- Opowiadanie: Aguti - Dowódca może być tylko jeden

Dowódca może być tylko jeden

Dowódca może być tylko jeden, jest to opowiadanie osadzone w świecie gry Frostpunk stworzonej przez 11 bit studio.  Jest to opowiadanie nieoficjalne.


Główne cechy opowiadania:

- rozbicie narracji na 3 różnorodne wątki, które w pewnych momentach się zbiegają

- zastosowanie "in media res" (efekt pętli narracyjnej)

- krótkie rozdziały

- następuje przemiana wewnętrzna bohaterów

- występują trudne decyzję (również te moralne)

- zgodność z lore gry

- akcja rozgrywa się przed wydarzeniami z jednej z misji gry.

Serdecznie zachęcam do lektury i podzielenia się ze mną swoimi uwagami.

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Dowódca może być tylko jeden

Prolog – Godzina Zero

 

Godzina Zero

 

 

 

 

Piękny a zabójczy,

Zimny a delikatny.

 

Płatek śniegu, James Norwich

 

 

 

 

 

– Czy to pewna informacja? – spytał mężczyzna stawiając kołnierz płaszcza. Wiało niemiłosiernie. Płatki śniegu zalegały każdą przestrzeń pomiędzy budynkami.

– Tak, Simon. Nancy mówiła, że sekretarz wybiegł wzburzony ze swego gabinetu. Mamrotał, że coś musi sprawdzić, a potem rozmówić się z dowódcą – zapewnił towarzysza.

Zbliżali się do trzypiętrowego gmachu, zbudowanego z drewna, szkła i stali. Siedziby dowódcy. Stąpali wąską ścieżką pośród śniegu, do bocznego wejścia budynku.

– Chwila, poczekaj – Simon chwycił towarzysza za ramię.

– Co jest tak ważnego, że nie możemy o tym porozmawiać w środku? – przekonywał. – Za mną cały dzień w pracy, potem krótki odpoczynek w dziurawym namiocie, a teraz wystawanie wieczorem czekając na znak od Nancy. Chyba należy mi się odrobina komfortu? – narzekał.

– Edmund, a skąd ją w ogóle znasz?

– Teraz naszły cię wątpliwości? No dobrze, szybciej ci odpowiem, szybciej będę w budynku – odparł zniecierpliwiony. – Zanim przenieśli mnie do huty robiłem przy węglu.Tak z nami robotnikami już jest, raz rzucają nas tu, raz tam, w zależności od potrzeb – na twarzy Edmunda zagościł blady uśmiech. – Nancy ma dwóch synów, tam ich poznałem. No i po nitce do kłębka poznałem i ją. Ale naprawdę, to o to chciałeś zapytać? – zdziwił się. Simon zaprzeczył.

– Czy my jesteśmy na to gotowi? Bunt to ostateczność.

– Simon – towarzysz zgromił go zdecydowanym wzrokiem – bunt to konieczność. Sam wiesz co się dzieje. Nie można tej śruby przykręcać w nieskończoność. Jesteśmy dobrze przygotowani, wiele osób nas popiera. Tutaj właśnie jesteśmy po to żeby upewnić się, że nie działamy pochopnie. A teraz do środka – wskazał na wejście – zanim mi stopy odpadną z zimna.

Gdy tylko przestąpili próg budynku porwała ich ze sobą zażywna kobieta w średnim wieku.

– Dobra, jesteście. Teraz na górę, na strych – wydawała polecenia zdecydowanie. – Tylko cicho – przestrzegła. – Mało kto już tutaj dzisiaj pracuje, ale lepiej żeby nas nikt nie zauważył.

Szli ostrożnie boczną klatką schodową. Za ścianą słyszeli jak lodowaty wiatr uderza o deski. Gromadki śniegu usypane w szczelinach tworzyły miniaturowe kopczyki na stopniach.

– Edmund – szepnął Simon kiedy wspinali się po schodach – jeszcze jedna rzecz.

– O co tym razem chodzi? – robotnik przewrócił oczami.

– Pamiętasz nasze spotkanie z tym zwiadowcą, baloniarzem. Przekonywał, że dowodzi nami niezrównoważony, niepoczytalny, przesadnie ambitny psychopata. Dlaczego nie ma go z nami? Dlaczego nie przystąpił do spisku? – pytał Simon.

– Masz rację, ale nie chciałem ci tego mówić – odparł z żalem w głosie. – Ten baloniarz zdziwaczał po ostatniej wyprawie. Gdy się z nim widzieliśmy był jeszcze w znośnym stanie.Teraz to roztrzęsiony wrak człowieka. Ciągle coś mamrocze pod nosem, mówi do siebie, żałuje, że zgubił jakiś dziennik.

– Eee, tam z tyłu – syknęła Nancy – ciszej tam. Już jesteśmy na miejscu. Oto moje królestwo.

Kobieta odchyliła się i ukazała im w srebrzystym, nikłym świetle przenikajacym przez deski drewniane drzwi z prostym skoblem. Za nimi zobaczyli niewielkie pomieszczenie ze skosami. Wypełnione półkami z wiadrami, szczotkami, szmatami. Pachniało tam niespotykaną mieszanką stęchlizny oraz mydła. W kącie pomieszczenia przebijało się przez szparę w deskach podłogi ciepłe migotliwe światło.

– To tutaj – powiedziała Nancy – tam wszystko będzie słychać, albo przynajmniej większość. Tylko niczego nie zrzućcie.

Kiedy zamknęła drzwi jedna ze szczotek przewróciła się głucho uderzając o deski. Simon najciszej jak mógł odłożył ją na miejsce. Razem z Edmundem przylgnęli do dziury.

Przez chwilę podziwiali położone pod sobą pomieszczenie. Kominek z rzeźbionym gzymsem, w którym huczał wesoło ogień. Obrazy na ścianach, którym przypatrywał się jeden z mężczyzn, chyba sekretarz. Mahoniowe biurko, na którym spoczywał globus. Dywan.

– Widzisz te luksusy? – szepnął Edmund. Towarzysz przyłożył palec do ust.

– Słuchajmy co mają do powiedzenia – pouczył go.

– Ludzie będą tam umierać! – powiedział wzburzony sekretarz.

Spiskowcy spojrzeli się na siebie.

– Uspokój się. Ludzie zawsze będą umierać – odparł lekceważąco przywódca. Dumnie przechadzał się po pomieszczeniu w pełnym mundurze. Nawet w tych warunkach mogli zauważyć błyszczące epolety.

– Pamiętaj, to ośrodek prognostyczny. Jeżeli rokowania się poprawią, zwiększy się racje żywnościowe i wrócą do społeczeństwa – zapewnił. – Poza tym, czy życie jakie prowadzą starzy i ułomni w tych warunkach jest warte życia? – kontynuował. – Wiesz ile kosztuje utrzymanie tych osób? Ile kilogramów chleba, mięsa…

– Czyli to prawda. Będą nas trzymać za mordy, potem wycisną jak szmatę. A kiedy to zrobią spalą nas w kominku – powiedział Edmund z przerażeniem w oczach.

Simon nic nie odpowiedział, wciąż wpatrywał się w to co się dzieje na dole.

– Są przecież inne rozwiązania, by sobie poradzić z brakami żywności – zauważył sekretarz. – Chociażby zwiększenie ilości myśliwych. Udoskonalenie sposobu przerobu mięsa – wyliczał. – Wyślijmy więcej zwiadowców, jestem przekonany, że gdzieś jeszcze są ocalali.

– Nie mogę oddelegować ludzi z kopalni węgla, żeby wysłać więcej misji zwiadowczych. To tak nie działa. Ci ludzie są potrzebni tu i teraz – dodał z naciskiem dowódca.

– A co z ochotnikami, którzy mieli przygotować nam kopalnie? HMS Salvation?…

– Czy to nie o tym drednocie wspominał nam ten baloniarz? – chciał się upewnić Simon. Edmund przytaknął.

– …Gdybyśmy ich odnaleźli wtedy mielibyśmy i dodatkowych ludzi, którzy zajęliby się polowaniem, i pewne źródło opału – argumentował sekretarz.

Przez chwilę mężczyźni na dole uważnie się sobie przyglądali.

– Nie wysilaj się – zaczął sekretarz. – Sprawdziłem rejestry ekspedycji. Nie wysłałeś nikogo w ten rejon! – warknął.

– To jak ten baloniarz tam dotarł? – zainteresował się Simon.

– Wiesz jak to jest z balonami. Nie zawsze leci się nimi tam gdzie się chce. Słyszeliśmy już dość, nie mam już wątpliwości – Edmund zaczął wstawać, ale niefortunnym ruchem nogi uderzył w regał z desek. Ten zachwiał się i wszystkie rzeczy zaczęły z niego spadać z potwornym hukiem.

Zerwali się do wyjścia. Tam zatrzymała ich Nancy

– A to paskudnik! – zaczęła wykrzykiwać. – A to parszywe bydle!

– Nancy co ty do diabła wyprawiasz? – zapytał skonsternowany Edmund.

– Wiem co robię – dodała cicho. – Gdzie to ten szkodnik, to kocisko parszywe, nie wlezie! – ryknęła. – Ratuje wam skórę – kontynuowała. – Więc zamknij się i uciekajcie, tylko cicho.

Nie trzeba było im tego mówić dwa razy.

– Schowajcie się i zaczekajcie na mnie przy wyjściu – dodała na odchodne.

Tak cicho jak tylko potrafili zeszli po schodach do wyjścia. Nancy jeszcze przez chwile pomstowała na złośliwe, choć nieistejące zwierzę. Zbiegła po schodach uderzając gwałtownie w stopnie. Podeszła pod drzwi gabinetu dowódcy. Uchyliła drzwi i powiedziała niepewnym głosem:

– Bardzo przepraszam…

 

 

 

 

 

 

Rozdział 1 – Baloniarze

 

7 Dni, 12 godzin przed Godziną Zero

 

 

 

Obleczona w rękawicę dłoń ciężko uderzyła o ramię skryte pod zaśnieżonym kożuchem.

– Paul słyszysz!? To chyba ludzie, tam na dole po prawej – powiedział z przejęciem Luther wychylając się z gondoli balonu.

– Gdyby nie ten wiatr to może bym coś słyszał.

Paul przeciągnął dłonią po wiklinowym koszu, ścierając połyskującą skorupę szronu. Mrużąc oczy w jaskrawym blasku śniegu zapytał tylko: – Gdzie?

– Tam – rzekł Luther wyciągając rękę – na tamtym wzgórzu zdaje się. Tak, jest jaskinia – dodał patrząc przez lunetę. Trzymał ją jednak w bezpiecznej odległości, bo inaczej zostałaby na nim przymarznięta powieka. – Nawet chyba pełga jakieś światło.

– Daj to, no nie wiem.

Na dole rozciągało się śnieżnobiałe pole, gdzieniegdzie można było rozpoznać jakieś punkty charakterystyczne, szczątki osady myśliwych, śnieżny klif. A gdzieś daleko na horyzoncie widać było cienką strugę dymu wydobywającego się z generatora. Całe szczęście, że chociaż nieco uciążliwy, to wiatr skierował ich w pożądanym kierunku.

 Z powierzchni dało się słyszeć niewyraźny, zwierzęcy odgłos, coś jakby ryk, potem krótki, ale już wyraźnie słyszalny krótki krzyk.

– Nie mam już wątpliwości Paul, lądujemy, tam muszą być ludzie. Frank, przygotuj balon do lądowania – zwrócił się do mężczyzny stojącego przy palniku.

– Wstrzymaj się nieco – warknął Paul. – Kto decyduje o tym, że mamy lądować? Mamy już swoją misję.

– Co ty wygadujesz? – Luther zmierzył go zdumionym spojrzeniem. –Tam są ludzie! – podkreślił.

– Nie masz dosyć własnych problemów? Sami nie wiemy czy przeżyjemy następny dzień. A poza tym jak ich mamy zabrać?

– Mamy przecież w gondoli sanie, trochę zapasów – tłumaczył cierpliwie – najwyżej sami wyruszą do miasta, wtedy mieliby szansę.

– Naszych zapasów, zapomniałeś dodać – Paul spojrzał za siebie. – Co o tym sądzisz? – zwrócił się do mężczyzny przy palniku. Ten w niemej odpowiedzi pochylił głowę.

– A niech cię, Luther – powiedział ze złością Paul. – Frank zmniejsz ogień, uchyl klapę nawigacyjną, wiesz co robić, lądujemy.

 

 

 

 

Rozdział 2 – Prawo

 

5 Dni, 8 godzin przed Godziną Zero

 

 

 

 

– A niech to piekło pochłonie! – warknął Charles i gwałtownie wstał od biurka.

Rzucił krótkie wściekłe spojrzenie na blat. Dokumenty, puste miejsce na kałamarz i ołówek. Ołówek, któremu przed chwilą złamał grafit. Atramentu już nie używają, w panujących teraz temperaturach tworzy mazistą, ciągnącą się masę.

Uchyliły się drzwi i stanęła w nich Nancy, która właśnie dostarczała do pokojów gorącą herbatę.

– Nie mów tak – zwróciła mu uwagę z uśmiechem – twoje trudności są najmniejszym zmartwieniem. Pomyśl o tych pracujących w kopalniach. Życzysz sobie herbaty?

– Może masz i rację – odparł już spokojniejszy.

Zbliżył się do Nancy i podał jej cynowy kubek. Parujący płyn przepłynał z czerpaka do garnuszka z miłym chlupnięciem. Mężczyzna z wdzięcznością go przyjął. Czuł jak przyjemne ciepło rozgrzewa dłonie.

– Ale w piekle jest przynajmniej ciepło – dodał z przekąsem.

– Nie wiesz co mówisz Charles – upomniała go.

– Oj Nancy, no nie wiem i co z tego. Chociaż zaczynam się obawiać, że teraz i tam, na dole mają problem z utrzymaniem temperatury.

Widząc skwaszoną minę kobiety, nie czekając na odpowiedź dorzucił – Dziękuję ci pięknie za herbatę – i delikatnie się pokłonił. Nancy chcąc nie chcąc skłoniła głowę i wycofała się do wyjścia.

 Charles stanął przy oknie, starł rękawem warstwę szronu. Spojrzał na lodową pustynię, którą miał pod sobą. Na jej środku tkwił żeliwny generator – ich wybawienie, ich nadzieja, a dookoła niego krążyli ludzie. Spoglądał na ich rozbiegane ścieżki, które gdy patrzyło się na nie z trzeciego piętra, sprawiały wrażenie wielkiej pajęczyny. Dotknął od niechcenia grzejnika. Ledwie letni. Ale i tak dobrze, że chociaż w ogóle grzeją. Podobno niedawno były zgłaszane jakieś problemy z generatorem. Charles zerknął na słup dymu wbijającą się w niebo.

– Piekło i niebo – mruknął do siebie. Też zebrało mi się na rozmyślania. Jeżeli się nic nie zmieni w naszej sytuacji, to szybko odwiedzę albo jedno albo drugie.

Charles powrócił do swojego miejsca pracy, starał się stworzyć zbiorcze opracowanie dotyczące zapasów na podstawie nadesłanych raportów.

Wyciągnął z szuflady niewielki nożyk i zaczął ostrzyć ołówek.

Skrob. Szybkim pociągnięciem ściął kawałek drewna.

