- Opowiadanie: ostaszewski - Arkadia

Arkadia

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Arkadia

Arkadia 

 

Lądownik statku pasażerskiego Sunrise powoli wytracał prędkość. Zgromadzeni na jego pokładzie pasażerowie odetchnęli z ulgą. Klimatyzowane pomieszczenie nie zapobiegało ich nerwowemu poceniu się podczas wchodzenia na orbitę planety. Najmniejszy błąd pilota mógł spowodować nieodwracalne skutki lub nagłą katastrofę. Tym razem jednak przybywający na planetę Arkadia nie mieli się czego obawiać. Ich rejsem dowodzili najlepsi z najlepszych pilotów w całej gwiezdnej flocie. Dobrani tak, aby przybywającym na Arkadię nie stała się żadna krzywda. W końcu była to ważna misja. Przylecieli jako pierwsi od ponad dwustu lat przybysze z zewnątrz. Dziennikarze ze wszystkich możliwych redakcji ziemskich i kolonijnych gazet mieli zrelacjonować to, co odkryje przed nimi niedostępna Arkadia. Planeta zasiedlona niegdyś przez ludzi, teraz zamieszkana głównie przez miejscowe inteligentne istoty. Planeta, która odcięła się od wszechświata i zazdrośnie strzegła swojego rozwoju oraz swoich tajemnic.

John Timberlee, dziennikarz „Globe Earth”, odpiął pasy bezpieczeństwa i pociągnął łyk kawy z termosu. Co za lura, pomyślał. Kiedyś przynajmniej serwowali świeżą kawę, nie syntetyki. Skupił uwagę na atrakcyjnej blondynce siedzącej dwa rzędy dalej. Zaciekawiona spoglądała przez okno, podziwiając krzywiznę planety. John podniósł się z fotela i zajął wolne miejsce obok kobiety.

– Przepiękny widok, prawda? – zagadnął. To był właściwy moment i temat.

– Tak, przepiękny. – Blondynka zalotnie założyła włosy za uszy i spojrzała na Johna dużymi niebieskimi oczami.

– Pierwszy raz w kosmosie?

– Niestety tak. I to od razu taka wyprawa… 

– Cóż, tworzymy historię… Pozwoli pani, że się przedstawię: John Timberlee, „Globe Earth”.

– Amanda Rustigale, „Cosmo Weapon”. – Dziennikarka uścisnęła wyciągniętą przez mężczyznę dłoń.

– Fiu, fiu, to i dzienniki wojskowe interesują się Arkadią? A na dodatek zatrudniają takie piękne kobiety? Wiesz… Przepraszam, może przejdziemy na ty?

Amanda skinęła głową.

– Co takiego interesującego jest w tym świecie, że „Cosmo Weapon” życzy sobie relacji?

– Widzisz tego grubego faceta przed nami? To Bill Kinovsky z „Dinner Today”. Jak myślisz, czym się interesuje?

– Jadalnymi grzybami z równikowych lasów Arkadii?

– Być może. – Dziennikarka się roześmiała.

John uznał to za dobry znak. Najważniejsze to rozśmieszyć kobietę.

– Wszyscy interesują się Arkadią i jej mieszkańcami. Bulwarówki, poważne pisma społeczno-polityczne, nawet magazyny o modzie. Chcemy ich poznać.

– Nie będzie to proste, popatrz. – John sięgnął po oficjalny przewodnik opracowany specjalnie dla dziennikarzy odwiedzających Arkadię. – Co my tu mamy? O, proszę… – Wskazał na odpowiednią stronę z informacjami:

2193 – nawiązanie przez Ziemian kontaktu z Arkadyjczykami;

2235 – pierwsi ziemscy koloniści przybywają na Arkadię;

2312 – dochodzi do konfliktu zbrojnego między kolonistami a Arkadyjczykami, co grozi regularną wojną między Ziemią a Arkadią;

2316 – zawarcie pokoju w Plonomh, stolicy Arkadii, na mocy którego Ziemianie otrzymują do własnego użytku północno-zachodni kontynent o nazwie Lee;

2330 – zawarcie układu o wolnym przepływie istot i towarów między Lee a resztą planety;

2332 – narodziny pierwszego osobnika ze związku Arkadyjki i Ziemianina;

2334 – narodziny pierwszego osobnika ze związku Arkadyjczyka i Ziemianki;

2415 – populacja Arkażan, potomków Ziemian i Arkadyjczyków, osiąga stan 45% populacji planety;

2417 – Arkadyjczycy wprowadzają zakaz związków międzyrasowych;

2418 – Ziemianie wprowadzają zakaz związków międzyrasowych;

2420 – wybuch wojny arkażańskiej;

2425 – Arkażanie przejmują władzę nad planetą, zrywają wszelkie stosunki ze światami zewnętrznymi; tysiące Ziemian opuszczają Arkadię.

– Następną pozycją na tej liście będzie obecny rok dwa tysiące sześćset trzydziesty drugi z informacją o wizycie osiemdziesięciu trzech dziennikarzy z Ziemi oraz kolonii i ponownym otwarciu się Arkadii na świat.

– Zobaczymy, obyś się nie mylił. Jestem bardzo ciekawa, jak naprawdę wyglądają ci Arkażanie.

– Zapewne tak jak na zdjęciach. Bardzo wysokie, smukłe, piękne humanoidy. Istoty idealne. W wyniku połączenia się genów dwóch ras narodziły się anioły. Szkoda tylko, że mają ten niebieskawy odcień skóry.

– Tak… Arkadyjczyków niedużo odróżnia od ludzi.

– Czy mówi ci coś nazwisko Viller? – John zamknął przewodnik.

– Profesor Viller?

– Tak, podobno przyczynił się do rozwoju populacji Arkażan i stał za przewrotem arkażańskim.

– I podobno nadal rządzi Arkadią? – Amanda po raz drugi się roześmiała.

Johnowi spodobał się jej śmiech. Postanowił, że po wylądowaniu będzie częściej wprawiać ją w dobry nastrój. Kobieta daleko od domu, na dodatek w dobrym nastroju to łatwa zdobycz dla myśliwego takiego jak on.

– Słyszałam te plotki. Każdy je słyszał. Tylko że teraz musiałby mieć prawie trzysta lat.

Dalszą rozmowę przerwał głos pierwszego pilota:

– Szanowni państwo, otrzymaliśmy zgodę na lądowanie. Proszę ponownie zająć swoje miejsca i zapiąć pasy. Niebawem wylądujemy na dachu waszego hotelu w Plonomh. Do tego czasu proszę nie używać telefonów ani innego sprzętu elektronicznego. Dziękuję.

– Do zobaczenia na dole, Amando – powiedział John i wstał, by wrócić na swój fotel.

Kobieta odprowadziła go wzrokiem i pomachała ręką. Siadając, John mrugnął do niej okiem. Pierwszy, najtrudniejszy kontakt został nawiązany. Jak myśliwy osaczał swoją zwierzynę.

 

Generał Dye’i, naczelny dowódca Sekcji Specjalnej Wydziału Wewnętrznego Arkadii, przecierał oczy ze zmęczenia. Nie spał od kilku dni. Opracowanie planu ochrony wizyty dziennikarzy bardzo go wyczerpało. Czuł spoczywającą na nim odpowiedzialność. Rząd Arkadii, Araka, nie wybaczy mu żadnej, nawet najmniejszej pomyłki. Ochrona planety była najważniejsza. Dye’i zdawał sobie sprawę, że jakakolwiek wpadka spowoduje jego degradację. A to wiąże się z zesłaniem i funkcją podrzędnego szefa ochrony w którejś z kopalni uranu lub w obozie karnym.

