- Opowiadanie: veryblackrider - Doznanie

Doznanie

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Doznanie

– Radosky…

Szept Nikoli, te sympatycznie dźwięki opuszczające zmodyfikowaną krtań, jej woń, dotyk, ciepło, dziewczyna niemal unosiła się w powietrzu nad leżącym na wznak mężczyzną. Zasłużona rozkosz, bo ciężko na nią zapracowała, tętniła w jej wzburzonej krwi, sycąc ciało pierwiastkiem krótkotrwałego szczęścia. Oddychała szybko, głęboko, w kącikach rozchylonych ust błyszczała zaschnięta ślina. Jej gorące, zmęczone intensywnością ciało lśniło od potu srebrzystą mapą miejsc i zakamarków, w których ją dotykał. Mięśnie drżały od przedłużającego się napięcia. Udało się jej doświadczyć niezwykle rzadkiego stanu uniesienia, którego nie sposób porównać z niczym innym. Klienta rzadko interesowało co czuła. Z Radoskim było inaczej. Przed chwilą odnalazła właściwą drogę i rzuciła się ku niej, jak w przepaść, bez odwrotu. Gwiezdny szlak galaktyk rozkoszy, którymi wypełniał się jej wewnętrzny wszechświat za każdym razem smakował inaczej. To był moment, o którym mówią, że umysł porzuca pułapkę ciała. Nikola lubiła swoje ciało, ale pokusa nowego doświadczenia była nie do odparcia. Wypuszczała teraz z siebie powietrze okraszone paradą niekontrolowanych westchnień. Tłukące się w piersiach serce gwałtownie wołało „dosyć”. Kręciło się jej w głowie i choć wciąż było dobrze, musiała usłuchać, większego tempa już by nie zniosła.

Pogrążona we śnie towarzyszka Nikoli westchnęła cicho i zbudziwszy się, uniosła powieki, przesunęła ręką po twarzy, jakby chciała pozbyć się nici pajęczej, którą utkał fantomiczny pająk znużenia, a następnie zapatrzyła się w wymyślny fresk wyświetlany na stropie kajuty. Fraktal wisiał nad nią nieruchomo, trwał niezmiennie w swojej złożoności, nie zauważyła go wcześniej, mimo to szybko ją znudził, ziewnęła. Odwróciła głowę, spoglądając na zmęczoną Nikolę i mocne ciało mężczyzny, który wykupił sobie towarzystwo dwóch drogich dziewcząt. Musiał być kimś. Kiedy odleci, wypyta o niego przyjaciółkę. Mężczyzna leżał rozluźniony, bez trudu kontrolował ciało, swobodnie przy tym oddychając. Nikola po raz kolejny skończyła szczytować. Skóra jej poczerwieniała, głos się łamał, nie panowała nad oddechem. Ciekawe, ile wzięła na poprawę libido i czy wchłonęła coś na intensywność? Żaneta z klientami nie brała, choć okazji nie brakowało, klienci częstowali rozmaitymi środkami, niektóre przyczyniały się do powstawania mutacji, ale to była prosta droga do upadku i to na samo dno. Z tego uzależnienia ciężko wyjść od tak po prostu. Nikola wiedziała o tym doskonale, ale to jej sprawa. Żaneta już dawno utwierdziła się w przekonaniu, że mieszanie się do życia bardziej doświadczonej przyjaciółki nie leży w jej kompetencjach. Więc bacznie się uczyła, ale żyła po swojemu. Oprócz środków przeciwbólowych i tych przyspieszających miejscową regenerację, nie przyjmowała niczego, co mogło ją wysłać w miejsce, z którego ciężko się wraca. Kompletnie sobie nie ufała, a przy tym nie radziła z bólem pod żadną postacią.

Radosky odpoczywał. Utrzymywał rozkosz na interesującym go poziomie, można powiedzieć, że doświadczał jej, delektował się, pobudzając wyćwiczonym umysłem swój ośrodek przyjemności, który wzmacniał doznania odbywanego stosunku. Półmrok panujący w kajucie koił jego zwykle wyostrzone zmysły. Z sufitu sączyła się spokojna, nieabsorbująca myśli melodia – jakiś miks chordofonów i instrumentów strunowych. Wibracje powietrza pieściły przyjemnie uspokojony, dobrze odżywiony przyjemnością umysł najemnika.

Pozbawiona sił Nikola opadła na poduszki. Nie wiedziała, co brał ten facet, ale orka, którą jej serwował, drenowała wytrzymałość do cna, deenergetyzując jej ciało. Leżała przez jakiś czas nieruchomo, w końcu podniosła się i po raz kolejny, tym razem na spokojnie przestudiowała idealne proporcje mężczyzny, jego skórę bez najmniejszej skazy i rysy twarzy, jedynej zapewne części, której w sobie nie zmodyfikował. Przez pewien czas milczała, napawając się drzemiącą w twardych mięśniach siłą i spokojem, jaki wymalowała na jego obliczu kilka chwil wcześniej, rozładowując w końcu nagromadzone w nim napięcie. Wreszcie coś przyszło jej do głowy i najwyraźniej nie dawało spokoju. Wahała się przez dłuższy czas, w końcu zapytała:

– Naprawdę byłeś na Ziemi?

Omiótł wnikliwym spojrzeniem jej rozciągniętą na pościeli sylwetkę i w odpowiedzi skinął głową, trochę zły za tą jej ciekawość, która zburzyła spokój uruchamiając kaskadę niemiłych wspomnień.

– Jak tam jest?

– Zimno.

– To wiem, ale jak było wcześniej?

Rzeczywiście wyglądała na zainteresowaną.

– Ziemia to Ziemia – odparł.

– Co robiłeś? – ciągnęła dalej, kładąc dłoń na jego bezwłosej klatce piersiowej i rysując niewielkie okręgi palcami. Planetę obok planety.

– Pracowałem w jednostce badawczej, analizowaliśmy struktury podziemnych korytarzy, wnętrza jaskiń, takie szukanie skarbów, tyle że pod powierzchnią, jak krety, to tam spędziłem swój czas na Ziemi, czyli pod ziemią.

– Co to jest kret?

W jej fosforyzujących szmaragdowym kolorem tęczówkach zainteresowanie przerodziło się w fascynację, zupełnie jak wtedy, gdy wciskał jej kit o poławianiu pereł w ziemskich oceanach. Była jak dziecko, chłonęła wiedzę jak cukierki.

Żaneta, leżąca za Nikolą, podniosła się raptownie na łóżku. Jej blond włosy świeciły przyjemnie w półmroku kajuty. Nachyliła się nad Radoskim i bezceremonialnie sięgnęła do jego krocza.

 – Ja już znalazłam skarb i to nie byle jaki, nie zamierzam się nim więcej z tobą dzielić – zwróciła się do Nikoli. – Teraz moja kolej.

– Nie interesuje cię Ziemia? – Ta wlepiła w nią szmaragdowe spojrzenie.

Żaneta wzruszyła ramionami.

– Mam tu wszystko, czego potrzebuję.

– Litości! – Nikola z niedowierzaniem potrząsnęła głową.

Jej fosforyzujące spojrzenie hipnotyzowało go, ale najwyraźniej na Żanetę nie działało wcale. Radosky otrząsnął się, sięgnął po wodę, kilkoma łapczywymi łykami zaspokoił pragnienie i mimo protestów Żanety podniósł się z wygrzanego legowiska. Przeszedł po kajucie i zatrzymał przy bulaju. Wyobraził sobie, że jest źrenicą wlepioną w mroczną przestrzeń ziemskiej nocy. Z drugiej strony spoglądał na niego bezkres możliwości, przyszłość i przeszłość równocześnie.

– Na co patrzysz? – zapytała Nikola, nie ruszając się z łóżka.

– Noce wszędzie są takie same – mruknął. – Różnią się tylko długością.

– Noce?

Nie miała pojęcia, o czym mówi.

– Skąd jesteś? – zapytał.

– Stąd.

Urodziła się więc na stacji, wychowała i mieszkała tu przez całe życie, z dala od jakiejkolwiek gwiazdy. Wieczna noc nieba dominowała nad wszystkim, cokolwiek była sobie w stanie wyobrazić, bo od zawsze na temat nieba wyrażano się przy niej abstrakcyjnie i bez emocji. Nigdy nie doświadczyła uroków Ziemi w tej najczyściejszej z form, oczywistości. Nigdy nie będzie jak jej mieszkanka, dumna ze swojego pochodzenia, świadoma tego, co zostało gdzieś tam, w skończonym mroku przestrzeni.

Usiadł przy niej, pogłaskał po włosach i pocałował. Żaneta przyglądała się obojgu, nie skomentowała już jednak niczego. Rozległ się cichy brzęczyk drzwi kajuty.

Dał znak spojrzeniem, że można otworzyć. Drzwi rozsunęły się i tak, jak się tego spodziewał, w progu stał Robin, młody pilot transportowca, który Radosky konwojował.

Chłopak wlepił oczy w nagość Żanety, onieśmielony architekturą jej wdzięków znieruchomiał.

– Wejdź – rzucił Radosky. Dziewczyny mierzyły przybysza nieufnym spojrzeniem. Nie zakryły się jednak, pojęcie wstydu było im obce. Radosky wsunął slipy i przeszedł pod bulaj.

– Jest problem – oznajmił Robin, zerkając co chwila w stronę kobiet. – Przed nami jest konwój floty Zrzeszonych. Trzeba będzie czekać.

– Cholera – skrzywił się Radosky.

– Źle ci z nami? – zapytała Żaneta. Nie odpowiedział, utkwił spojrzeniem w przestrzeni za oknem stacji.

– Skąd je wytrzasnąłeś? – spytał Robin szeptem, jakby bał się, że się obrażą. – Myślałem, że regulamin zabrania ci się rozpraszać, mamy ładunek…

Wyrwany z rozmyślań Radosky uśmiechnął się do niego szeroko.

– Podobają ci się?

Robin nie spodziewał się tego pytania. Wyglądał przez chwilę, jakby niechcący połknął słowo, którego koniecznie chciał użyć w niezwykle ważnej konwersacji, ale nie zdążył. Wreszcie kiwnął głową i szybko potwierdził.

– Bardzo.

Wytarł ręce w spodnie kombinezonu, nie odrywając spojrzenia od bladych jak śnieg, spoconych nimf. Radosky wiedział, że to pierwszy poważniejszy lot młodego, jeszcze nie było go stać na takie luksusy, jak kajuta z wyposażeniem gotowym na wszystko.

– Mam robotę na Regis III, mógłbym ogarnąć, zanim rozładują transportowiec.

Robin spojrzał na niego poważnie.

– To wbrew ustaleniom. Kontrakt przewiduje…

– Wiem, co przewiduje kontrakt, znam regulamin na pamięć, dlatego o tym rozmawiamy. W Bazie ładunkowi nic nie zagraża, uwinę się zanim dopchasz się do składu i dokończymy misję, jak gdyby nigdy nic.

– Masz płacone za każdy dzień ochrony.

– Dlatego chcę się z tobą podzielić.

Radosky wyciągnął rękę, wskazując wnętrze.

– Odstąpię ci swoją kajutę, one są na wyposażeniu. – Odczekał chwilę aż młody oswoi się z nowymi planami na spędzenie czasu w Bazie. – Stoi?

Robin, który w międzyczasie zbliżył się do Radoskiego, odwrócił się teraz ponownie w kierunku dziewczyn, ale już nie jako gość, tylko nowy potencjalny Pan i właściciel. Te zerknęły po sobie i na Radoskiego. Pełne posłuszeństwo miał wliczone w cenę.

– Czy to zgodne z regulaminem? – wybąkał, gorączkowo próbując ocenić sytuację.

– Redcube nie przewiduje opuszczania ładunku przez eskortę, przecież rozmawialiśmy o tym. – Westchnął Radosky.

