za­sta­no­wi, my­śla­łam, bo od jego słów, bę­dzie za­le­ża­ło jego życie. Ale potem my­śla­łam też, żeby się szyb­ciej za­sta­na­wiał… → Czy to celowe powtórzenia?

 

ja zre­ali­zu­ję swoją wizję. Mia­łam już wy­ra­zić swoje myśli na głos, ale on ode­zwał… → Nadmiar zaimków.

 

– Ależ to wspa­nia­łe! – Wy­krzyk­nął.– Ależ to wspa­nia­łe! – wy­krzyk­nął.

 

Bę­dziesz też mu­siał dać mi póź­niej ja­kieś ubra­nia.Bę­dziesz też mu­siał dać mi póź­niej ja­kieś ubra­nie.

 

Mar­tin sie­dział na se­de­sie, parę me­trów ode mnie.Parę to w przybliżeniu od dwóch do dziesięciu; jak duża była łazienka w bloku?

 

wpadł w szał i pobił go wraz z Xa­vie­rem. → Xaviera też pobił?

Proponuję: …wpadł w szał i razem z Xavierem pobili go.

 

Ochła­py syn­te­tycz­nej skóry… → Strzępy syn­te­tycz­nej skóry

 

i za­ję­łam się two­rze­niem opa­trun­ku. → A może: …i za­ję­łam się założeniem opatrunku.

 

czyli za nie­dłu­go po­win­nam… → …czyli nie­dłu­go po­win­nam

 

ale dla eg­ze­ku­tor­ki kor­po­ra­cji Weles taka sy­tu­acja nie po­win­na się zda­rzyć nigdy. → …ale egzekutorce kor­po­ra­cji Weles taka sy­tu­acja nie po­win­na się zda­rzyć nigdy.

Coś zdarza się komuś, nie dla kogoś.

 

oraz na­pi­sem „wor­kers of the world, unite!” → Kursywy nie ujmujemy w cudzysłów, więc albo: …oraz na­pi­sem wor­kers of the world, unite! Albo:oraz na­pi­sem „wor­kers of the world, unite!”

 

Nigdy się nie py­ta­łam, dla­cze­go lu­dzie… → Nigdy nie py­ta­łam, dla­cze­go lu­dzie

 

póź­niej jesz­cze je­an­so­we spodnie… → …póź­niej jesz­cze dżin­so­we spodnie

Używamy pisowni spolszczonej.

 

Umy­wal­ka była wie­lo­krot­nie bar­dziej usma­ro­wa­na we krwi… → Umy­wal­ka była znacznie bar­dziej usma­ro­wa­na krwią

 

Nie mia­łam po­ję­cia, co miało to niby sym­bo­li­zo­wać. Poza tym obraz wy­glą­dał cał­kiem ład­nie, szcze­gól­nie że tak nie­wie­le czasu Mar­tin miał na na­ma­lo­wa­nie. Może nawet po­wie­dzia­ła­bym to na głos, ale… mia­łam dość. → Lekka miałoza.

 

Ja mogę spać na ziemi.Ja mogę spać na podłodze.

 

Pod­no­si­łam po­wie­ki po­wo­li, jakby były one sta­ry­mi… → Zbędny zaimek.

 

dźwięki zza drzwi prze­ro­dzi­ły się w kłót­nie… → Literówka.

 

wy­czuć czło­wie­ka, który znaj­do­wał się za ścia­ną z nawet kil­ku­dzie­się­ciu me­trów. → …wy­czuć czło­wie­ka, który znaj­do­wał się za ścia­ną, nawet z kil­ku­dzie­się­ciu me­trów.

 

eg­zosz­kie­let, który mógł czy­nić go rów­ne­go ze mną w walce wręcz. → …eg­zosz­kie­let, który mógł czy­nić go równym ze mną w walce wręcz.

 

Zanim tamci upa­dli na zie­mię… → Zanim tamci upa­dli na podłogę

 

Wyraz twa­rzy ze zdzi­wie­nia prze­ra­dza się w gniew. → A może: Wyraz zdzi­wie­nia na twarzy prze­ra­dza się w gniew.

 

Oczy­wi­ście żaden mię­sny mię­sień nie ma szans… → Pachnie to masłem maślanym.

Proponuję: Oczy­wi­ście żaden naturalny mię­sień nie ma szans

 

Ob­ra­ca się nagle, pró­bu­jąc ude­rzyć mnie z ob­ro­tu. → Nie brzmi to najlepiej.

 

Rów­nie pro­sty do mnie do unik­nię­cia.Rów­nie pro­sty dla mnie do unik­nię­cia.

 

Rzu­cam się na zie­mię… → Rzu­cam się na podłogę

 

Skrę­co­na kost­ka wy­gi­na się pod ko­lej­ny­mi su­sa­mi w nie­na­tu­ral­nych ką­tach. → A może: W kolejnych susach skrę­co­na kost­ka wygina się pod nie­na­tu­ral­nymi ką­tami.

 

trud wy­obra­zić sobie… → Pewnie miało być: trudno wy­obra­zić sobie

 

w ostat­niej chwi­li padam na zie­mię. → …w ostat­niej chwi­li padam na podłogę.

 

z od­le­gło­ści paru me­trów ze spo­ko­jem pa­trzę, jak roz­szar­pu­je swo­je­go mar­twe­go już od paru chwil… → Powtórzenie.

