- Opowiadanie: M.Wójtowicz - Mamią w lesie błędne światła

Mamią w lesie błędne światła

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

Krokus, adam_c4, Użytkownicy II, Finkla

Oceny

Mamią w lesie błędne światła

Zawsze mówiono, że to "las samobójców". Nazwa efektowna, prawda, przy czym zupełnie niemal nieprawdziwa. Nie znajdziesz w tym kraju lasu, w którym nikt nigdy się nie zabił, ale żeby w naszym zabijano się częściej? Wątpię. Wątpię, bo przecież, gdyby kto się tu powiesił, to ludzie by gadali. A nie gadają. Bo gdyby kto się powiesił, to widać by było. A nie widać. Bo wreszcie – jeśli nawet by nie gadano i nie widziano – a jednak ktoś by się powiesił, to same zwierzęta leśne i głupie psy sąsiadów rozniosłyby w końcu takiego nieszczęśnika po okolicy. A nie roznoszą. Tak oto ani moje pokolenie, ani pokolenie moich rodziców, ba – pokolenie moich dziadków nawet – nie odnotowały w tym miejscu samobójstw częstszych, niż na podkarpacką wieś przystało, a mimo to mamy własny "las samobójców".

Może przed pierwszą wielką wojną, może jeszcze przed drugą, zdarzało się tu ludziom zachodzić i nie wracać już do wsi, ale nie teraz. W obecnych czasach był jeden jedyny przypadek, kiedy to ktoś w ten las wszedł i więcej nie wyszedł. Będzie rok temu, w czerwcu, stary Wajs wybrał się na grzyby, a trzeba wiedzieć, Wajs na grzybach znał się najlepiej. Miejsca miał takie, że po trzy kosze przynosił! Cały bór, na wiele kilometrów ciągnący się przecież, kojarzył jak własną kieszeń. I ten Wajs, co przez długie swoje życie co drugi dzień tam na spacery chodził, ten Wajs nie wrócił. Co mogło się wydarzyć? Ano tylko śmierć. Więc ludzie mówili: "On nie na grzyby poszedł do tego lasu, ale żeby żywota dokończyć, bo nie w smak starość mu była". Inni gadali, że zasłabł albo na korzeniu wystającym nogę złamał, i do żadnej ścieżki, do żadnego szlaku doczołgać się nie mógł.

Cały oddział szukał Wajsa. Ruszyli tyralierą policjanci, strażacy, okoliczna ludność – dobrych pięćdziesiąt osób. Ruszyli i nic. Koniec końców z samego Krosna przyleciał śmigłowiec, a w śmigłowcu specjaliści z aparaturą, ale też nie znaleźli! Kluczyli nad nami, cały las trzy razy w powietrzu okrążali, wzdłuż i wszerz przelecieli, i nie było nawet śladu. Sam Wajs by się zawstydził, że tylu ludzi na równe nogi postawiono przez niego, takie to były poszukiwania. 

– Dychał może jeszcze wczoraj – powiedzieli miejscowi po trzech dniach – ale że stary Wajs nie żyje, to już pewne. Proboszcz zresztą mszę za dusze czyśćcowe zapowiedział, a na darmo by przecież nie odprawiał. 

Z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień wszystko wróciło do swej leniwej normy, tak dobrze znanej na wsiach i w małych miasteczkach. Drzwi drewnianego domu Jana Wajsa zabito deskami, łańcuchowego psa przygarnięto, krowę sprzedano. Nie minął nawet miesiąc, jak o Wajsie przypominało już tylko wyblakłe ogłoszenie "Zaginął człowiek", zawieszone na przycmentarnej tablicy zamiast klepsydry. Ludzie wrócili do codzienności, do błahych tematów, do mówienia o pogodzie, o trwających żniwach. I byłaby wioska zupełnie wymazała Wajsa ze swej pamięci, gdyby już na jesieni nie zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Na tyle dziwne, że przestraszeni mieszkańcy przestali na grzyby wychodzić. Od skraju lasu widziano siwą mgłę, która podchodziła niekiedy pod zagrody. Zaczęły zdychać kury i ginąć koty, pojawiały się przeciągi – mimo zamkniętych drzwi i okien. Psy wyły jak oszalałe i za nic w nocy spać nie chciały. A pod wieczór, tam gdzie z rana mgła, pojawiały się światełka – małe, jasne i ruchliwe, zapraszające swą wesołością, by za nimi pobiec. Każdy, kto je zobaczył, w pierwszej chwili myślał: "Świetliki!", ale zaraz też, po dokładnym przyjrzeniu się, dodawał, że być nie może. 

– Świetliki migają szybko, światło mają zielonkawe. A tu punkciki świecą długo, jakbyś gałązkę do żaru włożył i w powietrzu nią wodził. I kolorowe są – ciepłe, zimne, niebieskie, czerwone, żółte. Dużo więcej niż świetliki barw mają – mówiła ze znawstwem Pelagia, wioskowa baba, dodając: – To nie świetlik, a błądzeń – i mrużyła chytrze oczy. 

Proboszcz nie jeden raz już na Pelagię krzyczał za takie gadanie, z ambony nawet wstydu jej narobił, a ona przy swoim się upierała. Nic, tylko w koło o demonach leśnych mówiła, stare wierzenia przytaczała, dowodziła czarów i mar, które mają to podobno na człowieka w lesie czekać. A gdy kto powiedział, że świętej pamięci Wajs całe długie swe życie do lasu chodził i, Bogu dzięki, do lat osiemdziesięciu i trzech nic mu się nie stało, odpowiadała tylko obrażona, że "złe samo wybiera, kiedy i kogo dopadnie".

Nie wiadomo, co w tym jej gadaniu urzekło Tomko Gogoca, okupanta sklepowej ławeczki odmierzającego dzień od porannego piwa do wieczornej nalewki. Zachłysnął się w każdym razie babcinym gadaniem i zauroczył. Może chciał sprawdzić, ile w tym prawdy? Może podważyć? A może po prostu na złość zrobić księdzu proboszczowi, który usilnie go nawracał, kiedy tylko mijał ABC Artykuły spożywcze, Chemia, Alkohole? Jakkolwiek było, przyszedł czterdziestoletni Tomko do staruszki i przedstawił propozycję. 

– Jeśli Pelagia chce, ja Pelagii dowód z lasu przyniosę, że Wajs nieprzypadkowo zaginął, że jak to Pelagia mówi, złe go sobie upatrzyło – powiedział pewnego listopadowego poranka, napotkawszy ją szwendającą się opodal cmentarza. 

Baba spojrzała podejrzliwie, rzuciła coś pod nosem i w czoło się postukała. Ale Tomko nie odpuszczał. Lazł za nią i natrętnie przekonywał, że on może i chce to, co zabrało Wajsa, znaleźć. A gdy Pelagia powiedziała mu, że "skoro chce i może, to niech idzie, ale oby tylko nie zapłakał", spakował nalewkę, ciepły sweter, nabrał święconej wody z chrzcielnicy i czekał wieczora.

Kiedy tylko pierwsze iskierki zamajaczyły na obrzeżach lasu, Tomko ruszył w ich stronę. Było w nich coś wesołego, filuternego. Skoro zbliżał się na kilka metrów, jasne punkciki uciekały przed nim w głąb, dalej i dalej, zachęcając do zabawy. Zeszły dobre dwie godziny, nim zorientował się, że dawno już zniknęły mu za plecami ostatnie światła wsi, a on sam znalazł się wśród drzew zmurszałych, nadszarpniętych zębem czasu. Gdy uświadomił sobie, że tej starej, najstarszej części lasu nigdy wcześniej na oczy nie widział, radosne światełka, jak na czyjąś wyraźną komendę, uniosły się z lekka ku koronom, a potem opadły na ściółkę i zgasły. Zapadła ciemność tak straszna, że wyciągniętej przed siebie dłoni nie sposób było zauważyć. Pomyślał Tomko, że ułoży się pod drzewem, nakryje waciakiem i przeczeka do rana, ale oto w oddali rozbłysło niewyraźne światło, jakby kto niewielki ogień rozpalił. I znów ruszył chłop, niczym zahipnotyzowany, w stronę, z której dochodził blask, i szedł tak kilka długich godzin, otoczony szeptami, nawoływaniami dziwnymi, a o ile się tylko do tego tajemniczego światła zbliżył, o tyle tamto zaraz się oddalało i na nowo nęciło, by iść za nim w głąb i w głąb ciemnego lasu. Wycieńczony wędrówką, strachem jakimś przeszywającym, nienaturalnym, zatrzymał się w końcu Tomasz, pokropił ziemię wodą święconą i w bezradności, zatopił się we śnie.

Gdy obudziły go promienie porannego słońca, dostrzegł, że zasnął przy niewielkiej polanie. Między krzakami, w ubitym piachu coś leżało, poruszając się na wietrze. Myślał wpierw, że to drelichowy worek, podszedłszy jednak bliżej, rozpoznał szarą kufajkę, w której stary Wajs zawsze chodził na grzyby. Tylko kurtka została po biednym Wajsie, kurtka i sterta kości starannie oczyszczonych przez czerwone mrówki. A skąd to wiemy? Bo Tomko uszedł z tego lasu. Choć, zdawałoby się, wszystkie siły na ziemi i w piekle sprzysięgły się przeciwko niemu, uszedł. Rzucił się pędem z przeklętej polany, niemalże na oślep gnając przez krzaki, wąwozy, przecinając ostępy, wbiegając w mateczniki. Pędził wprost przed siebie, bo wiedział, że wszystko, co widzi, może być jedynie marą, jak nocne światła, które go tu zawiodły. Gdy zakrwawiony, poobijany wyszedł w samo południe spośród drzew na pole Byszczaków, panikę wśród bab i dzieci wzbudził, tak bardzo był nie do poznania. Tydzień minął nim komukolwiek powiedział, co działo się w borze, jak mamiły go głosy, zapraszały ognie, jak znalazł Wajsa, tragiczną polanę.

Czy ludzi to ruszyło? Oj, ruszyło. Do tego stopnia, że sama Baba Pelagia do księdza proboszcza mszę świętą zamówić poszła, a on odprawić zgodził się ochoczo. I nie zapeszać, odkąd Tomko Gogoc wrócił, we wsi się uspokoiło, a i w lesie przestała się mgła pojawiać, przestały świecić tajemnicze światła. 

– Cieszyć się trzeba – mówiła stara Pelagia mrużąc chytrze oczy – Cieszyć, ale i pamiętać, bo złe samo wybiera, kiedy i kogo dopadnie.

 

 

Koniec

Komentarze

Podobało mi się. Leciutka groza, trochę w stylu Grabińskiego.

To chyba nostalgia, jedna wielka tęsknota za tamtymi czasami, tamtą modą, muzyką, stylem, życiem...

nie odnotowały w tym miejscu samobójstw częstszych PRZECINEK niż na podkarpacką wieś przystało, a mimo to mamy własny "las samobójców". 

 

Może przed pierwszą wielką wojną, może jeszcze przed drugą, zdarzało się tu ludziom zachodzić i nie wracać już do wsi, ale nie teraz.

Niech się reg wypowie, bo ten przecinek między “drugą” a “zdarzało” chyba nadmiarowy.

 

A PRZECINEK no tylko śmierć.

 

Inni gadali, że zasłabł PRZECINEK albo na korzeniu wystającym nogę złamał PRZECINEK i do żadnej ścieżki, do żadnego szlaku doczołgać się nie mógł.

 

Z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień wszystko wróciło do swej leniwej normy, tak dobrze znanej na wsiach i w małych miasteczkach.

Nie “we wsiach”? “Na” raczej tyczy się dzielnic.

 

Nie minął nawet miesiąc, jak o Wajsie przypominało już tylko wyblakłe ogłoszenie "Zaginął człowiek" PRZECINEK zawieszone na przycmentarnej tablicy zamiast klepsydry.

 

Od skraju lasu widziano siwą mgłę, która podchodziła z rana pod zagrody.

Yyyy, to nie jest tak, że dziwnie by było, gdyby rano nie było mgły? :) Tj. nieco mało dziwne, tak powiedziałem ja, mieszczuch.

 

zapraszające swą wesołością, by za nimi pobiec.

Hmm, rozumiem, ale nieco zgrzyta. Może to tylko ja.

 

Każdy, kto je zobaczył, w pierwszej chwili myślał: "świetliki!", ale zaraz też, po dokładnym wpatrzeniu, dodawał, że być nie może. 

Może “przyjrzeniu się”?

 

“Świetliki” tu nie z dużej?

 

Pelagia, wioskowa baba, dodając: – To nie świetlik, a błądzeń – i mrużyła chytrze oczy. 

Chytra baba? :) Nie pasuje mi do znachorki wiejskiejj, prawdę mówiąc.

 

Nic PRZECINEK tylko w koło o demonach leśnych mówiła

 

 

Nie wiadomo, co w tym jej gadaniu urzekło Tomko Gogoca, okupanta sklepowej ławeczki PRZECINEK odmierzającego dzień od porannego piwa do wieczornej nalewki.

 

 

Zeszły dobre dwie godziny PRZECINEK nim zorientował się, że dawno już zniknęły mu za plecami ostatnie światła wsi, a on sam znalazł się wśród drzew zmurszałych, pamiętających może jeszcze pierwszych władców tych ziem.

Dość subiektywnie i czepialsko, ale jednak nie wiem, czy to nie lekkie przeholowanie.

 

Gdy obudziły go promienie porannego słońca, dostrzegł, że zasnął przy niewielkiej polanie, na środku której leży coś zwinięte.

 

Do przeredagowania pls :)

 

Czy ludzi to ruszyło? Oj PRZECINEK ruszyło.

 

– Cieszyć się trzeba – mówiła stara Pelagia PRZECINEK mrużąc chytrze oczy – Cieszyć, ale i pamiętać, bo złe samo wybiera, kiedy i kogo dopadnie.

 

 

Zgrabnie napisane, swojskie, ale bez nachalności. Klimat niepokoju bardziej niż grozy, ale działa dobrze.  

 

Zakończenie – ucieczka i przegnanie zła – trochę mało wyraziste, w sumie szedł i wrócił :)

 

Mam taką refleksję, że mowa jednak mocno stylizowana – czy ludzie we wsiach na Podlasiu naprawdę tak po wiejsku-dawnemu mówią, względnie mówili niedawno? Pytam, bo mieszczuch. 

 

Proszę te przecinki poprawić, względnie poczekać na reg, która więcej zobaczy ode mnie :)

facebook.com/tadzisiejszamlodziez

Cześć M.!

 

Niepotrzebne są te przerwy między akapitami. Polecam usunąć.

Tekst napisany jest naprawdę fajnym językiem – ta stylizacja sama prowadzi nas w chłodne dziki lasy wokół polskiej wsi. Uważam, że to zdecydowanie największy plus opowiadania.

Początek jest z jednej strony fajnie stylizowany, nadający klimat, ale też co chwilę powtarzasz te same informacje – to sprawiło, że nieco mnie zmęczył. To ma, wg. mnie, swoje uzasadnienie w tym jak bajędy prowadzą starzy ludzie, ale rolą pisarza jest przekazać to w sposób bardziej przystępny, ociosany.

Trochę mi brakło faktycznego zagrożenia. Tomko mógł poczuć się nieswojo, ale ostatecznie w sytuacji, gdy widzi, że coś jest nie tak, po prostu idzie spać (a swoją drogą, to w listopadzie w lesie będzie koło zera stopni – trzeba naprawdę solidnego odzienia, żeby nie zamarznąć we śnie).

Natomiast ostatecznie dochodzisz do jasno przedstawionego morału: “zło samo wybiera kiedy i kogo dopadnie”. Jest to trochę za bardzo wyłożone na talerzu, choć czuć, że tekst pod taką właśnie treść był pisany od początku.

Za ten ogólny plan i za udaną stylizację – klik.

 

Pozdrawiam i powodzenia w krokusie!

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Dzięki za miłe słowa i uwagi, Panowie!

 

 

@Krokus

 

Tak, ten listopad namącił laugh Włączyłem do tekstu mimochodem ciepły sweter – powinien rozwiązać problem ;) 

 

@GreasySmooth

 

Racja – zakończenie proste, bohater-heros nie wydał mi się konieczny, nie chciałem schematu 

 

Jeśli idzie o archaiczną, wiejską mowę – nie wiem, czy występuje na Podlasiu (pewnie trochę tak – „U Pana Boga za piecem” wink ), tu natomiast akcja jest osadzona na niegdysiejszej Łemkowszczyźnie, na Podkarpaciu, a tam jeszcze 80 lat temu było sporo takich małych, porozrzucanych wiosek, gdzie pies z kulawą nogą się nie przyplątał. Czemu niektóre z nich nie mogłyby ostać się do przełomu wieków… Myślę, że dla oddania klimatu takiej mieściny otoczonej górami i puszczą, można zaryzykować taką hipotezę. 

 

Siwa mgła – Tak! Dopiero teraz to zauważyłem cheeky (Ja też mieszczuch!) 

 

Mam jeszcze polemikę co do kilku uwag dot. Pisowni i interpunkcji. Nie dlatego, żeby się czepiać, ale by nie wyjść na buca, który nie zastosuje się do rad kolegów:

 

„Może przed pierwszą wielką wojną, może jeszcze przed drugą, zdarzało się…” – to wtrącenie/dopowiedzenie, więc rozdzieliłem przecinkiem, acz fakt – nie było konieczności. 

 

„Inni gadali, że zasłabł PRZECINEK albo na korzeniu wystającym nogę złamał PRZECINEK i do żadnej ścieżki, do żadnego szlaku doczołgać się nie mógł” – jedyną sytuacją (jaka przychodzi mi na myśl), w której możemy postawić przecinek przed „albo” wprowadzającym alternatywę, jest powtórzenie tego słowa (np. Albo wypił kawę, albo zjadł obiad). 

 

„Na wsiach” to forma oboczna od „we wsiach” – w tym konkretnym wypadku odpowiednia i chyba nawet dość częsta.

 

„Chytra baba z Radomia”, he, he smiley. Tu „chytrze” oznacza „przebiegle”, nie „zachłannie”. To częste użycie tego słowa jako synonimu sprytu, ale jeśli więcej osób będzie miało podobne do Twojego wrażenie, poprawimy na coś prostszego.

 

Co do wstawiania przecinków w tych dwóch przypadkach – mam wątpliwości, ale dodajmy ze względu na długość obu zdań – ot, takie przecinki bardziej na oddech niż klasyczną interpunkcję:

 

1) >>Nie wiadomo, co w tym jej gadaniu urzekło Tomko Gogoca, okupanta sklepowej ławeczki PRZECINEK odmierzającego dzień od porannego piwa do wieczornej nalewki<<.

 

2) >>Nie minął nawet miesiąc, jak o Wajsie przypominało już tylko wyblakłe ogłoszenie "Zaginął człowiek" PRZECINEK zawieszone na przycmentarnej tablicy zamiast klepsydry<<.

 

Jeszcze raz dzięki za celne uwagi – jak wiadomo autor sam dla siebie jest najgorszym korektorem wink

 

Pozdrawiam!

 

 

 

 

Przeczytawszy.

Miś użyje legendarnego Fajne :) (na lic. Anet)

Hejo M.

Bardzo klimatyczne, tym bardziej, że:

 

… miejsce odpowiednie na czytanie o lesie:D pozdrawiam:)

Nie spodziewałem się, że z takim zaciekawieniem będę śledził przygody wiejskiego pijaczka, ale opowiadanie całkiem mnie wciągnęło. Fajny, swojski klimat. :)

,,Nie jestem szalony. Mama mnie zbadała."

Gawędziarski styl zdecydowanie przypadł mi do gustu i wprowadził w nastrój. To w sumie dość prosta historia, ale fajnie opowiedziana. Gdybym taką usłyszał przy sklepowej ławeczce, czułbym się usatysfakcjonowany :) Spodobał mi się też dyżurny tekst Pelagii. Klikam.

Ps. Podzieliłbym tylko pierwszy akapit, bo trochę przytłacza. A spokojnie można go rozbić.

Pozdrawiam!

@adam_c4

 

Racja, poprawione :) Dzięki za komentarz i punkt! Pozdrawiam!

Udana inspiracja Grabińskim i ładna, lekka stylizacja na gwarę. Ponieważ fabuła jest dość prosta, a pierwsze skrzypce gra klimat tajemnicy. I to się broni, aż do momentu kiedy nasz bohater przesypia wszystko, co mogłoby uchylić nam rąbka tajemnicy. Co prawda weird nie musi mrozić krwi w żyłach, bo wydaje mi się, że to był gatunek docelowy, ale… Zabrakło jakiegoś mocniejszego akcentu do pełnej satysfakcji czytelniczej. Niemniej, ogólnie była to bardzo przyjemna lektura.

Dziękuję za udział w konkursie i pozdrawiam.

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Ładna opowieść. Trochę, IMO, za bardzo opowiadasz, a za mało pokazujesz – poznajemy wszystko w formie opowieści jakby z drugiej ręki, więc już bez emocji, bo wszystko, co miało się wydarzyć, już się wydarzyło, finał znany. Ale nie jest źle. Technicznie tekst też daje radę.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka