- Opowiadanie: Banshiee - Skarb Abacardich

Skarb Abacardich

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Skarb Abacardich

 

Gunnar Abacardi pociągnął z cynowego kufla spory łyk i rozejrzał się po gospodzie. Złoty Drągal jak zawsze o tej porze pękał w szwach, przez co karczmarz – Bineff Allus biegał w tę i nazad, roznosząc kolejne zamówienia. Ludzie i krasnoludy garnęli się do stolików jak muchy do łajna, podłoga lepiła się od piwa, a w powietrzu unosił się charakterystyczny zapach chmielu i dymu. 

Dziwny dźwięk wybrzmiał spod stolika, na co Gunnar skwasił twarz, łapiąc się za brzuch.

– Dalej cię to trapi? – Colin Frigge spojrzał na niego z troską.

– Psia mać, nawet nie mów – odparł Gunnar. – Od tygodnia nie mogę się już wysrać, a rwie mnie w kiszkach, jakby mi kto flaki w supły powiązał. – Skrzywił się, bo kolejny spazm bólu targnął jego ciałem.

Orick Barkas zwarł grube brwi w kreskę i rozchylił usta.

– Cholibka, chłopie, zara cię rozerwie. A próbowałżeś roślin?

Reszta siedzących przy stoliku krasnoludów pokiwała zgodnie głowami.

– Jakich znowu roślin?

– Kwiat betysu, wilczy korzeń, mandragora…

– Skąd ja ci mam, kurwa, mandragorę wytrzasnąć?

Orick wzruszył ramionami. Pociągnął znaczny łyk piwa i otarł rudego wąsa.

– A słyszeliście, że kolejny chłop ze wsi zaginął?

Hans Stelbach nachylił się nad stołem.

– Jak to zaginął?

– Ano normalnie. Poszedł na Krwawe Moczary i tyle go widzieli.

– Tedy nie dziwota. Kto zdrówli na umyśle na bagna sam łazi? 

– Prawda. Starosta mógłby się tym wreszcie zająć. Zaroiło się tam znowu tego vergulskiego plugastwa, że nie miara, a jak zwykle nikt o to nie dba.  

Orick Barkas westchnął.

– No tak, no… Nam to zawżdy wiatr w oczy i chuj w dupę.

– Święte słowa, bracie… święte słowa. 

Siedzieli jakiś czas w milczeniu. W pewnym momencie Hans Stelbach podniósł głowę i pociągnął nosem. 

– Czujecie to? 

Gunnar zmarszczył brwi, nie rozumiejąc, jednak gdy zapach doszedł do jego nozdrzy, zaniemówił. 

– O żesz w pizdę palec… – wydukał, gdy przed oczami stanęły mu wspomnienia. – Co to jest?

– Kura – stwierdził milczący dotąd Jonashek.

Hans Stelbach machnął ręką.

– Jużci kura, Hałabało durna. Czuć przecie wyraźnie, że to potrawka z mandragorą.

– Sam żeś kurwa, Hałabała.

– Z mandragorą? – zainteresował się Gunnar. – Skąd Złoty miałby tu mandragorę?

– A bo ja wiem? Kupił pewnikiem na jarmarku. Zresztą przecie jesteś zamożny panicz, tedy dla ciebie to żaden rarytas.

Orick Barkas poklepał Gunnara po plecach.

– O widzisz, chłopie, jakie masz szczęście? Dola się do ciebie uśmiecha.

Gunnar złapał się za brzuch. 

– Rychtyk ciekawe skąd ją wziął. Tera ciężej mandragorę dostać niźli amnestię. – Przełknął ślinę i oblizał wąsa. – Do chuja bechemota, nie miałżem jej w ustach, odkąd umarła babka. 

– Cholibka, toć już to bez mała trzy lata.

– Ano trzy lata… Oj szkoda babulki, szkoda. Pamiętam, jak żem był jeszcze mały chłystek i mi gotowała tą swoją srebrną chochelką. Powiadam wam, żaden takiej potrawki nie robił jako ona. 

Krasnoludy unieśli kufle na cześć zmarłej.

Gdy gospodarz otworzył drzwi, wychodząc z kuchni, po karczmie rozlał się nieziemski aromat. 

Gunnar zamachał ręką.

– E Złoty, daj no tu od razu nam porcję!

Karczmarz pokręcił bezradnie głową.

– Wybaczcie panowie krasnoludy, atoli juże zamówione.

– Psia mać… A masz na zapleczu tego więcej?

– Dwie mandragory dzisiaj, żem kupił, to jeno jedna się ostała. Alić i tak nie mam ją już z czym przyrządzić.

Jonashek sklął, pogładził brązową brodę. 

– Rychtyk nam zawżdy wiatr w oczy…

– … i chuj w dupę – dokończył za niego Gunnar. – Psia mać, Hans, niech cię bies porwie, kocopole wyklepany. Jeno smaka żeś mi narobił i nadziei. 

Siedzieli przez moment, w ponurym milczeniu obserwując, jak ludzcy goście z drugiego końca gospody zajadają się potrawką. Gunnar czuł, cieknącą po brodzie ślinę. Sapnął przez atak w jelitach.

– No nic, skoro nie ma żarcia, tedy na nas już pora – stwierdził Orick Barkas, a pozostałe krasnoludy wstały zgodnie z krzeseł. 

Jedynie Gunnar siedział nadal na miejscu, wciąż nie spuszczając wzroku z zajadających się potrawką gości. Stłumił jęknięcie bólu, po raz kolejny chwytając się za brzuch. Nie mógł tego tak zostawić. 

– A ty, co? – Hans spojrzał na niego, zakładając kurtkę.

– Idźcie przodem – powiedział. – Muszę coś jeszcze załatwić. 

– Jak tam chcesz, widzimy się jutro. Jeno nie siedź za długo, bo zara zmierzcha. 

Gunnar pożegnał się z przyjaciółmi, a gdy ci zamknęli za sobą drzwi, jak rażony piorunem chwycił torbę i zaczął poszukiwania. Kiedy garść zacisnęła się na brzęczącym mieszku, z zadowoleniem pognał do siedzących w kącie ludzi. 

Rzucił monety na ich stół.

– Dam wszystkie pieniądze za tą potrawkę – oznajmił twardo, na co mężczyźni wybałuszyli oczy.

– Wszy… Wszystkie? – wydukał jeden z ludzi.

– Wszystkie.

– Pa… Panie, wybaczcie, atoli my już… zjedli.

Szczęka Gunnara opadła do samej ziemi. Krasnolud z niedowierzaniem chwycił za kociołek, a widok suchego dna sprawił, że ścisnęło mu się serce. 

– Spokojnie, dajcie no chwilę, panie krasnoludzie, to kupim wam co innego, jeno…

Wieśniak nie dokończył. Gunnar porwał brzęczące monety i z frustracją wrócił do swojego stolika. 

Siedział przez moment, czując w ustach gorzki posmak porażki. Długo gryzł się z myślami, gdy niespodziewanie pomysł wpadł mu do głowy. 

Natychmiast ruszył w kierunk lady i wdrapał się zręcznie na jedno z wysokich krzeseł. 

– Masz jeszcze tę jedną mandragorę? – zapytał karczmarza, na co ten przytaknął, marszcząc podejrzliwie brwi. – Mam w domu składniki. Czy jak ci je przyniosę, ugotujesz mi tamtą potrawkę?

– Wybacz Gunnar, zara zamykamy. Dzisiaj nie dam już rady.

– Tedy ją od ciebie odkupię.

– Mandragorę? Nie jest na sprzedaż – odparł mężczyzna. – Słuchaj, Gunnar, za dużo za nią zapłaciłem, żeby tak po prostu ci ją…

Mieszek zabrzęczał na drewnianej ladzie, rozsypując złote monety. 

Gospodarz wybałuszył oczy, rozdziawił usta. Chrząknął zaraz i podrapał się po głowie. 

– Cóż, to zmienia nieco postać rzeczy… Tak, myślę, że możemy się dogadać. 

Mężczyzna zniknął za drzwiami, a gdy po chwili pojawił się znowu, w rękach trzymał wrzeszczący w niebogłosy korzeń przypominający dziecko. Gunnar musiał zatkać uszy.

Karczmarz podał mu roślinę i zabrał mieszek.

– Zawszem wiedział, żeś uczciwy krasnolud. – Gospodarz z uśmiechem przygryzł monetę.

Gunnar schował wyjącą mandragorę do torby, a ta natychmiast ucichła. Zgiął się, gdy kolejna fala cierpienia rozlała się po ciele.

– Wszystko w porządku? – zapytał karczmarz. – Bez urazy, ale wyglądasz, jakby cię świeżo co z rzyci wyciągnęli. 

Krasnolud machnął ręką.

– Lepiej nawet nie pytaj. – Zastanawiał się przez moment, masując brzuch. – A powiedz, masz ty może jakąś kartkę i cosik do pisania? 

– Cosik się znajdzie. Dla ciebie wszystko.

Po chwili na ladzie pojawiły się wymagane rzeczy. Gunnar złapał za gęsie pióro i zawahał się, spoglądając w papier. 

A co tam… Raz kozie śmierć.

Zatopił pióro w kałamarzu i zabrał się do pisania. Gdy skończył, wstał i ruszył w kierunku tablicy ogłoszeń, zawieszając na niej swój skrawek papieru. Zanim ten jeszcze zawisnął, krasnolud dostrzegł cień.

– Co to za pilne zlecenie?

Gunnar zerwał się, słysząc w uchu czyjś szept. 

– O żesz w pizdę palec! Nie strasz mnie tak człowieku, prawie się zesrałem! 

Choć może wreszcie pozbyłbym się kłopotu – pomyślał z frustracją.

Gunnar westchnął, uspokoił tłukące w piersi serce i przyjrzał się nieznajomemu. Wychudzoną twarz opinała ciasno blada jak mleko skóra, a podkrążone oczy chowały się w mroku kaptura.

– Ano pilne i to bardzo – powiedział Gunnar. – Płatne dopiero po wykonaniu roboty, ale chojnie. 

– Świetnie. Co mam zrobić?

– Około dwóch mil stąd jest stara chata. Muszę się do niej dostać i cosik stamtąd zabrać.

Nieznajomy wlepił w niego podejrzliwe spojrzenie.

– W czym tkwi haczyk?

Gunnar skrzywił się, bo kolejny spazm bólu szarpnął mu trzewiami. 

– Droga prowadzi przez Krwawe Moczary.

Mina nieznajomego dała mu jasno do zrozumienia, że nie wie, o co chodzi.

– Nie jesteś stąd prawda? – zapytał Gunnar, na co mężczyzna pokiwał głową. – Na Krwawych Moczarach roi się od verguli, więc uprzedzam, że nie będzie to łatwa droga.

Nieznajomy skinął bez chwili zastanowienia, wyciągnął rękę.

– Umowa stoi.

Oczy Gunnara zaświeciły się płomieniem nadziei. 

– Na prawdę!? – chrząknął. – To znaczy… Świetnie. Daj mi chwilę i zaraz ruszamy. Trzeba załatwić wszystko przed zmrokiem. 

Gdy wyszli na zewnątrz, słońce powoli chyliło się ku zachodowi. Gunnar stęknął, rozciągając brzuch.

To będzie trudna podróż.

Nie zwlekając, ruszyli w drogę. 

– Może i uznasz mnie za ciekawskiego, atoli lubię wiedzieć, z kim mam do czynienia – zagadnął w pewnym momencie krasnolud, choć trochę usiłując oderwać myśli od bólu. – Masz jakieś imię?

– Fenis.

Gunnar wybuchnął śmiechem.

– Ha, ha… Wybacz, wybacz – otarł cieknącą z oka łezkę. – Chujowe imię, że tak powiem.

Mężczyzna zmrużył groźnie oczy, jednak zignorował zaczepkę i ruszył dalej. 

– Ej no weź – zawołał za nim Gunnar. – Jeno się zgrywam, przecie. Jesteś jednym z tych Strażników, co ubijają potwory, prawda? Poznaję po pelerynie i tej sprzączce w kształcie głowy węża na pasie. 

Fenis skinął na potwierdzenie.

– Paru waszych już żem tu widział – ciągnął Gunnar. – Najmuje was co jakiś czas nasz starosta, żeby te bagna oczyścić z potworów.

– Kiedy był tu ktoś ostatni raz?

– A z cztery bez mała lata temu.

Strażnik cmoknął.

– Niedobrze… vergule szybko się mnożą i dojrzewają. Powinniście najmować nas częściej. 

Przeszli przez pagórek i znaleźli się na skraju moczarów. Za wyrastającą przed nimi ścianą szarych drzew, znajdował się jedynie mrok. 

– No, komu w drogę, temu chuj w dupę. – Gunnar przełknął ślinę i wraz ze Strażnikiem ruszył przed siebie. 

Gdy otoczyły ich drzewa, karykaturalne gałęzie zasłoniły im całe niebo. Dziuple szczerzyszyły się do nich w upiornych uśmiechach, a rechot żab przyprawiał o ciarki na plecach.

– Japierdole, pełno tu chaszczy, a ciemno jak w dupie bechemota. – Krasnolud odpędził bzyczącego koło ucha komara.

– Ciszej – rzucił strażnik. – Jeśli gdzieś w pobliżu są vergule, lepiej nie ściągać na siebie uwagi. 

Krasnolud energicznymi ruchami głowy potwierdził, że zrozumiał. Szli w milczeniu, ostrożnie stawiając kroki. Drzewa obserwowały ich. Gałęzie i krzewy chyliły się ku nim, czepiając ubrań. Gunnar rozglądał się z uwagą na boki, czując nieodzowną chęć ucieczki. Zimny dreszcz przebiegał mu plecach. Strażnik Fenis szedł pewnie przed siebie, nie wydając żadnych odgłosów. Gunnar otarł ściekające na nos kropelki potu; ból coraz bardziej mu doskwierał. 

Dziwny przeraźliwy dźwięk, rozszedł się po okolicy. Strażnik stanął jak wryty.

– Co to było? – Fenis nadstawił uszu.

– Zdawało ci się – rzucił zaczerwieniony Gunnar, łapiąc się za brzuch.

– O znowu! Coś mi tu śmierdzi… To chyba jakiś potwór.

– Ja ci dam, kurwa, potwór, świszczypało zapluta – Gunnar popchnął strażnika, zmuszając do marszu. – Wielki mi bohater zbroję obsrał. Ruszaj, bo czas ucieka.

W powietrzu unosiła się wilgoć. Pojawiająca się znikąd mgła otuliła ich niczym całun. Mrok coraz bardziej ograniczał wzrok, buty grzęzły w mokradłach. 

– Psia mać, juże mi całe cholewki przemokły – mruknął Gunnar. – Jebane komary. Skąd ich tu tyle nalazło?

– Daleko jeszcze?

– Zara powinnim być na mie…

Nie dokończył. But zahaczył o ukryty w mroku korzeń i Gunnar runął jak długi na ziemię. Z torby wysypały się wszystkie rzeczy. W tym mandragora, która, gdy tylko uwolniła się na powietrze, zaczęła jęczeć w niebogłosy. Jazgot przeszywał uszy. Niósł się po lesie jak obietnica śmierci. 

Fenis wybałuszył oczy. 

– Schowaj to! 

– Cholera, nie widzę jej!

– Rusz się, bo ściągniesz tu wszystkie vergule!

– To pomóż, psia mać, a nie stoisz i patrzysz jak ciela na obsrane wrota!

– Tu jest! Chowaj ją do torby!

Wreszcie jazgot umilkł. Rozejrzeli się gorączkowo po okolicy, jednak wokół panowała cisza. Odetchnęli z ulgą.

– Pies cię jebał! – warknął strażnik. – Kto normalny zabiera na moczary wrzeszczące mandragory!? 

– Spierdalaj, psi naplecie. Ja płacę, ja wymagam!

– Żesz ty skur..

Gardłowy skowyt rozniósł się po okolicy. Spojrzeli po sobie, a zaraz potem niebo przeszyły następne krzyki.

– Schowaj się za mną – rozkazał strażnik, wyciągając z pochwy miecz. Ostrze zalśniło w mroku, jak ostatnia nadzieja.

Krasnolud rozglądał się panicznie na boki, mrok utrudniał widzenie; cienie sylwetek biegały między drzewami, wydając nieludzkie głosy. Odwrócił się, w ciemności jarzyły czerwone ślepia, były coraz bliżej i bliżej aż wreszcie… Miecz zalśnił bez zapowiedzi. Porowata głowa potwora poszybowała w powietrze, czarna jucha bryznęła Gunnarowi w twarz. Następne potwory nie czekały, rzuciły się na nich z każdej strony. Jeden skoczył Strażnikowi do szyi, ten silnym kopnięciem posłał go na ziemię, zaraz ostrze zachrupało po kościach. Inny wskoczył mu na plecy, zatopił zęby głeboko w ramieniu, tak, że mężczyzna aż wrzasnął. Fenis strącił go z siebie i odwdzięczył się szerokim zamachem, tnąc potwora przez całą pierś. Miecz strażnika wirował w mroku, syczał jak kąsająca żmija, spadał i ciął jedną bestię po drugiej. 

Gunnar padł na ziemię, zwijając się w kłębek. Wrzaski niosły się po okolicy, przedzierały mu uszy. Niektóre milkły, jednak w ich miejsce pojawiały się następne. 

Szybkie kroki, świst klingi, upiorny wrzask stawiający włosy dęba, a zaraz potem gardłowy charkot. 

Gdy Gunnar był przekonany, że to już koniec, świat się uspokoił. 

– Już po wszystkim – wysapał Fenis, ocierając twarz z czarnej krwi. Wykrzywił się, patrząc na poszarpane ramię. Przeniósł wzrok na krasnoluda. – Wszystko w porządku?

Gunnar westchnął z niewyobrażalną ulgą. Obrócił się z uśmiechem na plecy i poklepał zadowolony po brzuchu.

– Nawet nie wiesz jak bardzo.

Strażnik skwasił się, gdy pociągnął nosem. Nie zapytał.

Gdy krasnolud stanął na nogi, pokręcił głową, spoglądając na ufajdane spodnie. Wzruszył ramionami.

To niewielka cena za wyzwolenie się od tego przeklętego bólu.

Gdy ogarnął się do końca za krzakami i powrócił ku strażnikowi, ten już zdążył opatrzyć sobie obrażenia. 

– To dokąd teraz? – zapytał Fenis.

– Właściwie to sprawa już załatwiona, ale skoro tu zawędrowaliśmy, to czemu by nie skorzystać. W tę stronę, prawie jesteśmy.

Strażnik zmarszczył podejrzliwie czoło, jednak posłusznie ruszył za Gunnarem.

Minęli dwa pagórki, a gdy opuścili Krwawe Moczary, zaczęło się ściemniać. Wkrótce dotarli na miejsce; stara, kryta strzechą chatka rodziny Abacardich, chowała się za niewielkim zagajnikiem, tuż przy wodnym oczku. Gunnar uśmiechnął się na stare wspomnienia.

Drzwi domku były zabite dechami, toteż trochę potrwało, nim wreszcie dostali się do środka. Wnętrze cuchnęło stęchlizną, a w powietrzu wirowały drobiny kurzu. Nie licząc przewróconej szafy i mnóstwa pajęczyn, wszystko stało tak, jak Gunnar to sobie zapamiętał.

Bez zwlekania ruszył do jednego z pokoi i przykucnął pod znajdującą się w kącie skrzynią.

– Gdzieś to tu powinno leżeć… – marudził, wyciągając kolejne sztućce, naczynia i zastawy pamiętające zamierzchłe czasy. Zaciekawiony strażnik spoglądał mu przez ramię. – O mam! – wrzasnął, wyciągając znajdę. Ucałował ją czule i uniósł do góry.

Fenis zmarszczył brwi.

– To…co to, do jasnej cholery, ma być!?

– A co ma być? Chochelka, kurwa. Nigdy żeś chochelki nie widział?

Strażnik poczerwieniał.

– Na chuj ci chochelka!?

– Do mieszania, kurwa, a do czego innego – zmarszczył brwi Gunnar. – Oj mówię ci, nikt tak potrawki nie potrafił przyrządzić jak babunia i chyba już wiem czemu.

– Pies cię jebał, ty kurwa głąbie!

– Spierdalaj świszczypało.

– Pizdoklep.

– Krasnoludzka menda.

– Hałabała.

– Co?

– Chujów sto! Fenis-penis.

Strażnik zwęził niebezpiecznie oczy, wykrzywił twarz. Wyraźnie chciał coś powiedzieć, ale w ostatnim momencie przygryzł wargę. Westchnął głęboko i rozmasował czoło.

– Miejmy to już za sobą. Wracamy? 

– Chyba zostanę tu jeszcze chwilę, bo jak widzę, babka zostawiła po sobie pełno ciekawych rzeczy. Może trafię jakie cudeńko.

Fenis uniósł brwi.

– Zamierzasz sam wracać przez te moczary?

– No co ty, z chuja spadłeś? Przecież ta dróżka koło domu zaprowadzi mnie bezpiecznie prosto do wioski.

– To niby czemu nią nie szliśmy?

– Bo było mi pilno.

Strażnik uniósł palec, przymknął oczy.

– Czekaj, czekaj, czekaj… Chcesz powiedzieć, że wywiesiłeś ogłoszenie, poprowadziłeś nas przez jakieś cholernie niebezpiecznie bagna, gdzie omal nie zginęliśmy, zamiast iść bezpieczną trasą, ryzykując dlaczego?! Dla jakiejś jebanej chochelki twojej durnej babuni!!?

– Ty, kurwa, ale babki to mi nie obrażaj.

– Wybacz.

– Wybaczam. 

Strażnik westchnął raz jeszcze.

– Dobra, dawaj te pieniądze i jesteśmy kwita.

Gunnar pogrzebał chwilę w torbie i po chwili pękaty mieszek wylądował w rękach Strażnika. Mężczyzna nie czekając, ruszył do wyjścia.

– Trzymaj się, Fenis! – wrzasnął jeszcze za nim krasnolud. – Jeśli kto w wiosce będzie czego potrzebował, to z czystym sercem cię im polecę. Do następnego!

 

Koniec

Komentarze

To już nie szort, a opowiadanie… Powyżej 10.000 (wg portalu) trzeba zmienić tag.

 

Poszedł li na Krwawe Moczary i tyle go widzieli.

“Li” chyba tylko z przysłówkiem pisane jest oddzielnie.

 

Kto zdrówli na umyśle na bagna sam łazi? 

Tu raczej też nie jest to poprawnie użyte.

 

Panie, wybaczcie atoli my już… zjedli.

Tutaj pełni funkcję “ale”, więc powinien być przed tym przecinek…

 

Sam żeś kurwa, hałabała.

Hałabała to imię.

 

Trzeba to trochę zredagować. Pomysł mi się podobał, ale wykonanie miejscami nie do końca. Nie jestem pewna niektórych przekleństw. To może być kreacja (surowość i wulgarność), ale mi nie podeszło. Poczekam na komentarze innych. Może czegoś nie dostrzegłam…

M.G.Zanadra oj wybacz, dopiero teraz zaważyłem dalszą część komentarza :D Dzięki za uwagi. Nie jestem jakimś znawcą staropolskiego, dlatego też mogą być w tym błędy. Wszystkie słówka brałem głównie ze słowników i innych książek, a cała historyjka miała być jedynie luźną historyjką, bez jakiegoś głębszego sensu :p

Nie zrozum mnie źle, ogólnie czytało się dobrze, a to, co napisałam to subiektywny odbiór, dlatego też warto poczekać na komentarze innych osób. Jako krótka historia do ćwiczenia warsztatu, wyszła całkiem sympatycznie ;)

Nie zrażaj się, wszyscy tu ćwiczymy i dzielimy się opiniami… :D

M.G.Zanadra

 

To Grafomiania 2022, czyli ma być źle ;) Im gorzej, tym lepiej :P

OldGuard

No dobra xD (może nie zauważyłam tagu konkursowego, btw z maja)

Na swoją obronę mam to, że błędy miały nie razić w oko, a mnie aż w nie uszczypnęły…

Banshiee

Zwracam honor, bo błędy po staropolsku to ciekawy pomysł!

OldGuard haha, dzięki. Dobrze wiedzieć xD ^^

Hej Banshiee – nie czytałam opowiadania, ale grafomania to tutaj taka zabawa, zobacz sobie inne opowiadania spod tego tagu ;) więc założyłam, że o to chodziło

OldGuard

To dobrze trafiłem. :) 

Troszkę brak mi grafomani;)

Czyta się bardzo płynnie, choć wątek z mandragorą zaplątany przesadnie (ja nie zrozumiałam;)

Podoba mi się klimat karczmy. Mniej podoba mi się lawina wulgaryzmów. Niektóre są fajne jak gość wyciągnięty z dupy, czy przekomarzanie krasnoluda ze strażnikiem, ale chujów jest ze sto. 

Lożanka bezprenumeratowa

Przykro mi to pisać, Banshiee, ale Akarb Abacardich nie ma, niestety, nic wspólnego z grafomanią – jest to bardzo źle napisane opowiadanie, które przeczytałam z trudem, w dodatku mocno zniesmaczona masą wulgaryzmów i rozczarowana niezbyt zajmującą treścią.

Mam nadzieję, że Twoje przyszłe opowiadania będą znacznie ciekawsze i napisane zdecydowanie lepiej.

Nie wiem, czy się orientujesz, że termin nadsyłania tekstów na konkurs Grafomania 2022, minął 13 maja 2022 roku.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hmm. Czytałeś zasady konkursu Grafomania? Ten tekst nie jest wybitny, ale jednak na Grafomanię za dobry. Napisałeś zwyczajne fantasy z przechyłem w stronę bizarro.

Aż nie wiadomo, jak komentować – czy wskazywać rzeczy do poprawy jak w zwykłym tekście, czy chwalić głębię psychologiczną bohatera jak w Grafomanii.

ciemno jak w dupie bechemota.

Ale ortografy ani w jednym, ani w drugim nie uchodzą. Behemot.

Babska logika rządzi!

Hejka!

Początek tak mało grafomański, mam wrażenie, że to normalne opowiadanie. Hm, im dalej, tym bardziej wrażenie zmienia się w pewność. Normalna rozmowa przy piwie. Okraszona sporą dawką wulgaryzmów, które właściwie nie mają za wiele sensu, tzn. może i pasują do bohaterów, ale przy rozmowie o kurze jakoś mi to się nie klei.

Cała fabuła jest taka rozlazła i dotyczy chęci na potrawkę z kury. Ciężko się czyta. Niestety, ledwo dobrnęłam do końca.

Pozdrowionka,

Bananke

Nowa Fantastyka