Generał odszedł od otwartego okna, przez które podziwiał panoramę Plonomh. Miasto budziło się do życia. Poranne odgłosy, kurz i smog wpadały do jego gabinetu. Zamknął okno i włączył klimatyzację. Klimat Arkadii, zmieniony przez lata eksploracji planety przez Ziemian i wyniszczające wojny, był wyjątkowo suchy. Arkażanie podjęli się trudu jego odbudowy.

– Panie generale, goście czekają. – W uchu naczelnego dowódcy rozległ się głos sekretarki.

– Niech wejdą – odpowiedział. Spojrzał w lustro. Poprawił swój czarny mundur tajnych służb. Leżał idealnie na jego ponaddwumetrowym ciele. To prawda, jesteśmy istotami idealnymi, pomyślał. Dlatego władamy Arkadią.

Przybyli zajęli miejsca za długim prezydialnym stołem. Arkażanie, Ziemianie, Arkadyjczycy. Wszyscy najlepsi specjaliści od tajnych operacji. Dye’i trochę obawiał się Ziemian. Mimo oficjalnej wierności Arace mogli wykorzystać wizytę swoich do stawiania żądań, zwłaszcza dotyczących większej niezależności. A to mogło doprowadzić do konfliktu.

– Witam wszystkich obecnych. Z góry uprzedzam, że nie mamy zbyt wiele czasu. Dzisiaj rozpoczyna się oficjalna wizyta ziemskich dziennikarzy. Znacie swoje zadania. Oczekuję więc krótkich sprawozdań ze stanu przygotowań.

Dowódcy poszczególnych służb po kolei zdawali relacje. Wyłaniał się z nich obraz przygotowanych na każdą ewentualność profesjonalistów. Generał, lekko znużony, słuchał ich meldunków.

– Żywię nadzieję, że dotrzymacie swoich obietnic. Wiecie, czym grozi porażka – powiedział sucho. – Proszę o pozostanie pułkownika Rohna i szefów tajnych służb.

Kiedy zostali sami, Dye’i wstał zza biurka i zaczął spacerować po gabinecie.

– Araka oczekuje codziennych raportów na temat sytuacji. Szczególny nacisk proszę położyć na ochronę Torthama. Wiecie, jakie znaczenie ma to dziecko… 

– Generale – zaczął nieśmiało pułkownik Rohn – ochrona dziecka jest bardzo trudna, powiedziałbym nawet, że niemożliwa. Jak pan wie, niełatwo je przypilnować. Nie chciałbym, aby Ziemianie lub Arkadyjczycy poznali jego prawdziwą, nazwijmy to, tożsamość. Może to grozić jego likwidacją. Czy jest możliwe, aby Araka zweryfikowała swoje plany? 

– Nie musi pan mi tego przypominać, pułkowniku – odparł Dye’i. – Zmiana zamierzeń Araki nie wchodzi w grę. Jej plany są dalekosiężne… Zresztą jeżeli któryś z panów jest na tyle odważny, aby to zaproponować, to proszę bardzo.

W odpowiedzi zapadła cisza. Nikt nie chciał nadstawiać głowy ani kariery.

– Więc sprawa załatwiona. Nie myślcie jednak, panowie, że umywam ręce od odpowiedzialności. Pośród dziennikarzy zapewne są szpiedzy. To normalne działania wywiadowcze. Proponuję podjąć próbę nakłonienia jednego z nich do delikatnej współpracy. Oczywiście bez oficjalnego werbunku. Kapitanie Werrs, proszę przedstawić propozycję.

Wywołany kapitan dziarskim krokiem podszedł do tablicy wizyjnej. Wpisał kod, po czym na tablicy ukazała się twarz dziennikarza. Smuga światła spowodowała, że na łysej niebieskiej głowie Werrsa odbił się wizerunek Ziemianina. Johna Timberlee.

– Analiza profilów psychologicznych naszych gości potwierdziła wcześniejsze przypuszczenia. Większość z nich jest nieodporna na takie pokusy jak hazard czy alkohol. Przyjęliśmy jednak, że na Arkadii będą się pilnować. Mogą nie oprzeć się tylko jednej żądzy, jaką jest pociąg seksualny. Najbardziej podatny jest dziennikarz „Globe Earth” John Timberlee. Dane naszego wywiadu to potwierdzają. Pierwszy kontakt został już z nim nawiązany.

– Wystarczy, kapitanie, dziękuję. – Dye’i zdawał sobie sprawę, że nawet służąc w tajnych służbach, nie należy wiedzieć za dużo. – Dziękuję panom i do pracy.

Kiedy został sam, nalał sobie dużą szklankę wódki. Będzie ciężko… 

 

W sali konferencyjnej hotelu Arkadia panowała ożywiona atmosfera. Dziesiątki dziennikarzy czekały ze zniecierpliwieniem na pierwsze panelowe spotkanie z Arkażanami. Uczestniczyć w nim miał członek Araki, arkadyjskiego rządu. John Timberlee odszukał wzrokiem Amandę Rustigale. Siedziała w czwartym rzędzie przy wejściu do sali. Ruszył żwawo do niej, mając nadzieję zająć wolne miejsce obok dziennikarki.

– Witaj, Amando. – Timberlee przysiadł się, nie pytając nawet, czy krzesło obok jest wolne. – Jak minęła ci pierwsza noc na obcej planecie?

– Dziękuję, spałam jak zabita. – Amanda założyła nogę na nogę. – Emocje opadły, czas na pracę.

– Myślę, że tutaj praca będzie czystą przyjemnością. Warunki wyśmienite, dbają o nas.

– Nie chcą, abyśmy wywieźli stąd złe wrażenia, poza tym to chyba miłe istoty.

– Mam nadzieję. – John wyjął z teczki dyktafon, elektroniczny notatnik i słuchawki. – Jak dotąd otaczają nas sami Arkadyjczycy. Małomówni, jakby się nas bali. Wiesz, wczoraj wieczorem próbowałem porozmawiać z jednym z nich. Udawał, że nie zna angielskiego. A potem rozmawiał przez telefon czystą oficjalną angielszczyzną.

– Dziwisz im się? – Amanda odgarnęła włosy z czoła.

Timberlee przełknął ślinę, ten gest zawsze pobudzał jego męskie hormony.

– Boją się nas, nie znają. I na pewno mają zakaz kontaktowania się i prowadzenia rozmów. Lecz jestem pewna, że nas wnikliwie obserwują.

– Tak… – Dziennikarz przygryzł wargi. – Ciekawe, co nas dzisiaj czeka. Pierwsi Arkażanie, których spotkamy… 

– Myślę, że nie będzie nudno. – Dziennikarka się uśmiechnęła. – Widzisz tego sapiącego grubasa stojącego pod ścianą i popijającego kawę z kubka? To Max Vindloff, dziennikarz „East Moon”, tego tabloidu. Takich jak on są tu dziesiątki, węszą za sensacjami. Nie interesuje ich poznanie Arkadii, ale news. Pewnie coś wymyślą.

Rozmowę przerwał dźwięk dzwonu obwieszczającego początek spotkania. Wszyscy dziennikarze wstali. Zgodnie z arkażańskim zwyczajem przywitanie z gospodarzami zawsze przebiegało na stojąco. Zapadła niemalże idealna cisza. Wszyscy oczekiwali na wejście Arkażan.

– Witam państwa. – Za plecami dziennikarzy rozległ się cichy szept.

Do sali weszło dwóch Arkażan. Liczyli sobie ponad dwa metry wzrostu. Ich skóra miała błękitny odcień. Twarze wyrażały pewność, zdecydowanie. Klasycznie rzymskie rysy. Arkażanin, który wypowiedział słowa powitania, miał na sobie tradycyjny ciemny garnitur. Typowa ziemska moda. Drugi ubrany był w narodową arkadyjską opończę z mnóstwem cekinów, sznureczków i innych ozdób. Na ich łysych czołach odbijało się światło lamp, co jeszcze bardziej potęgowało wrażenie niezwykłości. Zgromadzeni z zaciekawieniem rozglądali się po sali. Wszyscy z wrażenia wstrzymali oddech.

– Boże, wyglądają jak anioły – szepnęła Amanda. 

John przełknął ślinę. Nie potrafił wypowiedzieć ani słowa, podobnie jak pozostali dziennikarze.

Arkażanie zajęli miejsca za stołem prezydialnym. Głos ponownie zabrał ten ubrany w ziemski garnitur.

– Proszę usiąść. W imieniu Araki, mieszkańców Arkadii wszystkich ras oraz własnym witam gości. To wielka chwila. Przybywając tutaj, daliście dowód, że wszechświat jest domem nas wszystkich. Bez względu na pochodzenie. Bez względu na pozycję w hierarchii natury. Bez względu na rasę. Nazywam się Quolit i od tej pory będę waszym przewodnikiem po planecie Arkadia. Jak wiecie, wasi przodkowie przybyli jako osadnicy na naszą planetę i nadali jej tę nazwę, gdyż odnaleźli na niej swoje przeznaczenie i raj. Mityczną krainę szczęśliwości. Niestety, późniejsze wydarzenia zburzyły sielankę. Dopiero my, Arkażanie, potomkowie Ziemian i Arkadyjczyków, jesteśmy w stanie docenić harmonię, piękno i potęgę natury planet i kosmosu. Jesteśmy istotami ponadprzeciętnymi, o czym niebawem będziecie mieli okazję się przekonać. Na razie pozwólcie, że przedstawię wam Ruiboldta, członka rządu Arkadii.

Wywołany Arkażanin wstał i skłonił się głęboko.

– Witajcie – powiedział.

Dziennikarze siedzieli jak na szpilkach. Jego aksamitny głos pieścił ich uszy. Żaden z nich nie słyszał nigdy takiego tembru. Na Ziemi Arkażanin zrobiłby zawrotną karierę w show-biznesie.

– To nasze pierwsze spotkanie i wasz pierwszy kontakt z Arkażanami. Jestem tu, aby przekazać wam posłanie pokoju i przyjaźni. Przekażcie je dalej do swoich redakcji. Tak, Arkadia ma wiele tajemnic. Jesteście dziennikarzami, więc odkryję dzisiaj jedną z nich. Wiem, że musicie przekazać coś na Ziemię. Ta informacja będzie dowodem naszej otwartości i gestem przyjaźni. Zanim to jednak nastąpi, proszę, abyście w trakcie swoich zajęć otoczyli opieką Torthama, małego chłopca, Arkażanina. Jako rząd Arkadii liczymy, że pozna przy was niektóre ziemskie zwyczaje i zachowania. Pragniemy, aby nauczył się, jak współżyć z przybyszami z zewnątrz. Chcemy, żeby w przyszłości jego pokolenie nie miało uprzedzeń wobec istot spoza Arkadii ani kompleksów z nimi związanych.

Na sali panowała absolutna cisza. Słychać było delikatny szum urządzeń rejestrujących przebieg spotkania.

– Zapewne wszyscy słyszeliście o profesorze Villerze, Ziemianinie – kontynuował Ruiboldt. – Na jego temat powstało wiele legend i niestworzonych historii. Jedna z nich mówi, że żyje i rządzi Arkadią. To nieprawda. Żaden człowiek nie może przeżyć kilkuset lat. Prawdą jest natomiast, że Viller był gorącym orędownikiem stworzenia i doskonalenia rasy Arkażan. Wspierał nas i prowadził badania. Brał czynny udział w wojnach arkażańskich. Dał nam potęgę, dumę. Dzięki niemu jesteśmy tym, kim jesteśmy. Istotami idealnymi. Zdaję sobie sprawę, że może brzmieć to dla was jak bluźnierstwo. Ale to my zostaliśmy zrodzeni z połączenia dwóch inteligentnych ras. Mamy przymioty, o których wam się nie śniło. Kiedy poznacie nas lepiej, zrozumiecie. Wracając do tematu, pragnę uchylić wrota do wspaniałego świata Arkadii. Aby zrozumieć prawa rządzące naszym życiem, musicie wiedzieć, kto kieruje tym organizmem. Arakę, czyli rząd Arkadii, tworzą potomkowie Villera. Jego materiał genetyczny jest naszą najświętszą relikwią. Tylko Arkażanie zrodzeni z jego genów oraz genów specjalnie wytypowanej Arkadyjki dostępują zaszczytu zasiadania w Arace. Dzięki temu czyste i jasne umysły wiodą Arkadię ku pomyślności i realizują genialny plan profesora Villera. Na razie to wszystko. Do zobaczenia wkrótce.

Po tych słowach Arkażanie w milczeniu opuścili salę drzwiami znajdującymi się za ich stołem. Dziennikarze jeszcze przez chwilę siedzieli cicho, jakby rozważając słowa Arkażan. Nagle wybuchł harmider.

– Boże, a miałem tyle pytań! – Max Vindloff chwycił się za głowę. – Co jedzą, jak uprawiają seks czy lubią hazard… Ale czy to teraz ważne? Boże… 

– I co o tym sądzisz, Amando? – John nachylił się do dziennikarki. Pachniała najlepszymi naturalnymi francuskimi perfumami, żadnymi syntetykami.

– Fascynujące – szepnęła. – Nie mogę się już doczekać poznania tego dziecka. To wspaniałe być świadkiem narodzin nowego pokolenia, nowego świata. Poznać przyszłą być może najważniejszą istotę w Arkadii.

– Albo i we wszechświecie – stwierdził Timberlee. – Czy nie poszłabyś na drinka? Muszę pozbierać myśli po tym, co usłyszałem.

– Z przyjemnością. – Amanda wstała z miejsca. – Może pójdziemy do któregoś z barów na zewnątrz? Od dzisiaj możemy wychodzić. Co prawda tylko w najbliższej okolicy, ale zawsze. Idziemy?

– Oczywiście. – John tylko na to czekał. Coraz bardziej osaczał swoją zdobycz.

 

Kolejne dni upływały dziennikarzom na spotkaniach z przedstawicielami Arkadii. Arkażanie, Arkadyjczycy oraz miejscowi Ziemianie przekonywali ich na specjalnych konferencjach i panelach o wielkości i znakomitym zorganizowaniu arkadyjskiego społeczeństwa. Tematu sytuacji mniejszości Ziemian i Arkadyjczyków pod rządami Arkażan nie poruszano. Żurnaliści przekazywali więc do swoich redakcji suche, oficjalne komunikaty. Ich przewodnik, Quolit, cierpliwie objaśniał im meandry życia i strukturę społeczną planety. Na samym szczycie stali Arkażanie, potomkowie Arkadyjczyków i Ziemian. Zdaniem arkażańskich naukowców była to rasa najwyższa, której cechy predestynowały ją do sprawowania władzy nad całym wszechświatem. Tezy te zostały podobno potwierdzone przez arkadyjskich i ziemskich naukowców. Araka udostępniła gościom wyniki badań prowadzonych przez Arkadyjczyków i Ziemian. Potwierdzały one oczywiście słowa Quolita.

Kwestie społeczne czy dotyczące poziomu życia rzekomo także nie budziły sprzeciwu ziemskich przybyszów ani rdzennych mieszkańców Arkadii. Pytania na temat niepokojów, buntów i wojen wszczynanych przez Arkadyjczyków i Ziemian Quolit oraz przedstawiciele Araki zbywali oficjalnymi komunikatami i nagranymi filmami, które ukazywały Arkadię jako krainę szczęśliwości i idyllicznego życia.

– Obiecuję, że za kilka dni wyruszymy wspólnie na wyprawę po Arkadii. Zobaczycie na własne oczy życie Arkażan, Arkadyjczyków i Ziemian. Zwiedzicie Lee, kontynent pozostający w wyłącznym władaniu Ziemian. Przekonacie się, że to, co wam przedstawiamy, to prawda. Arace naprawdę zależy na dobrych stosunkach z Ziemią. Chcemy pokoju i współistnienia. W końcu jesteśmy waszymi potomkami, lepszymi kuzynami, jeżeli wolno mi tak powiedzieć.

– Ma gadane ten Quolit, nie ma co. – Max Vindloff stał przy barze, jedną ręką trzymając jego blat, a w drugiej dzielnie dzierżąc szklankę z drinkiem. Usilnie walczył, aby nie poddać się alkoholowi krążącemu w jego żyłach.

– Nikt nie potrafi tak pięknie opowiadać i agitować jak on. Na Ziemi zrobiłby wielką karierę w polityce. – John Timberlee popatrzył na bar. Znajdował się w centrum Plonomh, w wydzielonej strefie, po której mogli poruszać się dziennikarze. Zapełniony był gośćmi z Ziemi oraz Arkadyjczykami, którzy dyskretnie obserwowali przybyszów. Oficjalnie mieli im pomagać we wszystkich sprawach, jednak widać było, że raczej skrzętnie notują każdy ruch dziennikarzy, sporządzając przy tym szczegółowy raport.

– I jeszcze ten ich Tortham! – Głos Vindloffa stawał się coraz bardziej bełkotliwy. – Kręci się dzieciak między nami i nadsłuchuje wszystkiego. Pyta i pyta, co na Ziemi, co jemy, czym latamy i jeździmy. Po co mu to?

– Przyszły pan i władca Arkadii, jak sądzę. – John nie miał ochoty poruszać tematu. Kilkanaście par oczu i uszu przyglądało się im i przysłuchiwało tej rozmowie. Powiódł wzrokiem po zadymionej sali. 

Tortham siedział przy stoliku z dwoma dziennikarzami i dwoma Arkadyjczykami. Grali w karty. Chłopak wpatrzony stół, na którym pojawiały się i znikały karty, zadawał mnóstwo pytań. Nie, raczej nie jest szpiegiem, pomyślał John. Mały miał w sobie coś szczególnego, co wyróżniało go nawet spośród Arkażan. Widział ich dzieci. Nie były tak bystre jak on. Brak im było tej szczególnej ciekawości świata, wrażliwości na piękno, z którymi jakby urodził się Tortham. Były za bardzo ziemskie lub arkadyjskie. Tortham był po prostu jak dorośli, arkażański. Nawet odcień jego skóry był w porównaniu z innymi dziećmi bardziej błękitny. Timberlee przypatrywał się chłopcu przez chwilę. Tak, mały miał ten błysk w oku. Błysk istoty, dla której nie ma rzeczy niemożliwych. Błysk zwycięzcy.

– Coś mało rozmowny jesteś. – Max zachwiał się po raz kolejny, łapiąc pion.

– Czekam na Amandę. – John nie miał ochoty na dyskusję, dlatego wolał powiedzieć prawdę. Lepsze to od niekończących się sporów o Arkadię i jej stosunki z Ziemią.

– A, Amandę… Fajna jest, nie ma co. Ale wiesz, tak za nią chodzisz i… – Vindloff spróbował nachylić się do ucha Johna, by szepnąć mu coś konfidencjonalnie. Uczynił to jednak tak niezgrabnie, że strącił szklankę rozmówcy z baru na podłogę. – Oj, przepraszam, chyba trochę za dużo wypiłem. – Ryzykując upadek, grubas starał się nachylić i podnieść szklankę, która na szczęście się nie rozbiła. 

– Daj spokój, Max. – John powstrzymał dziennikarza. – Sam posprzątam.

Timberlee zszedł ze stołka, przeszedł na drugą stronę barowego kontuaru i przykucnął. Chwilę zajęło mu odnalezienie w ciemności strąconego naczynia. Kiedy wstał, Vindloff uśmiechał się szelmowsko.

– Kiedy bawiłeś się w sprzątaczkę, twoja piękna Amanda akurat tu przyszła. Chyba była zawiedziona twoją nieobecnością, bo przysiadła się do tej Arkadyjki przy ścianie. – Dziennikarz niedbale wskazał palcem stolik, przy którym siedziały kobiety. 

– Dzięki, Max. – John uścisnął dłoń koledze, po czym zaczął przeciskać się w stronę blondynki.

Amanda Rustigale i jej znajoma były tak zajęte rozmową, że nie usłyszały, kiedy Timberlee stanął za ich plecami.

– Musimy wykonać plan. Nie mamy wyjścia. Dzieciak… – Arkadyjka przerwała w pół słowa. Usłyszała chrząknięcie za sobą.

– Witaj, John. – Amanda się uśmiechnęła i szybko wstała od stolika. – Jakoś cię nie zauważyłam, wchodząc do baru. No cóż, to możemy iść. Do zobaczenia, Plith.

Wzięła Johna pod rękę i stanowczym krokiem skierowała się ku wyjściu. Kiedy byli już na zewnątrz, przystanęła na chwilę i zapaliła papierosa.

– Widzę, że utrzymujesz bliskie stosunki z Arkadyjczykami – zauważył John.

– Wszyscy jesteśmy ciekawi ich życia, prawda? A są naprawdę bardzo pomocni. Odpowiadają na wszystkie pytania.

– Rozmawiałyście o jakimś dzieciaku… 

– Podsłuchiwałeś? – Amanda zmarszczyła zalotnie nos.

– Nie. – Timberlee nie był odporny na jej wdzięki. – Przypadkiem usłyszałem fragment waszej rozmowy. 

– Rozmawiałyśmy o Torthamie. Wszystkich pasjonuje ten chłopak. Wiesz, że ostatnio pytał mnie o techniki seksualne Ziemian?

– Tak?

– Ha, ha, widzę, że jesteś zazdrosny! – Amanda objęła go ramionami i popatrzyła mu w oczy. – Nie masz o co. Nie gustuję w kosmitach. Dokąd mnie zabierasz? Mam nadzieję spędzić miły wieczór, może w końcu się odprężę. Poza tym mam co uczcić. Dostałam wiadomość z redakcji, że mój artykuł będzie tematem przewodnim najnowszego wydania „Cosmo Weapon”.

– Gratuluję! – John był bliski eksplozji. Jej feromony przenikały jego skórę i rozpalały ciało. – W takim razie zapraszam do tej małej restauracyjki na końcu ulicy. Tej z narodowymi daniami arkadyjskimi.

– Świetny pomysł, chodźmy. 

Ruszyli spacerem. Dzisiaj albo nigdy, pomyślał Timberlee, ujmując delikatnie dłoń Amandy.

 

Ciepło pościeli delikatnie pieściło ciało Johna. Czuł jeszcze zapach Amandy. Cudowna noc, cudowna kobieta. Nie pamiętał już, w jaki sposób po wspólnie spędzonym wieczorze wylądowali u niej w sypialni. Szampan, rozmowa, pieszczoty… Dostał, co chciał. Osaczył swoją zdobycz i ją zdobył. Arkadia to naprawdę cudowne miejsce, pomyślał, przeciągając się w łóżku.

Rozejrzał się po pokoju. Na stoliku stały ekspres do kawy i filiżanka. Sięgnął po nie ręką.

– Mam nadzieję, że się wyspałeś. – Anielski głos Amandy wydobył się z głośników. – Przepraszam, że musiałam cię opuścić, ale cóż, obowiązki… Nie krępuj się i czuj jak u siebie. Na stoliku stoi kawa. Do zobaczenia później. 

Na pewno, pomyślał John. Napił się gorącej kawy, po czym ruszył do łazienki. Odświeżający prysznic pobudził go do życia. Z raju wrócił do rzeczywistości. Ubrał się, delikatnie zatrzasnął za sobą drzwi pokoju i poszedł na śniadanie.

W holu hotelu panował spory ruch. Dziennikarze wchodzili do sali jadalnej i z niej wychodzili. Inni stali w małych grupkach i żywiołowo o czymś dyskutowali.

– Co się dzieje? – John zaczepił Dana Kretcha, dziennikarza „Europe Today”.

Zagadnięty stał ze szklaneczką whisky przy barze. Lubił od rana wprawić się w dobry humor, aby łatwiej znosić trudy pracy.

– Nic nie wiesz? No tak… – Dan uśmiechnął się znacząco i zaciągnął papierosem. – Podobno szykują nam wycieczkę po Arkadii. Będziemy mogli poznać ich codzienne życie, zwiedzić ziemską kolonię i takie tam. A powiedz, to prawda, że ta Amanda… 

– Dzięki, Dan. – Timberlee odwrócił się od dziennikarza, kończąc rozmowę. Jak widać, informacje o erotycznych przeżyciach rozchodzą się szybciej niż prędkość światła, pomyślał. A swoją drogą teraz chyba wszyscy faceci będą mu zazdrościć.

John dostrzegł w tłumie Amandę. Pomachał w jej kierunku. Nie odpowiedziała. Stała w rogu holu i rozmawiała z Arkadyjką oraz Ziemianinem. Skądś ich znam, pomyślał John. Po chwili uzmysłowił sobie, że Arkadyjkę widział wczoraj w barze. Chciał do nich podejść, lecz niespodziewanie Amanda odeszła od nich i udała się w stronę jadalni. Arkadyjka i Ziemianin nachylili się ku sobie i zaczęli o czymś szeptać. Potem wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. John zobaczył Torthama biegnącego przez korytarz. Gdy chłopak był na wysokości znajomych Amandy, przez ułamek sekundy wydawało mu się, że widzi w rękach Arkadyjki broń. Wtedy też ujrzał, jak Tortham upada na podłogę, a Arkadyjka z Ziemianinem uciekają z holu. Podniósł się krzyk. Arkażanie, widząc leżącego we krwi chłopaka, rzucili się w jego stronę. Ktoś zablokował drzwi, lecz zabójców nie było już w środku.

 

John Timberlee siedział przy oknie samolotu, którym dziennikarze lecieli na spotkanie z Arkadyjczykami i Ziemianami. Rozmyślał. To, co się wydarzyło ciągu poprzednich kilku dni, nie dawało mu spokoju. Najpierw rozkoszne chwile z Amandą, a następnie dramat związany z zamachem na Torthama. Nie wiedział, co robić. I jeszcze dziwne zachowanie Amandy. Rozmowy z tymi w barze. Ich obecność przy zamachu. Przypadek? Czyżby dziennikarka była w coś zamieszana? Chciała go wykorzystać? Blondynka siedziała obok Johna. Nie odzywała się. Udawała skupienie i zainteresowanie filmem ukazującym organizację życia na Arkadii.

Odkąd Araka ustanowiła porządek na planecie i zapanował dobrobyt, Arkadyjczycy i Ziemianie żyją w zgodzie i dostatku. Arkażanie nie nałożyli na te rasy żadnych ograniczeń w zakresie związków między tymi istotami. – Komentarz opisywał bajecznie kolorowe i sielskie obrazki szczęśliwych międzyrasowych rodzin. – Ziemianie i Arkadyjczycy zaakceptowali prawdę, że Arkażanie to istoty doskonałe, które stanowią najwyższy stopień ewolucji żywych organizmów. Niemniej jednak Arkażanie zapewnili Arkadyjczykom i Ziemianom możliwość pielęgnacji swoich obyczajów i kultury. Arkażanie przestrzegają postanowień traktatu z Plonomh. Ziemianie utrzymali we władaniu kontynent Lee, a Arkadyjczycy otrzymali prawo do gospodarowania północno-wschodnią częścią planety, wyspą Prenth. Odwiedzimy te dwa miejsca, więc będą mieli państwo okazję poznać obie kultury.

Na dziennikarzach film nie robił większego wrażenia. Ze względu na obecność na pokładzie statku Quolita i Dye’i nic nieznaczące uwagi wymieniali szeptem. Pasażerowie przeglądali notatki i foldery reklamujące życie na Arkadii. Quolit i Dye’i siedzieli z przodu. Każdy z nich w milczeniu analizował sytuację. Dla Dye’i była ona jasna – niepowodzenie operacji i niewykrycie winnych zabójstwa to koniec jego kariery i w najlepszym wypadku zesłanie do jakiejś odległej kolonii w roli komendanta ochrony. Quolit natomiast patrzył na sprawę z innej perspektywy. Śmierć Arkażanina pokrzyżowała wiele dalekosiężnych planów Araki. Do końca wycieczki musi znaleźć sposób na wyjście z sytuacji.

Samolot osiadł miękko na przygotowanym lądowisku. Dziennikarze tłoczyli się przy wyjściu. Po uchyleniu klapy rzucili się na schody prowadzące w dół. Każdy z nich chciał jako pierwszy zobaczyć Arkadyjczyków.

Stali w długim szpalerze po obu stronach pasa prowadzącego do ogromnego wieżowca. Ubrani byli w swoje tradycyjne stroje. Luźne kolorowe opończe powiewały lekko na wietrze. Na przedzie stał postawny Arkadyjczyk, który na widok Quolita skłonił się głęboko.

– Witam – powiedział. Był blady i bardzo przejęty. Nie potrafił ukryć drżenia dłoni. – Zapraszam wszystkich do środka. – Nie mógł zdobyć się na dłuższą przemowę.

Goście przeszli przez szpaler Arkadyjczyków. Przyglądali im się z uwagą. Gospodarze stali jak posągi. W dłoniach dzierżyli coś na kształt średniowiecznych ziemskich mieczy uniesionych ostrzami do góry. Ich klingi błyszczały. Wysadzane były prawdopodobnie jakimiś drogimi kamieniami. Ostrza tych dziwnych przedmiotów tliły się lekkim błękitnym płomieniem. Dawało to posmak tajemniczości starożytnej kultury. Arkadyjczycy za wszelką cenę chcieli udowodnić Ziemianom, że to oni są prawdziwymi gospodarzami planety.

W holu wieżowca na dziennikarzy czekało kilka rzędów krzeseł. Powitał ich głos płynący z głośnika:

– Witajcie. Znajdujecie się w Centrum Historii Arkadii. To miejsce to nasze sanktuarium. Zachowujcie się więc z należytą powagą. Zajmijcie wyznaczone wam fotele. Za chwilę obejrzycie film opowiadający historię Arkadii.

Ku zdumieniu dziennikarzy na krzesłach leżały kartki z ich nazwiskami. Wszyscy mieli z góry przyporządkowane fotele. John dziwnym trafem usiadł obok Amandy… 

Po chwilowym zamieszaniu zapadła cisza. Quolit i Dye’i zajęli miejsca w ostatnim rzędzie. Chcieli mieć baczenie na dziennikarzy. Spod ogromnego dachu zjechał, a właściwie spłynął ponad głowy dziennikarzy holograficzny ekran. Rozpoczął się seans. Przez godzinę prezentowano sceny z historii. Od prapoczątków, przez ujarzmianie natury, aż do rozwoju cywilizacji. Historia Arkadyjczyków była zbliżona do historii Ziemian. Starożytność, wieki średnie, współczesność. Oczywiście z opowieści wyłączono wojny, krwawe boje władców o tron i inne niepochlebne dla każdej społeczności opowieści. Skupiono się na odkryciach i rozwoju duchowym Arkadyjczyków. Prezentacja zakończyła się na momencie przybycia Ziemian i ustanowienia rządów Arkażan.

– Jak widzicie, więzi łączące nasze dwie rasy są silniejsze, niż przypuszczacie. – Arkadyjczyk witający dziennikarzy na lądowisku stanął przed nimi. – Nazywam się Pan, jestem Liderem, czyli w waszym rozumieniu prezydentem, głową państwa. Tak, tu, na Arkadii, odkryliśmy boski plan, jeżeli można tak powiedzieć. Celem istnienia Ziemian i Arkadyjczyków było stworzenie Arkażan, istot idealnych, przeznaczonych do władania wszechświatem.

– Przepraszam… – Jeden z dziennikarzy, Kurt Wills, próbował zadać pytanie. – Czy… 

– Nie przewidujemy zadawania pytań. – Interwencja Quolita okazała się skuteczna, Kurt wystraszony usiadł na miejscu. – Co mieliście zobaczyć, zobaczyliście. Przejdziemy teraz obok, do sali muzealnej, gdzie będziecie mogli na żywo obejrzeć i dotknąć historii Arkadyjczyków. Potem ruszamy do Lee.

Nikt nie zaprotestował. Dziennikarze sprawnie ruszyli we wskazane miejsce. Po ostatnich wydarzeniach woleli się nie sprzeciwiać. Wills mrugnął do Johna, co miało oznaczać: „Widzisz, miałem rację”. W drodze na Arkadię Kurt wysnuł teorię, że Arkadia to nie kraina szczęśliwości, lecz państwo policyjne rządzone przez mutantów. John w duchu przyznał mu słuszność. Tylko dlaczego w to wszystko zamieszana jest Amanda? W milczeniu wraz z resztą dziennikarzy przeszedł przez salę i wrócił na statek. Amanda nadal się nie odzywała. Było to nie do zniesienia. Żurnaliści chcieli w większości wracać do domu, na Ziemię. Jeszcze tylko wizyta u potomków kolonistów i uwolnią się od tej dziwnej i tajemniczej planety.

 

Statek powietrzny, którym podróżowali dziennikarze, wylądował na środku ogromnego placu. Znajdowali się teraz na kontynencie Lee, w enklawie potomków kolonistów z Ziemi. Wznosiły się tu budowle przypominające schrony. Małe, okrągłe wieżyczki ledwie wystawały ponad powierzchnię. Całość wyglądała bardziej jak sieć bunkrów niż główna siedziba kolonii.

Na wysiadających dziennikarzy czekał młody mężczyzna. Miał na sobie nienagannie skrojony garnitur. Poza nim nie było nikogo. Żadnej delegacji powitalnej. Tylko on i goście. Pewnym krokiem podszedł do Quolita i Dye’i. Nie skłonił się jednak jak Arkadyjczyk, lecz wyciągnął rękę na powitanie. Arkażanie wymienili z Ziemianinem uścisk dłoni. Było widać, że czują do niego respekt. Coś nie do pomyślenia wobec Arkadyjczyków, których traktowali z góry. Obserwującego całą scenę Johna bardzo to zastanowiło.

– Popatrz, oni go szanują – zwrócił się do Amandy. – Ciekawe… 

– Na tej planecie jest wiele ciekawych rzeczy – odparła od niechcenia Amanda. John zauważył, że jest blada. – Jak widzisz, Arkażanie jednak szanują Ziemian.

– Bronisz ich? 

– Wszystkim należy się szacunek.

– Przepraszam, nie chciałem cię urazić. Dobrze się czujesz? Nie wyglądasz najlepiej. 

– To miejsce… Nie, nic mi nie jest. – Kobieta szybko zmieniła temat. John zauważył jednak, że robiła wszystko, aby znaleźć się jak najdalej od Ziemianina. – Posłuchajmy lepiej, o czym mówi – zakończyła rozmowę.

– Witam serdecznie moich rodaków – zaczął mężczyzna. – Jesteście pierwszymi Ziemianami, którzy oficjalnie – podkreślił to słowo – odwiedzają ziemską kolonię na Arkadii od czasu zakończenia wojen arkażańskich. Nazywam się Chris Crosh i pełnię w kolonii funkcję głównego zarządcy. Miejsce, w którym się obecnie znajdujemy, to, jak widzicie, przestrzeń, gdzie postawiono pierwsze domy kolonistów. Wyglądały one dokładnie tak. – Mężczyzna wskazał dłonią budowle. – W obawie przed nieznanym nasi przodkowie budowali potężne domy pod ziemią. Służyć miały do obrony przed Arkadyjczykami, dopóki nie poznaliśmy ich lepiej, oraz przed nieznanym środowiskiem planety. Jak się później okazało, obawy założycieli kolonii były bezpodstawne. Życie na Arkadii przysporzyło nam wielu ciekawych doświadczeń i doprowadziło do stworzenia nowej rasy. Przejdziemy teraz do jednego ze schronów, dawnej głównej siedziby i sztabu kolonii. Tam spotkacie się z prezydentem Ziemskiej Republiki Lee, który odpowie na wszystkie wasze pytania. Zapraszam.

– Przepraszam bardzo – odezwał się Max Vindloff. – Czy zwiedzimy kontynent i miasta, czy poznamy życie Ziemian na Arkadii?

– Wszystko w swoim czasie, proszę państwa. – Odpowiedź była uprzejma, choć stanowczy ton głosu Crosha wskazywał, że nie zniesie on sprzeciwu. – Nasz prezydent wszystko państwu wyjaśni.

Dziennikarze, idąc za zarządcą, przeszli przez rozsunięte drzwi jednej z kopuł. Znaleźli się w ogromnej windzie. Szeleszcząc cicho, opadła kilka lub kilkanaście pięter poniżej poziomu gruntu. Kiedy się zatrzymała, goście ujrzeli wielką salę konferencyjną. Tak jak u Arkadyjczyków, każdy z nich miał przyporządkowane miejsce. John dziwnym zrządzeniem losu znowu siedział obok Amandy, w ostatnim rzędzie, tuż obok wyjścia.

Chris Crosh usiadł za stołem prezydialnym. Po chwili drzwi z drugiej strony sali się rozsunęły. Szybkim krokiem wszedł do niej wysoki, postawny mężczyzna w wieku około pięćdziesięciu lat. Miał długie siwe włosy związane z tyłu w kitkę. Twarde, mocne rysy twarzy uwydatniały wystające kości policzkowe i orli nos. Typ przywódcy. Bez słowa podszedł do mównicy. Wśród zgromadzonych przeszedł szmer.

– Zaraz, zaraz… – Siedzący w rzędzie przed Johnem Max Vindloff nerwowo grzebał w swoim elektronicznym notatniku. – On wygląda zupełnie jak… 

– Tak, proszę państwa, nie mylicie się. Nazywam się Viller. 

Dziennikarze wstrzymali oddech, część z nich z wrażenia zaczęła się pocić. Wiele by dali, aby na żywo przekazywać relację na Ziemię. Pulitzer murowany. 

– Brunon Viller. Nie jestem jednak tym Villerem, za którego mnie macie. Moje podobieństwo do profesora wynika stąd, że jestem w prostej linii jego potomkiem. Z racji urodzenia pełnię funkcję prezydenta Ziemskiej Republiki Lee. Jesteście zapewne zdziwieni, że taki twór w ogóle egzystuje. Po wizycie u naszych braci Arkadyjczyków spodziewaliście się czegoś w rodzaju skansenu, wręcz obozu, w którym zamknięci Ziemianie pełnią posługę Arkażanom, bez urazy, szlachetny Quolicie.

Quolit pokręcił głową. Nie zareagował jednak w żaden inny sposób. Dye’i siedział spięty i skupiał się bardziej na obserwowaniu dziennikarzy. Obaj sprawiali wrażenie nieco zagubionych i czujących się nieswojo. Z pewności, którą prezentowali wobec Arkadyjczyków, nie pozostał nawet ślad.

– Nie możemy, niestety, oprowadzić wszystkich po naszej republice. Jednak siedmioro z was dostąpi zaszczytu poznania naszego życia. Tak ustaliliśmy z Arkażanami, więc to uszanujcie. Teraz zamiast robić nic niedające prezentacje multimedialne i wygłaszać przemówienia, odpowiem po prostu na wasze pytania. Potem ogłoszę, którzy z was pozostaną na kilka dni, aby poznać nas bliżej. Zapraszam do zadawania pytań.

Na sali powstał harmider. Jak na zawołanie prawie wszyscy dziennikarze zerwali się z miejsc i zaczęli się przekrzykiwać. Chaos wydawał się nie do opanowania.

– Szanowni państwo! – krzyknął przez wzmacniacz głosu Crosh. – Proszę o spokój. Prezydent Viller odpowie na wszystkie pytania. Proponuję, aby każdy z was zadał po jednym. Po kolei, tak jak siedzicie, proszę.

Amanda skryła głowę w dłoniach. Pochyliła się do przodu i zastygła na chwilę w takiej pozie. Zaniepokojony John objął ją ramieniem.

– Nic ci nie jest?

– Nie, nic. Przepraszam… – Kobieta wstała i wyszła z sali.

John zerwał się i pobiegł za nią. Znaleźli się z powrotem w windzie, która zawiozła ich na górę.

– Strasznie tam duszno. – Amanda uśmiechnęła się do Johna. – To miło, że się tak o mnie troszczysz.

– Coś się dzieje, Amando? Widzę to. O co chodzi?

Dziennikarka nie zdążyła udzielić odpowiedzi. Z kopuły wyłonił się jak zawsze czujny Dye’i.

– Przepraszam, czy wszystko w porządku?

– Trochę źle się poczułam. – Amanda próbowała się uśmiechnąć. – Bardzo tam gorąco, a ja nie jestem w najlepszej kondycji.

– Rozumiem. Niektórzy Ziemianie niezbyt dobrze znoszą nasz klimat, szczególnie kobiety. – Arkażanin próbował być uprzejmy. – Niech pani odpocznie, pospaceruje, pooddycha świeżym powietrzem.

– Oczywiście. No cóż, pan Viller odpowie na jedno pytanie mniej… 

– A pana zapraszam na dół. – Dye’i chwycił Johna za ramię, co oznaczało, że nie może się sprzeciwić. – Panna Rustigale na pewno sobie poradzi.

– Mam nadzieję – odparł Timberlee i ruszył za Arkażaninem.

Viller cierpliwie odpowiadał na pytania dziennikarzy. Opowiadał o historii kolonizacji, życiu codziennym Ziemian, stosunkach z Arkażanami. Z opowieści wyłaniał się sielankowy obraz raju. W końcu nadeszła pora na pytanie Johna.

– Pan Timberlee, bardzo proszę. – Głos Crosha wyrwał dziennikarza z zadumy.

John nie mógł zrozumieć zachowania Amandy. Martwił się o nią. Powoli wstał.

– Dlaczego? – zapytał.

– Nie rozumiem. Czy mógłby pan sprecyzować pytanie?

– Dlaczego nie wrócicie na Ziemię?

– Hmm, no cóż… – Viller poczuł się lekko zakłopotany. – Myślę, że zrozumie pan naszą sytuację i nasze decyzje, poznając nas bliżej. Pragnę pana poinformować, że jest pan jednym z siedmiu dziennikarzy, którzy przez tydzień będą mieli okazję z nami mieszkać.

John pokiwał głową. Nie zdziwiła go kolejna informacja, że wśród tej siódemki jest także Amanda.

 

John leżał zmęczony na łóżku. Odpoczywał po trudach dnia. Razem z szóstką innych wytypowanych dziennikarzy zwiedzał ziemską kolonię na Arkadii. Ziemianie oprowadzili ich po laboratorium, gdzie według oficjalnego komunikatu prowadzono badania nad wytwarzaniem leków i wzmocnieniem odporności ludzi. Wszyscy zwrócili jednak uwagę na fakt, że większą część wykładu poświęcono prezentacji najnowszych osiągnięć z dziedziny genetyki. Obszernie omawiano problemy i implikacje związane z łączeniem się rasy ziemskiej z arkadyjską. Timberlee zauważył, że Arkażanie byli jacyś nieswoi. W ogóle przez cały czas pobytu na Lee zachowywali się dziwnie. Nie byli już tacy butni ani pewni siebie jak w Plonomh. Cisi, spokojni, usłużni wobec Ziemian. Jakby się ich bali.

John całkowicie oddał się pracy. Starał się zapomnieć o Amandzie i jej stosunku do niego. Ich wzajemne relacje uległy ochłodzeniu. Unikała go. Cóż, było, minęło. Nie ma co płakać, tylko pozostawić w pamięci to, co najlepsze, pomyślał. Dzięki temu mógł w spokoju przemyśleć artykuł o Arkadii. Postara się, aby wypadł najlepiej ze wszystkich. Mimo zakazu robienia zdjęć i filmowania życia na Lee, a tym bardziej laboratoriów, próbował zapamiętać każdy, nawet najmniej istotny szczegół. Wszystko opisze i zreferuje. Otworzy nowy rozdział swojej kariery.

Rozmyślania Johna przerwał dźwięk domofonu. Ciekawe, o tej porze, bez zapowiedzi… Podniósł dłoń i zobaczył na handfonie twarz Dye’i.

– Proszę mnie wpuścić, panie Timberlee. Przepraszam, że tak bez uprzedzenia, ale mam pilną sprawę.

– Musi być naprawdę pilna, skoro odrywa mnie pan od pracy.

– Niech pan nie będzie taki zasadniczy. Nie zajmę dużo czasu.

– Proszę. – John otworzył drzwi.

Arkażanin usiadł na fotelu. Wyciągnął do góry ręce. W chwili gdy rozprostowywał stawy, zaszeleścił jego mundur.

– Dziękuję. – Dye’i wziął z ręki dziennikarza filiżankę kawy. – Ziemska część mojej natury domaga się kofeiny kilka razy dziennie, szczególnie przy pracy.

– Nikt tak nie ceni pracy jak Ziemianie, to prawda. Arkadyjczycy, z tego, co zauważyłem, wolą spokojne życie.

– Słuszna uwaga. Niemniej jednak ktoś musi dbać o przyszłość i widzieć więcej niż tylko dzień jutrzejszy.

– Co pana do mnie sprowadza? – John po zdawkowych uprzejmościach przeszedł do sedna sprawy. Nie miał zamiaru przez cały wieczór bawić się z szefem tajnych służb w niedopowiedzenia i półsłówka. Bóg jeden wie, jakie wnioski mógłby z takiej zabawy wysnuć.

Dye’i odstawił kawę na stolik. Nachylił się lekko i popatrzył dziennikarzowi w oczy.

– Pan.

– Nie rozumiem… Ja? – John nie krył zaskoczenia.

– Tak, pan. A właściwie pani Amanda Rustigale i pan.

– Nic nie ujdzie waszej uwagi?

– Pan mnie nie rozumie. – Szef tajnych służb Arkadii wstał. – To prawda, interesuje nas wasz związek, a właściwie interesował. Domyśla się pan chyba, że wiem, iż widział pan zabójców Torthama?

– Kamery w holu. – John przełknął głośno ślinę. 

Odniosło to efekt, bo Arkażanin powiedział z uśmiechem:

– Niech się pan nie boi, nie oskarżamy pana o udział w spisku. Jestem jednak zmuszony, jak by to powiedzieć, zaproponować panu współpracę… 

– Czy jestem aresztowany? – John zerwał się z fotela. Stał naprzeciw Arkażanina. Ten górował jednak nad nim wzrostem. Przewyższając go o głowę, mógł patrzeć na Ziemianina z góry. I tak go oceniać.

– Nie, nie mam niestety takich kompetencji. – Dye’i ujął dziennikarza za ramię. – Wyraziłem się dosyć jasno. Proponuję panu współpracę. W tej chwili nie mogę nic powiedzieć o szczegółach, ale… Będzie się ona odbywać na wielu, powiedzmy, płaszczyznach. Wszystkiego dowie się pan w swoim czasie. Jej plusem jest to, że współpracować pan będzie z naszą długoletnią agentką Amandą Rustigale.

– Amanda agentką? – John o mało nie zakrztusił się kawą. Filiżanka wypadła mu z ręki. Poczuł, jak oczy zachodzą mu mgłą.

– Właśnie. Nawet tu, na miejscu, udało się jej dotrzeć do spiskowców. Niestety, nie powstrzymała ich, a my spóźniliśmy się dosłownie o krok. Ale to jej nie przekreśla. Oprócz tego, że jest nieoceniona w tym, co robi, ma jedną dość istotną zaletę. Jest w prostej linii potomkinią profesora Villera. Z ziemskiej odnogi jego rodziny, ma się rozumieć.

 

John siedział na środku sali posiedzeń Araki. Przez głowę przebiegało mu setki myśli. Amanda agentką Arkażan? Jakie znaczenie miałby jej związek ze mną? I dlaczego jest to takie ważne?

Poczuł zapach perfum Amandy. Kobieta podeszła i cicho usiadła obok niego. Przez dłuższą chwilę nie odzywali się do siebie.

– Witaj, Amando. – Timberlee pierwszy przełamał milczenie. – Dosyć to dziwne i krępujące dla mnie.

– Wiem. – Ku zdumieniu mężczyzny dziennikarka uśmiechnęła się do niego. Delikatnie odgarnęła włosy. – Mam nadzieję, że wyrazisz zgodę.

– Gdybym tylko wiedział na co… 

– Pomożesz w powstaniu nowej rasy.

– Słucham?! – John zachwiał się na krześle. – O czym ty mówisz? Boże, to jakiś obłęd… 

Amanda odwróciła się do Johna. Objęła go za szyję i spojrzała mu głęboko w oczy.

– Mogę ci już powiedzieć. Wszyscy Arkażanie to dzieci Ziemian i Arkadyjczyków. Tortham był szczególny. Po setkach lat prób, eksperymentów i doświadczeń udało się spełnić marzenie mojego dziadka Villera. Ze związku Arkażanina i Arkażanki narodziło się dziecko. Tak, Johnie Timberlee, Arkażanie są bezpłodni.

Fala ciepła przeszła przez ciało mężczyzny. Zaczynał rozumieć. Pogarda Arkażan wobec Arkadyjczyków i uniżoność wobec Ziemian. Tak naprawdę stworzyli ich Ziemianie. I tylko oni w swoich laboratoriach mogli zapewnić ciągłość ich rasy. Uwolnić ich od potrzeby kojarzenia się z Ziemianami. I ten zamach na dziecko… Istnieją siły, które rozumieją, że po czymś takim Arkażanie obrócą się przeciwko swoim stwórcom. Amanda nie zdołała ich powstrzymać. Trzeba więc wszystko rozpocząć od nowa.

W sali rozbłysło światło. Sufit się rozsunął. Zjechało z niego osiem kapsuł. W siedmiu z nich zasiadali członkowie Araki, w ósmej znajdował się Dye’i, który dostąpił dziś zaszczytu uczestniczenia w obradach rządu. Członkami Araki mogli być wyłącznie dzieci potomków Villera i Arkadyjczyków. Elita elit.

Kapsuły z członkami Araki zawisły w powietrzu kilka metrów nad Amandą i Johnem. Arkażanie z ciekawością przyglądali się Ziemianinowi. Rozmawiając w swoim języku, wymieniali zapewne uwagi na ich temat. Po chwili włączono tłumacza.

– Johnie Timberlee, witam w imieniu Araki. – Dziennikarz przywitany został przez Quolita. – Będę przewodził obradom i jako jedyny zwracał się do pana. Reszta nie ma śmiałości, tak to nazwijmy. Czy przyjmuje pan naszą propozycję?

– Jaką propozycję?

Kilka sekund przerwy. John widział, jak Quolit porozumiewa się z szefem służb przez inny mikrofon.

– Oczywiście, nie zna jej pan jeszcze, przepraszam. Ani Dye’i, ani panna Rustigale nie mieli kompetencji do przekazania jej panu. Niemniej wie pan, że moja rasa ma pewien, nazwijmy to, defekt. Utrudnia on nam rozwój. Chcemy to zmienić. Prawie się to udało, lecz cóż, zawsze są jakieś trudności. Swoją drogą wspaniale się spisałaś, Amando, pomimo straty Torthama. Chylę przed tobą czoła. A ocenę pracy służb zostawiam na później.

Amanda odwzajemniła gest Quolita. Kiwnęła głową i usiadła wygodniej w fotelu.

– Niemniej jednak musimy w zasadzie zaczynać wszystko od nowa. Na szczęście dzięki genetyce wiemy więcej niż jeszcze kilka lat temu. Geny profesora Villera, naszego stwórcy, oraz twoje, Johnie Timberlee, mogą doprowadzić do powstania człowieka, który przekaże je następnie Arkadyjczykowi lub Arkadyjce z podobnego jak wasz, wyselekcjonowanego związku. Powstały w ten sposób Arkażanin będzie w pełni zdolny do przekazania dalej materiału genetycznego. Wystarczy więc kilkoro dzieci z tego związku, aby Arkażanie mogli rozwijać swoją tożsamość. I o to cię prosimy, Johnie.

– Mam więc być bykiem rozpłodowym?

– Raczej powinieneś zmienić imię na Adam, a Amanda na Ewa. Oczywiście niczego wam nie zabraknie na naszej pięknej planecie. Zostać ojcem rasy, czyż to nie kuszące?

John zamknął oczy. Amanda wzięła go za rękę. Arkażanie wstrzymali oddechy.

 

Statek kosmiczny Sunrise kończył powrotny rejs z Arkadii na Ziemię. Głównym tematem wszystkich rozmów podczas podróży było tajemnicze zniknięcie Amandy Rustigale i Johna Timberlee. Wysnuwano różne teorie, takie jak śmierć czy porwanie. Max Vindloff zamknął te spekulacje w jednym zdaniu:

– Po prostu ich wybór, sam bym z nią tam pozostał. 

Koniec

Komentarze

Cóż, Ostaszewski, skoro przez ponad pięć miesięcy nie znalazłeś czasu, aby odpowiedzieć na choćby jeden komentarz, nie widzę sensu dzielenia się wrażeniami z lektury kolejnego opowiadania. Łapanki, jak zauważyłam, także nie są Ci do niczego potrzebne.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Witaj ostaszewski !!!

 

Dobry, naprawdę dobry tekst. Jak na taką długość gdyby miał jakiś poważny defekt wydaje mi się, że byłoby to widoczne. Koniec też bardzo fajny. Przyjemnie mi się czytało. Patrzyłem na zegarek zajęło mi to (tzn. przeczytanie) ponad godzinę, i nie żałuję. Z tego co kojarzę czytałem już jakiś twój tekst ale nie kojarzę jaki :)

 

Ciekaw jestem jak fachowcy widzą to warsztatowo :) bo ja oceny warsztatu się nie podejmę gdyż jestem straszna w tym noga. :)

 

Jest już komentarz regulatorzy i zaraz go przeczytam i jestem bardzo ciekawy… 

 

Podczas czytania skojarzył mi się film Avatar nie wiem czy świadomie stworzyłeś rasę o niebieskim kolorze skóry i wysokim wzroście, jeśli tak to uważam, że należało puścić wodzę wyobraźni i stworzyć coś swojego. Ale to tylko szczegół. :)

 

Do następnego razu!!!

Jestem niepełnosprawny...

Nowa Fantastyka