Nie musiał czytać raportów, żeby wiedzieć jaki będzie płynął wniosek z jego opracowania – brakuje wszystkiego. Jak tak dalej pójdzie wszyscy zamarzniemy, zginiemy z głodu lub chorób. Potrzeby ogromne, zasoby ograniczone.To prawda, ale trzeba zrobić wszystko żeby przeżyć jak najdłużej. Ale czy faktycznie wszystko?

Skrob. Kolejny wiór wylądował na podłodze.

Energicznym, nieco sztywnym krokiem przekroczył próg on. Kapitan armii, dowódca, nasz komendant. Jak zwykle w swym dwurzędowym mundurze z epoletami, w podkutych kozakach, z zarzuconym na plecy futrem. Przystanął na chwilę.

– Charles – zaczął przeciągle. – Gdy skończysz cokolwiek tam robisz, chcę żebyś przygotował kolejną odezwę dla heroldów – wprowadzam nowe prawo.

Skrob.

Prawa.

Wiadomo, wszędzie muszą być. Nawet tu i teraz. Na podstawie pewnego prawa wybudowano pub. Były głosy sprzeciwu, z resztą zawsze jakieś są. Jednak co by nie mówić, szklaneczka czegoś mocniejszego po ciężkim dniu pracy na mrozie uspokaja nastroje.

Ostatnio zamiast standardowych racji żywnościowych przygotowano dla wszystkich zupę. Może nie było zachwytów wśród ludzi, ale lepsza gorąca zupa w żołądku niż lodowaty głód. Lodowaty? Dlaczego nie da się uciec od takich niedorzecznych skojarzeń?

– Panie komendancie, a jakie to prawo?

– Chcę wprowadzić straż sąsiedzką – odparł szybko. – Ochroni nas to przed wkradnięciem się w nasze szeregi niestabilności i chaosu. Ludzie z pewnością tego od nas oczekują – wyjaśnił.

– Czy to na pewno konieczne? – Charles miał nieco inne wyobrażenia o oczekiwaniach ludzi. Ciepłe grzejniki to byłoby coś.

– Po prostu musimy się zmobilizować i zjednoczyć w tym jakże trudnym okresie, nie rozumiesz? – powiedział z pasją.

Charles mimowolnie przytaknął. W niektórych momentach widział, że należy zmilczeć.

Skrob.

– No właśnie – kontynuował przywódca. – Trzeba pomóc ludziom w potrzebie, a co nie mniej ważne – podkreślił – ochronić ich przed wichrzycielami.

– Nic mi nie wiadomo o żadnych wichrzycielach?

– Charles, ty nie wiesz wszystkiego co dzieje się w naszym mieście, co jest oczywiście zrozumiałe. Ale moim zadaniem – podkreślił te słowa kładąc dłoń na piersi – jest być dobrze poinformowanym. To że funkcjonujemy w nowych warunkach, nie znaczy, że zostały wyplenione problemy starego świata.

– A mi się wydaje, że ludzie są wystarczająco zmęczeni przetrwaniem kolejnego dnia, ciągłym zimnem, głodem, żeby myśleć o występku.

– I tu się mylisz, mój drogi i to bardzo – powiedział z naciskiem.

– To panie komendancie poproszę o dowody.

– Chyba się zapominasz Charles? Nie muszę ci niczego udowadniać, zapamiętaj to sobie.

Charles opuścił wzrok i skupił się na ołówku.

Skrob.

– Więc Charles – powiedział przeciągle i zaczął przechadzać się po pokoju – odrobina kontroli? Nie, to złe słowo. Odrobina wzmożonej troski, tak troski, pomoże nam w przetrwaniu tego kryzysu. Kiedy sytuacja się ustabilizuje zrezygnujemy z tego rozwiązania. No chyba że się sprawdzi – poprawił się komendant.

– To na co mam położyć akcent w obwieszczeniu?

– Że wybudujemy kilka strażnic, ochotnicy będą pilnować dobytku, patrzeć czy wszystko w porządku, czy komuś nie trzeba pomóc i tym podobne. I nie pisz też nic o kontroli, tylko o wzmożonej trosce.

Kapitan już wychodził kiedy kątem oka spostrzegł zasępioną minę swego sekretarza.

– Charles mój drogi, ty się w ogóle nie przejmuj tym co się tu dzieje – powiedział – tylko napisz coś tak, żeby się ludziom spodobało, rozumiesz?.

Odwrócił się sprężyście, jak na wojskowego przystało.

– I zanim wyjdziesz, podrzuć mi dzisiejszy raport – dodał na odchodne.

Skrob.

Dowódca zniknął za drzwiami tak szybko jak się pojawił. Jeszcze przez chwilę było słychać stukot jego podkutych butów.

Niech to szlag, gdzie ja teraz znajdę drugi ołówek?

 

Rozdział 3 – Huta

 

6 Dni, 12 godzin przed Godziną Zero

 

 

 

 

 

– …kolejny dzień przed nami! Wracajmy do pracy! – do Simona dochodziły przytłumione nawoływania heroldów.

Zmarznięty mężczyzna powoli wstał z niskiego stołka. Zatarł zgrabiałe dłonie, rozciągnął zastałe mięśnie i wyprostował się. Głową omal sięgał do sufitu namiotu. Lokum najprostsze z możliwych, ale przynajmniej jest.

Ostrożnie uchylił ciężką, przemoczoną połę, odepchnął przygniatający ją śnieg i starannie zasznurował. Sypało całą noc. W powietrzu wirowały niezliczone ilości nowych płatków. Całe szczęście jego schronienie było w niewielkiej odległości od generatora i od czasu do czasu docierał tu powiew zbawiennego ciepła.

Wyruszył w swą codzienną trasę, ku hucie. Stąpając ciężko, po drewnianych balach wyznaczających drogi, spoglądał na szybko zmieniające się miasto. Tępe dudnienie młotów towarzyszyło niemal na każdym kroku. Podobnie jak wszędobylski pył węglowy, który w połączeniu ze śniegiem tworzył na ziemi sinawą masę. Dzieci uzbrojone w miotły toczyły kolejną potyczkę z tym przedziwnym wytworem natury i człowieka.

Nawet teraz nic nie jest czarno – białe, wszystko miesza się i tworzy coś na co nie da się patrzeć. Jedno za to jest pewne, jak kiedyś tak i dziś, Simon w swym szarym robotniczym życiu ciągle toczył beznadziejną walkę o przetrwanie.

Tylko teraz przynajmniej praca w hucie jest nieco bardziej znośna – pomyślał unosząc delikatnie kąciki ust w ponurym uśmiechu.

Do Simona dobiegł unoszący się zapach gotowanego jedzenia. Poczuł nieprzyjemny skręt kiszek. Na dzisiejszą zupę jeszcze sobie nie zapracował. Dobrze, że chociaż dostał nieco bimbru, który ulżył jego obolałemu ciału i duszy.

Kiedy tęsknym wzrokiem spoglądał na budynek kuchni, nie sposób było nie zwrócić uwagi na piętrzący się za nim trzypiętrowy gmach – siedzibę dowódcy.

Zawsze ktoś jest ponad nami. Czy coś się zmieniło od nadejścia Wielkiego Zimna? Nic – pomyślał z zaciętym wyrazem twarzy. I nawet lodowaty wicher starający się wcisnąć we wszystkie szczeliny jego ubrania nie potrafił do końca ochłodzić jego gniewu. Gniewu na jawną niesprawiedliwość. Trzy piętra pychy i wyzysku. Jak na ironię niewiele zmieniło się tutaj od wieków średnich. Trzy piętra: wojskowi, kapłani, arystokracja, to wszystko na naszych barkach. Zmieniają się stroje, zmieniają się nazwy, ale to się nie zmienia. Ale czy kiedykolwiek będzie to możliwe?

Simona pozdrowił krótkim ruchem ręki jeden z robotników, pracujący przy budowie. Masywne żelazne rusztowania zaczynały się piąć ku górze, tworzyć szkielet czegoś, co stanie się niebawem cieplarnią. Ja dostarczę im stal, oni jedzenie, czy potrzebujemy innych nad nami?

Kroczył mozolnie przez białe ulice. Pamiętał jak kiedyś wyglądały promenady w miastach, torowiska na wsi. Były to czarne, brudne, zadymione miejsca, pełne pary, ołowiu i węgla. Para, ołów i węgiel, to właśnie definiowało dawny świat.

Przed Simonem wyrosły olbrzymie wrota prowadzące do huty. Nie pamiętał, żeby w starej Anglii kiedykolwiek były one zamykane. W tych czasach każda odrobina ciepła była na wagę złota. Nigdy też nie przypuszczał, że ucieszy się na widok płynącej ognistym strumieniem surówki. Wolał przebywać tu niż w swym wysłużonym namiocie. Jednak jedna rzecz pozostawała niezmienna – potworny hałas kutego żelaza, który zagłuszał wszelką myśl.

Simon właśnie wkładał grube robocze rękawice, kiedy zauważył Edmunda, który starał się go odciągnąć w bardziej zaciszne miejsce.

Szybko wymienili przyjazne uściski, klepnęli się po plecach.

– Co się dzieje Edmund? Nie mieliśmy się spotkać dziś w barze?

– No niby taaak – przytaknął przeciągle. – Ale jest pilna sprawa. Wybacz, że nie powiedziałem ci tego wcześniej, nie mogłem, nie byłem pewny czy się uda – tłumaczył się podniecony.

Skręcili szybkim krokiem ku pomieszczeniu walcowni.

– No, wykrztuś to z siebie – przynaglił go uśmiechem.

– Nic z tych rzeczy – zaprzeczył ruchem głowy – ale znasz mnie, nie będziesz żałował.

Nagle rozległ się przeraźliwy krzyk i chmara ludzi ruszyła na pomoc rannemu. To się tu zdarza. Dobry nastrój Simona ulotnił się w jednej chwili. Kiedyś widział zgniecioną dłoń, zanim ją amputowano. Gdy o tym pomyślał omal przestał żałować, że ma pusty żołądek. Edmund też spochmurniał.

Smętnie skręcili za załom budynku. Było tu zdecydowanie ciszej. Tam Simona zaskoczył niecodzienny widok. Na odwróconej skrzynce stał zwrócony do nich plecami niski mężczyzna. Przemawiał. Chociaż Simon nie rozpoznawał słów, mógł wyczuć pasję mówcy w jego gestach, postawie, a także w obliczach słuchających go kilkunastu robotników.

– To mój brygadzista – powiedział konspiracyjnym tonem Edmund, jakby obawiał się, że ktoś ich może podsłuchać – a teraz także i twój.

– Załatwiłem ci to – kontynuował widząc zdziwione oczy towarzysza. – Joe – wskazał na mężczyznę – to swój chłop. Może czasami nieco dziwny. Ale mówi z sensem i dba o nas – Edmund podkreślił swoje zdanie mocnym klepnięciem w ramię. – Brzmi za dobrze, co? Zrozum – przekonywał – Joe wprowadził jakieś usprawnienie. Siedział nocami przy maszynie, coś stukał, coś pukał i wystukał. Mamy większą wydajność, ale co najważniejsze "góra" nic o tym nie wie, więc nie musimy się tak zaharowywać na śmierć. Tylko żeby ci para z gęby nie poszła – przestrzegł – bo chłopakom to odpowiada, a ja ręczyłem za ciebie. To chyba coś znaczy! – roześmiał się.

Simon nic nie odpowiedział. Jeszcze nie ochłonął z zaskoczenia. Nie spodziewał się, że dzisiaj spotka go coś dobrego.

– Chodź przedstawię cię – pociągnął go ku brygadziście.

– Szefie! – krzyknął – to mój znajomy, o którym opowiadałem.

Joe powoli odwrócił się i Simon zobaczył niewyróżniająca się niczym, chociaż miłą i prostoduszną twarz.

– Witajcie na pokładzie, towarzyszu – rzekł wyciągając ku niemu spracowaną dłoń.

 

 

 

 

Rozdział 4 – Jaskinia

 

7 Dni, 10 godzin przed Godziną Zero

 

 

 

 

– Nie Frank, ze strzelb nie będzie żadnego pożytku, za zimno, za wilgotno. Niedługo wrócimy, niech balon będzie gotowy do startu – pożegnał go Paul. W odpowiedzi otrzymał tylko krótkie skinienie głowy.

Razem z Lutherem wyruszyli ku niewielkiej jaskini. Ich raki znaczyły śladami zmrożony, zbity śnieg. Ciągle wiało. Podmuchy bezlitośnie targały połami ich ubrań. I jak w powietrzu było to źródło zbawiennego transportu, tak tu na ziemi było tylko przyczyną większej udręki podróżnych.

– Czy on zawsze tak niewiele mówi? – odezwał się Luther gdy zatrzymali się na krótki odpoczynek pod załomem skalnym. – W ciągu całej naszej podróży odezwał się do mnie może ze trzy razy. Nie wiem czy coś ze mną czy z nim jest nie tak? – zastanawiał się.

– Nie znasz go – uśmiechnął się ledwie zauważalnie Paul. – To taka technika – machnął lekceważąco ręką. – Ubzdurał sobie, że jak będzie wiele mówił, szybciej się wyziębi. Może jest w tym nieco racji? – zastanowił się przez chwilę. – Nie ma co strzępić języka, im szybciej sprawdzimy jaskinie tym szybciej będziemy się grzać przy generatorze. A moim zdaniem w ogóle nie powinno nas tu teraz być – dodał z wyrzutem.

Luther nie zdążył nic powiedzieć, bo jego towarzysz już był w drodze. Przedzierając się przez zadymkę dostali się w końcu do wylotu jaskini. Wtedy z głębi dotarło do nich echo odgłosów przerażenia, połączone z przeciągłym zwierzęcym pomrukiem.

– A nie mówiłem? – powiedział Luther. – Chodźmy! – zakomenderował.

– Chwila – Paul chciał złapać towarzysza za ramię, ale ten odtrącił jego rękę.

– Później, teraz są ważniejsze sprawy – i ruszył śmiało w głąb mrocznej jaskini.

Jama rozszerzyła się i ujrzeli jak trzy masywne, pękate, białe sylwetki, nieśpiesznie zbliżały się do skromnego obozowiska. Niedźwiedzie. Jeden z nich zaczął rozrzucać nieliczne zapasy zgromadzone przy ognisku. Drugi z nosem przy ziemi szedł dostojnym krokiem, bujając się nieco na boki, w kierunku półki skalnej. A tam kuliły się sylwetki kilku przemarzniętych i przerażonych osób uzbrojonych w kije i krótkie noże. Z rosnącą trwogą wpatrywały się w to co się dzieje pod nimi.

– Stój! – Paulowi w końcu udało się gwałtownie zatrzymać kompana. – Nie tak prędko.

– Czego chcesz?! – powiedział zdenerwowany.

– Nie bądź taki narwany, spokojnie. Popatrz, jak im mamy pomóc? Nie mamy odpowiedniej broni, jest nas tylko dwoje…– wyliczał.

– Ale musimy coś zrobić. Nie możemy ich zostawić!

– Tak, musimy coś zrobić – sami przeżyć. – Paul zaczął ciągnąć Luthera z powrotem do wyjścia.

– A nie możemy ich po prostu wystraszyć?

– I jak to niby widzisz? – zapytał zirytowany. – Gdzie uciekną trzy wielkie białe bestie, które poczuły już zdobycz? Albo w głąb jaskini, albo na nas! To nie misja ratunkowa a samobójstwo! Nie rozumiesz? A ci tam sami sobie są winni, nie wystawili straży, a uciekać też nie mają gdzie. Wracamy! Wytyczne dowódcy na tę misję są jasne. Nikogo nie przyjmujemy, nie mamy dla nich miejsca w lecznicach, jedzenia, opału, schronienia, niczego!

Jakby w odpowiedzi na podniesione głosy jeden z niedźwiedzi zaryczał.

– Taaak – kłócił się pochłonięty w całości rozmową Luther – a gdybyś ty – dźgnął go palcem w pierś – był na ich miejscu, to byś inaczej śpiewał. Oni – wskazał gestem półkę skalną – już i tak wiele przeszli, a przecież możemy się podzielić tym co mamy?

– Co mamy im dać? Co?! Jak sami mamy tyle co nic? Albo my albo oni, innego wyjścia nie ma.

– Trzeba ich uratować lub przynajmniej spróbować – powiedział twardo Luther.

Gdyby atmosfera rozmowy mogła się przenieść na całą jaskinie, to byłoby w niej wręcz gorąco.

– Takie jest słowo dowódcy, on wie co robi – odparował patrząc swojemu rozmówcy prosto w oczy. – Nic tu po nas, nie mamy szans. Nie chce na to patrzeć, rób co chcesz wariacie – Paul odwrócił się i zaczął kierować się ku wyjściu.

– Wie co robi? – warknął przez zaciśnięte zęby. – Pieprzę twojego dowódcę! – wykrzyczał w plecy oddalającej się postaci i rzucił się ku niemu.

Paul odwrócił się z wyrazem nieskrywanej pogardy, jednak nie dość szybko by uniknąć ciosu w brzuch. Zgięty w pół mimowolnie cofnął się dwa kroki. Następnie sam wyprowadził uderzenie. Rozgorzała bójka. Trwało to do chwili, kiedy nie oprzytomnił ich głośny ryk wydobywający się z jaskini. Luther na chwilę obejrzał się za siebie, na Paula.

Chciał jeszcze coś powiedzieć, jednak nie zdążył już zaczerpnąć kolejnego oddechu.

Cienka czerwona linia wykwitła na jego szyi, by po chwili wyraźnie pociemnieć, zgrubieć i napełnić się szkarłatną krwią.

Luther wściekle próbował uchwycić powietrze. Bulgoczac, krztusząc się, padł na kolana, a następnie runął w ścieg.

Paul przystąpił do niego spokojnie. Wytarł nóż o kurkę ofiary i wyszeptał do wpół żywego Luthera:

– Nikt nie będzie obrażał dowódcy w mojej obecności. Dzięki niemu jeszcze wszyscy żyjemy.

***

 

– Startujemy Frank! – Paul widząc jego pytające spojrzenie dodał – niedźwiedzie, niepotrzebnie się zatrzymywaliśmy.

Paul sprawnie wskoczył do gondoli i tylko przez chwilę Frank widział rękaw umazany we krwi.

Balon w milczeniu unosił się ku górze.

 

 

 

 

 

Rozdział 5 – Kurs drednot!

 

4 Dni, 22 godziny przed Godziną Zero

 

 

 

– Frank widziałeś? – zapytał Paul wskazując coś co wyglądało na szary trójkąt pośród wszechobecnej oślepiającej bieli śniegu. – Lądujemy, pomogę ci.

– Kopalnia? – zapytał swym przyciszonym od ciągłego milczenia głosem.

– Nie, ale rozkaz mówił, żeby znaleźć najbliższe zasoby i o nich zameldować. Nic tam nie było o kopalni – odparł Paul regulując zawory palnika. – Więc lądujemy.

– Po co? – spytał chrapliwie.

– Coś się dzisiaj rozgadałeś Frank – zagadnął z nutą drwiny w głosie. – Dlatego, że jeśli mamy szczęście to nie tylko znaleźliśmy źródło stali – mówił wyliczając gestem – ale może uda się znaleźć rdzenie parowe, muszę to sprawdzić.

– To chyba…? – zapytał Frank wychylając się z gondoli.

– Tak, dokładnie – kurs drednot! – potwierdził towarzysz.

 

 

***

Paul przez chwilę przyglądał się temu, czego nie przypuszczał zastać. Właz prowadzący pod podkład był wyłamany. Najprawdopodobniej przez któryś z silnych podmuchów wiatru, które uderzały w niego z nieprzeciętną siłą. Przestąpił przez niewielką zaspę, która zgromadziła się przy wejściu.

 Zatrzymał się by przyzwyczaić wzrok. Z nieprzejednanej bieli śniegu przestąpił przez próg prowadzący do półmroku rozświetlonego przez nieliczne świetliki. Zapalił lampę, było niewiele lepiej.

Kiedy był już w stanie dostrzec detale otoczenia zaskoczyło go wrażenie ciszy. Bo chociaż na zewnątrz szalała wichura tu powietrze zdawało się zastygnąć w dziwnym oczekiwaniu.

Poznawał układ statku – przecież nie tak dawno podobnym sami przybyli w okolice generatora. Zmierzał ku maszynowni. Wokół niego roznosiło się niepokojące echo jego kroków stąpających po metalowym pokładzie. Luminatory, przez które sączyło się przytłumione światło, pokryte były warstwą lodu. Tworzył na ich powierzchni malownicze wzory.

Paul zmierzał w kierunku rufy, z zadziwieniem przechodził przez grodzie. Zaglądał do kolejnych kajut, omiatał wzrokiem pomieszczenia. Nigdzie nie zastał śladów załogi, która przecież musiała tu być. Ktoś przecież kierowawał drednotem. Nie widział śladów walki. Brak sprzętu, pożywienia, zapasów. Zauważył tylko dziwne czarne kręgi w niektórych miejscach pokładu i sadzę na sufitach. Pożar? Niemożliwe. Wszystko wskazywało na to, że pasażerowie działali w przypływie grupowego szaleństwa. Wstali, zebrali swoje rzeczy i wyruszyli w lodową pustkę pośrodku niczego. Nie miało to sensu.

 Jego rozmyślania przerwał cichy chrzęst, który momentalnie przekształcił się w głuchy huk, jakby ktoś rozrywał właśnie poszycie statku. Masy lodu napierały na uwięziony kadłub. Dźwięk ustał.

Paul przyśpieszył, towarzyszyło mu uczucie niepewności. Czuł się niczym ryba w konserwie. W puszce, którą ktoś może za chwile zgnieść razem z zawartością. Dochodzące z niewiadomego kierunku nieregularne trzaski, ledwo wyczuwalne dudnienie, potęgowało poczucie osaczenia.

Dotarł do maszynowni, na szczęście żelazne rygle nie przymarzły na tyle, by nie dał im rady zdrowy, krzepki mężczyzna.

W środku było wyczuwalnie cieplej. Paul szybko odnalazł stanowisko gdzie znajdowały się rdzenie parowe. A przynajmniej powinny, bo nie było tam żadnego z nich. Czy je zabrali? Ale po co kiedy tu by się im najbardziej przydały? Chyba że były uszkodzone? Ale wtedy po co zadawać sobie trud ich demontażu. Paul nic z tego nie rozumiał.

Cały czas słyszał jak kadłub "pracuje". Jakby znajdował się na XVIII wiecznym statku uderzanym przez morze. Tylko czy teraz w ogóle jest jakieś morze? Nie zastanawiał się długo, cel osiągnięty. Kadłub statku zawierał dość stali, by warto założyć tu obóz terenowy. Nie udało się pozyskać rdzeni – trudno. Pora wracać.

Był już w okolicach wyjścia, kiedy dotarł do miejsca, gdzie wygięty przez napierający lodowiec kadłub wbijał się pod pokład. Kątem oka zauważył w mglistym i chybotliwym świetle lampy coś co zwróciło jego uwagę.

Napis "HM…". Szybkimi i gwałtownymi ruchami Paul zdzierał z dalszej warstwy poszycia zaległy szron. Podkręcił światło lampy na pełną moc.

"HMS SALVATI…" HMS Salvation. A więc tu skończyłeś swą podróż. Trzeba jak najszybciej powiadomić o tym całe miasto!

Wzmocnione światło lampy pozwoliło także zobaczył Paulowi coś jeszcze. Nad jego głową na drewnianych deskach wykwitła ciemna plama. Podniósł źródło światła ku górze. Ściągnął rękawicę, wyciągnął się i dotknął bury zaciek. Przyłożył palce do języka. Znał ten smak, zapach, aż za dobrze. Krew.

Nagła ciemność. Pracująca na maksymalnych obrotach lampa zgasła.

 

 

 

 

 

 

Rozdział 6 – Porządek

 

2 Dni, 22 godziny przed Godziną Zero

 

 

 

Jak przyjemnie było się rozsiąść w wyściełanym fotelu po całym dniu pracy. W kominku huczał przyjemnie ogień. Na stoliku pokryta szronem błyszczała szklaneczka ze szkocką. Może to była przesada, żeby ją teraz chłodzić. Ale z drugiej strony, wystarczyła jej chwila na parapecie by osiągnąć właściwą temperaturę. Taką jaką powinna mieć w starym świecie, przed Wielkim Zimnem.

Sekretarz dowódcy bezwiednie zakręcił szklanką, kostki lodu przyjemnie zagruchotały o ścianki naczynia. Pewnie były pilniejsze rzeczy do zabrania w czasie ewakuacji Londynu, ale dobrze, że znalazło się miejsce dla tego trunku. Tutejszy bimber to straszna lura. Charles przymknął delikatnie oczy, rozkoszował się chwilą, przez moment był w innym świecie.

– To była dobra, bardzo dobra decyzja – głos zrelaksowanego, nieco rozleniwionego kapitana wybił go z przyjemnych marzeń. Siedział w fotelu obok, sączył szkocką.

– Trzeba jednak ją wzmocnić, utwierdzić. Straż sąsiedzka potrzebuje oddelegowania większej ilości środków – kontynuował, a Charlsa to stwierdzenie zupełnie sprowadziło do rzeczywistości.

– To znaczy? – Charles czuł jak jego ramiona spinają się, a chwila odpoczynku odchodzi w niebyt.

– Lepiej zorganizować siły porządkowe. By mogły skuteczniej dbać o spokój i ład w mieście, ale też by miały narzędzie, żeby rozprawić się z tymi, którzy zagrażają porządkowi – komendant wpatrywał się w tańczący po bierwionach ogień i dopełniał szklankę alkoholem.

– To nie spodoba się ludziom – odparł. – W tym mnie – dodał w myślach. – Niezadowolenie wzrośnie – starał się oponować Charles, jednocześnie nie narażając się na bezpośredni atak stanowiska przywódcy.

– Przez chwilę, mój drogi, przez chwilę – uspokajał dowódca, a w jego oczach płonął odbity ogień z paleniska. Pociągnął łyk ze swojej szklanki. – Potem doleje im się więcej bimbru do zupy i o, jakoś to przełkną. Zdrowie! – zwrócił się do sekretarza i sam spełnił obowiązek wobec trunku.

– Czy coś wiadomo o HMS Salvation? – odparł Charles. Starał się zmienić temat. Odłożył szklankę na stolik. Postanowił, że już dzisiaj nic nie wypije. Chyba kapitan też już zbyt wiele wypił.

– Nie Charles, nie … – zbył sekretarza i zamyślił się przez moment. – Wysłałem zwiadowców, wiadomo, ale bez rezultatu, żadnej informacji. Ale Charles, to teraz nieważne – machnął ręką. – Skupmy się na tym co tu i teraz – podkreślił gestykulując. – A teraz powiedz mi mój drogi, co ciebie trapi? Myślisz, że nie widzę? Twój kapitan wszystko widzi – odsłonił zęby w nieprzyjemnym uśmiechu. – Mów co ci na wątrobie leży – dodał kordialnie i uderzył ręką w oparcie fotela sekretarza.

– Nie powinniśmy używać siły wobec mieszkańców – zaczął ostrożnie.

– Pff, też mi coś, o to chodzi? – prychał z lekceważeniem dowódca. – Toż to przecież błahostka. Po pierwsze, ktoś nie przestrzega zasad, zagraża nam wszystkim i nie można go nazwać mieszkańcem, rozumiesz mnie? – odparł z nutą irytacji i przechylił szklankę. – Po drugie, pamiętaj Charles, każda władza, każda – podkreślił – ma prawo użycia siły kiedy to konieczne – kolejna porcja szkockiej wylądowała w gardle komendanta. – Nie można budować, nie niszcząc. Najpierw trzeba oczyścić parcele, wyciąć niepotrzebne drzewa i wyrwać chwasty. Czytelna metafora? Noo.. – przywódca odchylił się by napełnić osuszoną szklankę alkoholem.

– Jednak dowódco, ja mam pewne wątpliwości co… – zaczął.

– A bo widzisz – przerwał mu. – Ty możesz mieć, ale ja nigdy – zaczął znacząco kręcić głową – nigdy, przenigdy, nie mogę mieć wątpliwości. A wiesz dlaczego? Nie wiesz? – kontynuował nieco bełkotliwie kapitan. – Bo ja tu dowodzę, zrozum. Ja! – dodał wskazując na siebie i wypijając kolejną porcję alkoholu. – Zrozum, przemoc jest położną historii, a ja jestem coś na kształt położnika – zaśmiał się chrapliwie z własnego żartu. – Wykuwamy nowy świat. Tworzymy nową historię, tworzymy coś wielkiego, zrozum! Nie możemy się oglądać w tył. Musi być porządek! – podniósł głos. – Bo inaczej to się wszystko rozlezie, rozmarze mi w palcach – wykonał stosowny ruch. – A na to pozwolić nie mogę! Po prostu nie mogę, jakem kapitan imperialnej armii!

– Której już pewnie dawno nie ma – odparł w myślach Charles. Dowódca zdecydowanie przesadził z trunkiem. Trzeba się jak najszybciej ewakuować, zanim coś głupiego podszepną mu procenty. – Pan wybaczy, udam się już na spoczynek, bo przecież jutro trzeba przygotować stosowne dokumenty, żeby wprowadzić nowe zarządzanie. Pan najmocniej wybaczy – Charles nie uważał by warto było teraz zaprzeczać przywódcy. Lekko zawiany udał się do wyjścia.

– I bardzo dobrze, bardzo dobrze, zaczynasz w końcu rozumieć – odparł przeciągłe dowódca i prawie zsunął się z fotela.

Zbliżył się do paleniska i grzebał w nim pogrzebaczem. Sekretarz był już w drzwiach kiedy usłyszał:

– Pamiętaj! Jestem pewny! Tak trzeba zrobić! To jest nasza droga! Jestem pewny! – przywódca już na czworakach jedną dłonią wymachiwał rozpalonym do czerwoności prętem.

Charles żałował, że się odwrócił.

– Pewność to wstęp do fanatyzmu – pomyślał. Wyszedł na chłodny korytarz, a za sobą usłyszał dźwięk chlustających na podłogę wymiotów.

 

 

 

 

 

Rozdział 7 – Zebranie

 

3 Dni, 0 godzin przed Godziną Zero

 

 

 

– Zdrowie!!! – krzyknął radośnie Edmund.

Uniesione metalowe kubki zderzyły się w powietrzu, ale z takim wyczuciem by nie uronić chociaż kropli cennego trunku.

Uśmiechnięty Simon spełnił toast i wykrzywił twarz w grymasie.

– Co? Pali? – zagadnął Edmund, na którego twarzy także zagościł mars.

– A daj spokój – odpowiedział towarzysz, jak tylko zapał oddech. – Do cholery, co to jest?

– Jak to co! Najnowszy bimber! – Edmund uderzył naczyniem o okrągły stolik.

W powietrzu unosił się zapach alkoholu i jedzenia. Wokół panował radosny gwar ludzi wracających z pracy. Szczególnie w tych czasach ludzie potrzebowali chwili wytchnienia po trudach kolejnego dnia. Towarzystwo przyjaciół i alkoholu czyniło życie nieco znośniejszym. Gdzieś w tle słychać było rozedrgane dźwięki bałałajki.

– Ale co? Piło się gorszę rzeczy? – zagadnął.

– Oj, nie sądze – odparł z uśmiechem Simon ocierając usta rękawem.

– Przywykniesz.

– W to nie wątpię – już do wielu rzeczy musiałem.

Chociaż przez ściany pubu nieco przebijał się lodowaty wiatr to jednak masa ludzi pomagała w utrzymaniu znośnej temperatury. Dodatkowo alkohol dawał złudne poczucie ciepła. W powietrzu unosiły się kłęby fajkowego dymu.

– Co tu dzisiaj tak pełno? Mówiłeś mi, że jest jakaś okazja, dobrze pamiętam?

– Tak, tak – potwierdził skwapliwie Edmund. – Joe poprosił chłopaków z kilku brygad żeby koniecznie się dziś pokazali w barze. Nawet tych co mieli coś jeszcze budować po godzinach pracy. Także sprawa musi być poważna – zapewnił Edmund.

W tej chwili panujący zgiełk nieco przycichł, a w pobliżu kontuaru pojawił się brygadzista. Z namaszczeniem umieścił przed sobą skrzynkę. Wstąpił na zaimprowizowane podium i zaczął przemawiać, spokojnym, donośnym głosem.

– Towarzysze… – rozpoczął.

Przez kilka chwil robotnicy słuchali z uwagą słów swego przełożonego.

– A to wiem o czym mowa, już nam o tym wspominał – zapewnił Edmund. – Generalnie chodzi o to, że za mało nam płacą – tłumaczył. – Teraz to i tak nieważne, bo pieniądze nie mają wartości. Ale zobacz. Jeżeli ktoś kupuje jakiś przedmiot, chociażby ten kubek – podniósł naczynie na wysokość oczu – to za co on płaci?

– No nie wiem? Za kubek? – nieco ironicznie odpowiedział Simon.

– No oczywiście, że za niego. Ale za co konkretnie? – Za materiał z jakiego jest wykonany – kontynuował kiedy nie otrzymał odpowiedzi na pytanie. – Ale też za pracę. I teraz tak, jak to jest możliwe, że wytwórcy–kapitaliści na tym zarabiają? Nie mogą przecież nie zapłacić za materiał, ale mogą nie zapłacić za pracę, tyle ile faktycznie się należy. Teraz jaśniej?

– Tajemnica samopomnażania kapitału polega na tym, że rozporządza on określoną ilością nieopłaconej cudzej pracy – przebił się do nich jak na zawołanie głos Joe. Przemowa brygadzisty stawała się coraz bardziej zapalczywa i głośna.

– O to to Joe. Z ust mi to wyjąłeś – poparł swego przełożonego Edmund. – Dobra, zostawmy całą tę gadaninę na kiedy indziej. To co? Jeszcze po jednym? Tym razem pewnie trafimy na coś lepszego, z samego dna gara – puścił oko do swego towarzysza i skierował się do kontuaru.

Simon zlustrował wzrokiem okolice. Miał wrażenie, że oratorskie zapędy brygadzisty nie zaangażowały zbyt mocno bywalców pubu. Kątem oka spostrzegł, że do lokalu weszło kilku postawnych mężczyzn ubranych w jednakowe szare płaszcze. Na stoliku pojawiły się znowu pełne kubki.

– No dobra Edmund, ale co z tego dla nas wynika? – zapytał kiedy jego towarzysz usiadł przed nim.

– Ty znowu o tym? Daj już spokój. Z tego wynika to co zawsze. Kiedy ty harujesz ponad siły, to tam na górze, pewnie siedzą, popijają szkocką i śmieją się z nas. A Joe ma trochę nie po kolei w głowie, bo próbuje to zmienić. Dobry z niego chłop, ale na życiu to się wcale nie zna.

Simon zasępił się pochylony nad swoją porcją alkoholu. Mowa brygadzisty przybierała na sile. Przecież ktoś musi zmienić obecny stan rzeczy. Jak długo może to trwać? Może faktycznie Joe, choć podszyty bzdurnym idealizmem, ma rację. Kto jak nie my może coś zmienić. Wszystkim dookoła to odpowiada, od tylu lat. I nic nie zapowiada, że w przyszłości może być inaczej.

– Nie śpij brachu, bo… – zaczął Edmund, ale nie zdążył dokończyć.

Mężczyźni w płaszczach zaczęli szybko przebijać się przez tłum gości. Zmierzali ku prowizorycznemu podium. Zaczęło robić się zamieszanie, ktoś się przewrócił, ktoś kogoś popchnął. Ludzie zaczęli wstawać od stolików.

– Towarzysze! Bracia! Nie możemy dać się dalej uciskać! Nasz głos nie może zamilknąć! – zaczął nieco histerycznie wykrzykiwać Joe, kiedy zobaczył co się dzieje. – Nasz krzyk musi być słyszalny choćby z podziemi! Dziś jest… – stłumiony jęk przerwał jego wypowiedź.

Otoczyli go, nie wiadomo kto pierwszy zadał cios pałką, ale wiadomo, że nie był to cios ostatni.

– Chodu!!! – Edmund szarpnął kompana i poderwali się do wyjścia.

– A co z nim? – zapytał Simon, ale Edmund popchnął go ku wyjściu.

– Uspokój się chłopie! – powiedział kiedy byli już na zewnątrz. – To straż sąsiedzka, z nimi lepiej nie zadzierać. Idziemy!

– Kto? – nie krył zdziwienia Simon.

– Przespałeś ostatni tydzień?! – zapytał z niedowierzaniem – Noo, straż sąsiedzka. Niby pilnują porządku, ale tak naprawdę to pachołki dowódcy. Nie zatrzymuj się – Edmund ciągnął towarzysza jak najdalej od lokalu.

– Ale co niby złego zrobił brygadzista?

– O tym pewnie dowiemy się jutro przez heroldów. Na pewno coś wymyślą – burknął zrezygnowany.

 

 

 

Rozdział 8 – Niepokoje

 

2 Dni, 3 godzin przed Godziną Zero

 

 

 Zwykle nie piszę. Nie bardzo umiem. Były ważniejsze rzeczy w moim życiu. Teraz też nie wiem po co miałbym to robić. Nie mam rodziny, której mógłbym to dać. Ja byłem w Londynie, oni w Manchesterze, gdy nadeszło Wielkie Zimno. Ja przeżyłem, oni nie.

Ale dzisiaj chce coś zapisać. Bo nie wiem co będzie jutro.

 Heroldzi ogłosili, że Joe nawoływał do przerw w pracy. "Przerw w pracy, teraz kiedy każda sztaba żelaza, każda bryła węgla jest na wagę złota… itd.". Szkoda wysiłku, szkoda zmarzniętych dłoni, na te słowa.

Podobno Joe zginął, bo zaatakował członków straży sąsiedzkiej. Wierutna bzdura! Sam widziałem!

 Milczę, ale mam już tego dość. Zimna, ucisku, biedy, wyzysku i ludzkiej zawiści. Coraz mniej trzyma mnie na tym świecie, coraz mniej mam do stracenia.

 Przedwczoraj powiedzieli, że skradziono część zapasów jedzenia. Edmund mówi, że to bujda, że chcą wytłumaczyć jakoś braki żywności. Rozsiewają plotki, że to ludzie Joe'go za tym stoją.

Pracuję, jem, śpię, ale widzę na sobie czasami złe spojrzenia ludzi. Chcą nas zastraszyć, tych którzy go słuchali.

Chyba czas wziąć sprawy w swoje ręce. Joe chociaż próbował.

Edmund powiedział, że mnie rozumie i że nie tylko ja tak myślę. Powiedział, że zabierze mnie na spotkanie z pewnym zwiadowcą. My ich tutaj nazywamy baloniarzami. Chyba nazywa się Paul. Zresztą czy to ważne? Ma nam coś ciekawego do przekazania.

Edmund powiedział coś jeszcze, że Joe mówił, że nasz głos powinien być słyszany z podziemia. I że tam właśnie musimy zejść.

Simon

 

 

Rozdział 9 – Władza

 

0 Dni, 3 godzin przed Godziną Zero

 

 

 

 

Charles gwałtownie zgniótł leżący przed nim dokument. Rzucił go w głąb pokoju. Nie potrafił pracować, echa ostatniej rozmowy z dowódcą wciąż w nim żyły.

 

– Charles, wiem to, ale nie jest godnym bycia przywódcą ten, który nie przyjmuje odpowiedzialności – tłumaczył kapitan rozparty w fotelu.

– Panie komendancie, z całym szacunkiem – odparł stojący w drzwiach jego gabinetu sekretarz – ale zginął człowiek. Wprowadzane prawa idą za daleko.

– A co ty możesz o tym wiedzieć? – zaśmiał się dowódca.

Charles zacisnął dłoń w której trzymał dokumenty. Z trudem powstrzymał się przed powiedzeniem tego co naprawdę myśli.

– Ludzie mają dość – mówił starając się trzymać nerwy na wodzy. – Dość biedy, dość udręki, wiecznych reglamentacji. Już to co nam zgotowała natura wystarczy – wskazał za okno. – Nie musimy do tej nędzy dokładać czegoś od siebie – zakończył z naciskiem.

– A ja zawsze myślałem, że pogardzasz ludźmi z gminu? – rzekł głosem pełnym udawanego zdziwienia.

– Oj Charles – dodał kiedy nie otrzymał odpowiedzi. Wstał z fotela i rozłożył ręce w dobrotliwym geście. – Tak, zginął człowiek, przyznaję – powiedział otwarcie – ale zrozum, ja muszę dbać o wszystkich, nie o pojedynczego człowieka. Ja myślę – przez chwilę zawiesił wzrok na globusie umieszczonym na gzymsie kominka – bardziej globalnie. Myślę w kategoriach społeczeństwa, a także tego nowego miasta, które z pewnością powstanie – zaczął przechadzać się po gabinecie. – Tu nie ma miejsca na sentymenty – miarowy stukot wojskowych butów towarzyszył jego wypowiedzi. – Ten jeden człowiek – dowódca się zatrzymał – mógł zagrozić wszystkim. Tak, tak, to nie pomyłka – potwierdził widząc niedowierzanie w oczach sekretarza – wszystkim. Przerwy w pracy, niedawna kradzież jedzenia, kto wie może w przyszłości bunty, może nawet chaos. Nie mogę na to pozwolić! Zgodzisz się chyba ze mną?

Sekretarz mruknął coś niewyraźnie w odpowiedzi.

– Widzę, że się rozumiemy – ucieszył się. – Także Charles, teraz trzeba będzie tę sytuację odpowiednio przedstawić – Kapitan zakręcił globusem. Przez chwilę przyglądał się jak świat wiruje przed nim. – I jak ja opisałem to tobie, to i ty świetnie to przetłumaczysz swoim przyjaciołom z nizin, rozumiemy się? – zatrzymał wirujący globus.

– A i jeszcze jedna bardzo ważna rzecz – dowódca zbliżył się do sekretarza. – Tworzę taką instytucję, która może ci pomóc w tym zadaniu. Takie, nazwijmy to, centrum informacyjne – przywódca zaczął krążyć wokół Charlesa. – Będziemy informacje zbierać, ale również przekazywać je mieszkańcom – zaznaczył. – Mamy nawet na stanie maszynę drukarską – podkreślił – będzie można drukować broszury. To poważne zadanie, bo musimy znać aktualne obawy mieszkańców i mieć możliwość przekazywania im informacji, które powinni usłyszeć. I właśnie ciebie najchętniej widziałbym na jej czele – dowódca nagle położył dłoń na ramieniu sekretarza. – Co ty na to? – Charles mimowolnie się wzdrygnął. Odwrócił się, zsunął dłoń z ramienia. W jego wnętrzu kipiało.

– Muszę to przemyśleć – powiedział. Zasalutował, stuknął obcasami i otworzył drzwi do wyjścia.

– Tylko nie zwlekaj zbyt długo, czeka nas dużo pracy – dowódca spoczął z powrotem w fotelu.

 

 

Charles bębnił palcami o blat biurka. Wciąż leżał na nim oficjalny raport w sprawie śmierci Joe'go. Był na tyle niejasny, że wzbudził podejrzenia sekretarza. Więc zrobił co uważał za słuszne – sprawdził jego prawdziwość na własną rękę. Tak, gryzipiórek, jak nazywali go niektórzy złośliwcy, wyszedł zza biurka. I to czego się dowiedział nijak nie przystawało do tego co znał z dokumentów. Joe był lubiany przez swoją brygadę, ale nie tylko. Zaskarbił sobie opinię kompetentnego pracownika, wyrozumiałego przełożonego. Może niektórzy uważali go za dziwaka, ale zupełnie nieszkodliwego. Co najważniejsze okazało się, że wprowadził pewne usprawnienia w procesie, nad którym sprawował pieczę. Sekretarzowi nijak to nie pasowało do postawionego zarzutu – nawoływania do przerw w pracy. Ten człowiek był pracy oddany jak mało kto.

 A rzekoma kradzież, którą odnotowano zaraz po… Charles przez chwilę się zastanawiał, ale nie nie mógł tego nazwać inaczej jak morderstwo. Więc kradzież zaraz po zamordowaniu Joe'go. Nic takiego nie miało miejsca.

 Przez ostatnie dni sekretarz nie odnotował w raportach śladu takiego zdarzenia. Oczywiście jest krucho z zapasami, nawet bardzo, ale wynika to z tego, że szwankuje zaopatrzenie. W życie miasta zaczyna wkradać się chaos, a to chyba najgorsze co może się stać w tej chwili.

– Co to za papiery? Co to za chaos? – do gabinetu wkroczyła Nancy ze zmiotką. – Charles no już chyba ci się nudzi? Ja naprawdę mam co robić.

– Moja droga – Charles zerwał się z siedzenia, wpadł na pewien pomysł – usiądź na chwilę na moim miejscu – sekretarz przysunął krzesło ku kobiecie.

– Charles, co cię napadło? – niechętnie usiadła.

– Nancy, ty masz dzieci prawda?

– No tak, dwóch synów, a ojca nie ma. Charles, mów o co chodzi, bo ja właśnie do dzieci się śpieszę, a ty mi nie ułatwiasz w pracy. Jeszcze muszę posprzątać dzisiaj kilka pokoi.

– Moja droga, siedź – położył jej ręce na ramionach – a ja to wszystko uprzątnę. Tylko odpowiedz mi na jedno pytanie.

– Co robisz kiedy wracasz do domu i tam jest bałagan, dzieci się biją, szaleją, nie można wprowadzić porządku, nie wiadomo co się dzieje.

Nancy popatrzyła się na niego podejrzliwie.

– No Nancy, tylko szczerze.