 

Oto nowa od­sło­na Dar­wi­now­skiej ewo­lu­cji… → Oto nowa od­sło­na dar­wi­now­skiej ewo­lu­cji

 

stwo­rzo­ną z ty­ta­no­wo sta­lo­wych sto­pów imi­tu­ją­cych mię­snie… → …stwo­rzo­ną z ty­ta­no­wo-sta­lo­wych sto­pów imi­tu­ją­cych mię­śnie

 

…nie sły­sza­łam jego bicia serca. → …nie sły­sza­łam bicia jego serca.

 

– PO­LI­ZEI! → Czy ktoś umiał mówić wielkimi literami? Uwaga dotyczy też pozostałych zdań, napisanych wielkimi literami.

A może wystarczą trzy wykrzykniki: – Polizei!!!

 

Wzię­łam moje stare ubra­nia… → Wzię­łam moje stare ubra­nie

 

zo­sta­wia­jąc w środ­ku stare ubra­nia. → …zo­sta­wia­jąc w środ­ku stare ubra­nie.

 

Wy­cią­gnę­łam z nich tylko te­le­fon… → Wy­cią­gnę­łam z niego tylko te­le­fon… Lub: Zabrałam tylko te­le­fon

 

po­bie­głam scho­wać się na teren ja­kiejś firmy. → …po­bie­głam scho­wać się na terenie ja­kiejś firmy.

 

jeśli moi prze­ło­że­ni tego nie za­ła­go­dzą, za nie­dłu­go mój wi­ze­ru­nek… → …jeśli moi prze­ło­że­ni tego nie za­ła­go­dzą, nie­dłu­go mój wi­ze­ru­nek

 

we wszyst­kich Ham­bur­skich ga­ze­tach. → …we wszyst­kich ham­bur­skich ga­ze­tach.

 

Wy­cią­gnę­łam smart­pho­ne. → Wy­cią­gnę­łam smartfon.

Używamy pisowni spolszczonej.

 

Ten model, jakiś nowy Sam­sung… → Ten model, jakiś nowy sam­sung

Nazwy produktów, tu smartfona, piszemy małą literą.

 

Nie wpa­so­wy­wa­łam się w  wizję.Nie wpa­so­wy­wa­łam się w  wizję.

 

że prze­zna­czo­no­by w nim kącik… → …że prze­zna­czo­no­ by w nim kącik

 

Z roz­my­ślań wy­rwał mnie dźwięk SMSa. → Z roz­my­ślań wy­rwał mnie dźwięk SMS-a/ esemesa.

 

Spoj­rza­łam na smart­pho­ne.Spoj­rza­łam na smartfon.

 

Wy­sy­łam pi­nez­kę.”Wy­sy­łam pi­nez­kę”.

Kropkę stawiamy po zamknięciu cudzysłowu.

 

Z gło­wa­mi państw, a nawet z Pa­pie­żem.Z gło­wa­mi państw, a nawet z pa­pie­żem.

 

Słoń­ce ob­la­ło twarz przy­jem­nym pro­mie­niem. → Czy promień może coś oblać?

 

Na­siąk­nę­łam .Na­siąk­nę­łam nią.

 

zo­ba­czyć ślady krwi na ubra­niach. → …zo­ba­czyć ślady krwi na ubra­niu.

 

Świa­do­mość o tym, że ja­dą­ce­go obok mnie dziad­ka na ro­we­rze… → Świa­do­mość tego, że dziadka ja­dą­ce­go obok mnie na ro­we­rze

 

a okna sza­lu­py zo­sta­ły za­bi­te de­ska­mi. → Piszesz o statku rybackim, a ten nie jest szalupą.

 

Szyld na bur­cie przed­sta­wiał napis – HE­XEN­STE­IN. → Obawiam się, że na burtach statków nie ma szyldów.

 

Czyż­by ktoś w środ­ku na mnie ocze­ki­wał?Czyż­by ktoś w środ­ku mnie ocze­ki­wał?

 

An­te­na sa­te­li­tar­na wy­sta­wa­ła z ma­łe­go dasz­ku nad wej­ściem do sza­lu­py. – > To nie była szalupa.

 

Żad­ne­go, nawet, bicia serca… → Pewnie miało być: Żad­ne­go odzewu/ odgłosu, nawet, bicia serca

 

za nimi jest ster­ta łach­man, śmier­dzą­cych sieci ry­bac­kich zwi­sa­ją­cych z góry… → Zbędne dopowiedzenie – czy coś może zwisać z dołu?

Proponuję: …za nimi jest ster­ta łach­manów, zwisających śmier­dzą­cych sieci ry­bac­kich

 

Ocze­ki­wa­łam na cie­bie, usiądź.– Ocze­ki­wa­łam cię, usiądź. Lub: Czekałam na cie­bie, usiądź.

 

Wokół le­ża­ła cała ster­ta elek­tro­ni­ki… → Czy jedna sterta może leżeć wokół czegoś?

A może miało być: Wokół le­ża­ły ster­ty elek­tro­ni­ki

 

po cy­try­ny. → …po trzy cy­try­ny.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nie wszystko się zmieściło, oto ciąg dalszy:

 

Spa­dam z krze­sła i lą­du­ję na ziemi.Spa­dam z krze­sła i lą­du­ję na podłodze.

 

ale do­sta­ję kop­nia­kiem w twarz. → …ale do­sta­ję kop­nia­ka w twarz.

