- Opowiadanie: gnoom - Maluch

Maluch

85. Sła­wo­mir ku­pu­je za­byt­ko­wy sa­mo­chód, który wy­da­je się zde­cy­do­wa­nie wię­cej wart niż wy­no­si­ła cena, ja­kiej żądał sprze­daw­ca.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

Użytkownicy, Finkla

Oceny

Maluch

– Od dziec­ka lu­bi­łem auta. Małe, duże, śred­nie, czar­ne, białe czy ko­lo­ro­we. Spor­to­we, ty­po­we oso­bów­ki, mi­ni-va­ny, cho­le­ra – czu­łem nawet jakąś nie­od­par­tą, prze­moż­ną sym­pa­tię do po­wszech­nie znie­na­wi­dzo­nej i uni­wer­sal­nie uwa­ża­nej za pa­skud­ną Mul­ti­pli, odkąd tylko po raz pierw­szy zo­ba­czy­łem jej dzi­wacz­ne, nie­fo­rem­ne kształ­ty.

– Od dzie­ciń­stwa, mówi pan. – Dok­tor­ka za­ło­ży­ła nogę na nogę i przyj­rza­ła mi się ba­daw­czo zza oku­la­rów w pro­sto­kąt­nych, dru­cia­nych opraw­kach. – Czy chciał­by pan może opo­wie­dzieć o nim coś wię­cej?

– Nie wiem co tu dużo gadać – żach­ną­łem się. – Ro­dzi­na jak ro­dzi­na. Taka cał­kiem nor­mal­na jak na pol­skie stan­dar­dy, a przy­naj­mniej tak mi się wy­da­je. Nigdy się u nas jakoś bar­dzo nie prze­le­wa­ło. Matka ro­bi­ła jako kel­ner­ka przez jakiś czas w je­dy­nym barze we wsi, ale potem coś jej strze­li­ło w ko­la­nie i mu­sia­ła zre­zy­gno­wać. Oj­ciec był stró­żem noc­nym tu nie­da­le­ko, w Zamku Krzy­żac­kim, zna­czy się w mu­zeum. Wy­cho­dził w nocy i wra­cał nad ranem, a za dnia głów­nie spał. Cza­sem zja­dał z nami obiad jak się obu­dził na czas. Nie ga­da­li­śmy zbyt wiele. Week­en­dy za to miał wolne i dużo gazet czy­tał. Głów­nie mo­to­ry­za­cyj­nych, też bar­dzo lubił sa­mo­cho­dy. Mimo, że stać go było co naj­wy­żej na to nasze stare Punto, któ­rym jeź­dził dobre dwa­dzie­ścia lat, jak nie le­piej. Czło­wiek za­wsze może jed­nak ma­rzyć, co nie? Chyba mam to po nim – mi­łość do aut, zna­czy się.

– Więc mówi pan, że pań­ska fa­scy­na­cja to ro­dzin­na cecha. – Le­kar­ka za­czę­ła ryt­micz­nie ude­rzać dłu­go­pi­sem w stół. Strasz­nie iry­to­wał mnie ten dźwięk. Nie mia­łem jed­nak od­wa­gi kazać jej prze­stać. Przy­po­mi­nał mi też o czymś, czymś waż­nym, ale za cho­le­rę nie byłem w sta­nie po­wie­dzieć o czym do­kład­nie.

Stuk, puk, stuk, puk…

– Chyba pora cof­nąć się do mo­men­tu, kiedy to wszyst­ko się za­czę­ło. Pa­mię­ta pan ten dzień?

– Tak, w sumie to dość wy­raź­nie.

– Pro­szę mi opo­wie­dzieć.

Co tu dużo gadać, dzień jak dzień. Cał­kiem nor­mal­ny w sumie. Sze­dłem aku­rat ulicą, wra­ca­jąc z pracy do domu. Choć lu­bi­łem jeź­dzić autem, to ro­bo­tę mia­łem tuż za win­klem, więc szko­da pa­li­wa, zwłasz­cza przy obec­nych ce­nach.

Także wra­ca­łem sobie, już mia­łem odbić w prawo, na moją ulicę, kiedy nagle przy­sta­ną­łem. Coś przy­ku­ło moją uwagę – coś ab­so­lut­nie pięk­ne­go.

Na chod­ni­ku stało nic in­ne­go, jak le­gen­dar­ny Fiat 126p, zwany tu w Pol­sce „Ma­lu­chem” chyba odkąd tylko się po­ja­wił. W roku pan­de­micz­nym mu­siał mieć co naj­mniej dwa krzy­ży­ki na karku, a pewno i trzy. Mimo to wy­glą­dał wprost cu­dow­nie. Za­dba­ny, lśnią­ca ka­ro­se­ria, od razu rzu­cał się w oczy, a kolor, ach ten kolor – tak pięk­ne­go zło­te­go jesz­cze nie wi­dzia­łem. Zu­peł­nie jakby go do­tknął król Midas, ten z mi­to­lo­gii, co mi ją bab­cia czy­ta­ła, kiedy byłem mały. Za wy­cie­racz­kę we­tknię­ta zo­sta­ła kart­ka A4, zło­żo­na na pół. Kie­ro­wa­ny cie­ka­wo­ścią, zaj­rza­łem do środ­ka.

SPRZE­DAM! CENA: 300 ZŁO­TYCH POL­SKICH, NIE DO NE­GO­CJA­CJI. PŁAT­NOŚĆ TYLKO GO­TÓW­KĄ! DZWO­NIĆ POD NUMER:

66–64–24–913

Przez chwi­lę nie wie­rzy­łem wła­snym oczom. Przede mną stała żywa le­gen­da, praw­dzi­wy za­by­tek wło­skiej, a póź­niej pol­skiej mo­to­ry­za­cji, a koleś albo też babka chcie­li za niego ledwo trzy stówki? Co praw­da mia­łem swoją brykę, ale prze­cież war­tość ko­lek­cjo­ner­ska tego cacka na ja­kimś Au­to­mo­to czy in­nych oelik­sach wa­ha­ła się od sze­ściu do nawet czter­dzie­stu tau­ze­nów. Czyż­bym tra­fił na kom­plet­ne­go je­le­nia? A może spe­cjal­nie od­pi­co­wa­li ma­lusz­ka, tylko po to, żeby opchnąć go ja­kie­muś fra­je­ro­wi, a pod maską gru­chot miał istny saj­gon i nie po­tra­fił nawet ru­szyć z miej­sca?

– Raz się żyje – po­my­śla­łem, po czym za­czą­łem wy­stu­ki­wać cyfry na kla­wia­tu­rze ekra­no­wej smart­fo­na. Tro­chę mu­sia­łem po­cze­kać, ale po szó­stym sy­gna­le usły­sza­łem głos po dru­giej stro­nie słu­chaw­ki. Po praw­dzie spo­dzie­wa­łem się ja­kie­goś sta­rusz­ka, ledwo ogar­nia­ją­ce­go co się dzie­je do­oko­ła, który po pro­stu chciał po­zbyć się swo­je­go ma­łe­go ca­cusz­ka. Za­pew­ne z po­wo­du tego, że i tak już go nie uży­wał, a przy obec­nych staw­kach pol­skich eme­ry­tur każdy do­dat­ko­wy grosz na leki mógł być na wagę złota. Zdzi­wi­łem się więc, kiedy ode­bra­ła ko­bie­ta, dość młoda są­dząc po gło­sie.

– Mał­go­rza­ta Po­ran­na-Gwiaz­da, w czym mogę pomóc?

– Dobry, Sła­wo­mir Nowak z tej stro­ny. Ja w spra­wie kupna auta.

– Och, to wspa­nia­le, już my­śla­łam, że nikt się nie zgło­si. Ro­zu­miem, że chciał­by pan za­ku­pić dla sie­bie mo­je­go ma­lusz­ka?

– Tak, w rze­czy samej. – Nie wiem czemu, ale strasz­nie roz­czu­li­ło mnie to okre­śle­nie. Nie umiał­bym tego opi­sać, ale w gło­sie roz­mów­czy­ni było coś cie­płe­go i przy­jem­ne­go. Wzbu­dzał za­ufa­nie, a jed­no­cze­śnie su­ge­ro­wał, że bar­dzo chęt­nie umó­wił­byś się z jego wła­ści­ciel­ką na kawę albo coś smacz­ne­go, oczy­wi­ście jeśli tylko by chcia­ła. – Kiedy mógł­bym do­ko­nać tej, no… Trans­ak­cji?

– Choć­by jutro. Czy byłby pan w sta­nie wpaść do STAR Ke­ba­bu na Li­po­wą o go­dzi­nie pięt­na­stej?

– Ależ jak naj­bar­dziej. Miesz­kam nie­da­le­ko, mogę tam być w za­sa­dzie kiedy chcę.

– Zatem je­ste­śmy umó­wie­ni. Dzię­ku­ję i do zo­ba­cze­nia.

Na­ci­sną­łem czer­wo­ną słu­chaw­kę, po czym uśmiech­ną­łem się i scho­wa­łem te­le­fon do kie­sze­ni. Po­mi­mo wszech­obec­nej sza­ro­ści i groź­nych bu­rzo­wych chmur na ho­ry­zon­cie, dzień wydał mi się ni stąd ni zowąd super ra­do­sny i wprost prze­pięk­ny. Po­kle­pa­łem zło­te­go ma­lu­cha po dachu ni­czym do­rod­ną klacz.

– No i eks­tra. Cie­szysz się, ma­leń­stwo? Już jutro bę­dziesz na­le­żeć do mnie.

No spoko – usły­sza­łem nagle tuż nad uchem, jakby spod ziemi nagle wy­rósł jakiś nie­zna­jo­my, po czym szep­nął do mnie zza ple­ców. Ob­ró­ci­łem się gwał­tow­nie, ale ni­ko­go nie zo­ba­czy­łem. Cała ulica była pusta, nie li­cząc dwóch dzie­cia­ków na de­sko­rol­kach na prze­ciw­le­głym chod­ni­ku.

– Hmmm. Mu­sia­łem się prze­sły­szeć – mruk­ną­łem nie­prze­ko­na­ny sam do sie­bie. Wzru­szy­łem ra­mio­na­mi i ru­szy­łem z po­wro­tem w kie­run­ku domu, nie mogąc się do­cze­kać jutra.

 

***

 

Lokal przy ulicy Li­po­wej nie był spe­cjal­nie wy­szu­ka­ną re­stau­ra­cją. Na­zwał­bym ją nawet ob­skur­ną, ale prze­cież nie przy­sze­dłem tam na obiad, praw­da? Byłem tak pod­ja­ra­ny, że przy­by­łem na miej­sce kwa­drans przed cza­sem. Wszyst­ko wska­zy­wa­ło jed­nak na to, iż wła­ści­ciel­ka ma­lu­cha się spóź­ni. Nie po­do­ba­ło mi się to, tym bar­dziej, że sto­ją­cy za ladą, rosły Turek z ła­pa­mi wiel­ko­ści ma­łych bo­chen­ków chle­ba łypał na mnie groź­nie, wy­raź­nie nie­za­do­wo­lo­ny, że zaj­mu­ję sto­lik mimo, iż dalej nic nie za­mó­wi­łem. Już mia­łem wstać, by kupić ja­kieś fryt­ki czy coś po­dob­ne­go, gdy nagle nowa klient­ka we­szła do lo­ka­lu, czy­niąc tym nie­znacz­ne po­ru­sze­nie wśród gości.

Nie mia­łem wąt­pli­wo­ści, że to z nią mia­łem ubić biz­nes. Wy­glą­da­ła jak jakaś przed­się­bior­czy­ni czy inna kor­po-szczu­rzy­ca – czar­ne jak smoła, gład­ko uli­za­ne krót­kie wło­ski, blada cera, groź­ne spoj­rze­nie i buty na ob­ca­sie. Miała też na sobie gar­niak, w do­dat­ku nie­ty­po­wy, bo czer­wo­ny jak świe­ża krew z rany. Za­sta­na­wia­łem się co taka osoba jak ona w ogóle ro­bi­ła w moim mie­ście, a tym bar­dziej skąd miała ta­kie­go śmiesz­ne­go ma­lu­cha.

Kiedy tylko mnie zo­ba­czy­ła, jej su­ro­wą minę za­stą­pił szcze­ry, ser­decz­ny uśmiech. Mimo, że nigdy się nie spo­tka­li­śmy wy­glą­da­ła, jakby na­praw­dę cie­szy­ła się, że mnie widzi. Ru­szy­ła do mnie spo­koj­nym, pew­nym kro­kiem, ni­czym ko­ci­ca za­zna­cza­ją­ca swój teren.

– Pan Nowak, jak mnie­mam? – za­py­ta­ła, wy­cią­ga­jąc dłoń z uma­lo­wa­ny­mi na czar­no pa­znok­cia­mi.

– Tak, to ja.

– Bar­dzo miło mi po­znać. Mo­że­my od razu przejść do rze­czy czy może chciał­by pan naj­pierw coś za­mó­wić?

– Nie je­stem szcze­gól­nie głod­ny – przy­zna­łem, kom­plet­nie ocza­ro­wa­ny. Nie śmiał­bym tego otwar­cie za­su­ge­ro­wać, ale ab­so­lut­nie nie miał­bym nic prze­ciw­ko, gdyby oprócz sprze­da­ży auta przy­szła-by­ła wła­ści­ciel­ka zgo­dzi­ła się rów­nież na to, by razem ze mną wy­brać się nim na małą, week­en­do­wą wy­ciecz­kę.

– Zatem do dzie­ła. – Biz­ne­swo­man wy­cią­gnę­ła smu­kły palec i po­ka­za­ła wła­ści­cie­lo­wi dło­nią „je­dyn­kę”. Ten je­dy­nie ski­nął głową i za­czął przy­go­to­wy­wać kebsa. Wy­glą­da­ło na to, że sprze­daw­czy­ni na­le­ża­ła do sta­łych by­wal­czyń tej nory. Kto by po­my­ślał?

– Czy ma pan go­tów­kę przy sobie? – za­py­ta­ła pani Mał­go­rza­ta, sia­da­jąc przy naj­bliż­szym wol­nym sto­li­ku.

– Tak tak – po­twier­dzi­łem, przy­sia­da­jąc się.

– Nie trać­my zatem czasu. Oto nie­zbęd­ne do­ku­men­ty.

Przy­znam, iż nie do końca ro­zu­mia­łem czemu tak bar­dzo chce się po­zbyć swo­je­go ma­lusz­ka i tro­chę na­bra­łem po­dej­rzeń. Pa­pie­ro­lo­gia wy­glą­da­ła jed­nak cał­kiem w po­rząd­ku – rocz­nik dwu­ty­sięcz­ny, niski prze­bieg, stan bar­dzo dobry, re­gu­lar­ne prze­glą­dy, ra­chun­ki za na­pra­wy, ksią­żecz­ka ser­wi­so­wa, a w do­dat­ku ta cena! Czu­jąc się nie­mal jak­bym wła­śnie wy­grał w totka, rzu­ci­łem po­bież­nie okiem na wszel­kie pa­pie­ry i pod­pi­sa­łem gdzie trze­ba. Coś o tym, że wła­ści­ciel­ka nie przyj­mu­je zwro­tów ani re­kla­ma­cji, do­dat­ko­wo dowód za­ku­pu, ogól­nie stan­dard. To pierw­sze wy­da­ło mi się tro­chę po­dej­rza­ne, ale w końcu trzy­sta zło­tych to nie aż tak ogrom­ny pie­niądz. Nawet jakby gru­chot wię­cej nie ru­szył albo padł po ty­go­dniu, dalej mógł­bym się po­chwa­lić przed Wald­kiem z pracy i resz­tą zna­jo­mych.

– To chyba wszyst­ko. Kiedy mogę zatem ode­brać to cu­deń­ko?

– W tym mo­men­cie. W za­sa­dzie to nim tutaj pod­je­cha­łam. Po­trze­bu­ję tylko otrzy­mać pie­nią­dze i może pan ru­szać gdzie pan tylko za­pra­gnie. – Pani Mał­go­rza­ta po­now­nie się uśmiech­nę­ła, po czym wy­cią­gnę­ła klu­czyk z kie­sze­ni i po­ło­ży­ła go na stole. Jakaś mała, dzika myśl pod­szep­nę­ła mi, aby go zwę­dzić i ru­szyć w długą, ale mo­men­tal­nie ją od­go­ni­łem. Wy­cią­gną­łem trzy bank­no­ty z kró­lem Ja­gieł­ło i po­ło­ży­łem je obok.

– In­te­re­sy z panem to praw­dzi­wa przy­jem­ność. Po­le­cam się na przy­szłość. – Po­ran­na-Gwiaz­da za­bra­ła kasę z blatu, wsta­ła i opu­ści­ła lokal, po dro­dze od­bie­ra­jąc swo­je­go ke­ba­ba od uczyn­ne­go dry­bla­sa.

Po raz ko­lej­ny tro­chę się zdzi­wi­łem, ale co było robić? Dziw­na czy nie, wła­śnie praw­do­po­dob­nie ubi­łem in­te­res dnia, jeśli nie in­te­res życia. Za­bra­łem klu­czy­ki ze stołu i ru­szy­łem do wyj­ścia. Mi­ja­jąc mnie, Turek jakoś dziw­nie na mnie po­pa­trzył. W jego wzro­ku nie było już daw­nej iry­ta­cji, ale jakaś dzie­cię­ca zło­śli­wość, tak jakby cie­szył się, że zro­bił mi prank po­przez na­sra­nie do mo­je­go ke­ba­ba. Po­mi­mo, że osta­tecz­nie nic nie za­mó­wi­łem.

Przy­spie­szy­łem kroku i wy­sze­dłem na ulicę. Mój złoty, kost­ko­wa­ty ry­dwan zgod­nie z obiet­ni­cą stał za­par­ko­wa­ny na chod­ni­ku tuż przy lo­ka­lu. Czym prę­dzej wsia­dłem więc do środ­ka i od­pa­li­łem. Przy­jem­ny, zna­jo­my war­kot mo­to­ru sil­ni­ka jak zwy­kle za­dzia­łał ko­ją­co. Po­ło­ży­łem dło­nie na pięk­nej, obi­tej wspa­nia­łej ja­ko­ści skórą kie­row­ni­cy.

– Hej, ta­tu­siu. Gdzie je­dzie­my?

Spo­kój i ra­dość mo­men­tal­nie wy­pa­ro­wa­ły. Po­czu­łem jak ob­le­wam się zim­nym potem, a po ple­cach prze­cho­dzą mnie ciar­ki. Zna­łem ten głos. Po­znał­bym go choć­by na końcu świa­ta i przez wiele lat od­dał­bym na­praw­dę wiele, żeby móc go po­now­nie usły­szeć. Ma­dzia – moja mała, ko­cha­na Ma­dzia, moja duma i mały skar­bek. Który nie miał prawa sie­dzieć za mną ani kie­dy­kol­wiek jesz­cze się do mnie ode­zwać, po­nie­waż…

Po­nie­waż Ma­dzia nie żyła.

– Na co cze­ka­my? – za­py­ta­ła po­now­nie osoba za moimi ple­ca­mi. Czu­łem się, jak­bym do­znał pa­ra­li­żu ca­łe­go ciała. Nie śmia­łem po­ru­szyć mię­śniem, a co do­pie­ro zajrzeć w we­wnętrz­ne lu­ster­ko, aby spoj­rzeć na tylne sie­dze­nie.

– A no tak. – Dziew­czyn­ka za­śmia­ła się, ale nie tym pięk­nym, per­li­stym dźwię­kiem, jaki wy­da­wa­ła z sie­bie moja córka w okre­sach ra­do­ści. To bar­dziej przy­po­mi­na­ło kle­ko­ta­nie sta­rych belek. Albo kości. – No prze­cież, za­po­mnia­łam pasa.

Klik.

Ktoś lub coś sie­dzą­ce za mną wsa­dzi­ło ka­wa­łek me­ta­lu do za­pin­ki.

– Strasz­nie się ocią­gasz, ta­tu­siu. – Głos dziec­ka stał się znie­cier­pli­wio­ny. Dziec­ka, które nie mogło, a jed­nak brzmia­ło jak moje. – Po­cze­kaj, po­mo­gę ci.

Nie mam po­ję­cia jakim cudem, ale kiedy mru­gną­łem, byłem już na dro­dze, z rę­ka­mi na kie­row­ni­cy i le­war­kiem na dru­gim biegu. Spró­bo­wa­łem ob­ni­żyć do pierw­sze­go i wy­ha­mo­wać, ale waj­cha ani drgnę­ła, a środ­ko­wy pedał od­mó­wił po­słu­szeń­stwa.

– Nie mo­że­my zwol­nić, tato. Ina­czej się spóź­ni­my – wy­ja­śni­ła Ma­dzia uprzej­mie, spo­koj­nym tonem jakby tłu­ma­czy­ła coś bar­dzo nie­mą­drej oso­bie. – Czy nie mie­li­śmy je­chać do kina? Dzi­siaj Dzień Dziec­ka, pa­mię­tasz? Film zaraz się za­cznie!

Wje­cha­li­śmy na most. Do złu­dze­nia przy­po­mi­nał mi tam­ten z dnia, gdy to się wy­da­rzy­ło. Stare, za­rdze­wia­łe ba­rier­ki, późny wie­czór i ten pa­skud­ny deszcz. Słaba wi­docz­ność, blask re­flek­to­rów nad­jeż­dża­ją­cej z na prze­ciw­ka cię­ża­rów­ki. Wy­prze­dza­łem na cią­głej. Żeby zdą­żyć. Wie­dzia­łem, że nie po­wi­nie­nem był. Wspo­mnie­nia, które tak długo pró­bo­wa­łem wy­rzu­cić z pa­mię­ci po­wró­ci­ły ze zdwo­jo­ną siłą.

– Po­cze­kaj, ta­tu­siu, za­trzy­maj się. Jakiś chło­piec chce wsiąść.

Nie pa­mię­ta­łem, żebym po­now­nie na­ci­snął ha­mu­lec, a mimo to za­dzia­łał od razu. Ma­luch za­ha­mo­wał z pi­skiem opon, a my sta­nę­li­śmy na środ­ku cho­ler­ne­go mostu, tuż nad mrocz­ną, czar­ną tonią rzeki.

– Otwórz, ta­tu­siu. Mówi, że ma na imię Mak­siu i że go znasz. Stoi przy drzwiach dla pi­lo­ta.

Mimo, iż każdy nerw w moim ciele krzy­czał, abym się nie ru­szał od­wró­ci­łem głowę. Nie mógł mieć wię­cej, niż dzie­sięć lat. W miej­scu twa­rzy miał krwa­wą mia­zgę, po­zba­wio­ną jed­ne­go oka i z dru­gim, zwi­sa­ją­cym luźno jak jakaś upior­na ozdo­ba cho­in­ko­wa. Zma­sa­kro­wa­ne usta po­ru­sza­ły się w bez­wied­nych ru­chach pasz­czy ma­leń­kiej ryby wy­rzu­co­nej na brzeg.

– Mówi, że mu­sisz mu oddać za hu­laj­no­gę, którą znisz­czy­łeś. Pyta też czemu go zo­sta­wi­łeś tam­te­go dnia. Mówi, że jesz­cze żył kiedy od­jeż­dża­łeś i gdy­byś tylko za­dzwo­nił po ka­ret­kę, być może żyłby dalej.

Zjawa za­czę­ła szar­pać za klam­kę i ude­rzać ryt­micz­nie głową o szybę, beł­ko­cząc coś przy tym. Po każ­dym, głu­chym łup krwi­sta smuga na szkle coraz bar­dziej się po­więk­sza­ła.

Wci­sną­łem gaz do dechy – tym razem ma­luch usłu­chał mo­je­go roz­ka­zu. Sil­nik za­war­ko­tał ostrze­gaw­czo, a ja mo­men­tal­nie prze­rzu­ci­łem bieg na trój­kę, a potem na czwór­kę.

– Czemu? Czemu mi to ro­bisz? – za­py­ta­łem.

– Bo to już czas, ta­tu­siu. Czas, żebyś wró­cił do domu.

– Dokąd? – za­py­ta­łem i wbrew lep­sze­mu osą­do­wi ob­ró­ci­łem się. Na tyl­nym sie­dze­niu fak­tycz­nie spo­czy­wa­ła moja có­recz­ka. Tyle, że bez głowy, tak samo, jak tam­te­go dnia. Wrza­sną­łem i stra­ci­łem pa­no­wa­nie nad kie­row­ni­cą. Gdyby tak się nie stało, być może zdą­żył­bym wy­mi­nąć cię­ża­rów­kę, która wła­śnie wpa­dła w po­ślizg.

A może nie.

 

***

 

– No i ge­ne­ral­nie tak to wy­glą­da­ło – po­in­for­mo­wa­łem panią psy­cho­te­ra­peut­kę. Ryt­micz­ne stu­ka­nie dłu­go­pi­su usta­ło. W końcu przy­po­mnia­łem sobie z czym ko­ja­rzył mi się ten dźwięk. Ob­ca­sy ude­rza­ją­ce o pod­ło­gę re­stau­ra­cji tam­te­go dnia brzmia­ły pra­wie iden­tycz­nie. Przy­po­mnia­łem sobie, że przy­wo­dzi­ły też na myśl inny, zna­jo­my dźwięk.

Ko­py­ta – brzmia­ły jak ko­py­ta.

– Okej, tyle po­trze­bo­wa­łam wie­dzieć. Dzię­ku­ję za roz­mo­wę. Do jutra – po­in­for­mo­wa­ła mnie młoda dama i wsta­ła z krze­sła.

– Co? To tyle? A jakaś dia­gno­za, wnio­ski? Kon­klu­zje? Co­kol­wiek?

– Nie będą panu po­trzeb­ne. Naj­waż­niej­sze, że wró­cił pan do domu. – Te­ra­peut­ka ścią­gnę­ła oku­la­ry i uśmiech­nę­ła się ser­decz­nie. Do­pie­ro wtedy roz­po­zna­łem w niej panią Mał­go­rza­tę.

– Ale, ale… – Za­czą­łem się jąkać. – Jak to? Prze­cież…

– Je­ste­śmy w Sztu­mie? Ależ nie, panie Sław­ku. Wszak to nie tutaj się pan uro­dził. Oboje do­brze wiemy, że po­cho­dzi pan z małej wio­ski nie­opo­dal. Pie­kło, o ile do­brze pa­mię­tam. – Nadal uśmiech­nię­ta Po­ran­na-Gwiaz­da ru­szy­ła w kie­run­ku wyj­ścia. Do­pie­ro wtedy zo­rien­to­wa­łem się, że w po­ko­ju nie było żad­nych okien ani też in­ne­go wyj­ścia niż drzwi, do któ­rych zmie­rza­ła. Mimo, iż chcia­łem jak naj­szyb­ciej uciec nie po­tra­fi­łem wstać z fo­te­la, tak jakby ktoś mnie do niego przy­kle­ił.

– No i je­ste­śmy – po­in­for­mo­wa­ła pani Mał­go­rza­ta. – Mi­łe­go dnia życzę.

Po czym otwo­rzy­ła drzwi i za­trza­snę­ła je z hu­kiem. Zo­sta­łem w cał­ko­wi­tych ciem­no­ściach. I potem nie było już nic – tylko ciem­ność.

Od dziec­ka lu­bi­łem auta…

Koniec

Komentarze

Gnoomie, tekst liczący ponad piętnaście tysięcy znaków to już nie szort, więc bądź uprzejmy zmienić oznaczenie na OPOWIADANIE. Na tym portalu szorty mają do dziesięciu tysięcy znaków.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Zastanawiałam się do czego to wszystko zmierza, bo początkowo nie przychodziło mi do głowy możliwe zakończenie. Pisząc szczerze, fragment z chłopcem na moście wydaje mi się najlepszym momentem opowiadania. To nie jest tak, że mi się nie podobało, ale nie powaliło mnie też na kolana. Nie rozumiem ostatniego zdania. Sugeruje pętle, ale takiej tutaj nie widzę. Może czegoś nie dostrzegam? Poczekam na komentarze innych. Ogólne wrażenie jest pozytywne.

Poprawione. Dziękuję, regulatorzy.

 

Co do ostatniego zdania Zanadro, to jest ono tam całkiem nieprzypadkowo. Dlaczego? To już pozostawiam Twojej interpretacji. Cieszę się, że pomimo paru zgrzytów dobrze, a przynajmniej przyzwoicie się bawiłaś. Taki był generalny zamiar :)

"Nie wierz we wszystko, co myślisz."

bańka to milion,

koło albo kafel (obs.) to tysiąc,

a seta to 100 zł, ale reddit twierdzi, że mokotowskie.

 

Kilka przecinków do poprawy, np.:

Zupełnie jakby go dotknął król Midas, ten z mitologii, co mi ją babcia czytała jak byłem mały. → Zupełnie jakby go dotknął król Midas, ten z mitologii, co mi ją babcia czytała, kiedy byłem mały.

 

Bardzo dobry tekst i trzymający w napięciu. Biegnę wystąpić o bibliotekę.

Pokój – szczęśliwość; ale bojowanie Byt nasz podniebny

Powitać.

 

czułem (…) sympatię do (…) Multiplii

Multipli. Skąd wziąłeś to drugie „i”?

 

Nie wiem co tu dużo gadać – żachnąłem się. – Rodzina jak rodzina. Taka całkiem normalna

a kawałek dalej

Co tu dużo gadać, dzień jak dzień. Całkiem normalny w sumie.

Może to zabieg celowy, podkreślający prostolinijność bohatera, ale nadal wygląda to dziwnie.

 

a co dopiero zaglądnąć

Po co tak udziwniać… „zajrzeć” pasowałoby dużo bardziej.

 

Bywają momenty, w których zaimki gromadzą się w sporych ilościach, to chyba najbardziej jaskrawy przykład:

Do złudzenia przypominał mi tamten z tego dnia, kiedy to się wydarzyło.

 

Szczerze nie rozumiem zakończenia… Sławomir umarł? Trafił do niebytu? Więzienia? Nie wiem.

Ogólnie tekst jest średni. Zgrzytało mi sporo technikaliów. Nawiedzone samochody widzieliśmy w dziełach wszelkich już wielokrotnie, a to podejście nie jest ani szczególnie oryginalne, ani jakoś bardzo dopracowane. Niemniej elementy horroru i fantastyki były, źle nie jest, ale mogło by być lepiej :/

 

Pozdrawiam!

Precz z sygnaturkami.

Przyjemnie się czytało :)

Przynoszę radość :)

Dziękuję za wizytę, Radku, jak również nominację do Biblioteki oraz krótkie korki z kolokwializmów ;)

 

Niebieski_kosmito – Dziękuję za wizytę oraz cenny komentarz. Błędy poprawiłem, poza tym powtórzeniem, gdyż trafnie odgadłeś, że było celowe. A że dziwnie brzmi? Cóż, ludzie czasem dziwnie mówią ;)

Przykro mi, iż zakończenie sprawia Ci trudności interpretacyjne. Ja wiem, jaki miałem zamysł, ale zdradzanie go moim zdaniem mija się z celem albowiem to w Twojej gestii leży interpretacja dzieła. Cokolwiek uznasz za prawdziwe, będzie więc dla Ciebie prawdziwym. Aczkolwiek przyznam, iż nie mam pojęcia skąd wytrzasnąłeś to więzienie ;) A że mogło być lepiej? Nie wątpię. Zawsze może być lepiej :) BTW – “mogłoby” łącznie ;)

 

I jak zwykle, niezastąpiona i nieoceniona Anet z jej minimalistycznymi komentarzami. Tradycyjnie miód dla duszy. Dzięki za odwiedziny, Anet :)

 

 

"Nie wierz we wszystko, co myślisz."

Dzień doberek, gnoom!

No to tak, są rzeczy, które mi się podobały i które nie, więc będę tak mieszał plusa z minusem ;) To co nie, to miałem takie wrażenie, że pierwsza część tekstu jest taka "luzacka" stylowo. "Trzy Jagieły" :D kiedy w dalszej części (druga połowa) już podchodzisz po obiecany Horror. Scena z chłopcem i twist w postaci tego kim okazał się złoty maluszek jest całkiem, całkiem. Tatuś i maluch, fajnie wymyślone. Generalnie napisane bez jakiś większych potknięć. Zakończenie niestety uznaję za najsłabszy element tekstu. W pierwszej myśli pomyślałem, że kobieta przemieni się jeszcze w demona, wspominając o piekle ;)

Koniec końców mimo wad jakie tutaj powymieniałem, całkiem ciekawiło mnie co tu się wydarzy. Było lekko, może za dużej grozy nie poczułem, ale… jak wyżej. 

Wielkie dzięki za udział w konkursie!

Z prostego punktu wyjściowego dochodzisz do całkiem solidnej grozy, nawet jeśli zbudowanej na bardzo podstawowych elementach. Ale… Ale moim zdaniem finał y wiele zyskał, gdybyś dodał tam mocniej odczucie uwięzienia i nawracających myśli odnśnie przeszłych wypadków.

 

 

 Cześć!

 

Całkiem solidny pomysł i okraszony grozą. Kreacja bohatera wyszła satysfakcjonująca i naprawdę czuć jego fascynację samochodami. Zaskoczyło mnie to, jakie auto wybrałeś, to dodało opowiadaniu specyficznego klimatu. Motyw paktu to nic nowego, ale dołożyłeś do tego specyficzne smaczki. Zakończenie niewiele wyjaśniło, przyznam się, że obstawiałabym, że bohater po prostu jest w piekle i przeżywa tę samą scenę. Jak dla mnie to brakuje tu jednak trochę wskazówek, żeby interpretacja ułożyła się w całość.

Ładny horror, mocno pogrywasz uczuciami ojca, który spowodował wypadek.

Mnie też wydaje się, że końcówka jest trochę niejasna.

Za to zbyt wyraźnie widać, kim jest pierwotna właścicielka malucha. IMO, wystarczyłoby albo nazwisko, albo telefon, bo w tym momencie widzę nadmiar informacji. Dobrze jeszcze, że nie ma na imię Lucyna. Ale to tylko moja opinia, mogę się mylić.

Babska logika rządzi!

Ojoj, ale mnie tu długo nie było.

Dziękuję wszystkim za odwiedziny. Po kolei zatem:

Mocniejsze odczucie powiadasz, wilku? Hmmmm. Pomyślimy, pomyślimy, na pewno wezmę pod uwagę. Dziękuję za wskazówki.

Alicello, również dziękuję za feedback. Co do mglistości zakończenia to nie ukrywam, że generalnie taki był zamysł, a jako, że mimo wszystko znakomita większość mych dzieł, tak to szumnie nazwijmy, zawsze miała zakończenia raczej klarowne i jednoznaczne (sam nie przepadam za takimi bardziej otwartymi co do zasady), to doszedłem do wniosku, że trochę poeksperymentuję tym razem. No cóż, co kto lubi, prawda? Oczywiście mógłbym Tobie wszak też napisać czy twojA interpteacja zaKończenia jest zgodna z mym pierwotnym zamysłem, ale to by wtedy trochę zepsuło oryginalny zamysł, czyż nie?

Finklo – również opinię Twą sobie cenię, jak zapewne wiesz, toteż bardzo dziękuję za odwiedziny oraz cenne wskazówki. Co do postaci to przeszła mi przez głowę myśl, że może jednak jej kreacja nie było odrobinkę za bardzo “on the nose”, jak zwykli mawiać Angole, ale z tego co pamiętam zwyczajnie wtedy terminy goniły i trochę zabrakło czasu na poprawki. Ale dzięki wielkie za wskazówki, podobnie jak w przypadku wilka wezmę pod uwagę.

"Nie wierz we wszystko, co myślisz."

Nowa Fantastyka