– No co? Co robię? No – zastanawiała się przez moment – zamykam wszelką dyskusję, wszelkie pyskówki. Przełoże jednego i drugiego przez kolano, wleje, że przez tydzień nie będą mogli usiedzieć. Wtedy jest cisza, jest spokój. Nikt nie kwestionuje tego co mówię, jest porządek.

– Nancy jesteś złotą kobietą – Charles pocałował ją w czoło. – Leć już.

Kobieta wstała, ale jeszcze na chwilę odwróciła się do sekretarza, spojrzała na niego z politowaniem i powiedziała:

– Charles, idź dzisiaj wcześniej spać. Może poproś o trochę wolnego, nie służy ci ta praca.

Sekretarz spojrzał przez okno na miasto. Padał śnieg, jak co dzień. Nancy to mądra kobieta. Chaos nie służy demokracji. Chaos można wykorzystać, nawet taki sztucznie wywołany. Taki jest nawet lepszy. Łatwiej można obronić przed nim ludzi. Najlepiej rządami twardej ręki, bo chociaż wtedy jest ucisk, brak wolności, to jest stabilizacja. A za tym tęsknią wszyscy. Wtedy dyktatorzy mogą być widziani jako obrońcy porządku.

– A niech to! – Charles kopnął w stolik. – Na co mi była edukacja skoro jestem taki głupi. Muszę coś jeszcze sprawdzić, a potem się z nim rozmówię.

Charles wybiegł z pokoju, a Nancy wyszła za nim.

 

 

 

 

Rozdział 10 – Ja swój obowiązek spełniłem

 

4 Dni, 21 godzin przed Godziną Zero

 

 

 

Paul stał w bezruchu nasłuchując pomruków i jęków metalu. Oczy zaczynały się z powrotem przyzwyczajać do mdłego światła oddalonych luminatorów. Bardziej polegając na dotyku niż wzroku wymienił ogniwo w lampie.

Mógł już wracać, ale odezwała się w nim dusza zwiadowcy. Nie chciał wrócić dopóki nie dowie się o co w tym wszystkim chodzi. Krew? Na opuszczonym statku?

Jeszcze raz, tym razem delikatnie, wzmocnił światło lampy. Spostrzegł, że na brzegach plama krwi jest pokryta kryształkami lodu. Czyli sprawa nie jest bardzo świeża.

Pomimo tego, że nie spodziewał się żadnego zagrożenia, niepokój kroczył tuż za nim. Czuł nieprzyjemne wrażenie ucisku pomiędzy łopatkami. Słyszał jak pracuje jego serce. Dotarł do śluzy prowadzącej na kolejne piętro. Spod drzwi sączyło się światło.

Kiedy wstąpił wyżej, zgasił lampę. Znalazł się nad poziomem lodu, słońce odbijające się od lodowca docierało tu w sporej ilości.

Podłoga pokryta była śniegiem, który chrzęścił upiornie pod butami. Wiatr hulał przez rozbity luminator. Paul zbliżał się do kajuty, w której spodziewał się znaleźć źródło krwi.

Huknął kilka razy pięścią w drzwi. Nie spodziewał się żadnej reakcji, ale w tych warunkach robił się przesadnie ostrożny. Odpowiedział mu tylko wiatr hulający po pokładzie.

Metalowe drzwi z wysiłkiem jęknęły pod naporem mięśni. Przez chwilę Paul zastanawiał się czy starczy mu sił by je otworzyć. Chciał już poszukać innego rozwiązania na dostanie się do środka, kiedy drzwi gwałtownie się otwarły. Z hukiem uderzyły o ścianę wewnątrz pomieszczenia. Paul pociągniety siłą rozmachu uderzył ciałem o drzwi i runął na kolana.

Lekko przymroczony wykonał kilka kroków na czworakach. Jedna z dłoni dotknęła czegoś śliskiego. Czego? Dokładnie nie mógł stwierdzić przez rękawice. Ale odpowiedź przyszła gwałtownie. Zbyt gwałtownie. Dłoń straciła przyczepność i zwiadowca uderzył twarzą o deski podkładu.

Ból głowy przywrócił Paula do świadomości. Jego policzek dotykał zamarzniętej krwi. Zerwał się gwałtownie do pionu, całe pomieszczenie zaczęło przed nim tańczyć. Przez chwilę stał próbując uspokoić oddech i wirujący przed nim świat. Wykonywał mimowolne kroki to w przód, to w tył.

Odetchnął głęboko. Przed nim, rozciągnięty na podłodze, leżał sir Harold Ashley. Kapitan statku HMS Salvation. Spoczywał ubrany w kapitański mundur z rozrzuconymi w nieładzie kończynami. Przy głowie, na kształt wypełnionego balonu, wykwitła sczerniała plama zaschniętej krwi.

Paul już wiele widział w życiu. Bez lęku zaczął się przyglądać zwłokom. Przy jednej skurczonej i pociemniałej od zimna dłoni znalazł odrzucony pistolet. W drugiej, zaciśniętej, leżała jakaś książeczka. Zwiadowca wyciągnął ją z zimnych sztywnych palców i odłożył ją na bok, później do niej spojrzy. Skierował wzrok ku twarzy.

Mimowolnie się wzdrygnął. Wywinięte niedomknięte wargi ukazywały zęby w parodii upiornego uśmiechu. Na wąsach widział szadź, wynik wilgoci zgromadzonej w ostatnich oddechach zmarłego. Musiało więc być zimno kiedy się zabił. Bo co do tego nie było wątpliwości. Dwie dolne jedynki zostały wybite, najprawdopodobniej siłą odrzutu broni. Lufa w gardle, pocisk przechodzi przez głowę i wyrywa dziurę po drugiej stronie czaszki.

Paul odwrócił wzrok.

Sięgnął po książkę. Ściągnął rękawice, żeby przewertować znalezisko. Wyglądało na dziennik podróży. Szybko odnalazł ostatni wpis. Tam powinien znaleźć wyjaśnienie tego co się wydarzyło. Spoglądał na równe, staranne pismo. Nie zdradzało śladów wzburzenia.

 

Dzień 40.

 

Faktycznie, dowódca może być tylko jeden. Żegnajcie.

 

Nic nie zrozumiał z tego zapisu. Schował zziębnięte dłonie z powrotem w rękawice. Wystarczy przeżyć jak na jeden dzień. Paul nie marzył już o niczym innym jak znaleźć się w gondoli balonu. Tam będzie zgłębiał tajemnicę dziennika.

Zerwał przymarznięty do krzesła płaszcz kapitana. Popatrzył jeszcze chwilę w milczeniu na denata. Sztywną od mrozu płachtą przykrył zwłoki. Ci którzy będą zakładać tu obóz terenowy się tym wszystkim zajmą. Ja swój obowiązek spełniłem.

 

Rozdział 11 – Dziennik

 

4 Dni, 15 godzin przed Godziną Zero

 

 

 Wracamy. W końcu. Rozsiadłem się wygodnie, Frank reguluje palnik. Wszystko poszło zgodnie z planem. No może nie wszystko, incydent z niedźwiedziami, Luther. Może można było to inaczej rozwiązać, ale mnie sprowokował.

Dobrze, jest chwila wytchnienia, teraz sprawa dziennika.

Paul popijał herbatę zaprawioną alkoholem. Balon spokojnie kierował się w kierunku generatora.

Zwiadowca zagłębił się w lekturze. Sir Harold Ashley, przywódca HMS Salvation, dokumentował przebieg wyprawy. W zapisach z pierwszych jej tygodni Paul nie odnalazł niczego co mogłoby wskazywać na ten upiorny efekt, którego był świadkiem. Opuszczony drednot z kapitanem, który zginął samobójczą śmiercią. Nie odnalazł w dzienniku również niczego czego sam nie doświadczył przebywając na pokładzie HMS Endeavour, którym odbył podróż do generatora.

 Z kart przebijało wspólne doświadczenie wszystkich ocaleńców.

 Po pierwsze fala niedowierzania. Szok, że taka sytuacja może mieć w ogóle miejsce. Strach o jutro. Zagubienie w nowej sytuacji. Paniczna ewakuacja. Szczęście przeżycia i boleść straty. Nadzieja na przyszłość.

Dopiero później wpisy wydawały się ciekawsze. Pamiętał dobrze ten dzień. Był to ostatni raz kiedy widzieli HMS Salvation z załogą.

 

 

Dzień 19.

 

Nastroje wśród załogi dobre. Według nawigatorów pozostało nam dwa dni do najbliższego generatora. Zapasy na poziomie wystarczającym. Ludzie się niecierpliwią, chcą jak najszybciej dotrzeć na miejsce docelowe.

Dziś mieliśmy małe święto. Urządziliśmy ostatni postój przed końcowym etapem podróży. Gościłem na naszym pokładzie kapitana HMS Endeavour. Dobrze od czasu do czasu zobaczyć znajomą twarz. Razem pobieraliśmy nauki w szkole oficerskiej. Może nie był specjalnie lotny, ale w wojsku nie to jest najważniejsze.

Odbyliśmy krótki obchód statku. Kiedy byłem w maszynowni wybuchła sprzeczka wśród członków załogi. Okazało się, że to jakieś głupstwo związane z przydziałem racji żywnościowych. Cholerny świat! Nie mógł tego rozstrzygnąć któryś z podoficerów?

 Następnie podzieliliśmy zadania. HMS Endeavour miał jak najszybciej dotrzeć do generatora. W tym celu przerzucono na jego pokład jak najwięcej ludzi (w tym wszystkie kobiety i dzieci), sprzętu oraz zapasów. Mają przygotować dla nas miejsce. HMS Salvation ma za zadanie zboczyć nieco z kursu. Niedaleko była kiedyś kopalnia węgla. Jego z pewnością w mieście nie będzie za dużo. Mamy zabezpieczyć kopalnie i utworzyć tam przyczółek pod przyszłą bazę terenową. Ze mną pozostanie nieliczna załoga złożona z ochotników. Po wykonaniu zadania przetrzemy szlak do miasta.

 

Paul pamiętał ten czas. W kajutach panował niesamowity ścisk. Człowiek na człowieku. Ale panowała nadzieja, że już niedaleko.

 

 

Dzień 20.

 

Dziwnie pusto na statku. Zmierzamy bez większych przeszkód do celu. Wystąpił problem z rdzeniami parowymi. Pracowały nierówno, statek stracił nieco na sterowności. Jutro, kiedy dotrzemy na miejsce, będzie można to zbadać.

 

Dzień 21.

 

Dotarliśmy do kopalni. Wyładowujemy sprzęt i drewno. W pierwszej kolejności trzeba będzie umocnić belkami sztolnie, żeby nie zostać zasypanym w środku. Następnie zabezpieczyć szyby. Dotrzeć do wyrobisk. W miarę możliwości i czasu odnowić szyny. Przygotować kopalnię do przyjęcia robotników.

Trzeba też zająć się maszynownią. Spadła wydajność silnika i ostanie kilometry przejechalimy przy połowie ciągu.

Podzieliłem ludzi na dwie grupy. Jedna zajmie się kopalnią, druga ma za zadanie sprawdzić co stało się w maszynowni. Jakie są uszkodzenia, jak szybko będzie można to naprawić i kiedy będziemy gotowi opuścić to miejsce.

 

– A więc tam jest jeszcze kopalnia węgla – pomyślał Paul. – Zupełnie jej nie zauważyłem. Musiała zostać porządnie przysypana śniegiem. Ale to znaczy, że odnaleźliśmy nie tylko źródło metalu, ale również opału.

Paul odwrócił kolejną stronę. Co jakiś czas ogrzewał dłonie przy palniku balonu. Frank patrzył na niego zaniepokojonym wzrokiem.

 

 

Dzień 23.

 

Pojawił się nowy problem. Musiałem zmienić rozkład sił. Potrzebna jest trzecia grupa, która będzie utrzymywać drednot w stanie gotowości. Nie można pozwolić by gromadzący się przy burtach śnieg utworzył zbyt wielkie zaspy. Trzeba też rozkuwać lód na podkładzie. Przez problemy w maszynowni spada temperatura w drednocie.

 

Dzień 26.

 

Postęp prac w kopalni niewielki, ale stabilny. Jednak przy tak okrojonym składzie i tak uważam, że chłopcy przykładają się do pracy. Mechanicy znaleźli przyczynę uszkodzenia rdzeni parowych. Pytanie czy uda im się to naprawić, zanim zamarzniemy.

 

Dzień 28.

 

Zezwoliłem na używanie otwartego ognia pod pokładem.

 

Dzień 30.

 

Nigdzie nie pojedziemy. Uszkodzenie rdzenii jest nieodwracalne. Straciliśmy przy tym dziewięć cholernych dni. Skierowałem mechaników do pracy w kopalni. Potrzebuję czasu do namysłu.

 

Dzień 31.

 

Podjąłem decyzję. Zarządziłem ewakuację. Za trzy dni wszyscy opuszczają pokład i obierając kurs na generator. Wszystko już zrozumiałem.

 

Dzień 34.

 

Zwolniłem wszystkich ze służby. Spełnili swój obowiązek. Zabrali wszystkie pozostałe zapasy. Na pokładzie mieliśmy dwa śniegołazy. Ci dla których nie starczyło w nich miejsca zbili sanie.

Pożegnaliśmy się. Wszyscy wiedzieli, że najprawdopodobniej widzimy się po raz ostatni. Wspomniałem coś o tym, że kapitan nie opuszcza swojego statku. Ktoś musi nad nim czuwać. A przecież niedługo zameldują w mieście o wykonaniu zadania i zacznie się wydobycie.

Chyba nikt z nas w to nie wierzył, ale zrozumieli. Mam nadzieję, że się im powiedzie.

 

Dzień 37.

 

Skończyłem zabezpieczać kopalnie. Jeżeli komuś się uda tu dotrzeć, to może to zaważyć na losie wszystkich mieszkańców miasta. Jest cholernie zimno. Palę belki, których nie użyto przy restauracji kopalni. Muszę jeszcze wszystko opisać.

 

Dzień 38.

 

Już kilka dni temu poskładałem wszystkie elementy w jedną całość. To co się wydarzyło nie było dziełem przypadku. Przejrzałem dziennik.

Za wszystkim stoi kapitan HMS Endeavour. Nadęty bufon. Już w szkole oficerskiej, jak tylko mogliśmy opuszczać koszary w mundurach nigdy nie przepuścił żadnej okazji. Zawsze dumnie wyprostowany, prężył się i błyszczał epoletami przed ludźmi. Szukał ich poklasku. Nawet kiedy nie trzeba było lubił zakładać mundur, dumnie przechadzał się po koszarach. Dowódca musi być zawsze gotów" powtarzał. I te inne jego powiedzonka. Dowódca musi być tylko jeden". Dowódca, który dopuszcza niesubordynację nie jest już dowódcą".

Był ograniczony, kłótliwy, i zwyczajnie tępy, ale jedno muszę przyznać, na maszynerii się znał. I jak się okazuje aż za dobrze. Uszkodził rdzenie parowe, w taki sposób, że jeszcze przez jakiś czas działały i żeby trudno było znaleźć przyczynę usterki…

 

– Co się Frank patrzysz? – Paul przerwał lekturę czując na sobie wzrok towarzysza.

– Źle wyglądasz – zawyrokował lakonicznie.

– Zajmij się balonem! – warknął. Urażony Frank odwrócił od niego wzrok.

Paul przewrócił stronę. Nie czuł się dobrze, widział, że jego dłonie się mimowolnie trzęsą – nie z zimna. Rozdygotany wrócił do lektury.

 

…przyczynę usterki.

Można powiedzieć, że uchronił wielu ludzi, że zemsta wymierzona we mnie nie pociągnęła wielu ofiar. Zabrał ludzi na swój statek. Ale myślę, że tylko dlatego, że są mu potrzebni.

Nie miał nigdy odwagi, nigdy nie działał z otwartą przyłbicą. Zbyt mocno wziął sobie uwagi Machiavellego do serca. Właśnie, serca.

Czy to wszystko za tę sytuację z Molly? Pamiętliwy, mściwy sukinkot.

Ale ostatecznie wygrał.

 

 

Dzień 39.

 

Było tak zimno, że z trudem wstałem. Ale nie mogę jeszcze zasnąć, nie dziś. Muszę wyrzucić zepsute rdzenie. Na wszelki wypadek, gdyby ktoś tu dotarł. Nikt nie będzie miał z nich żadnego pożytku, najwyżej złudną nadzieję. Na zewnątrz spoglądam na słońce, podobno powoli gaśnie. Chcę się jeszcze tym wszystkim nacieszyć, ostatni raz. Chyba nie zasunąłem drzwi, ale nie ma to już znaczenia.

Mam nadzieję, że załodze się udało, że przeżyją. Może wygrają z żywiołem. Może i ja bym wygrał gdybym się z nimi zabrał. Ale tak czy owak, nie przeżyłbym spotkania z najgorszym żywiołem jakim jest nienawiść drugiego człowieka. Muszę się przygotować na jutro. Rozliczyć z moich dni.

 

Dzień 40.

Faktycznie, dowódca może być tylko jeden. Żegnajcie.

 

Zdrada! Zdrada! – w myślach Paula pulsowała tylko jedna myśl zagłuszająca wszystkie inne. Zdradził Harolda. Wystawił niewinnych ludzi na śmierć. Zniszył sprzęt, który mógł uratować wiele istnień. W imię czego, jakichś ideałów, wyższych celów? Nie! W imię osobistej ambicji, w imię zadawnionej urazy.

Paul zamknął dziennik. Spojrzał na dłonie, których nie mógł opanować. Tysiące myśli przebiegało mu przez umysł. Przymknął powieki, krew pulsowała mu w uszach. Chwycił się za głowę.

– A co jeśli zdradzi nas?! – kontynuował bieg myśli. – Jest do tego zdolny. Zimny drań! A ja… A ja…

Paul przycisnął ręce do głowy z nadzieją, że zatrzyma rosnące w niej oskarżenie.

– A ja zabiłem Luthera. Niewinnego. Co prawda stawiał się, ale nie musiałem tego robić. Zdradziłem go. Dlaczego? Z powodu tego jebanego drania! Postąpiłem jak ostatni skurwysyn! Zdradziłem siebie!!!

Spojrzał na metaliczny baniak, w którym przechowywali piasek balastowy. Widział w nim oblicze białego upiora z przekrwionymi, rozbieganymi oczami.

Muszę się tym z kimś podzielić, trzeba coś z tym zrobić! – burzył się wewnętrznie Paul. – Dowódcę trzeba koniecznie powstrzymać, nie wiadomo do czego może być zdolny. Ja sam nie wiedziałem do czego mogę być zdolny. Spływająca z policzka łza, zrodzona ze złości na samego siebie, zapiekła go i błyskawicznie zamarzła.

Roztrzęsiony mężczyzna wstał, ruszył chwiejnym krokiem i przytrzymał się krawędzi gondoli. – Nie wiadomo do czego może być zdolny przywódca. A czy ja sam wiem do czego jestem zdolny? – myśli Paula krążyły wciąż i wciąż wokół tego samego tematu niczym w zaklętym kręgu. – Ktoś musi mi uwierzyć. Ale kto kto uwierzy mordercy? Kim ja się stałem?

Zwiadowca wpatrywał się w rosnący przed jego oczami generator i wbijał trzęsące się palce w brzeg gondoli.

 

 

 

 

Epilog – Godzina Zero

 

Godzina Zero

 

 

 Charles wycierał spocone ze zdenerwowania dłonie. Stał na korytarzu zbierając odwagę przed ostateczną konfrontacją. Być może od tej chwili zależą losy miasta. Być może poruszy jakąś czułą strunę sumienia komendanta. Załomotał w drzwi.

– Wejść! – usłyszał głos dowódcy.

 Sekretarz przestąpił próg gabinetu. Chociaż zbliżała się pora nocnego spoczynku zastał dowódcę w pełnym umundurowaniu. Siedział przy biurku, a za nim roztaczała się ognista aura kominka. Spoglądał na dokumenty.

– A, Charles – rzucił okiem na swego podkomendnego – co się stało? Przemyślałeś propozycję? Pora już późna, więc albo poczekajmy do jutra albo załatwmy to szybko – rzucił.

– Nie dowódco, załatwimy to dzisiaj i szybko – powiedział zdecydowanie.

Kapitan spojrzał z zaciekawieniem na sekretarza i odłożył papiery.

– Do czego to wszystko zmierza? – zapytał Charles z twardą nutą w głosie.

– Sam dobrze wiesz – zaczął szybko dowódca, nie wyczuwając intencji rozmówcy – chcemy przetrwać, to jest najważniejsze. A obecnie borykamy się z problemami z żywnością – zaczął się rozgadywać. Wstał od blatu, poprawił mundur. – Szczególnie po tej sprawie z kradzieżą żywności – Charles zacisnął zęby, kiedy zobaczył z jaką łatwością przychodzi kapitanowi kłamać. – Jak zauważyłeś – kontynuował przywódca – chociaż działają nieudolnie, to są pewne środowiska nam niezaprzeczalnie wrogie… – na twarzy przywódcy malował się wyraz odrazy i niechęci.

– Są, są, zapewne, ale tylko w twojej głowie – skontrował w myślach sekretarz.

– Ryją niczym krety pod moją władzą – kapitan armii zaczął przechadzać się po pomieszczeniu gestykulując wymownie – ale możesz być spokojny już niedługo przestaną – dokończył z uśmiechem. – Mam także plan jak zdecydowanie i gwałtownie poprawić naszą sytuację żywnościową – zwrócił się do sekretarza.

– Trzeba będzie wznieść nowy budynek. Najlepiej by było, jakbyś zaczął notować. A jak nie jesteś przygotowany to postaraj się zapamiętać – wtrącił. – Nic wyszukanego, taki większy barak. Będzie to przytulisko, może bardziej ośrodek prognostyczny. Skierujemy tam osoby starsze oraz ułomne – Charles mimowolnie drgnął, przejęty zgrozą. Światło kominka nieprzyjemne oświetlało twarz jego rozmówcy, tworząc upiorne cienie. – Oczywiście będą tam miały zapewnioną właściwą opiekę.

Dowódca zbliżył się do zawieszonych na ścianie dwóch obrazów. Charles nigdy dokładnie nie przyglądał się kogo właściwie przedstawiają portrety.

– A czy w tym celu nie powstał już dom opieki? – zapytał sekretarz chcąc się upewnić, czy dobrze rozeznaje się w intencjach przełożonego.

– Tak, niby masz rację – przyznał niechętnie – ale zmienię jego przeznaczenie – oderwał wzrok od obrazów. Do domu opieki powinny trafiać kobiety w ciąży i młode matki wraz z potomstwem – tłumaczył. – Roztoczymy nad nimi szczególną ochronę, ponieważ one są zaczątkiem naszej nowej, a myślę, że także lepszej, społeczności – w głos przywódcy wkradł się patos i duma. – A poza tym przecież nie będą one pracować – zapewnił.

– Rozumiem, że w tym specjalnym ośrodku, ci starzy i niepełnosprawni, mają pracować? – dopytywał Charles wciąż nie mogąc uwierzyć w to co słyszy.

– Wiesz co Charles, dam ci dobrą radę, nie nazywaj ich tak, to krzywdzące… – dodał patetycznie.

Wzbierająca w sekretarzu fala gniewu powoli zaczęła przebijać się ponad tamę rozsądku.

– Będziesz mnie jeszcze pouczać? Ty, który gotujesz tym ludziom taki los – pomyślał sekretarz i czuł jak pod wpływem emocji sztywnieją mu plecy.

– Tak, będą pracować – ciągnął dalej. – I tu też leży jeden z moich pomysłów na bardziej racjonalne zarządzanie żywnością. Po pierwsze ich wyżywienie będzie uzależnione od zaprezentowanej przez nich pracy…

– Ale przecież ich wkład w pracę będzie nikły lub prawie żaden i ty dobrze o tym wiesz – Charlesowi zaczęły puszczać nerwy.

– Ale to będzie sprawiedliwe! – dowódca huknął dłonią w blat biurka. – Nie możemy zabierać chleba naszym dzieciom! Nie możemy pozwolić sobie na zbędny balast. Na obciążenie zapasów przez tych, którzy nie chcą na niego zapracować!

– Nie nie chcą, tylko nie mogą! – dodał myślach Charles.

– … a po drugie, jedzenie nie będzie też pełnowartościowe. Rozmawiałem z ludźmi pracującymi w kuchni. Wspominali, że można dodać nieco trocin do posiłków. Będą wtedy bardziej sycące. Może nie będą smaczne, ale to przecież nie ma być restauracja.

– A czy to nie odbije się na zdrowiu? – spytał sekretarz kiedy nieco się opanował.

– Nie pytaj mnie o takie szczegóły – rzucił lekceważąco – to najlepiej wiedzieć będą medycy w lecznicy.

Coś głucho łupnęło na strychu ponad nimi. Mimowolnie spojrzeli w górę, ale nic więcej się nie działo. Wzrok Charlesa spoczął na portretach na ścianie.

Jeden przedstawiał starszego, lecz postawnego mężczyznę z burzą siwych włosów. Nie miał większych problemów z jego rozpoznaniem, nawet w migotliwym świetle pochodzącym z paleniska. To Arthur Wellesley, duke Wellington, postać doskonale znana, pogromca Napoleona pod Waterloo, a potem premier.

Na drugim była zarysowana postać kobiety. Na pierwszy rzut oka można było stwierdzić, że żyła w mimionej już epoce oraz że w chwili wykonania portretu była już w słusznym wieku. Nie mógł uznać, że była piękna nawet w młodości. Zdecydowany wzrok, duży nos, wąskie usta i wysokie czoło. Pewnie nie poznałby tej postaci gdyby nie podpis.

Maria I z Bożej łaski królowa Anglii, Hiszpanii, Francji, Obojga Sycylii, Jerozolimy i Irlandii, obrończyni wiary, arcyksiężna Austrii, księżna Burgundii, Mediolanu i Brabancji, hrabina Habsburga, Flandrii i Tyrolu".

Charles zdziwił się niepomiernie. Krwawa Maria, Maria I Tudor.

Obie te postaci dobrze oddawały to kim był dowódca, kim się stał i do czego zmierza. Nie miał już wątpliwości, nie musiał pytać. Wiedział. Kapitan chciał sięgnąć po władzę niczym duke Wellington. Jednocześnie uważał się za tak zmyślnego taktyka, który mógłby się mierzyć z samym Napoleonem. Maria I Tudor nie bez powodu otrzymała przydomek Krwawa. Bez sentymentów dławiła wszelkie bunty. A jej urojone ciąże można chyba przyrównać do tego co się dzieje w głowie naszego komendanta, który widzi wrogów, których nie ma. Chyba, że sam już ich sobie stworzył.

– Ludzie będą tam umierać! – zaatakował Charles.

– Uspokój się. Ludzie zawsze będą umierać – odparł z lekceważeniem jego przełożony. – Pamiętaj, to ośrodek prognostyczny. Jeżeli rokowania się poprawią, zwiększy się racje żywnościowe i wrócą do społeczeństwa – zapewnił. – Poza tym, czy życie jakie prowadzą starzy i ułomni w tych warunkach jest warte życia? – kontynuował. – Wiesz ile kosztuje utrzymanie tych osób? Ile kilogramów chleba, mięsa…

– Ile kilogramów trocin – dodał sekretarz w myślach.

– Zrozum mnie, ja chcę dobrze, to jest konieczne dla nas wszystkich – przekonywał. – Pamiętaj, to są zapasy też przeznaczone dla ciebie – przestrzegał.

– Są przecież inne rozwiązania, by sobie poradzić z brakami żywności – zauważył Charles. – Chociażby zwiększenie ilości myśliwych. Udoskonalenie sposobu przerobu mięsa – wyliczał. – Wyślijmy więcej zwiadowców, jestem przekonany, że gdzieś jeszcze są ocaleli.

– Nie mogę oddelegować ludzi z kopalni węgla, żeby wysłać więcej misji zwiadowczych. To tak nie działa. Ci ludzie są potrzebni tu i teraz – dodał z naciskiem.

– A co z ochotnikami, którzy mieli przygotować nam kopalnie? HMS Salvation? Mówiłeś, że zwiadowcy nie przywieźli żadnych wieści. Gdybyśmy ich odnaleźli wtedy mielibyśmy i dodatkowych ludzi, którzy zajęliby się polowaniem, i pewne źródło opału – argumentował sekretarz.

Charles z uwagą wpatrywał się w twarz rozmówcy. Wyczytał w niej pewne wahanie. Dowódca chciał coś powiedzieć, ale sekretarz mu przerwał.

– Nie wysilaj się. Sprawdziłem rejestry ekspedycji. Nie wysłałeś nikogo w ten rejon! – warknął.

Nad ich głowami wybuchł straszliwy zamęt. Hałas przewracanych sprzętów, wiader, walących się półek. Usłyszeli oddalone krzyki, a potem serię złorzeczeń. I kogoś kto szybko zbiega po schodach.

– Bardzo przepraszam – usłyszeli kobiecy głos. Po chwili zza drzwi wyłoniła się głowa Nancy. – Już kończyłam zmianę, zostawiałam szczotki w schowku na górze – wskazała wzrokiem na sufit – kiedy wparował tam jakiś parszywy kocur. Narobił bałaganu co nie miara… – gdy spostrzegła napięte twarze mężczyzn zamilkła. – Przepraszam – rzekła jeszcze raz cicho i znikła.

– Moje rozwiązanie problemów z żywnością, to nasze rozwiązanie! – rzekł z pasją przywódca. – A jeżeli się to ludziom nie spodoba – powiedział z naciskiem – to jestem w stanie utrzymać porządek siłą!!! – wrzasnął, a kropelki śliny zamigotały w skąpym świetle.

– Czy ty tego naprawdę nie widzisz?! – zdumiał się Charles. – Nie mówimy o maszynach czy zwierzętach pociągowych, mówimy o ludziach. Ludziach wymagających szczególnej opieki. Może i nieproduktywnymi, ale czy utracili oni prawo do życia? I czy ja sam mam prawo żyć tylko tak długo, jak długo jestem użyteczny? A potem co? Zezłomujesz mnie jak stary automaton, czy odstawisz do rzeźni? – mówił w uniesieniu.

– Jaki jest twój plan? Najbliższe znam, wybudujesz umieralnie. A potem? Jak wyobrażasz sobie swoją rolę kiedy już okrzepniemy, kiedy podłożymy fundamenty pod nową społeczność? Czy rządy cywilne kiedykolwiek zastąpią rządy wojskowe? – dopytywał sekretarz.