 

– Chcia­łam cię wy­łą­czyć, zro­bić to bez­bo­le­śnie, ale to bez zna­cze­nia– mówi wiedź­ma. → Brak spacji po wypowiedzi.

 

Ona do­kład­nie tego ocze­ku­je. Prze­kli­nam sie­bie w duchu za to, że nie za­bez­pie­czy­łam broni. Ob­ser­wu­ję do­kład­nie jak… → Powtórzenie.

Proponuję w pierwszym zdaniu: Ona tego właśnie ocze­ku­je. Lub w trzecim: Ob­ser­wu­ję uważnie jak

 

Uśmie­cham się i wbi­jam ty­ta­nicz­ne ostrze w jej ło­kieć.Uśmie­cham się i wbi­jam tytanowe ostrze w jej ło­kieć.

 

Od­rzu­cam ja na bok. Do­ska­ku­je do szep­tu­chy… → Literówki.

 

pod­sta­wa i sie­dzi­sko były osob­no. → …pod­sta­wa i sie­dzi­sko osob­no.

 

aby nie upaść twa­rzą na zie­mię. → …aby nie upaść twa­rzą na podłogę.

 

Może go kie­dyś jesz­cze kie­dyś go spo­tkam. → Dwa grzybki w barszczyku.

 

gdy bu­dzi­łam się w Wieży, czu­łam się jak no­wo­na­ro­dzo­na. …gdy bu­dzi­łam się w Wieży, czu­łam się jak no­wo ­na­ro­dzo­na.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

@regulatorzy dziękuję za komentarz

To taki mój mały eksperyment. Tytułowa Marzanna to oczywiście nie kto inny jak Apolina ze wspomnianego opowiadania. Chciałem sobie rozwinąć jej charakter, aby móc wykorzystać ją później lepiej jako postać poboczną. Ukazanie jej myśli w pierwszej osobie, wydaje mi się, dobrze obrazuje w jakie niebezpieczeństwo Nikifor się wplątał. Miało być do bólu krwawo i brutalnie. Mimo wszystko jednak może taki zabieg miał bardziej służyć mnie, niż czytelnikowi. Raczej niewiele osób połączy te opowiadania :) Do stylu z “Chłopaka w kapeluszu wiedźmy” za niedługo wrócę. Powyższe opowiadanie jest, raczej małym skokiem w bok, niż kierunkiem, który chciałbym obrać… No chyba, że jednak jeszcze komuś się spodoba :)

Boli mnie, że nadal jest tyle błędów. Będę musiał usiąść na dłużej i to przeanalizować, zwłaszcza że od razu widzę powtórki z poprzedniego opowiadania. Czytałem to niejednokrotnie i naprawdę szczerze wierzyłem, że tym razem będzie przynajmniej pod tym kątem dużo lepiej :( Widocznie jeszcze dużo pracy przede mną :(

Tytułowa Marzanna to oczywiście nie kto inny jak Apolina ze wspomnianego opowiadania.

Dorsalu, jestem zdumiona, że to opowiadanie może być w jakiś sposób powiązane z Chłopakiem w kapeluszu wiedźmy. No, ale skoro to eksperyment, to muszę wyznać, że nigdy nie byłam przekonana do tego rodzaju twórczości.

 

Boli mnie, że nadal jest tyle błędów.

Cóż, nie od dziś wiadomo, że najtrudniej dostrzec błędy we własnym opowiadaniu. Dlatego pozwolę sobie przypomnieć Ci o tym wątku: http://www.fantastyka.pl/loza/17

Owszem, masz przed sobą sporo pracy, ale mam nadzieję, że każde opowiadanie, które napiszesz, będzie lepsze od poprzedniego. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

12h grania dziennie to zbyt dużo. Gamer zwykle wybiera postać seksownej kobiety do grania. 

Hej, wiele rzeczy, które zostały już napisane wyżej pokrywa się z moimi odczuciami. Świetny cyberpunkowy klimat (gra i Edgerunners zrobiły mi smaka na ten gatunek!), wyrazista bohaterka świetnie nakreślona jako psychopatka, sugestywny język, całkiem dobre sceny walki, niezły plottwist na koniec. Całość może nieco zbyt przeciągnięta, tak, że czytałem "na tury". Co do ilości gore, osobiście nie mam z tym problemu, lubię krwawe jatki, choć tu rzeczywiście balansowałes już na krawędzi nawet jak na moje osobiste preferencje :P. Jednocześnie gdyby właśnie nie końcowe podsumowanie, to moja ocena byłaby dużo surowsza – długi czas, czytając kolejne opisy rzezi, zastanawiałem się czemu właściwie służą i jak zepną się w całość. Gdyby finalnie służyły tylko szokowaniu, byłbym bardzo zawiedziony – na szczęście tak się nie stało. Pozdrawiam!

Hej, bardzo mi się spodobało twoje opowiadanie. Było dobrze napisane i wciągnęło na tyle, że nie zwróciłam uwagi na potencjalne potknięcia (no może tylko na to: 

Bicie serca ustaje.

Wstaję…

Wstałam z pewnym uczuciem niedosytu.). 

Stworzyłeś ciekawą bohaterkę, która pomimo psychopatycznej natury ma w sobie niewinność dziecka wyrywającego robaczkom skrzydełka. Zwłaszcza w zderzeniu z malarzem, którego jakoś tam polubiła, można było dobrze poznać jej charakterek. 

