- Opowiadanie: Misiael - Kolędnicy

Kolędnicy

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Kolędnicy

Opowiadanie to powstało trzy lata temu. Umieszczam je tutaj bez żadnych modyfikacji (wyjąwszy eliminacje błędów ortograficznych, logicznych i rzeczowych). Miłej zabawy i wesołych świąt.

 

"KOLĘDNICY"

 

CICHA NOC

 

Płatki śniegu tańczyły lekko na tle ciemnogrnatowego nieba. Ludzie siedzieli w domach grzejąc się ciepłem obecności dawno niewidzianych krewnych. Wigilia Bożego Narodzenia. Jedyny taki dzień w roku. Jednak mało kto zdaje sobie sprawę, że właśnie w tym dniu zagrożenie jest największe – że w dniu poprzedzającym narodziny Mesjasza działanie Złego jest najsilniejsze. Nienazwany wie, że to jego jedyna szansa, by przedrzeć się przez zasłonę, jaką świat został przed nim zakryty. Wie. I działa.

 

* * *

 

Tego dnia, tego wieczoru w świat ruszają Kolędnicy. Herod, Turoń, Anioł, Śmierć i Gwiazda. Każde z nich idzie w inną stronę. Każde wie, że nie wolno im zawieść. Że to od nich zależy, czy równowaga pomiędzy Jedynym, a Potępieńcem pozostanie zachowana. Herod głębiej naciągnął kaptur. Turoń zacisnął pięść. Anioł opuścił głowę. Nienawiść wykrzywiła wargi Gwiazdy. Śmierć nie zrobił nic.

Płatki śniegu tańczyły lekko na tle ciemnogrnatowego nieba.

 

HEROD

 

Marta spędzała święta sama. Jak zwykle. Kiedy miała dwadzieścia lat zmarli jej rodzice. Jej mały braciszek, Marcin, odszedł niespełna pół roku później – zabrała go szybko postępująca białaczka. Marta była z nim do samego końca. Patrzyła, jak ciało Marcinka wiotczeje, jak organizm przegrywa walkę z chorobą. Pod koniec wyglądał już nie jak jedenastoletni chłopiec, a jak mały bożonarodzeniowy duszek. Blady duszek o podkrążonych oczach, które już widziały białą dłoń Kostuchy, czochrającą jego, jasne jak pszenica, włosy.

Marta nalała sobie wina. Jeden kieliszek wina, powiedziała sobie. Potem pójdę spać. Tak jak co roku. Żadnych prezentów, żadnych Mikołajów i śpiewania kolęd. Tylko jeden mały kieliszek. I do łóżka.

Usłyszała pukanie do drzwi. Kto puka do w Wigilijny wieczór? Zbłąkany wędrowiec? Święty Mikołaj? Kolędnicy?

Po chwili wahania Marta nacisnęła klamkę.

W drzwiach stała dziwna postać. Gdyby Święty Mikołaj miał krótką, czarną brodę i nosił szary, lniany habit, dziewczyna przysiągła by, że to sam biskup z Mirry nawiedził ją tego wieczoru.

– Słucham? – zapytała uprzejmym tonem.

– Pokuta – powiedział cicho – rani. Zabija. Ale i oczyszcza. Są tacy, którym pokuta nigdy się nie kończy. Postawieni na krawędzi miotają się między ogniem, a wodą, między światłem, a ciemnością, pomiędzy dobrem, a złem. Musisz odejść. Musisz.

Marta cofnęła się o krok. Przez głowę przelatywało jej setki pytań, jedno znalazło ujście poprzez usta.

– Dlaczego?

– Tak trzeba.

 

TUROŃ

 

Andrzej zatoczył się, zachwiał i mało nie upadł.

– Szlag! – zawył, ślizgając się na oblodzonym chodniku. Z kieszeni wypadła i rozbiła się napoczęta już butelka.

– Szlag! – powtórzył, z trudem ogniskując wzrok. Rozejrzał się z wyraźnym zdezorientowaniem. Był pewien, że to właściwa droga do domu. Z drugiej strony, te uliczki są do siebie tak podobne… Pokręcił głową. Obraz ponownie się wyostrzył.

Na horyzoncie pojawił się dziwny kształt. Wyglądał jak skrzyżowanie krowy, małpy i krokodyla. Andrzej przetarł oczy ze zdumienia. Zdradzał wszelkie symptomy delirium tremens, aczkolwiek w jego wizji było coś tak brutalnie oczywistego, że z miejsca uwierzył w to, co ma przed oczyma – mimo niesamowitości zjawiska.

Istota zdawała się przepływać ponad chodnikiem. Podpełzła do Andrzeja.

– Więc to ty – powiedziała, kłapiąc absurdalnie szeroką paszczęką. Jak ono może mówić, przemknęło przez głowę zszokowanego Andrzeja, to niemożliwe.

– Więc to ty – powtórzył stwór, kołysząc się na pałąkowatych łapach – Był Poncjusz Piłat. Był Judasz Iskariota. Był Cesarz Neron. A teraz – głos dudnił w uszach przerażonego mężczyzny – teraz coś takiego. Jesteś niczym – dowodem, że rasa ludzka może stoczyć się na samo dno. Po co Jedyny jeszcze na was patrzy? Po co posłał na śmierć Galilejczyka? Po co?

Andrzej zajęczał i cofnął się o krok. Maszkara skoczyła.

Śnieg padał coraz gęściej.

 

ANIOŁ

 

Julia tęsknie wpatrywała się w prószący za oknem śnieg. Święta w domu dziecka spędziła w atmosferze wzajemnej życzliwości. Skromne prezenty, dzielenie się opłatkiem, cicho śpiewane kolędy… Być może nie było to wiele, ale siedmioletnia Julia nauczyła się przyjmować wszystko, co niesie los.

Za oknem płatki śniegu na moment ułożyły się w obraz. Sylwetkę. Dziewczynka przyjrzała się uważniej. Sylwetka zniknęła. Julia odwróciła się.

Stojący przed nią mężczyzna ubrany był w oślepiająco białą sutannę. Mimo, iż nie miał skrzydeł, Julia natychmiast rozpoznała w nim anioła.

– Czy… Jesteś aniołem? – upewniła się. Mężczyzna uśmiechnął się i pokiwał głową.

– Moim aniołem? – zapytała drżącym głosem. Tym razem istota zaprzeczyła.

– Jestem tu, by wyznaczyć Strażnika – powiedział anioł melodyjnym głosem – Bóg wysłał mnie, bym ofiarował ci dar, który inni nazywać będą brzemieniem. Albowiem jest to wielkie brzemię i ciężki krzyż. Podejdź tu, dziecko.

Julia posłusznie podeszła do tajemniczego przybysza. Nie zrozumiała jego przemowy, wiedziała jednak, że Bóg nie wysłałby anioła bez ważnego powodu. Istota położyła dłonie na jej głowie.

– Na Marię Magdalenę, na Matkę Teresę. Na Łucję z Fatimy i na Faustynę. Na Tabitę i Przenajświętszą Panienkę. Niech łaska Boża spłynie na to dziecko i ofiaruje mu światło. Oto ostatnia Matka, która przygotuje swe dzieci na nadejście Pana.

Julia poczuła, jak spływa na nią ciepło – ten rodzaj ciepła, który pamiętała jeszcze niejasno z okresu, kiedy żyli jej rodzice.

Anioł uśmiechnął się smutno.

– Zawierzaj Panu – szepnął i już go nie było.

 

GWIAZDA

 

Samochód pędził z zawrotną szybkością. Zapadał zmrok. Marek zaklął i mocniej docisnął pedał gazu. Jego krewni pewnie wyglądają teraz pierwszej gwiazdki, kto wie, czy nie zaczęli już wieczerzy wigilijnej. Bez niego…

Niebieskie Tico jechało coraz szybciej, Marek denerwował się coraz bardziej.

Nioczekiwanie coś przyciągnęło jego uwagę – z pobliskiego lasku rzucił się na jezdnię ciemny kształt, wielkości lisa. Mężczyzna instynktownie wdepnął hamulec. Samochód wpadł w poślizg. ostatnie, co zauważył to gwałtownie zbliżający się pień drzewa.

 

* * *

 

Marek ocknął się. Z zaskoczeniem stwierdził, że leży na skraju jezdni. Gdy odwrócił głowę, spostrzegł dymiący wrak samochodu. Wstał, dygocząc, niczym w febrze. podniósł dłoń do czoła. Krew.

– To już koniec – usłyszał głos za swoimi plecami. Odwrócił się powoli. Stała przed nim niewysoka postać – starzec wsparty na lasce zwieńczonej małą, hebanową gwiazdką.

– Zginiesz tutaj, tej nocy twoja podróż się kończy.

To szok, pomyślał rozgorączkowany Marek. Tego człowieka tu nie ma. To tylko moja głowa i…

Gwiazdor uniósł laskę i szybkim ruchem zakończył niemy wywód.

 

ŚMIERĆ

 

Tomasz cieszył się, żegnając gości. Uściskał dawno niewidzianą bratową, podał dłoń szwagrowi. Gdy goście – wciąż rozmawiając – opuścili ciasny przedpokój, Tomasz zamknął za nimi drzwi i wreszcie odetchnął z ulgą. Dobrze, że święta są tylko raz do roku. Nie chodzi tu o to, że nie lubił wigili Bożego Narodzenia – ale gdy człowiekowi zwali się na głowę tabun krewnych i znajomych… Ale nic. Po herbacie, jak to niektórzy mówią.

Pukanie do drzwi. Pewnie któryś z wujków zapomniał szalika, czy coś…

Mężczyzna otworzył drzwi. Za nimi stał przeraźliwie wysoki mężczyzna w czymś, co Tomasz zidentyfikował jako czarny habit, podobny do tych, które nosili mnisi.

– Dobry wieczór – spod naciągniętego na głowę kaptura wydobył się cichy, aksamitny głos – przychodzę do pana w bardzo nietypowej sprawie.

W dłoni przybysza błysnął nóż.

 

KOLĘDNICY

 

Płatki śniegu tańczyły lekko na tle ciemnogrnatowego nieba. Ludzie żegnali miłych gości, wiedząc, że następna okazja na spoktanie zdarzy się najwcześniej za rok. Dzieci, przed pójściem do łóżek, łapały ostatnie chwile Wigilii bawiąc się otrzymanymi dziś prezentami. Choinka, spełniwszy swoje zadanie, stała samotnie w kącie pokoju. Resztki wigilijnych potraw zalegały na półmiskach i talerzach.

Śnieg sypał coraz gęściej, jakby Pani Zima miała zamiar zakryć swym srebrnym całunem cały, bez mała, świat. Gdyby ktoś wyjrzał teraz przez okno i wpatrywałby się w nie przez dłższą chwilę dostrzegłby może pięć tajemniczych postaci podróżujących przez śniegi. Dostrzegłby, że owi pielgrzymi poruszają się z ociąganiem, jakby wcale nie chciały odchodzić. Wiedziały bowiem, że następna okazja na spoktanie zdarzy się najwcześniej za rok.

"Hej kolęda, kolęda"

 

Grudzień 2007

Koniec

Komentarze

dziewczyna przysiągła by -  niepoprawnie, powinno być "przysięgłaby"
"Dostrzegłby, że owi pielgrzymi poruszają się z ociąganiem, jakby wcale nie chciały odchodzić. Wiedziały bowiem, że następna okazja na spoktanie zdarzy się najwcześniej za rok." - powinno być "chcieli" i "wiedzieli".

Sprawnie napisane, choć to w sumie tylko parę scenek, wg mnie, bez większego sensu. Nie wiadomo, dlaczego te byty, czymkolwiek są, zabijają ludzi (pomijając ogólne wyjaśnienie: żeby Zły nie przedarł się przez zasłonę), co łączy tych ludzi z możliwym nadejściem Złego, dlaczego ich śmierć i mianowanie Strażniczki (strażniczki czego?) powstrzymuje te wydarzenia.

Czeski film.
Przyzwoite, ale nic ponad to.

Pozdrawiam.

Językowo więcej niż przyzwoite, ale koncepcyjnie i fabularnie niezbyt udane. Poszczególne sceny same w sobie nie zawierają niczego interesującego, a brakuje wyrazistego motywu/myśli/przesłania, który łączyłby je w sensowną całość.

Przerost formy nad treścią, niestety.

Nowa Fantastyka