– Nie muszę ci się tłumaczyć – odparł lodowato dowódca.

– Wiesz co ci powiem na koniec? Może i ludzie za tobą pójdą. I uwierzą, a wiesz dlaczego?

Kapitan nie zaszczycił sekretarza odpowiedzią.

– Bo sam wierzysz w swoje kłamstwa! Ale to nie zmieni sytuacji.

– Będziesz tak łaskawy i wyjdziesz sam? – spytał chłodno przywódca.

W drzwiach pojawili się dwaj mężczyźni w siwych płaszczach. Sekretarz odwrócił się na pięcie i wyszedł.

– Zostawcie go, to robak – kapitan zwrócił się do mężczyzn. – A ja jestem władcą, władcą absolutnym – dodał w myślach. Głośno zaś powiedział: – Jeszcze tu wróci, pełzając na brzuchu, dopiero wtedy przysłuży się sprawie.

 

Charles wyszedł z siedziby dowódcy. Nic tu po nim, już więcej tu nie wróci. Trzeba zatrzymać to szaleństwo, zagraża nam wszystkim. Chłód zmroku nie ostudził gotujących się w nim emocji. Kątem oka spostrzegł dwie męskie sylwetki przy drugim wyjściu z budynku. Chyba żegnali się z Nancy. Tak, zapytam jej co teraz zrobić. To mądra kobieta, warto jej wysłuchać.

 

 

 

 

 

 

 Winterhome, 1887

 

 

Koniec

Komentarze

Witaj.

 

Bardzo podoba mi się Twoje opowiadanie, jest w nim wartka akcja, zazwyczaj poprawnie zapisujesz dialogi, pojawiają się dodatkowe atuty, jak motto czy ikonografia, a nawet podział na zatytułowane rozdziały.

Nie wiem, czy mogę przy okazji zapytać, ale czy dobrze rozumiem, że poszczególne rozdziały nie następują po sobie – jeden po drugim chronologicznie?

 

Kolejne moje pytanie – jak rozumiem, tu jest literówka?:

Bulgoczac, krztusząc się, padł na kolana, a następnie runął w ścieg.

 

 

Ze spraw technicznych:

Nade wszystko trzeba zwrócić uwagę na błędy językowe. Pojawiają się powtórzenia, np.:

Poza tym, czy życie jakie prowadzą starzy i ułomni w tych warunkach jest warte życia?

 

W wielu miejscach brak spacji po zakończeniu zdania kropką, np.:

Gdy się z nim widzieliśmy był jeszcze w znośnym stanie.Teraz to roztrzęsiony wrak człowieka.

 

Czasem brak kropki po całym zdaniu – np. tutaj:

Tam zatrzymała ich Nancy

 

Bywają również usterki gramatyczne, np.:

Charles zerknął na słup dymu wbijającą się w niebo.

Były głosy sprzeciwu, z resztą zawsze jakieś są.

 

 

W całym tekście jest mnóstwo błędów interpunkcyjnych, które uniemożliwiają poprawne przeczytanie treści. Przykład:

Kiedy zamknęła drzwi jedna ze szczotek przewróciła się głucho uderzając o deski.

 

Pojawiają się błędy składniowe, np.:

Energicznym, nieco sztywnym krokiem przekroczył próg on. Kapitan armii, dowódca, nasz komendant.

 

Nie mówimy o maszynach czy zwierzętach pociągowych, mówimy o ludziach. Ludziach wymagających szczególnej opieki. Może i nieproduktywnymi, ale czy utracili oni prawo do życia?

 

Część zdań ma niejasne zakończenia, np.:

Nic mi nie wiadomo o żadnych wichrzycielach? – czy to na pewno jest zdanie pytające?

 

Myślę, że po spokojnym przejrzeniu całej treści i poprawieniu jej pod kątem językowym, Twoje opowiadanie będzie prezentowało się dużo ciekawiej. :)

 

Pozdrawiam serdecznie. :)

Pecunia non olet

Przykro mi to mówić, Aguti, ale pomysł na opowiadanie wydał mi się dość wtórny i nie zdołał niczym specjalnie zaciekawić. Nie jest to pierwsza historia o chęci zapanowanie nad narodem przez żądnego władzy autokratę i nie znalazłam tu nic, co w jakiś sposób wyróżniłoby ją od innych, poruszających podobne sprawy.

Poza tym, że wspominasz o Wielkim Zimnie, które zapanowało w Anglii, nie dopatrzyłam się w opowiadaniu fantastyki.

Nie wykluczam, że do nie najlepszego odbioru tekstu przyczyniło się wykonanie, pozostawiające, delikatnie mówiąc, bardzo wiele do życzenia. Najbardziej przeszkadzały błędy i usterki, liczne literówki, nadmiar zaimków, trafiały się słowa użyte niezgodnie z ich znaczeniem, nie zawsze poprawnie sformułowane zdania, że o źle zapisywanych dialogach i zlekceważonej interpunkcji nie wspomnę.

Mam nadzieję, Aguti, że przyszłe opowiadania będą oparte na Twoich pomysłach i okażą się znacznie ciekawsze, a przede wszystkim zdecydowanie lepiej napisane.

Mam wrażenie, że może zainteresować Cię ten watek: http://www.fantastyka.pl/loza/17

 

– Chwi­la, po­cze­kaj – Simon chwy­cił to­wa­rzy­sza za ramię. → Brak kropki po wypowiedzi.

 

– Co jest tak waż­ne­go, że nie mo­że­my o tym po­roz­ma­wiać w środ­ku? – prze­ko­ny­wał. → To jest pytanie, a nie przekonywanie.

 

– Zanim przenieśli mnie do huty robiłem przy węglu.Tak z nami robotnikami już jest, raz rzucają nas tu, raz tam, w zależności od potrzeb – na twarzy Edmunda zagościł blady uśmiech. → 

– Zanim przenieśli mnie do huty, robiłem przy węglu. Tak z nami, robotnikami, już jest, raz rzucają nas tu, raz tam, w zależności od potrzeb.Na twarzy Edmunda zagościł blady uśmiech.

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.

 

Simon za­prze­czył. → Komu i kiedy zaprzeczył?

 

Gro­mad­ki śnie­gu usy­pa­ne w szcze­li­nach… → Śnieg może się gromadzić, ale śnieg tworzy gromadek.

 

był jesz­cze w zno­śnym stanie.Teraz to… → Brak spacji po kropce.

 

ni­kłym świe­tle prze­ni­ka­ja­cym przez… → Literówka.

 

Za nimi zo­ba­czy­li nie­wiel­kie po­miesz­cze­nie ze sko­sa­mi. Wy­peł­nio­ne pół­ka­mi z wia­dra­mi, szczot­ka­mi, szma­ta­mi. → Raczej: Za nimi zo­ba­czy­li nie­wiel­kie po­miesz­cze­nie ze sko­sa­mi, wy­peł­nio­ne pół­ka­mi z wia­dra­mi, szczot­ka­mi, szma­ta­mi.

 

któ­rym hu­czał we­so­ło ogień. Ob­ra­zy na ścia­nach, któ­rym przy­pa­try­wał się jeden z męż­czyzn, chyba se­kre­tarz. Ma­ho­nio­we biur­ko, na któ­rym spo­czy­wał… → Lekka któroza.

 

Spi­skow­cy spoj­rze­li się na sie­bie.Spi­skow­cy spoj­rze­li na sie­bie.

 

– …Gdy­by­śmy ich od­na­leź­li wtedy… → – …gdy­by­śmy ich od­na­leź­li wtedy

Skoro to kontynuacji wypowiedzi, wielka litera jest zbędna.

 

Tam za­trzy­ma­ła ich Nancy → Brak kropki na końcu zdania.

 

Ra­tu­je wam skórę – kon­ty­nu­owa­ła. → Literówka.

 

Nancy jesz­cze przez chwi­le po­msto­wa­ła na zło­śli­we, choć nie­iste­ją­ce zwie­rzę. → Literówki.

 

7 Dni, 12 go­dzin przed Go­dzi­ną Zero… → Dlaczego wielkie litery?

Pytanie dotyczy także zapisów w dalszej części tekstu.

 

Mru­żąc oczy w ja­skra­wym bla­sku śnie­gu za­py­tał tylko: – Gdzie?

Mru­żąc oczy w ja­skra­wym bla­sku śnie­gu za­py­tał tylko:

– Gdzie?

Wypowiedź dialogową zapisujemy w nowym wierszu.

 

 –Tam są lu­dzie! → Brak spacji po półpauzie.

 

Pa­ru­ją­cy płyn prze­pły­nał z czer­pa­ka… → Literówka.

 

Spo­glą­dał na ich roz­bie­ga­ne ścież­ki… → Na czym polega rozbieganie ścieżek?

 

zer­k­nął na słup dymu wbi­ja­ją­cą się w niebo. → Literówka.

 

za­so­by ograniczone.To praw­da… → Brak spacji po kropce.

 

Jak zwy­kle w swym dwu­rzę­do­wym mun­du­rze… → Zbędny zaimek – czy nosiłby cudzy mundur?

 

Były głosy sprze­ci­wu, z resz­tą za­wsze ja­kieś są.Były głosy sprze­ci­wu, zresz­tą za­wsze ja­kieś są.

 

– Nic mi nie wia­do­mo o żad­nych wi­chrzy­cie­lach? → Dlaczego zdanie kończy pytajnik?

 

– A mi się wy­da­je, że lu­dzie… → – A mnie się wy­da­je, że lu­dzie

 

żeby się lu­dziom spodo­ba­ło, ro­zu­miesz?. → Po pytajniku nie stawia się kropki.

 

Nawet teraz nic nie jest czar­no – białe… → Nawet teraz nic nie jest czar­no-białe

W tego typu połączeniach używamy dywizu, nie półpauzy; bez spacji.

 

Simon w swym sza­rym ro­bot­ni­czym życiu cią­gle to­czył bez­na­dziej­ną walkę o prze­trwa­nie. → Zbędny zaimek – czy toczyłby walkę w cudzym życiu?

 

wi­cher sta­ra­ją­cy się wci­snąć we wszyst­kie szcze­li­ny jego ubra­nia nie po­tra­fił do końca ochło­dzić jego gnie­wu. → Czy oba zaimki są konieczne?

 

że­la­zne rusz­to­wa­nia za­czy­na­ły się piąć ku górze… → Masło maślane – czy coś może się piąć ku dołowi?

 

to­ro­wi­ska na wsi. → Czy torowiska były tylko na wsiach?

 

zo­ba­czył nie­wy­róż­nia­ją­ca się ni­czym, cho­ciaż miłą i pro­sto­dusz­ną twarz. → Literówka.

 

jest nas tylko dwoje…– wy­li­czał. → Brak spacji po wielokropku. Piszesz o mężczyznach, więc:

jest nas tylko dwóch… – wy­li­czał.

Dwoje to mężczyzna i kobieta.

 

pa­trząc swo­je­mu roz­mów­cy pro­sto w oczy. → Zbędny zaimek.

 

Nie chce na to pa­trzeć… → Literówka.

 

Paul od­wró­cił się i za­czął kie­ro­wać się ku wyj­ściu. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: Paul od­wró­cił się i ruszył ku wyj­ściu.

 

Zgię­ty w pół mi­mo­wol­nie cof­nął się dwa kroki. → Zgię­ty wpół, mi­mo­wol­nie cof­nął się dwa kroki.

 

zgru­bieć i na­peł­nić się szkar­łat­ną krwią. → Czy dopowiedzenie jest konieczne? Czy krew mogła mieć inny kolor?

 

a na­stęp­nie runął w ścieg… → Literówka.

 

Lu­ther wście­kle pró­bo­wał uchwy­cić po­wie­trze. → Powietrza nie można uchwycić.

Proponuję:  Lu­ther wście­kle/rozpaczliwie pró­bo­wał nabrać powietrza.

 

Wy­tarł nóż o kurkę ofia­ry… → Literówka, dość zabawna. ;)

 

Balon w mil­cze­niu uno­sił się ku górze. → Masło maślane – czy balon mógł unieść się ku dołowi? Czy zdarzało się, że balon, unosząc się, mówił coś?

 

za­py­tał swym przy­ci­szo­nym od cią­głe­go mil­cze­nia gło­sem. → Zbędny zaimek.

 

sil­nych po­dmu­chów wia­tru, które ude­rza­ły w niego z nie­prze­cięt­ną siłą. → Nie brzmi to najlepiej.

Proponuję: …sil­nych po­dmu­chów wia­tru, które ude­rza­ły w niego z nie­prze­cięt­ną mocą.

 

Z nie­prze­jed­na­nej bieli śnie­gu… → Co sprawia, że biel śniegu jest nieprzejednana?

 

prze­stą­pił przez próg pro­wa­dzą­cy do pół­mro­ku roz­świe­tlo­ne­go przez nie­licz­ne świe­tli­ki. → Powtórzenie. Skoro panował tam półmrok, nie mógł być rozświetlony.

A może: …prze­stą­pił próg pro­wa­dzą­cy do pół­mro­ku, rozjaśnionego nielicznymi świe­tli­kami.

 

Wokół niego roz­no­si­ło się nie­po­ko­ją­ce echo jego kro­ków stą­pa­ją­cych po me­ta­lo­wym po­kła­dzie. → Czy oba zaimki są konieczne? Obawiam się, że kroki nie stąpają, stąpa ten, kto stawia kroki.

Proponuję: Wokół roz­no­si­ło się nie­po­ko­ją­ce echo kro­ków, gdy stą­pa­ł po me­ta­lo­wym po­kła­dzie.

 

Ktoś prze­cież kie­ro­wa­wał dred­no­tem. → Literówka.

 

Do­cho­dzą­ce z nie­wia­do­me­go kie­run­ku nie­re­gu­lar­ne trza­ski, ledwo wy­czu­wal­ne dud­nie­nie, po­tę­go­wa­ło po­czu­cie osa­cze­nia. → Piszesz o trzaskachdudnieniu, więc: …po­tę­go­wa­ły po­czu­cie osa­cze­nia.

 

Jakby znaj­do­wał się na XVIII wiecz­nym stat­ku… → Jakby znaj­do­wał się na osiemnastowiecz­nym stat­ku

 

zdzie­rał z dal­szej war­stwy po­szy­cia za­le­gły szron. → Czy szron na pewno był zaległy?

A może miało być: …zdzie­rał z dal­szej war­stwy po­szy­cia za­le­gający szron.

 

Pod­niósł źró­dło świa­tła ku górze. → Masło maślane.

 

W tym mnie – dodał w my­ślach. → Przed „myśleniem” nie stawia się półpauzy. Ten błąd pojawia się w opowiadaniu wielokrotnie.

Tu znajdziesz wskazówki, jak można zapisywać myśli bohaterów.

 

Po­cią­gnął łyk ze swo­jej szklan­ki. → Zbędny zaimek.

 

Odło­żył szklan­kę na sto­lik.Odstawił szklan­kę na sto­lik.

Z odłożonej szklanki może się wylać jej zawartość, szklanka może też stoczyć się na podłogę.

 

Po­sta­no­wił, że już dzi­siaj nic nie wy­pi­je. Chyba ka­pi­tan też już zbyt wiele wypił. → Nie brzmi to najlepiej.

 

– Nie Char­les, nie … → Zbędna spacja przed wielokropkiem.

 

Czy­tel­na me­ta­fo­ra? Noo.. → Jeśli wypowiedź miała kończyć kropka, jest o jedną kropkę za dużo, a jeśli wielokropek, brakuje jednej kropki. Wielokropek ma zawsze trzy kropki.

 

a ja je­stem coś na kształt po­łoż­ni­ka… → …a ja je­stem kimś na kształt po­łoż­ni­ka

 

Nie mo­że­my się oglą­dać w tył. → Masło maślane – czy można oglądać się w przód.

Proponuję: Nie mo­że­my patrzeć w tył.

Jednakowoż rozumiem, że dowódca jest nawalony i nie musi mówić poprawnie.

 

– Bo ina­czej to się wszyst­ko roz­le­zie, roz­ma­rze mi w pal­cach→ – Bo ina­czej to się wszyst­ko roz­le­zie, roz­ma­że mi w pal­cach

 

– Oj, nie sądze… → Literówka.

 

Także spra­wa musi być po­waż­na→ Tak że spra­wa musi być po­waż­na

 

że wy­twór­cy–ka­pi­ta­li­ści na tym za­ra­bia­ją? → …że wy­twór­cy-ka­pi­ta­li­ści na tym za­ra­bia­ją?

 

Simon zlu­stro­wał wzro­kiem oko­li­ce. → Literówka.

 

Simon za­sę­pił się po­chy­lo­ny nad swoją por­cją al­ko­ho­lu. → Zbędny zaimek.

 

lu­dzie Joe'go za tym stoją. → …lu­dzie Joego za tym stoją.

 

od­parł sto­ją­cy w drzwiach jego ga­bi­ne­tu se­kre­tarz… → Zbędny zaimek.

 

Także Char­les, teraz trze­ba bę­dzie… → – Tak że, Char­les, teraz trze­ba bę­dzie

 

ra­port w spra­wie śmier­ci Joe'go. → …ra­port w spra­wie śmier­ci Joego.

 

spraw­dził jego praw­dzi­wość na wła­sną rękę. → Nie brzmi to najlepiej.

 

ale nie nie mógł tego na­zwać… → Dwa grzybki w barszczyku.

 

po za­mor­do­wa­niu Joe'go. → …po za­mor­do­wa­niu Joego.

 

Prze­ło­że jed­ne­go i dru­gie­go przez ko­la­no, wleje, że… → Literówki.

 

Po­mi­mo tego, że nie spo­dzie­wał się… → Po­mi­mo że nie spo­dzie­wał się

 

Paul po­cią­gnie­ty siłą roz­ma­chu… → Literówka.

 

Lekko przy­mro­czo­ny wy­ko­nał… → Lekko za­mro­czo­ny wy­ko­nał

 

Do­kład­nie nie mógł stwier­dzić przez rę­ka­wi­ce. → Literówka.

 

Zwia­dow­ca wy­cią­gnął z zim­nych sztyw­nych pal­ców i odło­żył na bok… → Drugi zaimek jest zbędny.

 

Ci któ­rzy będą za­kła­dać tu obóz te­re­no­wy się tym wszyst­kim zajmą. → Ci, któ­rzy będą za­kła­dać tu obóz te­re­no­wy, zajmą się tym wszyst­kim.

 

Balon spo­koj­nie kie­ro­wał się w kie­run­ku ge­ne­ra­to­ra. → Nie brzmi to najlepiej.

 

po­zo­sta­ło nam dwa dni→ Literówka.

 

Mamy za­bez­pie­czyć ko­pal­nie… → Literówka.

 

i osta­nie ki­lo­me­try prze­je­cha­li­my przy… → Literówka.

 

Paul od­wró­cił ko­lej­ną stro­nę.Paul od­wró­cił ko­lej­ną kartkę.

Strony odwrócić nie można.

 

Uszko­dze­nie rdze­nii jest nie­od­wra­cal­ne. → Literówka.

 

Skoń­czy­łem za­bez­pie­czać ko­pal­nie. → Literówka.

 

Paul prze­wró­cił stro­nę.Paul prze­wró­cił kartkę.

 

Ty­sią­ce myśli prze­bie­ga­ło mu przez umysł. Przy­mknął po­wie­ki, krew pul­so­wa­ła mu w uszach. → Zbędne zaimki.

 

Ale kto kto uwie­rzy mor­der­cy? → Dwa grzybki w barszczyku.

 

Wstał od blatu, po­pra­wił mun­dur. → Wcześniej napisałeś, że dowódca siedział przy biurku, więc chyba: Wstał od biurka, po­pra­wił mun­dur. Lub: Wstał, po­pra­wił mun­dur.

 

oświe­tla­ło twarz jego roz­mów­cy… → Zbędny zaimek.

 

ich wy­ży­wie­nie bę­dzie uza­leż­nio­ne od za­pre­zen­to­wa­nej przez nich pracy… → Na czym miałoby polegać zaprezentowanie pracy?

A może miało być: …ich wy­ży­wie­nie bę­dzie uza­leż­nio­ne od jakości wykonanej przez nich pracy

 

– … a po dru­gie… → Zbędna spacja po wielokropku.

 

że żyła w mi­mio­nej już epoce… → Literówka.

 

od­parł z lek­ce­wa­że­niem jego prze­ło­żo­ny. → Zbędny zaimek.

 

czy życie jakie pro­wa­dzą sta­rzy i ułom­ni w tych wa­run­kach jest warte życia? → Nie brzmi to najlepiej.

 

Może i nie­pro­duk­tyw­ny­mi, ale czy utra­ci­li oni prawo do życia? → Może i nie­pro­duk­tyw­ny­ch, ale czy utra­ci­li oni prawo do życia?

 

kiedy pod­ło­ży­my fun­da­men­ty pod nową spo­łecz­ność? → …kiedy po­ło­ży­my fun­da­men­ty pod nową spo­łecz­ność?

Fundamenty można kłaść, można je położyć, ale nie można ich podłożyć.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć Bruce,

bardzo dziękuję za miłe słowa, jak również za uwagi. Cieszę się, że zadałaś to pytanie, bo właśnie zastanawiałem się nad tym rozwiązaniem. Sceny nie są ułożone chronologicznie. Na początku jest prolog, następnie cofamy się w czasie i dochodzimy raz jeszcze do tej sceny, tylko widzianej z innej perspektywy – to epilog. 

Generalnie chodzi o to, że takie niechronologiczne ułożenie i przeplatanie wątków daje bardziej zrównoważone tempo całości opowiadania. Bardziej dynamiczne wątki przeplatają się z bardziej statycznymi.

Ale najważniejsze w tym jest to, że wątek “baloniarzy” jest wcześniej niż pozostałe dwa wątki, bo dzięki temu jeden z “baloniarzy” może przekazać informacje “robotnikom”. Pozostałe rzeczy wynikające z niechronologicznego ułożenia mają bardziej charakter “smaczków”, ciekawostek. Jak np. to, że w podobnym czasie, choć w zupełnie innym miejscu i okolicznościach, piją i “robotnicy” i dowódca ze swym sekretarzem.

Więc jeżeli mogłabyś mi podpowiedzieć czy ten zabieg z zapisywaniem np. 7 dni 12 godzin przed Godziną Zero jest przydatny dla poprawnego odbioru całości, byłbym wdzięczny? 

 

Pozdrawiam Aguti :)

Aguti

Cześć regulatorzy,

przykro mi, że Ci się nie podobało opowiadanie. Jednak jak najbardziej dziękuję za uwagi. Jeżeli chodzi o sprawy fabuły to często mamy do czynienia z powtarzalnymi motywami. Myślę że motyw miłości, przyjaźni, władzy itp. znajdziemy u rozlicznych twórców.

W tym przypadku, jak napisałem we wstępie, fabuła jest osadzona w świecie gry. Tam też znajdziemy informację o dowódcy Winterhome:

 

“Człowiek, którego widzieliśmy z daleka, zniknął jak kamfora. W jego kryjówce znaleźliśmy dziennik naukowca, który uciekł z Winterhome. Kiedy w mieście zapanował głód, rozpętało się tam prawdziwe piekło. Przywódca, kapitan armii, ogłosił się władcą absolutnym i próbował zaprowadzić porządek siłą. Wielu ludzi opuściło miasto, a większość z tych, którzy zostali, wszczęła bunt.”

 

Akcja opowiadania pokazuje ostatnie dni przed tymi wydarzeniami, więc dowódca musi kroczyć taką właśnie ścieżką. I tutaj można wspomnieć, że chociaż motyw żądnego władcy autokraty jest jak najbardziej popularny to nadal jest wykorzystywany przez twórców (w tym wypadku twórców gry).

 

Podobnie jest z Wielkim Zimnem. Jest to jeden z elementów występujących w grze, tworzących świat gry. I jest on na tyle oczywistym składnikiem, że nie ma co “obciążać” tym opowiadania.

 

Bo chociażby gdy zerkniemy na stronę gry.online.pl to w pierwszy akapit artykułu poświęconego tej grze wspomina:

 

“Frostpunk, opracowana przez rodzime 11bit Studios gra strategiczna z elementami survivalu. Akcja Frostpunk osadzona została w fikcyjnym świecie o nieprzyjaznym, mroźnym klimacie, który w istotny sposób wpłynął na kształt społeczeństwa.”

 

Więc jeżeli ktoś zetknął się z tym uniwersum wcześniej to nie potrzebuje wyjaśnień, a mogłoby to spowodować spowolnienie akcji oraz rozczarowanie czytelnika, że tłumaczę coś co doskonale wie.

 

Wiele innych elementów gry znajdziemy w opowiadaniu: generator, drednoty, mechanikę wysyłania zwiadowców na loty balonami w celu poszukiwania surowców, cieplarnie, rdzenie parowe. A także poszczególne wprowadzane prawa: straż sąsiedzka, centrum propagandowe, dolewanie rumu do zupy i inne. 

 

Pozdrawiam Aguti

Aguti

Owszem, Aguti, przeczytałam przedmowę i muszę wyznać, że nie nastroiła mnie ona najlepiej, albowiem zupełnie nie znam się na grach. Gry w ogóle mnie nie interesują, więc może świadomość, że czytam coś, czego nie lubię, wpłynęła na moją opinię.

Mam nadzieję, że kolejni czytelnicy będą bardziej zadowoleni z lektury opowiadania i dadzą temu wyraz w bardziej entuzjastycznych komentarzach. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Wtem… jurny dyżurny!

 

Mam dość mieszane uczucia. Z jednej strony w skali makro jest tu zaczątek czegoś ciekawego – brutalny, wrogi świat, makiaweliczny autokrata, sługa – konformista z wątpliwościami, cwani robotnicy, związkowi wichrzyciele, szalony baloniarz, opuszczone drednoty, itp. Nic z tego może nie jest jakoś nowatorskie, ale na poziomie scenariusza tworzy ciekawą całość. Także warto dodać, że powstaje tu ciekawy obraz życia codziennego, przynajmniej pewnych jego fragmentów. Klimat antyutopii też robi swoje. 

 

Niestety podczas czytania to wszystko jakoś mało wciąga. To, co powinno być siłą opowiadania, czyli ZIMNO dużymi literami, za bardzo nie mrozi – zamiast obrazu zawiei śnieżnych czy pustyni lodowych mamy odgarnianie szronu, które pojawia się kilka razy, albo:

 

Wiało niemiłosiernie. Płatki śniegu zalegały każdą przestrzeń pomiędzy budynkami.

Najprawdopodobniej przez któryś z silnych podmuchów wiatru, które uderzały w niego z nieprzeciętną siłą.

 

Powyżej bardzo brakuje plastycznego opisu.

 

Jest potencjał na ciekawą intrygę typu spisek w antyutopii, jak dla mnie mało wykorzystany. Aż się prosi o strach przed kapusiami… Więcej paranoi, chowania się, jakiś tajnych informacji…

 

Postacie nie są zbyt rozbudowane, trudno się z nimi utożsamić. Nie ma mowy o wyglądzie, mimice, historii, motywacji, emocjach. Edmund i Simon nie sprawiają, że im kibicujemy.

 

Od rozdziału 6 autokrata, który jest jedną z niewielu postaci z krwi i kości, zaczyna rzucać chaotycznymi frazesami jak z karabinu maszynowego, co dla mnie nie działa, choć jak rozumiem jest pijany i rozchwiany emocjonalnie:

 

– Wykuwamy nowy świat. Tworzymy nową historię, tworzymy coś wielkiego, zrozum! Nie możemy się oglądać w tył. Musi być porządek! – podniósł głos. – Bo inaczej to się wszystko rozlezie, rozmarze mi w palcach – wykonał stosowny ruch. – A na to pozwolić nie mogę!

 

Dużo lepiej wypadają jego kwestie na początku, gdy jest cyniczny, a nie zaperzony i władczy.

 

Fragment o Wellingtonie i Marii Stuart jest powiedziany zbyt wprost, jako infodump, w zasadzie słyszę, jak mówi to autor. A szkoda, bo to ciekawy motyw.

 

Biorąc poprawkę na usterki techniczne, to dialogi przeważnie trzymają poziom.

 

Dla mnie to trzeba po prostu potraktować jako scenariusz i rozpisać tak, żeby wciągało czytelnika i działało na wyobraźnię, a nie tylko prowadziło fabułę. 

 

To chyba dobre miejsce, by dodać, że portal ma swoje reguły. Jak się wrzuca swój pierwszy tekst, to lepiej dać coś krótkiego i wyrazistego, co od razu przyciągnie czytelników :)

 

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

GreasySmooth, dziękuję za wszelkiej uwagi, te negatywne (bo pozwalają się rozwijać) jak i te pozytywne (bo to zawsze miło usłyszeć).

Aguti

Drogi Aguti, dziękuję za Twój wpis oraz miłe słowa. smiley

Moim daniem jak najbardziej można zapisywać niechronologicznie. Jako wielbicielka horrorów, jestem przyzwyczajona do takiego układu treści. 

 

Pozdrawiam serdecznie. smiley

Pecunia non olet

Tekst pokaźny, osadzony w ciekawym uniwersum. Ale z tego drugiego wynika jedna rzecz– widać, że polegasz na tym, że czytający wie, czym jest “Frostpunk”. To nie musi być wada, jednak w przypadku tego tekstu czułem, że gdybym nie znał gry (i nie przeszedł scenariuszy), to nie do końca rozumiałbym wszystkie zależności między poszczególnymi osobami czy frakcjami. To szczególnie widać na poziomie budowania zagrożenia przez zimno – niby ono jest, ale istniało ono w mojej wyobraźni głównie przez screeny z samej gry, bo w Twoim tekście nie poczułem intensywności ani niebezpieczeństwa z niego wynikającego.

Na poziomie samej fabuły tekstu, jest przyzwoicie – postacie są wyraźne, choć przyznaję, że żadna nie wyłamała się ponad pewien ustalony kanon. Tempo też jest rozsądne, czasem tylko czułęm zbyt mocne spowolnienie, gdy jakiś opis z lekka się dłużył.

Czytało się więc całość dobrze, ale bez większych fajerwerków.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

NoWhereMan dziękuję za komentarz. Jest on szczególnie cenny, ponieważ miałeś okazję poznać uniwersum wcześniej. Czyli podsumowując, jednak zbyt mocno polegam na wiedzy czytelnika o grze, to po pierwsze. Po drugie opisy wymagają poprawy – zimno nie jest wystarczająco zimne. 

Aguti

Nowa Fantastyka