W pierwszej części bałam się, że narratorka okaże się wampirem, na szczęście nim nie była. :P

Dopiero w ostatniej scenie, zanim dotarliśmy do wiedźmy, napięcie trochę spadło i pomimo pokazania wielu ciekawych informacji na temat bohaterki i jej pracodawców, odniosła wrażenie przegadania. 

Podobał mi się twist na koniec i fakt, że w pewnym sensie Marzanna została wystawiona. W całej tej technologicznej otoczce trochę przeszkadzało mi nagle pojawienie się wiedźmy i myślenie narratorki o bogach. Wzięłam to karb wcześniejszego zhakowania bohaterki, ale nakreśliłeś to na tyle słabo, że nie jestem pewna, czy nie jest to z mojej strony nadinterpretacja. Jeśli mam jednak rację, to pomysł jest świetny, tylko może warto bardziej go zaznaczyć, zwłaszcza że bohaterka nazywa siebie na koniec boginią, więc można by pomyśleć, że w Nawi powstało jakieś uszkodzenie po interwencji wiedźmy. 

Całość podobała mi się na tyle, że postanowiłam nominować twoje opowiadanie. :)

Siema!

W końcu jakieś opowiadanie, gdzie jest porządna akcja, a nie pierdzielenie o Szopenie! Krwawo, mięsiście, brutalnie, co dla mnie zagrało świetnie w konwencji sci-fi stylu cyberpunkowym, gdzie ludzie są po prostu pionkami na szachownicy, którymi sterują ci Więksi. Wszczepy, implanty, najemnicy, korporacyjne bóstwa – to ostatnie fajne i odmienne, co mnie zaskoczyło i dodało nowy smaczek dla całości. Podoba mi się lokalizacja akcji, a na wpół, albo nawet całkowicie szalona bohaterka to przynajmniej coś świeżego w tych wszystkich opkach o szlachetnych ludziach.

Tak zerkam na komentarze, gdzie czytelnicy mówią, że jucha lała się za bardzo, albo prawie za bardzo i myślę, że ze mną jest coś nie tak, bo mogłoby być jej niekiedy więcej xD

Lektura była dla mnie równie satysfakcjonująca, co dla Marzanny rozwalanie twarzy jej wrogów :D

Dzięki za komentarze. Cieszę się, że komuś się spodobało :)

 

@ośmiornica 

Wzięłam to karb wcześniejszego zhakowania bohaterki, ale nakreśliłeś to na tyle słabo, że nie jestem pewna, czy nie jest to z mojej strony nadinterpretacja.

Mniej więcej o to chodziło :) Korporacja Weles w swoich tradycjach od początku w pewnym stopniu nawiązywała do mitologii słowiańskiej, ale był to głównie znak firmowy. “Marzanna" miała na ten temat swoje przemyślenia i ze względu na swoją nieco narcystyczną naturę chętnie określałaby się mianem boginki. Wiedźma postanowiła podkręcić ten motyw do maksimum, aby zdobyć sobie zaufanie. W rzeczywistości “wiedźma” nie miała nic wspólnego z tą mitologią, nie potrafiła również mówić po polsku (translator zaczął działać, czego “Marzanna” nie zauważyła). Rzeczywiście powinienem to bardziej zaznaczyć, nie chciałem za bardzo przedłużać ostatniego wewnętrznego monologu ze względu na fakt, że główna bohaterka traciła siły, a narracja jest prowadzona z pierwszej osoby. Nie chciałem też, żeby “Marzanna" wszystkiego się domyśliła. Jeśli wpadnę na pomysł, jak to zrobić lepiej, to edytuję opowiadanie :)

 

@Morgoth

Świetny cyberpunkowy klimat (gra i Edgerunners zrobiły mi smaka na ten gatunek!)

Dopiero parę dni temu zajrzałem do gry :) Żałuję, że nie zrobiłem tego wcześniej! Inspiracji jest multum. Wcześniej w tym klimacie patrzyłem bardziej w stronę powieści Philipa K. Dicka i ich adaptacji filmowych. No i chwilę grałem w któreś z Deus Ex. Warto uzupełnić wiedzę z dziedziny, bo uniwersum Cyberpunk 2077 jest chyba najbliżej tego, co chciałbym pisać :D

 

@aker

12h grania dziennie to zbyt dużo. Gamer zwykle wybiera postać seksownej kobiety do grania. 

Toż to wierutne bzdury! W rzeczywistości nie gram, aż tyle dziennie. Według bożka o nazwie “Google” we wrześniu “dzień trwa 12 godz. 7 min, jest krótszy od najdłuższego o 4 godz. i 39 min. i jest dłuższy od najkrótszego o 4 godz. i 25 min”, co oznaczałoby, że dziennie pozostanie mi 7 minut na pracę, jedzenie i czytanie spekulatywnych komentarzy w internecie. Obawiam się, że jest to niewykonalne, a z biegiem czasu będzie tylko gorzej :(

 

Tekst czyta się bardzo dobrze, pomimo jego długości. Z tą brutalnością… Cóż, widywałem bardziej brutalne teksty. Po prawdzie w tym nawet dobrze by zrobiło podkreśleniu realiów właśnie… podbicie brutalności i opisów. Tym niemniej – to jest dobry tekst i jak rzadko przy tej długości musze powiedzieć, ze nie ma tu wody, nie ma sztucznego wydłużania, nie ma potrzeby skracania.