– Chodzi mi o… użyczanie kajuty, o regulamin Bazy.

Radosky podniósł rękę i pokazał nadgarstek.

– Ok. – Robin kiwnął głową. Wytatuowany status tłumaczył wszystko.

– A czy panie… się zgodzą?

Nikola przenosiła wzrok to na Radoskiego, to na Robina. Żaneta prostowała palcami kosmyki włosów, jakby nic, co działo się w kajucie nie miało na nią wpływu.

– Panie zrobią dokładnie to, o co je poproszę.

Młody miękł. Gapił się na obie dziewczyny i miękł w oczach.

– Będzie z tobą jakiś kontakt? – Nie odrywając oczu od nimf na łóżku, oblizywał wolno wargi, bo błyskawicznie ślina zasychała mu na ustach.

– To będzie misja bojowa, więc nie bardzo.

– Rozumiem – odparł, wciąż mierząc dziewczyny spojrzeniem. Radosky poklepał go po ramieniu, ubrał się i wyszedł.

Korytarze Bazy ciągnęły się kilometrami. Lubił chodzić i kiedy tylko mógł, szedł pieszo, omijając wszelki osobowy transport, z którego można było na terenie Bazy swobodnie korzystać.

Setki źrenic-okien ciągnących się szeregiem wzdłuż korytarzy, wpatrywało się teraz w konstelację Liry, mierząc się z nieodgadnionym. Lubił tu przebywać, Baza była największym obiektem tego typu w szeroko rozumianej okolicy, dbano tu o ludzi, jak nigdzie. Nawet najemni piloci jednoosobowych załóg bojowych o wątpliwej czystości genomu mogli tu liczyć na pełną obsługę we wszystkich możliwych orientacjach. Baza była czuła, opiekuńcza i gotowa na wszystko. Nieważne czy zrzucało się w niej upragniony ładunek będąc częścią łańcucha dostaw, czy czerpało z niej zasoby podczas międzygwiezdnych misji, podróży eksploracyjnych, czy też prowadząc lokalne konflikty zbrojne, celem rozszerzenia swoich wpływów na niezrzeszone jeszcze planety. Każdy miał tu prawo handlować, umilając sobie przy tym pobyt bogatą ofertą turystyczno-rozrywkową. Wystarczyło wywiązywać się regularnie ze swoich zobowiązań i w Bazie można było mieszkać, opływając w luksusy. Nie obowiązywały tu planetarne kodeksy zachowań, nakazy i zakazy, więc wszystko było możliwe. Oczywiście jak na każdym autonomicznym obiekcie obowiązywał regulamin, ale priorytetem było ogólnie pojęte bezpieczeństwo i niewiele więcej się liczyło. Większa wolność niż w jakimkolwiek układzie planetarnym, na jakiejkolwiek planecie, nawet w tych zacofanych czy objętych embargiem. Strefa bezwpływowa już sama w sobie była luksusem.

Razor R. Radosky od dawna zajmował jeden z droższych apartamentów w Bazie, nie w ścisłej czołówce, ale grubo powyżej średniej. Kiedy dotarł tu po raz pierwszy, był spłukany, spał na pokładzie Chrząszcza, swojego statku bojowego i stołował się razem z pilotami transportowców. Obiecał sobie wtedy, że kiedy mu się powiedzie, nie będzie sobie niczego odmawiał. W końcu udowodnił, że jest coś wart. Nie spoczął na laurach, brał wszystkie zlecenia i okazje, pieczołowicie pracując nad systematycznym zwiększaniem majątku. Marzył, by kiedyś wyrwać się z tej energetycznej pętli. Środki, które pozyskiwał pracowały nad samopomnażaniem, być może w niezbyt odległej przyszłości skupi się na przyjemnym spędzaniu wiecznej młodości. Na razie jednak do takiego stanu rzeczy było daleko. W tym zawodzie sytuacja mogła się w każdej chwili zmienić i na to liczył.

Dumając w drodze do lądowisk, mijał coraz więcej osób. Kręcili się tu piloci, mechanicy, kurierzy rozwożący towar po Bazie, na rogach skrzyżowań stała też roznegliżowana młodzież, wabiąc klientów wachlarzem nieszczerych uśmiechów. Dziwne, nieakceptowalnie dla niego zmodyfikowane ciała, miały kusić, budzić pożądanie nieszablonowością. Naczelne hasło tego miejsca to: doświadcz czegoś nowego. Wszyscy byli na dorobku.

Pierwsza sekcja lądowisk to obszar handlowy dla transportowców. Tu panował duży ruch. Kontenery z towarami przemieszczały się we wszystkich kierunkach, trzeba było uważać, by pod któryś nie wpaść. W środku całego rozgardiaszu piloci i załoga bazy urządzali sobie bazar, strefa bezcłowa wabiła tłumy, jak niegdyś lampa nocne motyle na Ziemi. Wymieniano się tu wszystkim. Było to też zbiorowisko kuglarzy, kaskaderów i klaunów. Ludzi polujących na każdą okazję, byle tylko sfinansować sobie kolejne dni rajskiego pobytu.

Nie były to jego klimaty, ogarnął spojrzeniem cały ten harmider, falującą i głośną tłuszczę i już miał skierować się do sekcji myśliwskiej, gdy poczuł czyjąś dłoń na ramieniu.

– Razor, jesteś mi coś winien – silny, ładnie brzmiący kobiecy głos dobiegł go zza pleców. Odwrócił się szybko, odruchowo uwalniając ramię z uchwytu. Błysnęła srebrna broszka. Kobieta syknęła z bólu.

– Brutal.

– Isztar.

Granatowy kombinezon pilota niszczyciela Nieboska XI przywołał niedawne wspomnienia. Zgrabna pilotka wpadła mu w oko. Współpracował z nią kilka razy podczas różnych misji i często przychodziły mu do głowy zuchwałe propozycje, których nie ośmielił się nigdy wyartykułować.

Kiedyś rzucała się w oczy przez swoją świecącą blond fryzurę, to było jeszcze zanim taki styl stał się modny, być może właśnie z tego powodu gustował w Żanecie, teraz jednak Isztar była brunetką, a to czyniło ją w jego oczach jeszcze bardziej atrakcyjną. Pilot żeński pierwszej klasy, doskonale wykształcony i z nie lada osiągnięciami. Jej atrakcyjna figura, obleczona w indywidualnie skrojony kombinezon tak, by duży diament w pępku kuł po oczach kobaltową poświatą, przyciągała uwagę zarówno kobiet jak i mężczyzn. Razor nie mógł nad sobą zapanować, przy tej kobiecie tracił zdolność trzeźwego myślenia, i to mimo depresantów, które niegdyś sobie dawkował, dla obniżenia rozhukanego libido. Uczucia, których powinien się wstydzić pojawiały się znikąd, chwytały za gardło, powodując w nim stres, lęk, jakiego nie rozumiał. Niewielu rzeczy Radosky się obawiał. Właściwie od dawna nic go nie przestraszyło, zapomniał co to przerażenie, był profesjonalistą, najemnikiem i niszczycielem, takie połączenie cech i samo zajęcie, którym się parał, nie pozostawiało miejsca na coś tak prozaicznego, jak strach. Mimo wszystko, czuł, że właśnie on towarzyszy mu w tym niewytłumaczalnym połączeniu. Lęk rozpuszczał zwykle odporną na wszystko, zimną wolę człowieka niezwyciężonego. Czuł do niej coś więcej, niż tylko sympatię i chłodny profesjonalizm, jaki powinien cechować partnerów, których łączą tylko interesy.

– Jesteś mi coś winien – powtórzyła.

– Ile? – odparł wzdychając i czerpiąc przyjemność z wpatrywania się w jej twarz z bliska.

– Poszło dobre pięć procent z Nieboskiej.

Zbliżyła się do niego na bezczelnie małą odległość, wyostrzony hormonami wzrok przeczesywał gładkość skóry na jej obojczyku.

– Pięć procent?! – Nagle dotarło do niego, o jakich kwotach mówi. Teraz jej idealna, wiecznie młoda tkanka niemal zetknęła się z jego równie gładką twarzą.

– Masz mnie za idiotkę? To nie było zwykłe nieporozumienie, jak sugerowałeś. Te gnojki dysponowały działkami i polami siłowymi gamma.

– Widziałem, że zostałaś w tyle…

Przez chwilę myślał, że za to dostanie, ale nie, nawet nie odpowiedziała na zaczepkę.

– Do jutra widzę środki na moim koncie, plus procent ekstra za fatygę.

– Jaką fatygę? To było jak strzelanie do kaczek, nie mogli ci nic zrobić, Nieboska jest niezwyciężona.

– Za fatygę odszukania twojej cwaniakowatej dupy. Wiem już, że eskortujesz Redcuba i jesteście na końcu kolejki, więc spędzimy tu trochę czasu razem, od ciebie zależy czy będę ci o tym przypominała przy każdym spotkaniu, czy pozwolisz mi nie być monotematyczną.

Kosmosie… jak ona go pociągała! Teraz, kiedy była skupiona tylko na nim, wyobraźnia Razora galopowała w te miłe rejony umysłu.

– Kusisz, Isztar – odparł, z trudem zbierając myśli.

– Owszem – odpowiedziała po chwili, serwując swój uroczy uśmiech. – Zapłać, to może poznasz mnie z innej strony.

Uśmiechnął się. Doskonale wiedział, że nie było o tym mowy. Nawet bez Szemhazaja w bazie, mógł się bowiem tu pojawić w każdej chwili. Radosky wiedział, że blefowała, nie zaryzykowałaby dania mu powodów do zazdrości. Szemhazaj był nieobliczalny. Już samo zlecanie Isztar udziału w misjach to ryzykowna decyzja, a co dopiero spotkania na Bazie. Czy jednak było jakieś ryzyko, którego Radosky by się nie podjął?

– Mam fuchę, zaraz odlatuję, dostałem cynk.

– Ja pierdolę, Szem też dostał, skąd wy bierzecie te informacje? Może odpuść, bo się tu sama zanudzę. Nie będę miała z kogo ściągać długów.

– Chciałbym, ale muszę zarobić na ciebie.

– Co jak co, ale ciebie akurat stać i bez dodatkowych misji. Myślisz, że nie znam twojego statusu?

– Nie jestem jak inni, Isztar, chcę się w końcu z tego wyrwać.

Uśmiechnęła się i wyglądało to całkiem szczerze.

– Mądrala, myślisz, że tylko ty marzysz o dobrej przyszłości.

– Nie marzę, realizuję plan. A ty… ty chyba też masz jakiś…

– Masz na myśli Szema?

Nie odpowiedział. Przyjrzała mu się podejrzliwie.

– Sama o sobie stanowię.

– Bez wątpienia.

Zirytował ją.

– Razor, nie igraj się mną.

– Mówię, co widzę i co inni gadają.

– Rozmawiam z tobą, bo nie jesteś jak inni, czy się mylę?

– Nie jestem – przyznał.

Pokiwała głową z zadowoleniem, że doszli do porozumienia. Wytarła usta ręką, odwróciła wzrok i popatrzyła w dal, gdzieś w skłębioną na bazarze masę anonimowych osób. Jak taka kobieta mogła być z tym szaleńcem? Może kręci ją życie na krawędzi… skoro tak, może powinna się dowiedzieć, na co mnie stać? – rozmyślał Radosky, zastanawiając się, jak jego obłęd wypada w porównaniu z szaleństwem Szemhazaja.

Nagle Isztar, nie odwracając się do niego, powiedziała:

– Leć, zarabiaj na swoją przyszłość i unikaj Szema, pytał o ciebie, mówił coś o penetracji Chrząszcza antymaterią.

– Niby dlaczego? – wzdrygnął się.

– Zazdrośnik, dowiedział się, że współpracowaliśmy i dopowiedział sobie kilka nierealnych rzeczy.

Kilka nierealnych rzeczy – Radosky westchnął z rezygnacją.

– Kretyn – powiedział na głos.

– Uważaj.

– A co, będziesz go teraz bronić?

– Lepiej się z nim nie układaj, ani na dobre, ani złe, prędzej czy później robi się agresywny.

– Skąd wiesz? Wobec ciebie też? Przecież nie ma prawa.

– Żartujesz?

– Isztar… martwię się o ciebie.

Popatrzyła na niego z uwagą – Nieboska jest niezwyciężona, zapomniałeś?

Uśmiechnął się, a ona mrugnęła do niego i odeszła. Patrzył za nią, aż nie zniknęła w cieniu korytarza. Teraz tylko jedna rzecz mogłaby odwieść go od wyprawy na Regis. Isztar jednak nie skorzystała z najatrakcyjniejszej możliwości, może to była właśnie kwestia dobrego wyboru?

Przy Chrząszczu zastał zbiegowisko, ominął więc ostrożnie tłum i zaszedł od strony hangarów naprawczych. Zauważył służby odprawy i rudowłosą, która rządziła odlotami, gestykulując przed grupą pilotów.

– Radosky – przywołała go, gdy tylko ujrzała.

– Jak się masz, Lilith?

– Ktoś się zainteresował Chrząszczem, ponoć rozpoznano go podczas ataku na transport Zrzeszonych.

– Bzdury.

– Tak im powiedziałam, ale nie chcą słuchać.

– Nieważne, i tak mnie już tu nie ma.

– Odlatujesz? Myślałam, że czekasz na rozładunek…

– Wrócę nim skończą, mam fuchę.

Chwyciła go za ramię i wyprowadziła z powiększającego się gwałtownie tłumu do dyżurki, ten jednak ruszył za nimi. Wrzask przekupionego motłochu niósł się już po całym hangarze odlotów. W korytarzach kajut też zaczęło się robić tłoczno, ciekawość wyciągała pilotów z łóżek.

Służba ochrony patrzyła na niego wrogo, ale przed Lilith uzbrojeni ochroniarze rozchodzili się bez słowa. Radosky zdał sobie sprawę, że jest teraz od niej zależny. Po wejściu do oszklonego pomieszczenia, szczęknęły blokady drzwi i nim rozwścieczony tłum zdołał przykleić się do szyb, ciężkie rolety bezpieczeństwa zmieniły dyżurkę w bunkier odseparowany od reszty Bazy. Wraz ze światłem ucichł dźwięk z zewnątrz. Pomieszczenie rozświetliła zimna poświata lamp proledowych, w których blasku wszystko stało się niezwykle ostre i czytelne. To, w jaki sposób Lilith patrzyła na niego i to, w jaki sposób on patrzył na drzwi. Lampy po chwili przygasły.

– Nie będą nam tu przeszkadzać – westchnęła, jakby od niechcenia i wsunęła swoje białe niczym blask odległej gwiazdy dłonie w czerwień włosów, które w półcieniu pomieszczenia zdawały się płonąć prawdziwym ogniem. To była bardzo ciekawa modyfikacja. Radosky przyjrzał się jej dokładnie, był pod wrażeniem. Lilith całe życie spędziła w Bazie, ingerencje w zaciemnianie skóry nie były tu modne, w modzie była śnieżna biel, im jaśniejsza, tym lepiej, czasem nawet ciała świeciły bladym blaskiem, te osobie urodzonej na Ziemi mogły kojarzyć się z historiami o potępionych duszach oddzielonych od swoich ciał, zdarzały się też przezroczyste, ich jednak nie znosił.

Lilith poprawiła fryzurę, sięgnęła do szuflady stalowego biurka i wydobyła z niego kuferek, otworzyła go i umieściła na dłoni dwie pigułki.

– Wiem, że się spieszysz, ale kilka chwil cię nie zbawi, prawda?

– Lilith… ja naprawdę… nie mogę… – całym wysiłkiem woli zmusił się, żeby jej odmówić.

– Właściwie – ciągnęła dalej – to nie jest prośba. Wyciągnęła ku niemu otwartą dłoń z pastylkami, uśmiechała się słabo, Radosky czuł, że wzbiera w nim podniecenie. Ledwo mógł zapanować nad hormonami, które kotłowały się w jego krwi, jakby wyczuwając okazję. Lilith miała swoje lata, lecz miała również na oko ciało mniej więcej trzydziestoletniej modelki, które hodowała na sobie w najlepszym tego słowa znaczeniu. Nie mogła więc na niego działać inaczej. Taką reakcję miał wprogramowaną w krew, a ona była dokładnie w jego guście. On zapewne też mieścił się w widełkach, bo widział, jak jej piersi unoszą się i opadają, dyszała gwałtownym pożądaniem. Kąsała powietrze lubieżnymi ustami, czerpiąc je bez opamiętania, zaś oczy wyrażały wolę, która nie zniosłaby najmniejszego sprzeciwu, było to drapieżne spojrzenie dzikiego, ziemskiego kota skaczącego na ofiarę, blask nieodwracalnej decyzji.

Radosky wiele słyszał o kobiecych modyfikacjach, tak przeskalowanych, że raz rozpoczętego procesu nie dawało się już zatrzymać. Interesowały go te sprawy, dzięki aktualnym informacjom mógł odpowiednio usprawniać siebie. Nic go tak nie kręciło jak perfekcjonizm we współżyciu. Idealność dopasowania ciał bezdyskusyjnie podkreślała doznania. Stuprocentowa zupełność zaspokajania potrzeb gwarantowała satysfakcję z każdego stosunku. Magnetyczność dotyku uwiarygodniała wybór niemal każdego partnera, gdy ruszyła machina doznań, każdy był wyborem idealnym. Właściwy potencjał ładunków wzbudzał chęć powrotu, powtórzenia doznania. Kiedy więc ruszyła maszyna bodźców, musiało dojść do zespolenia w całej głębokiej intensywności, inaczej umysł tracił kontakt z rzeczywistością i doświadczało się realnego bólu. To właśnie dopuszczenie takiego braku kontroli pozwalało wyjść poza granicę, której nie sposób było przekroczyć żadnym innym, normalnym wzmacniaczem doznań.

– Radosky – jej szept przechodził w przeciągły, kuszący jęk. – Połknij.

– Nie muszę – odparł. – Mam swoje we krwi.

– Połknij – nie ustępowała. – To debel – dodała. – Oryginalny.

Spojrzała na niego, jakby chciała mu to objaśnić, ale nie miała sił ani ochoty na tłumaczenia. Zdobyła się jedynie na krótkie stwierdzenie:

– Jesteś prawiczkiem.

Uśmiechnęła się i musnęła jego policzek ustami.

– Będzie miło, obiecuję.

Oczywiście, że słyszał o deblach. Nie miał okazji spróbować, ale ostatnio było o nich głośno. Czytał w komunikatorach o popycie, jaki pojawił się na ten chwilowy spawacz umysłów. Tu, w Bazie pewnie można było je nabyć od ręki. Ostatnio był wciąż w podróżach i nie miał czasu spróbować. A teraz nie zdążył nawet nasycić się tym, co oferowało mu własne ciało i dwie ulubione prostytutki, nie odczuwał więc póki co potrzeby wyższych lotów. Skoro jednak Lilith kusiła… doświadczenie czegoś nowego i odmiennego stawało się coraz bardziej atrakcyjne. Okazja zamieniała się w plan, plan w potrzebę, a potrzeba w konieczność. Mimo to wciąż stał nieruchomo, jakby bojąc się kosztu, który musiałby ponieść, płacąc za luksus odmienności utratą kontroli.

Lilith pokręciła głową z niedowierzaniem. Zapewne nie często spotykała się z odmową. Zapewne nikt przed nim nie odmówił Pani Komandor.

Wsunęła pastylkę do ust i połknęła ją, następnie wsunęła drugą i zbliżyła się do niego. Poczuł oddech na policzku, gorące westchnięcie na małżowinie usznej i jej palce upraszczające pocałunek.

Wargi miała wyborne, miękkie, lekko wilgotne, w smaku korzenne, przyprawione nieznaną mu substancją. Poczuł w ustach pastylkę, którą sprytnie wsunęła językiem. Lekko gorzkawy smak rozpuszczającej się tabletki świadczył o jej czarnorynkowym pochodzeniu. To, że nikt nie pochylił się jeszcze nad kompozycją smaku, świadczyło o produkcji w pośpiechu. Zapotrzebowanie musiało przekroczyć oczekiwania twórców. Kto by się w takiej sytuacji przejmował detalami.

Nawet gdyby chciał, nie mógł jej wypluć. Lilith ponownie zamknęła mu usta, dusznym, wilgotnym pocałunkiem. Do głowy przyszły mu lasy deszczowe w strefach zwrotnikowych, zanim jeszcze je wyrąbano, stanowiły koronę bioróżnorodności na Ziemi, kolebkę mnogości gatunków. Szkoda, że nigdy nie udało się odtworzyć tego fenomenu ewolucji, może wtedy osiedliłby się na Ziemi, to było jedyne miejsce, które nie odpychało go z matecznika.

– Co czujesz? – zapytała, gdy usta doświadczyły krótkiej rozłąki. – Chodzi mi o zapachy.

Uśmiechała się, patrząc, jak próbuje zebrać myśli.

– To dziwne, ale nic.

– Jeszcze chwilę, zaczekajmy – odparła, powstrzymując się przed bardziej natarczywym działaniem. Dotknęła go jeszcze raz ustami, szarpnęła palcami małżowinę ucha.

– No dalej – szepnęła, jakby mówiąc do substancji, którą zażył. – Zacznij działać.

Radosky podniósł spojrzenie na pancerne drzwi, które oddzielały ich od rozwrzeszczanego motłochu. Cisza w dyżurce sprawiała mylne wrażenie, że na zewnątrz panuje spokój. Nie miał złudzeń. Żaden pożar nie gaśnie z takim trudem, jak dobrze rozpalona ludzka nienawiść. Drzwi były solidne, jak zresztą cała dyżurka, gdy odcinało się dostęp. Mimo to miał wrażenie, że drżą, a nawet wyginają się odrobinę. Najpewniej coś musiało na nie napierać, z niezwykłą siłą.

– Możesz czuć niepokój, niewytłumaczalny – odezwała się znowu. – Nie przejmuj się, to tylko przez chwilę.

Więc drzwi były w porządku. Nie uspokoiła go jednak. Wzrok Radoskiego błądził po masywnych nitach łączących tytanowe powłoki ścian pomieszczenia. Nie mógł oderwać od nich spojrzenia, nie wiedział dlaczego.

– Co czujesz? – zapytała znowu.

– Pot – odpowiedział. – Swój pot, cały śmierdzę.

– To minie, ale jesteś na dobrej drodze.

– Na dobrej? Do czego?

Zapach potu ustąpił, tak jak powiedziała. W powietrzu unosiła się teraz woń twardego metalu, powłoki antykorozyjnej, gumy z amortyzatorów i płynu hydraulicznego z mechanizmu otwierania drzwi i osłon. Wyczuwał wszystko precyzyjnie, jakby miał ten mechanizm rozłożony przed sobą. W kącie pomieszczenia stała kasa pancerna, a w niej umieszczone zapobiegawczo, naładowane neutralizatory. Wydało mu się, że na języku wyczuwa cierpki, tłusty posmak, zupełnie jak po wystrzale z tej broni. Tak właśnie pachniały katalizatoryczne wyzwalacze antymaterii, ich zapach uspokoił go trochę. Lilith na pewno miała dostęp i w razie czego będą uzbrojeni, choć to marna pociecha, zabierze kilku ze sobą, jednak bardziej prawdopodobne, że sam ich widok obudzi w nich lęk przed niebytem, przypomni każdemu z tych rozkrzyczanych twarzy, że czas może się dla każdego gwałtownie skończyć.

– Skup się na mnie, na mnie… słyszysz? – zażądała.

Skinął posłusznie głową. Z każdą chwilą zanurzał się głębiej, budował się w nim z wolna obraz piżmowo-waniliowej krainy, która otoczona magnetyczną aurą przyciągania pochłaniała wszystko, co znalazło się w jej zasięgu. Z rozkoszą odkrywania nieznanego, pogrążał się w oparach wonnej obietnicy wyciągniętych ramion. Po chwili już wszystko było zgoła inaczej. Jej usta pachniały rajem deszczowych lasów, szyja i ramiona, niczym unoszące się na tafli pragnienia, hyrdofity o mięsistych, chlorofilowych barwach i kształtach ziemskich naczyń, krążyły wokół niego, pozwalając na przyjęcie wygodniejszej pozycji, ich niewiarygodna wyporność wprawiała go w stan nieważkości.

– Chodź.

Wyciągnęła rękę, a on podążył za nią, unosząc się w powietrzu nad wstęgą bystrego strumienia. Wszystko przestało się liczyć, była tylko ona. Dzika kraina niewiarygodnej różnorodności. W górze rozpościerało się zielone niebo łodyg i liści, korony drzew zastąpione przez gigantyczny kwietny pąk, otulały przestrzeń czterema, silnie kolczastymi działkami kielicha. Biel wnętrza zaskoczyła go, spodziewał się raczej zabarwienia różowego, przechodzącego w czerwień. Takie się jednak stało dopiero, gdy zanurzył palce w śnieżnobiałym obrusie delikatności. Dłoń, niczym nasiąknięty wstydem pędzel mistrza, malowała głośne płomienie we wnętrzu kielicha. Jęczały i wzdychały, strzelając i parząc się nawzajem w ogniu oszalałych potrzeb, zadawanego i doświadczanego cierpienia rozkosznej obecności.

Poczuł potrzebę dotykania, dotykał wszystkiego, kosztował, chcąc zatracić się w zaoferowanej mu pasji, jak w tańcu, poruszał się w rytmie skóry, nagość błyszczała, rozpuszczając ostrość widzenia. Wartki strumień potoku przeszedł w nieuchronny blask jej spojrzenia. Wbił się w nie z niewiarygodnej bliskości. Zanurzył twarz w jej oczach, po samą bezwstydną nagość źrenic czując, że znów dzieje się coś dziwnego.

Las zniknął wraz z wizją potężnego kielicha. Pomieszczenie wydało mu się teraz przeraźliwie jasne, kolory bardziej intensywne, zapach już nie przeważał nad innymi zmysłami, choć z pewnością czuł wszystko bardziej niż zwykle. Powoli docierały do niego impulsy z podbrzusza. Rytmiczna, ciepła, a już po chwili gorąca świadomość penetracji, zaskoczyła go niebywale, chciał zerwać się, otrząsnąć, jednak nie miał tyle siły, woli zresztą też zaczynało mu brakować, przyjemność rozlewała się między udami, rozkosznie drążąc mechanoreceptory i ciałka blaszkowate z których składała się skóra, aż po samą szyję.

Przed oczyma przesunęła mu się kajuta Lilith, jej barwny, zmieniające kształt strop i wnętrze wykonane z najwyższej jakości materiałów. Później przelatywały twarze nieznanych mu mężczyzn, były groteskowo wykrzywione przez przeżywaną rozkosz. Ciekawiły go jej zdobycze, ale szybko zdał sobie sprawę z tego, że trafia właśnie na przeznaczone sobie miejsce w tej osobliwej umysłowej warstwie trofeów. Zrobiło mu się nieswojo, pomyślał, że w przyszłości ktoś inny będzie się przypatrywał jego twarzy, wykrzywionej groteskowo być może ją wyśmiewał lub z niej szydził. Pocieszał go jedynie fakt, że z panią komandor sypiali nieliczni, a więc ci ważniejsi, liczący się, często doskonale sytuowani mieszkańcy Bazy, mimo to próbował zapanować nad mięśniami twarzy, przyjmując niewymuszony, poważny wyraz, by lepiej wypaść dla przyszłych pokoleń, które będą czerpać przyjemność z tego niezniszczalnego źródła orgazmów. Po chwili zdumiało go, że takie głupstwa w ogóle zajmowały mu głowę.

Lilith westchnęła ciężko męskim, znajomym głosem, a jemu wyrwał się, zasilony jej rozpłomienionym oddechem, okrzyk. Nim połapał się, jakiej zmiany doświadczył, było po wszystkim. Leżał bezradny na stalowej, cudownie chłodnej podłodze, ze wszystkich sił próbując zatrzymać w sobie dreszcze przyjemnego mrowienia, które przechodziło jego nowe, kobiece ciało. Lilith całą sobą chłonęła rozkosz męskiego orgazmu, który dzięki wzmacniaczom wyhodowanym w jego ciele oraz w połączeniu z działaniem pastylki, był szczytowaniem na granicy przytomności.

Nim Radosky wrócił do siebie, leżał i słuchał tłuczące się w Lilith serce. Pędziło jak szalone. Po chwili zsunęła się z niego, oddała mocz na podłogę, a z ust pociekła jej ślina, tworząc lśniące pajęczyny klejące się do skóry i ziemi. Wyciągnął dłoń i wytarł jej usta. Nie mogła się jeszcze z własnej woli poruszyć, białka oczu błyskały spod powiek, źrenice uciekły w górę, drżała tylko i wydawała się być zatracona w nieobecności.

W końcu po jakimś czasie poczuł, że sam odzyskuję kontrolę, uniósł się powoli i wyprostował w trudem. Zwykle twarde i sprężyste mięśnie zdawały się teraz mięknąć pod wpływem lekkiego obciążenia. Ledwo trzymał się na nogach, ale i tak był w lepszej formie niż Lilith, która wciąż nie mogła się poruszyć. Zebrał siły i zajrzał do szafki. Wyjął z niej fragment czystego materiału i rozłożył go na biurku, z niemałym trudem podniósł ją i położył w nim. W szafie znalazł też zniszczoną plandekę, przeznaczoną zapewne do okrywania naprawianych mechanizmów, nachylił się i wytarł nią podłogę.

Nie chciało mu się teraz gadać. Najchętniej wyszedłby i odleciał, ale nie miał pomysłu, jak poradzić sobie z czekającym na niego komitetem powitalnym. Usiadł i patrzył nie bez satysfakcji, jak pani Komandor stygnie powoli w spowijającej ją fantasmagorycznie mgle ekstazy.

– Jak ty to robisz, że tak szybko jesteś po?

Nawet nie zauważył, że usiadła na stole, zwiesiła nogi i kołysała nimi jak nastolatka. Jej skóra wracała powoli do swojej naturalnej barwy. Topniał rozlany na podbrzuszu róż, pochłaniała go zimna biel. Biust miała ujmujący, doskonale wymodelowany co do kształtu i rozmiaru, z resztą ciała było podobnie. Uda silnie kontrastowały z ciemnym blatem biurka.

Musiał odwrócić wzrok, bo czuł, że za moment zaskoczy i jego organizm znów będzie gotowy do penetracji.

– Szybko się regeneruję.

– Kochanek doskonały? Nie podejrzewałam cię o modyfikacje tego typu.

– To skutek uboczny wzbogacenia bojowego – odparł, z niechęcią odkrywając swoje sekrety.

– Liczy się efekt – odparła. – Powody nikogo nie interesują.

– Masz rację, Lilith. Ktoś tutaj uzyskał doskonały efekt – mówiąc to wskazał na drzwi.

Milczała przez chwilę.

– Razor, aż tak daleko bym się nie posunęła.

Chyba jej uwierzył, ale był też pewien, że coś ukrywała. Ich spojrzenia spotkały się w chwili milczenia.

– To jaki masz sekret? – zapytał.

– A ty? – odparła prędko, by zyskać na czasie.

– Mój już poznałaś.

– Jaki? – zdziwiła się.

– Szaleję za rudzielcami.

– Oczywiście… Po psychoregulatorze oszalejesz za każdym kolorem.

– Więc? – nie ustępował.

– Mam taki fetysz… – zaczęła niepewnie. Zerwała kontakt wzrokowy, okryła się materiałem, a potem wstała, zrobiła kilka kroków po dyżurce i bez pośpiechu ubrała się. Razor wodził za nią spojrzeniem, również wstał i wsunął się w kombinezon.

Zbliżyła się potem do niego, położyła dłoń na policzku, pogłaskała i westchnęłą głęboko.

 – Sypiam z tymi, którym już niewiele zostało. Nie pytaj skąd wiem. Od tak, po prostu, czuję pociąg, a potem zdaję sobie sprawę, że każdy z tych wybrańców śmierdział trupem.

– Nie czuję się martwy. – Uśmiechnął się. – Wręcz przeciwnie.

Jej usta smakowały teraz wilgotnymi ziemskimi jagodami, to był głęboki, doskonale oddany smak, którego nigdy by nie zapomniał, kolejna modyfikacja, której wcześniej nie zauważył. Pocałunek był niespodziewany, skorzystała z niewielkiego dystansu, który dzielił ich przez chwilę i miękko przylgnęła do niego. Nie było to już pożądanie, raczej gest troski, a może… pożegnanie.

Krew żywo pulsowała w dobrze odżywionych, dopiero co zregenerowanych mięśniach. Radosky wyprostował się i zerknął na kasetę z bronią.

– Tak bym chciała, żeby to nie była prawda.

– Jeżeli mi pomożesz się stąd wydostać, to będzie jakaś szansa.

– Oczywiście, że pomogę – odpowiedziała szybko. – To robota Szemhazaja, był tu i wypytywał o ciebie, potem nasłał ich – mówiąc to, znowu patrzyła mu prosto w oczy, jej piękne, falowane włosy spływały rdzawymi strumieniami po częściowo odkrytych ramionach wprost na wypukłości kombinezonu. – Był… agresywny – dodała.

– Lilith, co to znaczy?

Patrzył ślicznej pani Komandor głęboko w oczy. Jego słabość do dyskusji z inteligentnymi ludźmi wpędzała go często w kłopoty, teraz jednak miał szansę wyciągnąć istotne informacje.

– Dokąd lecisz? – zapytała.

Westchnął, wiedział jednak, że można jej zaufać.

– Jest autoryzacja na Niezwyciężonego.

– Tego z Regis III? Drenaża mózgów? Legendarny Niezwyciężony… myślałam, że to legenda i nigdy tego nie zlecą. Od kiedy?

– Dostałem cynk, że płacą i to podwójnie. Za informację i wszystko, co znajdę na miejscu.

– Informację… czyli lądujesz?

– Nie bawi mnie odkurzanie z orbity, wiesz przecież.

Pokiwała głową, ożywiona. Razor był bezpośredni, ostrze zawsze dotykało skóry. Fascynował go ruch, dynamika, przygoda, był zawsze w miejscu styku, czyli tam, gdzie działo się najwięcej.

– Musisz zadbać o głowę, jak dotąd…

– Jak dotąd – przerwał jej – żaden człowiek ani robot nie wrócił stamtąd ani nie nadał sygnału. To oczywiste, że jest tam coś, co wpływa na wolę, wszystko jedno czy biochemiczną, czy inspirowaną algorytmami, nie wyobrażam sobie innego wytłumaczenia.

– Wszyscy myślicie, że jesteście w tych swoich kapsułach i skafandrach nieśmiertelni…

– Bo tak jest, Lilith, nie martw się, nic mi nie grozi.

– Skąd pomysł, że się martwię – prychnęła, udając oburzenie.

– Jedni się martwią, a inni mają wszystko gdzieś – mruknął. – Słuchaj Lilith, rozmawiałem z Isztar…

Nagle ta cudownie rozpromieniona twarz, przykryta intymnym makijażem rozkoszy, którego poniekąd był współautorem, jeżeli nie liczyć twórców pastylki, spochmurniała nasiąkając szybko niepokojem i ostatecznie zobojętnieniem.

 – Isztar… teraz rozumiem. – Założyła ręce na piersiach, uśmiech znikł z jej twarzy całkowicie.

– Co znaczy, że był agresywny? – dopytywał, nie zważając na to, jak zmieniła się na twarzy. – Isztar…

– Nieważne, nie obchodzi mnie, o czym rozmawiałeś z Isztar, masz lecieć, to leć, teraz. Wrócisz to przyjdź, wyjaśnimy sobie pewne sprawy.

Pytania cisnęły się na usta, ale postanowił uszanować jej słowa.

– Przyjdę, obiecuję.

Wzruszyła ramionami, jakby to, co powiedziała przed chwilą nie było już aktualne. W jej głowie musiały się kłębić myśli, rozważała wiele spraw na raz lub jedną roztrząsała na wiele sposobów, wszystko musiało postępować błyskawicznie. Zdecydowanie powstrzymywała się też, by nie powiedzieć za wiele, naturalna umiejętność ludzi inteligentnych.

Do Chrząszcza dostał się przejściem naprawczym od spodu konstrukcji. Prowadził do niego słabo oświetlony korytarz z dyżurki Lilith. Dźwięk uruchamiającej się maszyny błyskawicznie rozproszył zgromadzonych w strefie startu. Mimo że wcześniej wydawali się być zdeterminowani, nie byli aż tak, by usmażyć się w płomieniach dysz statku. Ostrzegawczy sygnał buzzera oznajmił początek przepompowywania powietrza. Po wyrównaniu ciśnień, otwarła się śluza i Chrząszcz ześlizgnął się z Bazy w noc nieskończoności.

Statek pokryty czarnym niczym atrament nanopancerzem wszedł w atmosferę Regis III swoim charakterystycznym ślizgiem planetarnym. Obłe kształty okrętu ułatwiały komfortowe wniknięcie przez chroniącą planetę powłokę gazową. Statkiem nie trzęsło, nie rzucało, wsunął się w nią gładko, jak ryba w nurt rzeki. Co więcej, powłoka nanosferyczna wchłonęła opór postawiony przez chmurę gazową, zamieniając go w pożywną energię, a tej nigdy za wiele.

Radosky nie spał już od jakiegoś czasu. Jego myśli krążyły wokół Isztar. Zawsze mu się podobała. Już w akademii pilotów o niej myślał. Nie wiedział właściwie, co takiego w niej było, czy to wysportowane ciało, czy błyskotliwa inteligencja, może nie dorównywała Lilith, ale wystarczyło, żeby ukończyć akademię z wyróżnieniem. Współpraca z nią była droga, lecz zadowalająca i w ostatecznym rozliczeniu się opłacała. Isztar i z Szemhazaj byli parą, nie oficjalnie, ale wszyscy wiedzieli, że spędzają ze sobą czas wolny. Nieobliczalny Szem zajmował się tym samym co Razor, eskortowaniem i pozyskiwaniem energii z niezrzeszonych planet, które stawiały marny opór. Radosky miał jednak dostęp do lepszych informacji, Szem zaś słynął z brutalności. Podczas jednej z ostatnich jego nieobecności, misja Radoskiego z Isztar przyjęła niespodziewany obrót.

Zbliżyli się wtedy do siebie jak nigdy wcześniej. Ten wielogodzinny podcast we dwoje, utkwił mu głęboko w pamięci. Wciąż słyszał jej głos, śmiech, oddech. Czym to dla niej było? Nie miał pojęcia. Sprawy niezerojedynkowe męczyły go. Roztrząsanie niemożliwych do uchwycenia wartości wydawało się bezcelowe. Co powiedziała Lilith? Brutalność w kontekście Szema to akurat norma. Nie bał się go, ale nie wolno było nikogo lekceważyć.

Korpus kosmicznego owada opadał w całkowitej ciemności, kierując się w wybraną wcześniej szczelinę – dawno już zabliźnioną ranę powierzchni planety, którą rozdarł zapewne jakiś pradawny ruch tektoniczny. Wytrzymałość załogi na przeciążenia mogła stanowić niebezpieczną informację dla ewentualnego przeciwnika, jeżeli oczywiście ten umiałby z niej skorzystać.

W szczelinie krążownik wyhamował i tuż przed zetknięciem z powierzchnią wysunęły się z niego mechaniczne odnóża, które miękko osadziły korpus, poziomując go na nierównym gruncie. Wielki chrząszcz znieruchomiał, zgasły w środku wszystkie światła, wyłączyły się maszyny nawigacyjno-sterownicze, umilkły agregaty tlenowe i klimatyzatory, energia przestała krążyć w obwodach statku. Cisza, zupełnie jak ciemność, spowiła owadzią bryłę niewykrywalnego Chrząszcza bojowego klasy Alfa. Jedna ze ścian w odwłoku owada odsunęła się, ukazując otwór, przez który Radosky opuścił statek. Ledwo dotknął kończynami gruntu, już barwa kombinezonu zmieniła się z czarnej na szarą, dominującą w krajobrazie.

Na Regis panowała cisza. Atmosfera zdawała się być zawieszona, jak pod kopułą pola siłowego. Słabe światło, właściwie nędzny odblask wysoko zawieszonej fioletowej chmury, sprawiał, że zarówno statek, jak i jego pasażer rzucali posępne cienie na otaczający ich grunt. Razor postawił kilka kroków, ale zauważył, że wyszedł z cienia, więc cofnął się z niebywałą szybkością.

To, że jego wyczulone zmysły nie zarejestrowały jeszcze żadnej aktywności, wcale nie oznaczało, że ta nie występowała. Problem z Regis był taki, że nikt dokładnie nie wiedział, co tu się dzieje. Wszelkie zdalne analizy, jakie poczyniono, prowadziły do wniosków wskazujących na implementację mentalną. Dlatego problem był tak istotny, trudno jest walczyć samemu ze sobą i nie móc przy tym polegać na żadnej ze stron.

Kombinezon bojowy Salamadra G8 miał szerokie zastosowanie bojowe, skrojony w jednej z najsłynniejszych autonomicznych fabryk bojowych L-99, sam w sobie był bronią najwyższej klasy. Zmiany, które w nim poczyniono na jego zamówienie, miały wyeliminować podatność na atak dedykowany. Pierwsza zasada bojowa mówi: bądź inny niż wszyscy. Mimo że operował doskonałą bronią, zdawał sobie sprawę, że najprawdopodobniej nie chroni go ona przed tym, co go tu czeka. Nie wierzył jednak w to, że jego broń nie wystarczy, może być po prostu trudniej, ale bez przesady.

Skąd jednak wziął się tu cień? Lądował po przeciwnej stronie obecnego położenia gwiazdy, pora na Regis odpowiadała środkowi Ziemskiej nocy, więc…? Przypomniał sobie o nekroblasku. Płonące fioletowym światłem elektroledowe lampy niewyczerpanych jeszcze akumulatorów energii, wyrzucały z siebie w obce niebo resztki tego, czego nie zdołano z nich wcześniej uwolnić. Blask odbijał się od wszędobylskiego prochu i docierał nawet do tak głębokich rozpadlin.

Ile było wypraw na Regis? Startował w takim pośpiechu, że nie sprawdził szczegółów. Na pewno dwie załogowe i przynajmniej tuzin, może dwa, zautomatyzowanych. Żadna nie była aktywna, po raporcie o dotarciu na planetę typu sub-Delta 92 milkły, pozostawiając zleceniodawcę z kosztami i w niewiedzy.

Nie było to jednak nic nadzwyczajnego. W konstelacji Liry tysiące wypraw ginęło bez śladu. Ryzyko zawodowe astrogatorów i podległych im ludzi. Musiało minąć kilka dekad zanim zleceniodawca zrozumiał, że takie sprawy powinni rozwiązywać zawodowcy, a nie jednostki paramilitarne jak Niezwyciężony czy Kondor.

Technologia zmieniła lęk przed śmiercią w legendę o umieraniu, trudno było w ogóle w nią teraz uwierzyć. Ludzie przecież nie mogli odchodzić z tak błahych powodów. Życie i śmierć powinny pozostać kwestią wyboru, a nie niesprzyjających okoliczności.

Radosky rozejrzał się po rozpadlinie, w której wylądował. Fascynowały go takie planety: milczące, tajemnicze, niepokorne. Niewiadoma, która czaiła się w gąszczu zagadek, zazdrośnie skrywała to, na czym zależało mu najbardziej. Zwykle każda osobliwość sprowadzała się do energii, mniej lub bardziej skupionej. Im dziwniejsza planeta, tym trudniej było dobrać się do jej zasobów, a czym większy stawiała opór, tym zwykle plon był obfitszy.

Przypomniał sobie o Robinie, Żanecie i Nikoli. Transportowiec nie będzie na niego czekać, a Robin gotów jest zgłosić brak opieki i tym samym pozbawić go kontraktu z Redcubem. Nie stać było Radoskyego na taką kolej rzeczy. Na Regis III będzie musiał się sprężać, także z innego powodu. Płonącowłosa Lilith go nie wyda, lecz Szemhazaj zrobi wszystko, by odszukać ślad Chrząszcza. Autoryzacja na Regis III, o której dostał cynk, powinna już zostać publicznie ogłoszona, więc zaraz zlecą się tutaj sępy z konstelacji i zrobi się dla niego za ciasno. Gdyby udało mu się rozpocząć akumulację stosunkowo szybko, zdołałby wrócić do Bazy bez niepotrzebnych spotkań z konkurencją. Spłaciłby Isztar, spędził z nią kilka miłych chwil, a może nawet przekonał do czegoś więcej. Zanim Szemhazaj zorientowałby się, gdzie ich szukać, on, Razor R. Radosky, razem z Isztar przemierzałby nieskończoność, niebezpiecznym jak brzytwa Chrząszczem bojowym. Rozmarzył się.

Cisza.

Coś tu jednak musiało być, inaczej nie poszłaby autoryzacja dla sektora prywatnego. Zrzeszeni nie marnowali środków na wykopaliska. Zwykle trzeba było się napracować. Może to coś trzeba jakoś uaktywnić? Kondorowi i Niezwyciężonym to się najwyraźniej udało, uwolnili z Regis to, co przykuło ich tutaj już na zawsze.

Zgiął się wpół i przykląkł na jedno kolano. Zanurzył dłoń w prochu i zbliżył do maski. Przez chwilę analizował skład kryształów, z których składała się szarość okolicy. Nie znalazł jednak niczego, prócz pozbawionej życia pustej materii o składzie przypadkowym, trochę podobnym do węgla. Wstał, uniósł ręce i pozwolił by G8 ciągiem demagnetycznym przetransportował go na szczyt rozpadliny.

Miejsce lądowania zostało ustalone przez komputer pokładowy na podstawie analizy poprzednich misji, położenia planety i strategii, jakie wprogramowano automatom, nie musiał więc odbywać pracochłonnych poszukiwań. Tuż przed nim rozpościerał się obszar wybrany na lądowisko drugiej wyprawy załogowej i kolejnych, tych automatycznych, ze wsparcia, które zawodziły jedna po drugiej.

Ujrzał cmentarz rozsypanych bez ładu maszyn i automatów bojowych. Większość była uszkodzona mechanicznie, część wyglądała na nienaruszoną, choć były rozładowane, niektóre świeciły błękitnym światłem wciąż sprawnych, niemal wyczerpanych ogniw akumulacyjnych. Roboty wydawały się być nieelektryczne, pozbawione pierwiastka dynamiki i bojowości, nie krążył w nich żaden ożywczy algorytm, według którego mogłyby postępować, miały wyczyszczone pamięci, były martwe.

Zwiadowca rozpoznał precyzyjne cięcia bojowych automatów oraz ręcznych anihilatorów, których mogli używać również ludzie. Części maszyn walały się na każdym kroku. Rozmaitość zaawansowania każdego z elementów mówiła o czasie, w którym przybywały kolejne ekspedycje oraz o miejscach, z których pochodziły. Część z nich rozpoznawał, część wydawała się nieznana, jednak po krótkiej analizie żadne nie przedstawiały sobą godnych uwagi rozwiązań. Nad całą tą zakrzepłą blizną zniszczenia górowało wybrużdżenie wytopione w skalnym gruncie, o krawędziach ze spienionej skały i spodzie gładkim, jak tafla szkła. To były ślady po jakieś archaicznej wyrzutni antymaterii. Zastanowił się przez chwilę. Może Odyn albo Balor – na Ziemi ryło się takimi maszynami podziemne tunele, by obniżyć koszty budowy szybkich linii transportu podziemnego, tutaj ich przeznaczeniem była bojowa destrukcja.

Powietrze zaczęło szarzeć. Słaba poświata ustępowała, powoli zmieniając wszystko najpierw w popielatą jednolitą ruinę, później we wstydliwy zarys świtu.

Czerwony poranek szybko pochłonął fiolet nekroblasku oraz zawieszoną dookoła kurtynę szarości. Nowe kolory i więcej światła ukazały ogrom cmentarzyska, gdzieś tam na horyzoncie rozpościerał się ogromny monument, mimo dzielącej ich odległości górował nad kraterami, uśpionym rumowiskiem automatów i szarpaną raną planety, w której wszelkie życie już dawno wystygło.

Radosky ruszył w stronę obiektu, przyglądając się uważnie mijanym elementom. Ogrom technologii, zniweczonej przez siłę niewiadomego pochodzenia, zastanawiał go coraz bardziej. Przez tyle czasu trwał tu jakiś niezrozumiały proces destrukcji, a teraz, gdy przybył, zagrożenia miało już nie być? Doskonale wyczulony zestaw sensorycznych czujników, głęboko posunięta analiza danych i przeczucie, które jak dotąd raczej go nie zawodziło, mówiły mu zgodnie, że stąpa po zgliszczach dawno wygasłego konfliktu. Jeżeli jakaś rasa zadomowiła się tu wcześniej, dawno już opuściła planetę, najpewniej nie mając już nic więcej do unicestwienia, wybrała sobie nowy cel i rozwija się w nikomu nieznanym miejscu.

Fotogramometria, której dokonał podczas opadania Chrząszcza, mówiła, że znajduje się tu jeszcze ocean i jakieś ruiny, być może tam coś znajdzie, ale tu, w miejscu lądowań, nie było żywego ducha.

Mimo to cały czas szedł, zbliżając się do coraz potężniejszej bryły, która zdawała się być początkiem wyrzeźbionego przez antymaterię rowu skalnego.

W końcu zaczął znajdować automaty pokładowe, energoboty, inforoboty oraz fragmenty robotów do prac w gruncie, wszystkie rozrzucone w bezładzie, zimne jak trupy, lub w błękitnobarwnej agonii swych ogniw życia.

Naraz przystanął. Kilka metrów przed nim leżała postać ludzka. Ubrany w kombinezon człowiek był w połowie przysypany przez popiół, ale i tak wyróżniał się spośród ostrych obiektów, które przykrywały grunt po horyzont. Oczywiście nie żył.

Wystarczyła chwila, by zorientować się, że przyczyną śmierci było uduszenie. Skończył się tlen, ale dlaczego nie zdjął hełmu? Atmosfera na Regis zbliżona nieco do ziemskiej nie mogłaby go zabić, odczyty wskazywały wprawdzie na zbyt dużo metanu, ale skoro kiedyś lądowali na borowodorach, to musiało go tu coś neutralizować, inaczej już pierwsza misja spowodowałaby katastrofę planetarną.

Duszący się odruchowo odpina hełm, może ten nie zdążył? Radosky pochylił się i sprawdził czy mechanizm działa. Hełm odpiął się bez problemu. Zwiadowca wzdrygnął się, człowiek we wnętrzu kombinezonu, mimo twarzy zniekształconej rozkładem, wyglądał jakby spał, uśmiechając się przez sen.

Dawno nie oglądał trupa. Ludzie już nie umierali, przynajmniej nie od tak, bez powodu. W zasięgu jego spojrzenia znalazł się mały robot emisyjny. Tego warto było przesłuchać, mógł posiadać istotne informacje, zakodowane rozkazy czy zarejestrowane wspomnienia. Podłączył się, ale maszyna milczała. Odruchowo zaktualizował oprogramowanie, błyskawicznie przystosowując je do starej architektury maszynowej i wtedy mały emisariusz ożył. Natychmiast ruszył przed siebie, podbiegając jak pies do uszkodzonych mechanicznych kompanów, jakby sprawdzając, czy żyją, biegał tak od jednego do drugiego, znajdując tylko zimne, martwe elementy. Nagle wyprostował się, jakby zwęszył coś w powietrzu i puścił się w kierunku rozpadliny, z której przybył zwiadowca.

Zerwał się wiatr. Podmuchy podnosiły kryształki i rozpoczęło się bębnienie o kadłuby maszyn, resztki transportowców i elastyczny pancerz, który miał na sobie. Z początku nie zwrócił na to uwagi. Pochłonięty fenomenem zachowania robota, śledził jak ten oddalał się, w niedorzeczny sposób interpretując wgrany sobie program.

Dopiero gdy stracił go z oczu, lecz nie przez odległość, którą ten pokonał, a przez chmurę unoszących się kryształów, zrozumiał, że dzieje się coś istotnego.

Świszczało coraz mocniej, fale piasku siekały po nogach, pancerz zaczął sygnalizować przyjmowanie coraz grubszych warstw ochronnych, proch kryształów krążących w powietrzu ciął jego wierzchnią warstwę i ta musiała się nieustannie na nowo odbudowywać.

Jednym uniesieniem dłoni zwiadowca przerwał zmagania nanomaterii pancerza z ostrą jak sztylet strukturą kryształów. Wkoło niego zapanował jeszcze większy spokój, niż ten, którego doświadczył tu zaraz po przybyciu. Niezwykle odporny parasol pola siłowego rozpostarł się w jednej chwili, tworząc bezpieczny pęcherz, tarczę przed wszystkim, co na zewnątrz. Z ciekawością obserwował, jak wściekły wir kryształów piekli się, gęstniejąc wokół niewidocznej zapory. Przytłumiony łomot dawał wyobrażenie o potężnej sile, która rozpętała to piekło. Trafił na sztorm? Może cyklon? Energetyczny wir powietrza, swoiste regisowe tornado? Przeraźliwy pisk, który można by przyrównać do miauczenia setek ciągniętych za ogon kotów, mógłby każdego wytrącić z równowagi, ale on nie takie dźwięki już słyszał w obcych, nieprzyjaznych miejscach.

Dreszcz przerażenia ogarnął go dopiero, gdy poczuł na ramieniu czyjąś dłoń. Odwrócił się błyskawicznie, odruchowo uwalniając ramię z uchwytu i sięgając po neutralizator, nikogo jednak nie ujrzał, a bezpieczny pęcherz pola siłowego pozostawał nienaruszony. Za niewidzialną barierą zalśnił purpurowy refleks świetlny. To blask czerwonawego nieba odbity w grubym fraktalnym warkoczu, zasłonie utkanej z wirujących elementów planety, przez którą przeszedł znajomy kształt i obraz. Długi, ciemny jak noc warkocz.

Isztar.

A potem kryształowa głowa odwróciła się i twarz, niczym wydobyta żywcem ze wspomnień, rozbłysła znajomym spojrzeniem. Taka realna i rzeczywista, że nie sposób było zwątpić w to, że to jest właśnie ona. Deszcz kryształów, wirujący dookoła postaci zawisł nagle w powietrzu i opadł wokół pola. Wiatr umilkł, znów cisza.

Rozejrzała się wokół siebie i zauważywszy go, przylgnęła dłońmi do przezroczystej wypukłości otaczającego go pola.

– Razor, jesteś mi coś winien.

Patrzył na Isztar nieufnie. Co za pokręcona siła prześladowała tę planetę. Jakiś neuromagnetyczny ssak musiał wcześniej wygrzebać mu ją z głowy, wyssać jej obraz ze wspomnienia, a teraz ulepić z niego żyjącą strukturę lub, co gorsza, zaimplementować w umyśle jej fantomową wizję. Ciekawiło go jak daleko posunięta jest realność Isztar, czy mógłby się do niej zbliżyć i dotknąć jej. Kusiło, by wyłączyć pole i spróbować. Przyszło mu do głowy, że mógłby wykorzystać tę dziwną siłę do czegoś innego, przynajmniej zanim ją unicestwi. Taka sytuacja może się za szybko nie powtórzyć. Miał wprawdzie świadomość grożącego niebezpieczeństwa i ograniczonego czasu, ale w końcu technologia, którą reprezentował nie miała sobie równych. Nie bał się, rosła w nim śmiałość, a przede wszystkim płonęło pożądanie.

– Razor?

Isztar rozglądała się niespokojnie, badając dłońmi powierzchnię pola. Radosky nie mógł wyjść z podziwu, jak idealnie była odwzorowana. Zagubienie na twarzy, niezrozumienie sytuacji, w której się znalazła, pewnie zaraz zapyta, co się stało.

– Co się stało? Razor, po co to pole?

Podjął błyskawiczną decyzję i rozrzedził przezroczystą barierę aż do całkowitego rozpuszczenia jej w atmosferze Regis. Opuściła dłonie i zbliżyła się. Wsunął rękę do kieszeni kombinezonu, chwycił za neutralizator.

– Nic nie rozumiem – powiedziała. – Gdzie jesteśmy?

Patrzył na nią, milcząc.

– Razor? Co się dzieje?

– Pragnę cię – odezwał się w końcu. Nawet teraz, przed zwykłym, choć doskonałym modelem jej osoby, przyznanie się do tego ledwo przeszło mu przez usta. Dotknął dłonią jej policzka i pocałował ją. Isztar zamurowało. W jednej chwili jakby zapomniała, co się przed chwilą wydarzyło.

– Nie wiem co powiedzieć… Razor…

Radosky niemal zwątpił w nierzeczywistość tej sceny. Tego mógł się właśnie po Isztar spodziewać. To coś, co urzeczywistniło ową sytuację mogło przyprawić o szaleństwo. Mimo to zapanował nad sobą, uśmiechał się i mówił dalej.

– Naprawdę, Isztar, bardzo cię pragnę, ponad i wbrew wszystkiemu, te nasze wspólne misje, długie rozmowy, planowanie lotów, mógłbym z tobą uciec, rzucić to w cholerę, moglibyśmy razem… – i chciał coś powiedzieć, ale się rozmyślił i dodał tylko ciszej: – zrobiłbym wszystko.

Trząsł się cały z emocji. Dotknięcie jej ciała wargami obudziło w nim płomień, nad którym ledwo mógł zapanować. Krew nasycona hormonami buzowała w nim jak oszalała. Isztar pobladła, zdawała się gorączkowo nad czymś zastanawiać.

– On? – Przejrzał ją w lot. – On przecież nic do ciebie nie czuje. Nie wiem po co z nim jesteś, nic was nie łączy, nic dobrego.

– Nie wiesz, o czym mówisz – odezwała się dziwnym, wystraszonym głosem.

– Isztar, spójrz na to trzeźwo.

– To miłe… – przerwała mu. – Nie sądziłam, że jesteś takim romantykiem, nie miałam pojęcia…

Łzy, dostrzegł w jej oczach kryształowe krople smutku, teraz była nawet piękniejsza niż kiedykolwiek wcześniej. Już nie mógł się dłużej powstrzymywać.

– Chcę ciebie, on nigdy się nie dowie – mówił, zbliżając się do niej, zamykając w uścisku swych ramion.

Szem był drapieżnikiem, wyczuwał swoje ofiary z daleka, bez trudu wytropiłby każde oszustwo, nawet tak inteligentna osoba jak Isztar nie miałaby z nim szans. Przesycony paletą hormonów, grzybów i zmodyfikowanych drobnoustrojów był okazem demona w ludzkiej skórze. Jego wyhodowane nadczłowieczeństwo to coś więcej niż wieczna młodość, której doświadczał Radosky. Spotworniała, mroczna dusza rywala przerażała zarówno jego, jak i innych, z którymi Szem miał do czynienia. Mimo to zebrała się w nim odwaga. Isztar, to nie Isztar, a jedynie model, projekcja, osobliwość. Nic się więc nie liczyło, bo nic, żadna informacja się stąd nie wydostanie. Jest tylko on i Isztar, samotna, bezbronna wizja, wyrwana z trzewi jego własnego umysłu.

Wyciągnął rękę i dotknął jej nagiego brzucha. Przyjemne ciepło pokrzepiło dłoń i wzbudziło w nim kolejne fale mrowiącego rozkosznie napięcia.

– Zostaw – powiedziała, nie ruszając się, tylko patrząc mu przeraźliwie szczerze w oczy. Nie posłuchał. Był jednym wielkim kłębkiem podniecenia. Zmodyfikowany organizm już przygotowywał się do stosunku. Oddychał szybko i głęboko, skóra wilgotniała, robiła się wrażliwsza, wzrok przestawił się na patrzenie z bliska, erekcja niemal rozrywała kombinezon. Amok seksualny samouaktywnienił się, odbierając zdolność trzeźwego myślenia. Chwycił Isztar za spód kombinezonu, szarpnął i przyciągnął do siebie.

– Choć – warknął, zmuszając, by poszła z nim w stronę Chrząszcza.

– Oszalałeś, zostaw! – krzyknęła, stawiając opór, próbując walczyć. Uderzył ją w twarz, mocno, na dłoni pozostał mokry ślad. Powtórzył uderzenie. Nie wiedział, czy była bardziej zaskoczona, czy przerażona atakiem.

Próbował zadać kolejny cios, ale zrobiła unik i wyprowadziła szybką kontrę, usiłując go kopnąć w okolice żołądka. Zrobił blok i uderzył po raz trzeci, zachwiała się, osuwając na kolana. Na tej cudownie rzeczywistej twarzy ujrzał krew. Zadrżał. Nigdy by tego nie zrobił żadnej kobiecie, a tym bardziej Isztar, ale to nie była kobieta, tylko fantonomiczne wykopalisko jego własnej psychiki. Chwycił ją mocno za nadgarstki, aż jęknęła, i uderzył z całej siły kolanem w twarz. Po tym ciosie zachwiał się, a ona upadła na wznak. Leżała w popiele planety, krwawiąc z rozbitego nosa, nie ruszała się.

Radosky wciąż oddychał głęboko, serce waliło mu w piersiach, jakby odbył bokserski pojedynek z równym sobie przeciwnikiem, trząsł się od hormonów. W ręku trzymał neutralizator, nic mu teraz nie mogło przeszkodzić. Opór Isztar był bez znaczenia. Tak samo, jak anomalia planety, która mogła przecież podnieść niespodziewany bunt, wtedy jednak zakończyłby wszystko w mgnieniu oka. Planeta jednak milczała.

Pochylił się nad pilotką. Uczucie żalu wypełniało jego serce, była tak cudownie bezradna. Mógłby ją nosić na rękach, pieścić i całować, ale nie, upokorzy ją, uszkodzi jej doskonałe ciało, będzie się pastwił nad zranioną dumą, rozbitą psychiką.

Co ja robię? – mówił sobie, kopiąc ją w żebra. – To tylko fantomizacja – usprawiedliwiał się zaraz. – Jest tylko fantazją, która wzniosła się zgubnym, ikarowym lotem zbyt wysoko, zbyt mocno jej pragnął.

– Ty dziwko, jak mogłaś się z nim pieprzyć? – wyszeptał, kiedy poruszyła się i wypluła krew.

– On… on cię zabije.

– Dlaczego akurat z nim, dlaczego właśnie jemu oddałaś siebie całą, żeby bezcześcił to, co w tobie najlepsze, fragment po fragmencie, mając w dupie, że ktoś może twoje ciało wielbić, kochać, traktować z szacunkiem.

Mimo bólu podniosła się, wyglądała okropnie.

Wtedy poczuł ją po raz pierwszy, sekretną moc planety. Patrząc na ranną kobietę, zapragnął zadać jej więcej bólu, sama myśl o tym sprawiała mu przyjemność. Męka ukochanej osoby była obecnie czystą rozkoszą.

Szarpnął ją za rękę i zaciągnął do rozpadliny, zsunął się grawitacyjnie w dół do statku. Ciągnął ją za sobą po martwych kryształach, aż zawlókł do wnętrza. W środku pchnął ją na podłogę, przycisnął butem ramię, żeby nie wstała.

– Będziemy się teraz kochać – warknął. Nie dostrzegł jednak na jej twarzy choćby odrobiny pożądania. – Co jest? Przecież wszyscy wiedzą, że lubisz na ostro. On ciebie tego przecież nauczył. Wszyscy o tym mówią dookoła, że jest agresywny. Gwałci, rani i uśmierca, myślisz, że nie wiem? Ile razy byłaś trupem? Ile razy przywracał cię z powrotem i z powrotem, nie troszcząc się o to, że w tobie to wszystko zostaje. Każda nowa wersja, coraz bardziej skażona reprodukcyjnym zmartwychwzięciem. Odgrzewany kotlet umysłu… taka strata.

Obrzydzenie, strach i rodząca się zwolna nienawiść. Tylko to potrafił odczytać z jej twarzy. Wtedy zrozumiał, że nic z tego nie będzie i nie chodziło tu wcale o Isztar. To jego o niej wyobrażenie nie dopuszczało sytuacji, w której oddaje mu się, popełniając bezwarunkowy mezalians rang partnerów. To nie jej, a jego wina. Może był za delikatny? Tak, z pewnością Szem tak by z nią nie rozmawiał. W ogóle by nie rozmawiał, to człowiek czynu. A on za dużo mieli ozorem. Czuł, że już więcej nie zniesie, że przyjemność znęcania się nad sobą, tą ukochaną osobą, a właściwie jej doskonałą reprodukcją, zaczyna go przytłaczać. Usiadł obok niej i patrzył, jak wyciera krew z twarzy wierzchem dłoni.

Podrapał się w czoło lufą neutralizatora. Zamiast sprzątać Regis powinien ją odkupić od Zrzeszenia i zamienić w planetę uciech, zbiłby fortunę. Wiedział jednak, że Zrzeszenie nigdy nie pozbywa się wpływów. Poza tym, zanimby cokolwiek załatwił, inny najemnik, ignorant, wszystko by tutaj zniszczył.

– Zaskoczyłeś mnie – odezwała się cicho, a krew tworzyła purpurowe pęcherzyki na jej ustach, gdy mówiła.

Powoli się obróciła, wstała, wyprostowała i przyjęła postawę bojową, zaciskając pięści. Przez chwilę kusiło go podjęcie walki. Kolejna okazja do upokorzenia jej, większego uszkodzenia ciała i obudzenia nieznanej mu wcześniej namiętności, ale nie miał już czasu. Dziewczyna była wyszkolona technicznie, mogła mu nawet zadać ból, co byłoby dodatkowym afrodyzjakiem, choć ostatecznie musiała przecież ulec jego sile, kusiło go to, ale nie miał czasu.

Wtedy poczuł moc planety po raz drugi. Podniósł neutralizator i wypalił w zmęczonej twarzy otwór wielkości pięści.

Nie zamieniła się w kryształy, jak się spodziewał, do końca była idealnie naturalna. Runęła u jego stóp tak, jak stała, gotowa do walki. Wpatrywał się w to, co po niej zostało, sycąc nieznaną wcześniej żądzę bezrozumnego zniszczenia.

Schował neutralizator i rozejrzał się niespokojnie po okolicy. Wcale nie był w Chrząszczu i właściwie wcale go to nie zdziwiło. Wszystko z Isztar działo się w jego głowie, dobrze, że odszedł od statku, spojrzał na trzymane działko, sygnalizowało oddany strzał. Mógł przecież narobić szkód. Strzelanie do fantomowych wizji na pokładzie niszczyciela nie należało do mądrych decyzji.

Zerwał się słaby wiatr. Po kryształach jednak wciąż nie było śladu, mimo to wyciągnął rękę i ponownie utworzył pęcherz pola siłowego. Nagle przyszła mu do głowy myśl, że Isztar nie istnieje i że nie tylko tu, wcale, nigdy nie istniała, że Regis zaimplementowało mu jej wspomnienie, do którego się odnosi głęboko w głowie, że czuje do niej coś teraz i nienawidzi jednocześnie, bo siła, która tym steruje nie potrafi rozróżnić tych niezwykle obcych sobie emocji.

Myśl ta z pozoru niemożliwa, mało realna, niewybaczalnie zuchwała, krążyła w jego głowie, wywołując uczucie frustracji. Miałoby nie być Isztar? Może Lilith również jest wymyślona i wszystkie wcześniej, które poznał i z którymi próbował nawiązać relację? A co z dziwkami? Czy one też? Wybuchnął nagle głośnym, niekontrolowanym śmiechem. Absurdalność tego założenia wydała mu się niezwykle komiczna. Kiedy się uspokoił, usiadł na spopielonej powierzchni planety, a wtedy spłynął na niego tak dotkliwy żal, smutek i poczucie straty, jakich nigdy wcześniej nie doświadczył. Uczuciom tym towarzyszyła pokusa odrzucenia innych myśli i chęć pogrążenia się w pustce rozpaczy, a wszystko to było tak obce i nienaturalne, że aż wstał szybko i się zatoczył, w głowie mu huczało, hipokamp tętnił od projektowanych obrazów. Poczuł, że ma ochotę przyłożyć neutralizator do skroni i wypalić w nieustannie regenerującym się mózgu otwór, który zakończyłby wszystko i zaczął na nowo, cokolwiek, nawet pustkę, błogą ciszę i spokój.

Upadł, ale zebrał się w sobie, pamiętał, jakie zagrożenia niosła ze sobą misja, z obawy przed odczytaniem dalszych formułowanych w myślach słów, starał się o niczym nie myśleć, ale wiedział już, że na Regis III nie jest jedyną osobowością intencjonalną. Coś czytało jego myśli, grzebało w pamięci, usiłowało wpłynąć na świadomość. Pokonać go w jego własnej głowie. Niedoczekanie.

Otrzeźwił go komunikat o potężnej sile, która napierała na zabezpieczające pole osłony. Tak jak podejrzewał, użycie neutralizatora mogło uaktywnić planetę. Naprzeciw twarzy ogromny, wirujący wał kryształów próbował przebić pole, silnie na nie napierając. Moc wiru była ogromna, odłamki spalały się w kontakcie z jego energetyczną strukturą. To na pewno nie było zjawisko pogodowe.

Planeta za osłoną poszarzała. Wszystko wirowało i gęstniało w sobie, potęga Regis szturmowała niewidzialną barierę, chcąc za wszelką cenę dostać się do środka.

Intencja chmury i nieoczekiwany atak podnieciła Razora. Nie przybył tu na próżno, nie czekały go tylko przyjemności. Wyprawa się opłaci i zwrócą się koszty.

Nacisk na osłonę wciąż się zwiększał. Atak obejmował już całą powierzchnię pola. Zasoby akumulacyjne pancerza kurczyły się szybko. Wykonał krok w tył, zasłona przesunęła się wraz z nim, smażąc pokrywający ją kożuch kryształów. Nie zdąży do Chrząszcza. Energia topniała za szybko, a nanomateriał pancerza nie wytrzyma nawet kilku sekund.

Podniósł dłoń i w tym momencie uśpiony w rozpadlinie Chrząszcz ożył. Rozchyliła się górna pokrywa i wyprysnęła z niej energosonda. Wzniosła się na wysokość, którą ustaliła główna maszyna cyfrowa, zwizowała nadajnik z odbiornikiem i zestawiła energetyczny tunel do ślizgu energii, od statku w osłonę.

Zwiadowca odetchnął i wyprostował się. W mgnieniu oka G8 się naładował, poza tym, co ważniejsze, miał teraz dostęp do niemal nieskończonych zasobów zawartych we wnętrzu bojowego insekta alfa, był naprawdę niezwyciężony.

Wykonał określony gest dłońmi i wkoło pojaśniało. Szum ucichł. Pole siłowe rozszerzyło się gwałtownie, anihilując zderzającą się z nim substancję. Teraz obejmowało ogromny obszar, zamykając w sobie część cmentarzyska i samego Chrząszcza wraz z sondą.

W górze pieniło się niebo. Zwiadowca wiedział, że w purpurowej chmurze przygotowuje się odpowiedź. Wrócił do statku, uruchomił grawitiery energochłonne i czekał.

Kiedy deszcz kryształów wpadł w rozpadlinę, kierując się na wystymulowanego energetycznie Chrząszcza, pole siłowe przepuściło go, a grawitiery skierowały wprost do wnętrza okrętu w miejsce, z którego żadna materia, nie mogąc zachować swej formy strukturalnej, nigdy już do swojej dawnej postaci nie powróciła.

Tankowanie trwało dość długo, Radosky zaczynał się niecierpliwić, choć był w doskonałym humorze. Kiedy skończył, natychmiast odleciał, pozostawiając planetę taką, jaką prawdopodobnie była, zanim przybył na nią Kondor, pierwszy statek ludzi: pustą i wyjałowioną.

Wciąż miał jej twarz przed oczyma, nie potrafił tylko powiedzieć, czy obraz który nosił teraz w sobie był wspomnieniem projekcji, czy rzeczywistości zapisanej wcześniej w jego mózgu. Czuł się, jakby otrzymał prezent, niespodziewaną premię. Nie mógł się już doczekać, aż ujrzy ją na własne oczy, aż dotknie rzeczywistości, poczuje jej zapach, przejdzie go jej prąd, energetyczność, bo tego chyba właśnie brakowało modelowi Isztar na Regis, jeżeli czegoś, to właśnie tego.

Podczas powrotu obmyślał plan. Przyczai się i kiedy Szem poleci na kolejną misję, zaproponuje Isztar udział w swojej, z której oboje nigdy nie powrócą… Wie jak z nią rozmawiać, wszystko powinno się udać.

Do bazy dotarł na czas. Kolos Redcuba wciąż czekał na zrzut, ale był już pierwszy w kolejce. Radosky wylądował Chrząszczem i od razu poszedł do Lilith. Liczył, że załatwi mu zrzut poza kolejką. Chrząszcz to w końcu mały niszczyciel, więc zgubi się wśród reszty oczekujących gigantów.

Lilith nigdzie jednak nie spotkał, obszedł strefę dostaw kilkukrotnie, ale na próżno. Sprawdził też prywatną kajutę, której numer kiedyś mu udostępniła. Wszystko było pozamykane, a Lilith nie zgłaszała się nawet przez oficjalny komunikator. Pozostawało sprawdzić punkt odpraw, ale tam nie był mile widziany, to właśnie stamtąd Szem rozpuścił plotkę o jego rzekomym udziale w atakach na konwój. Postanowił udać się do swojej kajuty, licząc, że spędzi tam trochę czasu i wszystko się wyjaśni. Jednak nie zbliżył się do niej nawet, bo odcięto całe skrzydło bazy i dostęp był niemożliwy.

– Co się stało? – zapytał innego pilota, który też chciał wejść i podobnie jak on, spotkał się z odmową dostępu, mimo że na klapie miał wszywkę uprawnionego Astrogatora.

– Wyłączyli całe skrzydło, zasadzili się na tego pirata, mordercę, od rana trąbią o tym przez komunikatory, ale zapomniałem – odparł pilot i wlepił swoje wielkie oczy w trzymaną kartę.

– Pirata?

– A pan co? Dopiero pan przybiłeś? – Astrogator przyjrzał mu się uważniej.

Razor kiwnął głową.

– Był tu taki jeden, najpierw zaatakował konwój, a później uprowadził pilota i zamordował go z zimną krwią.

– Pilota z Zrzeszenia?

– A gdzie tam… jednego z naszych, stąd, z bazy znaczy się, kobietę.

Razor przełknął ślinę.

– Ma pan broń? – zapytał Astrogator, jakby od niechcenia.

– Broń? – zdziwił się Radosky, próbując zebrać myśli. – Nie… zostawiłem w statku zgodnie z regulaminem.

Po chwili wydawało mu się, że zrozumiał.

– Szemhazaj, to był on? – zapytał trzęsącym się głosem.

– Nigdy nie lubiłem tego buca, ale teraz…

– Kim była ta kobieta, mów człowieku! – Radosky złapał za kołnierz pilota i trząsł nim, aż temu karta dostępowa wypadła z dłoni.

Mężczyzna był tak zaskoczony atakiem, że nie mógł wykrztusić słowa. Wpatrywał się tylko w oprawcę z rosnącym przerażeniem. Radosky przestał nim trząść, chwycił go za gardło i zaczął dusić.

– Mów… mów… czemu milczysz?!

Wielkie oczy Astrogatora powiększyły się jeszcze bardziej i pojawiło się w nich coś jeszcze, czego Radosky nie rozpoznał od razu.

– Niczego się od niego nie dowiesz – zimny głos z końca skrzydła oznajmił otwarcie luku.

Razor puścił mężczyznę. Ten zamachał rękoma, by nie stracić równowagi i przylgnął do ściany.

Z wnęki za otwartymi drzwiami celowano do Razora ze służbowych neutralizatorów ochrony bazy.

– Tylko rozmawialiśmy – Radosky odparł cicho i uniósł dłoń na znak pokojowych zamiarów.

– Daj mi tylko powód… proszę – jęknął ochroniarz z wnętrza korytarza.

Radosky nie miał zamiaru, stał teraz nieruchomo z uniesionymi rękoma, ale żaden z ochroniarzy nie próbował się do niego zbliżyć, na coś czekali.

– Gdzie Szemhazaj? – zapytał spokojnym, pojednawczym głosem.

– Kto? – odezwał się ochroniarz, który wcześniej poprosił o powód.

– Dajcie spokój, na pewno go znacie, ostatnio było o nim głośno… pozwólcie, że się oddalę i zrobię z nim to, na co zasłużył. On nie miał prawa jej krzywdzić, odwalę za was tę nieprzyjemną robotę, puśćcie mnie teraz, później sam się zgłoszę, bo życie bez niej… – Przerażenie chwytało go za gardło, zrobiło mu się sucho w ustach, ledwo mógł oddychać, musiał blokować tę myśl, bo robiło mu się szalenie nieprzyjemnie. Szemhazaj przekroczył granicę i teraz już nic się nie liczy.

– Mówi o tym, który zapłaci nam za jego głowę, mściciel od tej ślicznotki – odezwał się strażnik z lufą neutralizatora skierowaną w podłogę.

– Daj mi tylko powód… – powtórzył drugi, kołysząc nerwowo lufą neutralizatora.

– Oszukał was – Razor próbował tłumaczyć. – Ma umiejętności, zdolności i chodzi wiecznie naćpany grzybami, nie wiecie do czego jest zdolny.

– Daruj sobie – odezwał się ten spokojniejszy. – Transmisja była najwyższej jakości, ślepy by cię poznał.

Razor opuścił ręce.

– O czym mówisz człowieku?

– No no… tylko nie od takich, urodziłem się w Bazie i mieszkam tu całe życie. Na Ziemię raczej się nie wybiorę, nie mam ochoty skończyć jak ty, ludzki odpad, ziemskie robactwo.

Radosky umilkł i pogrążył się w myślach. Próbował zrozumieć sytuację, w której się znalazł.

– Razor, jesteś mi coś winien.

Ani drgnął. Dwóch służbistów ochrony celowało do niego z zabójczych neutralizatorów. Wszystko było zaplanowane, nawet Astrogator zajął strategiczną drogę ucieczki i wygrzebał ze spodni jakiś spluwacz energii, w świetle tych trzech płomyków był bez szans.

Szemhazaj wyglądał na zadowolonego.

– Właściwie to już nie jesteś. Wybacz za spóźnienie, Razor, ale musiałem dopełnić formalności odnośnie konfiskaty Chrząszcza. Jak zapewne zdajesz sobie sprawę, to, czego się dopuściłeś, ustawi mnie elegancko na jakiś czas.

– Co ty zrobiłeś? – Radosky nie patrzył mu w oczy, nie miał siły podnieść spojrzenia, gapił się w szeroką pierś oponenta, który stał na tyle daleko, by nie było szans go dosięgnąć i nie wyanihilować od ognia strażników.

 – Ja? – Szemhazaj nieudolnie udał zaskoczenie. – Mój drogi, byłeś atrakcją wieczoru, jesteś gwiazdą streamingu live i… nie da się tego ująć inaczej, jesteś winny jak cholera.

 – Słyszeliście? – Radosky z trudem panował nad głosem. – To on jest sprawcą, on to wszystko zaplanował.

– Nie bądź śmieszny, im to trzeba pokazywać, a nie do nich mówić. Dla większości, Razor, myślenie jest istną torturą.

– Co zrobiłeś? – powtórzył Radosky, nie panując nad drżeniem rąk, zwolna zaczynało do niego docierać, w czym wziął udział.

– Nie przewidziałem tylko, że poleci za tobą, powinienem ją ostrzec.

– Zjawiła się znikąd.

Szemhazaj wzruszył ramionami.

– To nie powód, żeby drzeć z niej tkankę.

– Nie miałem pojęcia…

– Wszystko się nagrało Razor. Tak, odpowiem za tę sondę, co puściłem za tobą, dostanę paragraf za szpiegostwo, nie pierwszy zresztą. Poleci opłata, ale co zrobić, gdyby nie sonda, Isztar zniknęłaby bez śladu, a tak… na wszystko są dowody, nagroda za twoją głowę, no i Chrząszcz, na którego nigdy nie zasługiwałeś.

– Tobie wcale na niej nie zależało…

– Wręcz przeciwnie Razor, no ale co począć, odebrałeś mi ją znacznie wcześniej niż sądzisz, są rzeczy, których nie zmienisz, ani pieniędzmi, ani władzą. Możesz je sobie jedynie rekompensować. A propos, wiedziałeś, że kolor włosów Lilith jest naturalny?

Radosky drgnął na dźwięk tego imienia.

– Zupełnie inaczej niż tych dwóch dziwek, które posuwałeś w zaciszu swojej nory, one udają wszystko, nawet to, że jest im dobrze. Albo ciekawość, wiesz jak dobrze udają ciekawość? Chyba się nie dałeś nabrać?

Teraz Radosky odwrócił się tyłem do Szemhazaja i wyciągnął ręce przed siebie. Założono mu obręcze, których nie da się zdjąć przed upływem określonego czasu i poprowadzono w głąb stacji. Ze skrzydła kajut rozlegał się śmiech, który na długo pozostanie jego jedynym kompanem. W celach Bazy panuje grobowa cisza, słychać tylko to, co pozostało we wspomnieniach. Mówią, że to tortura i śmierć jest tam wybawieniem, jedyną możliwą ucieczką.

Koniec
Nowa Fantastyka