Jest tu kilka motywów, które można uznać za echa innych rzeczy. Przykładowo pomysł z muzyką – o panie, od razu przypomniało mi się cyberpunkowe postapo “Hardware” – tam w mocniejszych scenach wykorzystywano hardrocka, nie tak przecież częstego w cyberpunku, a przecież idealnie do niego pasującego.

Głębi tu nie ma, a jednak w swojej szufladzie “akcyjnej” jakość odbioru przednia.

Tylko tytuł kiepski, mogłeś jednak pokombinować.

 

Z technikaliów i uwag:

 

Sporo podwójnych spacji, większość nie zauważy, niektórym to jednak przeszkadza w czytaniu.

Przed kilkoma akapitami także nadmiarowa spacja powiększająca wcięcie.

Do tego gdzieś tam był megaakapit na prawie półtora tysiąca znaków, raczej nieuzasadniony, spokojnie do podzielenia na mniejsze.

 

"nie może widzieć, jak spod syntetycznej powłoki skóry na nadgarstku wysuwa się cienkie ostrze. Przebija ją jak kartkę i spogląda w stronę odsłoniętej szyi…"

– ostrze spogląda, czy spogląda człowiek, który nie może tego widzieć?

 

"Dopiero po kilku sekundach pojawia się moja ulubiona ciecz, spływa po stali"

– jeśli to nie tylko nakłucie, to z tego miejsca chyba by nie spływało, a pryskało?

 

"ordynarne testy niemieckiego „artysty”"

teksty

 

"Mechanicznej mścicielce z Badoo!"

– a skąd on wiedział, gdzie ona poznała typa?

 

"Mężczyzna ryczy tak głośno, że niemal go słyszę"

– skoro jest plecami do niej, to nie widzi mimiki. Więc jedyny sposób na zorientowanie się, że krzyczy jest właśnie usłyszenie.

 

"drzwi otwierają się do zewnątrz"

na zewnątrz

 

"Udekorowany krwią ekran pęka"

To słowo "udekorowany" pasowałoby w wielu innych scenach, ale w tej konkretnej wybija z rytmu, jaki udało Ci się wytworzyć w opisie i dynamice sceny.

 

"Kopię wiedźmę i posyłam na drugi koniec pomieszczenia niczym deskorolkę"

– a to powinno przewrócić stelaż i umożliwić próby zejścia z tego.

 

"Jej ciałem miotają pośmiertne drgawki"

– jeśli to nie kura, to może chodzić jednak o przedśmiertne

 

Trochę zbyt magiczne to przywrócenie połączenia, nawet mimo wyjaśnienia (sprzęt zakłócający) – z treści wynikało, że sprzęt posłużył do wprowadzenia zmian kodu. Gdyby sam w sobie monitorował, gdy bohaterka była poza łodzią, nie byłaby zagłuszana. No chyba, ze generował zakłócenia na całe miasto, ale to by się trochę nie broniło.

 

Dzięki za komentarz @wilk-zimowy. Nie mam pojęcia skąd się te spacje wzięły, a już usuwałem ich sporo przed wklejeniem. Niedawno przerzuciłem się z Open-Office na Worda i jeszcze nie ogarniam niektórych rzeczy, ale teraz powinno być dobrze.

Co do reszty uwag, poprawiłem odnośnie większości, jednak mam co do niektórych małe wątpliwości :)

– a to powinno przewrócić stelaż i umożliwić próby zejścia z tego.

Przynajmniej takiego krzesła, jakie sobie wyobrażałem nie da się przewrócić w taki sposób. Próbowałem na sobie, bez nabijania na pręt, ale z prętem powinno być tym bardziej stabilnie :D Albo mam wyjątkowo stabilne krzesło, albo osoba kopiąca wyjątkowo mało siły. Zmieniłem jednak w tekście na “popchnięcie nogą”, bo rzeczywiście gdyby strzelić z woleja, niczym Cristiano Ronaldo, to krzesło może by się wywróciło, a nie o to chodzi :D

– jeśli to nie tylko nakłucie, to z tego miejsca chyba by nie spływało, a pryskało?

Może masz rację. Na szczęście moją wiedzę w tym temacie mogę opierać jedynie na filmach, ale pomyślałem, że jeśli ostrze nie przetnie tętnicy, to krew raczej nie wytryśnie od razu jak z fontanny nawet pomimo dużego nacięcia. Marzanna uważała, żeby nie zabić od razu, tylko zostawić na później, więc cięcie nie było głębokie.

"Mężczyzna ryczy tak głośno, że niemal go słyszę"

– skoro jest plecami do niej, to nie widzi mimiki. Więc jedyny sposób na zorientowanie się, że krzyczy jest właśnie usłyszenie.

Tu nie koniecznie chodziło o niesłyszenie dosłowne. Marzanna raczej w cyniczny sposób miała przedstawić jak bardzo ją te krzyki obchodzą. Wiem, wcześniej nie zorientowała się, że pistolet wystrzelił parę razy, ani nie słyszała rozmów i muzyki. Jej amok miał być bardziej jak parabola. Wtedy trochę napięcie spadło i “coś” usłyszała. Jeśli to niespójne lub nie na miejscu, to postaram się poprawić. Zastanawiam się jednak, czy można wywnioskować, że ktoś krzyczy po ruchu mięśni szyjnych, albo po ruchu żuchwy, gdyby nie stała idealnie w linii prostej, ale głowa byłaby choć trochę przekrzywiona. Spróbuję kogoś ze znajomych poprosić o demonstrację. Mam nadzieję, że nie wezmą mnie za wariata :D

Podobało mi się.

Tekst długi (w sumie czego innego o się spodziewać w mój dyżur :D ), ale nie znużył. Po komentarzach spodziewałem się jakiejś nawalanki, a dostałem całkiem sensowną fabułę ozdobioną kilkoma scenami akcji. Ciekawy świat przedstawiony, ale jeszcze ciekawiej wypadają chyba postacie – każda charakterystyczna na swój sposób.

 

Nie mam pojęcia skąd się te spacje wzięły, a już usuwałem ich sporo przed wklejeniem.

W LibreOffice i w Openie jest taki skrót klawiszowy ctrl+H, w Wordzie powinien być pod tą samą kombinacją. Robi “znajdź i zamień wszystkie” – można wpisać w pierwszym polu dwie spacje, a w drugim jedną ;)

Niedawno przerzuciłem się z Open-Office na Worda i jeszcze nie ogarniam niektórych rzeczy

Jedni Ci powiedzą, że dostąpiłeś zbawienia, inni, żebyś cierpiał ;-)

Przynajmniej takiego krzesła, jakie sobie wyobrażałem nie da się przewrócić w taki sposób. Próbowałem na sobie, bez nabijania na pręt

I to właśnie jest różnica. Jak zrobisz mostek i próbujesz się przesuwać, to trochę inaczej to obciążasz, Twoje kończyny nie wpadają pod prowadnice kółek, z podłogą stykają się tylko Twoje stopy i dłonie, to jest kompletnie inny okład. Nie wspominając już o tym, że mówimy o uderzeniu, a nie “chodzeniu w mostku”.

Tzn. to nie jest nie wiadomo co, w wersji filmowej by to przeszło, ale przy czytaniu zwraca uwagę.

 

W LibreOffice i w Openie jest taki skrót klawiszowy ctrl+H, w Wordzie powinien być pod tą samą kombinacją. Robi “znajdź i zamień wszystkie” – można wpisać w pierwszym polu dwie spacje, a w drugim jedną ;)

Tak właśnie robię :) Za pierwszym razem nie zauważyłem, że tego jest aż tyle, więc próbowałem wyłapać na oko. Chyba właśnie ze względu na tą funkcję powklejało mi dodatkowe spacje, pewnie przy zamienianiu łączników na półpauzy.

A to krzesło nie daje mi spokoju :D Chyba utnę rurę kątówką i będę próbował. Chyba mam jakiś podobny rupieć na stanie :)

DorsalCross, to Twój nieszczęśliwy dzień. Czas na pierwsze spotkanie z portalowym hejterem, trollem i pruskim nauczycielem w jednym, zwanym też pieszczotliwie krwiożerczym Osvaldem.

Postanowiłem zajrzeć do Twojego opowiadania, bo widzę, że mimo jednego zgłoszenia do piórka nikt z wielce szanownych lożan nie uznał za stosowne poświęcić tekstowi choć minimum uwagi. Zrobię to więc ja w ramach moich poszukiwań dobrych tekstów na tym portalu. I muszę powiedzieć, że czuję pewnego rodzaju ulgę, że nie jest to literacka mamałyga pełna nawiązań do tragicznych wydarzeń czy dzieł literackich. Masz u mnie plus za napisanie tekstu, którego nie trzeba czytać spoczywając na szezlongu w pozie greckiej bogini i wzdychać co drugie zdanie. Na docenienie zasługuje też fakt, że miejscem akcji nie jest USA. Tyle tytułem wstępu, nie mogę być za miły, bo dbam o złą reputację.

Zacznę od kwestii cyberpunka. Za wiele było w tekście takich momentów, które wywołują pytanie: ale który mamy rok? Za dużo jest odniesień do teraźniejszości. Gazety? Poważnie? W tym cyberpunkowym świecie? Czy w tak dalekiej przyszłości można powiedzieć, że w Polsce nie przepada się za Marksem? Czemu bohaterka miałaby słyszeć w głowie słowa piosenki z 2008 roku? Pchanie do tekstu utworu, który się lubi, gdy nie ma to żadnego fabularnego uzasadnienia jedynie wybija z imersji. Poniżej zamieszczam kilka przykładów takich dezorientujących wstawek.

Zaczęłam żałować, że w liceum wybrałam francuski i angielski.

Może, tak jak niektórzy siadali na tron z telefonem czy gazetą, on wyciągał pędzel i płótno

Ach, no i ja wiem, że wy w Polsce nie przepadacie za Marksem, ale pomyśl tylko, jak świetnie będziesz wyglądać.

W głowie dudnią mi bębny z piosenki Amon Amarth – Tattered Banners And Bloody Flags.

Tańczę wokół niego jak Tyson Fury, jak Muhammad Ali przy narożniku.

Czułam się jak ta pielęgniarka Alberta Einsteina, która nie rozumiała niemieckiego.

Ten model, jakiś nowy samsung, dostałam, żeby wyglądać na normalną obywatelkę.

Wysłano mi pinezkę na Google Maps.

Nie zostanę zabita przez jakąś pierdoloną cybernetyczną Bukę!

 

Cyberpunk to nie tylko wszczepy, brutalność i wielkie miasta rozświetlone neonami, to też aspekt społeczny. Jeśli nie czytałeś "Limes inferior" Zajdla (nie jest to cyberpunk, ale jest to powieść, w której doskonale widać wpływ technologii na społeczeństwo), to zdecydowanie warto ją przeanalizować. Technologia sprawia, że ludzie myślą inaczej, inaczej tworzą priorytety. W Twoim opowiadaniu tego zabrakło. Bohaterka jest brutalna i zmodyfikowana, ale mimo wszczepów mentalnie nadal tkwi w XXI wieku, podobnie jak Martin.

Kreacja bohaterki się rozjeżdża. Być może chciałeś stworzyć z pozoru bezwzględną zabójczynię, która ma jednak ludzkie odruchy, ale powstał bałagan. Dziewczyna morduje bezwzględnie, potem ratuje chłopaka, jednocześnie zastanawiając się, czy chce go zabić. W rozmowie z przełożonymi wyciąga argument, że jej ofiary były złe, ale jednocześnie mówi, że zabiłaby każdego. Za dużo elementów zostało wrzuconych w tę postać. Bohaterka miota się za bardzo. Doradzam Ci przeanalizowanie tego tekstu scena po scenie, niejako osobno, i wynotowanie sobie jakie cechy osobowości prezentuje bohaterka, to pozwoli Ci znaleźć główny model postaci i wyrzucić niepasujące elementy.

Oś głównej fabuły, czyli wykorzystanie Marzanny jako przynęty pod pretekstem misji, jest w porządku. Scena z malowaniem obrazu wydaje się jedynie dekoracją i nic nie wnosi. W zakończeniu bohaterka też zbyt dokładnie wyjaśnia, co i dlaczego się stało. Taki monolog jest zbędny. Wystarczyłoby zdanie o użyciu jako przynęty i ewentualna niepewność co do roli Martina.

Brutalne sceny są napisane dość dobrze, uwydatniają elementy technologiczne, co dla fanów gatunku będzie stanowiło zaletę, ale występuje problem z dynamizowaniem akcji. Szczegółowe opisywanie kolejnych technologicznych rozwiązań może stanowić zaletę albo wadę w zależności od tego, w którym momencie jest zamieszczone. Opis wymiany ciosów jest prowadzony w jednym tempie.

Supernowoczesny mikrokomputer oplata sieciami neuronitek ośrodek Broki w mózgu, pozwala porozumiewać się z ludźmi w innych językach tak, jakbym robiła to w języku ojczystym.

Śmieszyło mnie to, chyba głównie dlatego, że implant automatycznie tłumaczył teksty na język polski i wersy się nijak nie rymowały.

Dwa powyższe fragmenty są sprzeczne. Jeśli implant pozwala na porozumiewanie się w obcym języku jak w ojczystym, to nie można jednocześnie napisać, że tłumaczy na język ojczysty.

Rzeczywiście, mogłam zabrać im jeszcze telefony, ale nie pomyślałam. I tak miałam już niewiele miejsca w kieszeniach.

Przecież kazała dziewczynie dzwonić po pomoc? I po co jej te telefony, chyba tylko po to, żeby można było ją namierzyć. Jest to bezsensowne wyjaśnienie zamieszczone nie wiadomo po co.

Zastanawiał się. Dobrze, niech się zastanowi, myślałam, bo od jego słów, będzie zależało jego życie. Ale potem myślałam też, żeby się szybciej zastanawiał, bo przecież i tak niezależnie, co powie, ja zrealizuję swoją wizję. Miałam już wyrazić myśli na głos, ale on odezwał się w końcu pierwszy, nadal w pozie niejako zastygniętej.

Nie, to jest kiepsko napisane. Kompletny chaos i masa powtórzeń. Pierwsze i drugie “zastanawianie” jeszcze można uznać za celowe, ale reszta nadaje się do przeredagowania. "Myślałam" i zaraz "ale potem myślałam jeszcze" brzmi fatalnie. Do tego gubi się w tym logiczność wnioskowania bohaterki. Pozwolę sobie na zaproponowanie alternatywnej wersji tego fragmentu:

Zastanawiał się. Dobrze, niech się zastanowi, pomyślałam. Od tego co odpowie, będzie zależało jego życie. A może nie, przecież i tak zrealizuję swoją wizję. Słowa mnie nie powstrzymają. Już otwierałam usta, aby przerwać ciszę, ale odezwał się pierwszy, nadal tkwiąc w tej samej pozie.

I tak najpóźniej za kilka dni wrócę do Wrocławia – do Wieży, gdzie wyleczyliby ze mnie nawet najpaskudniejsze zakażenia, HIV, tężec, cokolwiek.

To jest błędna konstrukcja. Nie można wyleczyć czegoś z kogoś.

Znam się na ludziach, potrafię ich poznać po pochodzeniu nawet, gdy akcent mają nieskazitelny.

Poznać po pochodzeniu? Bez sensu. Raczej poznać skąd pochodzą.

Dostrzegłam w lustrze Martina, który stał za mną z paroma ubraniami na rękach.

Założył sobie ubrania na ręce? Dziwne.

Oczywiście żaden mięsny mięsień nie ma szans w starciu z tytanowymi ścięgnami.

Mięsny mięsień? Nie, po prostu nie. Poza tym mięsień, a ścięgno to nie to samo.

Fakt, że jedną rękę miałam w całości stworzoną z tytanowo-stalowych stopów imitujących mięsnie,

Błąd. I bohaterka do znudzenia podkreśla tę tytanową rękę.

 

Na zakończenie mojego wstrętnego komentarza dorzucę łyżkę miodu. Śmiem twierdzić, że masz talent, ale zdecydowanie musisz popracować nad kreowaniem realiów świata przedstawionego i mentalności postaci. Są wszczepy, ale nie ma cyberpunkowości w dialogach. Gdyby jeszcze dopracować ten tekst i pochylić się nad technikaliami, to byłaby to całkiem dobra lektura.

„Ten, który z demonami walczy, winien uważać, by samemu nie stać się jednym z nich" – Friedrich Nietzsche

Siema Osvald, dałbyś radę w najbliższym czasie wpaść pod jakiś mój tekst? Najchętniej pod Karton, ale cokolwiek wybierzesz to będzie fajnie :D

Siema Osvald, dałbyś radę w najbliższym czasie wpaść pod jakiś mój tekst? Najchętniej pod Karton, ale cokolwiek wybierzesz to będzie fajnie :D

Fajnie? Wypraszam sobie takie insynuacje, proszę mi nie psuć złej reputacji. Tekst przeczytam, skoro sam się pchasz w paszczę krwiożerczego Osvalda.

„Ten, który z demonami walczy, winien uważać, by samemu nie stać się jednym z nich" – Friedrich Nietzsche

Fajnie? Wypraszam sobie takie insynuacje, proszę mi nie psuć złej reputacji. Tekst przeczytam, skoro sam się pchasz w paszczę krwiożerczego Osvalda.

Drżę ze strachu! Kiedy tylko odpisałeś to prawie oplułem się kakałkiem na mleku owsianym, takie przerażenie mnie chwyciło!

Czekam <3

Drżę ze strachu! Kiedy tylko odpisałeś to prawie oplułem się kakałkiem na mleku owsianym, takie przerażenie mnie chwyciło!

No, to ja rozumiem. Tak ma być. A teraz czekaj w napięciu, bo nie znasz dnia ani godziny. Gdy skomentuję opowiadanie, to Ci kakałko na mleku owsianym uszami wypłynie.

 

„Ten, który z demonami walczy, winien uważać, by samemu nie stać się jednym z nich" – Friedrich Nietzsche

I nosem xD

Dziękuję za komentarz @Osvald. Przepraszam, że tak późno odpisuję, ale znów nie miałem dostępu do komputera :( 

Zaraz poprawię błędy. Te nieścisłości logiczne to coś, czego zawsze się obawiałem :) Czasami wracam do pisania zaczętego już wcześniej opowiadania po długim okresie i mam zupełny chaos w głowie. 

Co do kreacji bohaterki…

Być może chciałeś stworzyć z pozoru bezwzględną zabójczynię, która ma jednak ludzkie odruchy, ale powstał bałagan

Szczerze mówiąc nie miałem tego typu planów. Ta Marzanna to postać, której historię mam mniej więcej opracowaną od jej wczesnego dzieciństwa, część na piśmie, a część w głowie. Pewnie rzeczywiście zrobił się trochę bałagan bo te opowiadanie miało być w pewnym sensie podsumowaniem jej charakteru jaki jest “teraz”. Przy pisaniu po prostu myślałem “co by teraz zrobiła Marzanna". Starałem się odgrywać jej rolę i tak wyszło :/ Czy ma jakiś stały zestaw cech? Na pewno nie miała być to tylko “z pozoru” bezwzględna zabójczyni. Raczej jej przejawy litości, czy odwoływanie się do etyki miały być tylko pozorne.

Bohaterka miota się za bardzo

To, wydaje mi się, w pewnym stopniu mogłoby się bronić tym, że Marzanna stała się celem ataku hakerskiego. Chciałem zrobić tak, aby wyglądało na to, że pewnym momencie bohaterka zaczyna “tracić głowę”. Przez utratę połączenia jest odrobinę zagubiona. Spróbuję jednak sobie to jakoś lepiej poukładać :)

Aj, no i znów zabrakło przedstawienia świata, trochę jak w moim poprzednim opowiadaniu. Nie jestem zupełnie pewien, czy tag “cyberpunk” jest odpowiedni. Nie zaczynałem pisać z myślą “o teraz napiszę coś cyberpunkowego” :) Raczej po napisaniu stwierdziłem, że to co wyszło, jest najbliżej tego klimatu. Tak jak zauważyłeś bohaterka mentalnie tkwi na początku XXI wieku, bo w tym okresie akcja ma miejsce. To bardzo niedaleka przyszłość, jednak w alternatywnej wersji rzeczywistości, gdzie technologia poszła trochę bardziej do przodu, a sprawy polityczne miały się nieco inaczej :) Postaram się zwrócić na to uwagę.

 

 

Fajny akcyjniak. Zwroty akcji mnie satysfakcjonowały. Tekst bardzo długi, ale dzięki nim nie nużył.

Bohaterka trochę kojarzyła mi się z dziewczyną z “Toy wars” Ziemiańskiego – wszczepy, które dają podkręcone możliwości, przede wszystkim w walce.

Faktycznie przy szeptusze jakby zaczynało się starcie magii z technologią.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka