- Opowiadanie: Gurgaon - Wiemy, kim jesteś

Wiemy, kim jesteś

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Wiemy, kim jesteś

Do tej pory nie wiem na pewno, co się wtedy działo. Wyjechałem do miasta Gresel nie tylko dlatego, że było relatywnie bogate i że jak na Szwajcarię koszty życia były tam raczej niskie, ale też dlatego, że było o nim w tamtym okresie dość głośno. Nie będę próbował odtwarzać naukowego żargonu, którego musiałem się wtedy nasłuchać, ale w każdym razie jak zwykle innowacyjni Szwajcarzy dokonali ponoć pewnego wielkiego odkrycia w noszącym jakże oryginalną i nieoczekiwaną nazwę Instytucie im. Alberta Einsteina. No i tu właśnie dochodzimy do kolejnej mojej inspiracji do wyjazdu w stronę Gresel, ponieważ w Instytucie Alberta Einsteina sam pracowałem, choć rzecz jasna w zupełnie innej jego filii, a pełniłem tam rolę podrzędnego biurowego, odpowiedzialnego za kwestia w ogóle niemające związku z nauką. (Moja rola była na tyle trywialna, że podskoczyłbym z radości na wieść o wykorzystywaniu mnie tam jako szczura laboratoryjnego). Filia wrocławska pracowała zaś nad jakąś typowo transhumanistyczną szarlatanerią pokroju „otchłani ludzkiego umysłu”, możliwości jego kształtowania, transformowania, telepatii, odejmowania i wszczepiania wspomnień czy coś w tym rodzaju. To wzbudziło we mnie jednak dodatkową ciekawość dotyczącą tego, jakżeż to wygląda miejsce, w którym grupa moich dalekich „kolegów” z pracy dokonała rzekomo wielkiego odkrycia.

A odkrycie to miało związek z jakimiś cząsteczkami o ogromnej masie, jakąś przestrzenią, yada yada yada. Wszyscy to znamy. Nie jechałem tam dlatego, że fascynowało mnie to odkrycie samo w sobie, bo, jak zresztą pewnie widać, niezbyt interesuję się takimi rzeczami. Po pierwsze, jak już wspomniałem, chodziło o raczej nieuzasadnioną z mojej strony dumę z odkrycia „kolegów” oraz zwykłą ciekawość co do miejsca; fakt, iż miałem z tymi ludźmi coś wspólnego, stanowił wyłącznie inspirację dla destynacji podróży. Dodatkowo liczyłem na to, że po zjechaniu się tam hord podnieconych bez większego powodu nudziarzy napędzających konsumpcję, będzie łatwo znaleźć jakąś dobrze płatną pracę (choć rzecz jasna miałem szansę przy Instytucie, to chciałem zmienić branżę i odpocząć trochę od przerosłych nerdów technologicznych).

Nie musiałem długo czekać na powody do zdziwień, bo niemal kilka dni po przekroczeniu granicy Szwajcarii, na moim koncie pojawiła się dość spora suma pieniędzy. Pomyślałem, że osoba uporządkowana ponad wszelkie pojęcie jak ja prawdopodobnie zupełnie zapomniała o jakiejś starej wypłacie czy o tym, że ktoś z takiego czy innego powodu miał mi zrobić przelew, więc specjalnie się tym nie przejąłem. Wolałem się cieszyć dobrą pogodą, pięknymi krajobrazami i relatywnie czystym powietrzem, którym jako osoba mieszkająca do tej pory we Wrocławiu cieszyłem się prawdopodobnie w ten sam sposób, co dzikus wybuchający z zachwytu nad najprostszym wytworem techniki cywilizowanego świata.

Postanowiłem pozwlekać z szukaniem zatrudnienia aż do momentu, w którym wydam choć część tajemniczych pieniędzy. (A o znalezienie pracy nie było trudno, miałem już na oku co najmniej kilka ogłoszeń – z czego zresztą Szwajcaria jest znana – dobrze płatnych posad opiekunów do dziecka, sprzątaczy i tym podobnych zajęć, o których w innych krajach nie wiedzieć czemu szepcze się jako o uwłaczających). Chciałem potraktować ten okres jako najzwyczajniejsze wakacje, zasłużone czy nie. Choć zważywszy na niewyobrażalną wręcz rozrywkową naturę Szwajcarów, urządzanie sobie zabaw w tym kraju nie było najlepszym pomysłem, ale cóż – czyniłem tak, jak sugerował los.

Dość często chadzałem po mieście, szczególnie po mniej rozbudowanych jego częściach, bo tam mogłem znaleźć ciszę i spokój. Te rejony, nie wiedzieć czemu, wydawały się dziwnie znajome, mimo że nigdy tam nie byłem, a lokalna architektura i plan miasta były dość oryginalne.

Wolałem się nawet nie zbliżać do sławnego instytutu, bo nie chciałem natrafić na tę rzeszę osób, delikatnie mówiąc, nie mających zdrowego podejścia do metody naukowej. Może nie spodziewałem się dosłownie setek zaczytujących się w Dawkinsie otyłych maniaków w okularach, którzy po moim stwierdzeniu o ładnej pogodzie wyskoczą z zapytaniem, czy mam jakieś poddane recenzji metaanalizy dotyczące ładnej pogody, ale oczekiwałem, że taka będzie właśnie atmosfera tego miejsca. Dobra, mniejsza z tym, bo odbiegam nieco od tematu.

Drugą dość dziwną rzeczą było to, co zdarzyło się podczas jednej z tych moich przechadzek po nieco bardziej odludnej części miasta. Właśnie drapałem w zamyśleniu swojego świeżo zapuszczonego wąsa, kiedy ujrzałem jegomościa stojącego jakieś dwadzieścia metrów przede mną i wpatrującego się we mnie jakoś dziwacznie. Przez chwilę miałem wrażenie, że gdzieś go widziałem. Uznałem, że prawdopodobnie było to ostatnio, kiedy spacerowałem w tych okolicach miasta.

Koleżka uśmiechnął się szeroko i wyciągnął w moją stronę ramiona. Stanąłem jak wryty. Patrzyłem na niego przez moment w milczeniu, po czym on niemal krzyknął w moją stronę:

– No co ty?

Mówił po niemiecku, ale z mocnym, chyba lokalnym akcentem.

Pokiwałem głową, mrużąc oczy w zdziwieniu. Przetłumaczyłem szybko w głowie polskie zdania na niemiecki i powiedziałem:

– A pan i ja się znamy przypadkiem…

– No co ty? – powtórzył, jakby podobnie jak ja miał trudności z układaniem sensownych zdań. – Nie poznajesz mnie?

Zrobiłem głupkowatą minę, by pokazać mu na tyle wyraźnie, jak się dało, iż słuszne są jego niespotykanie błyskotliwe oraz nieoczywiste domysły, jakoby mężczyzna pytający o to, czy go w ogóle zna, nie poznaje go.

– Przecież znamy się od dzieciństwa. Ze szkoły. Hermann Hoppe, kojarzysz mnie?

Pomyślałem, że musiał mnie z kimś pomylić. Mówię po niemiecku bez cienia akcentu, toteż uznałem, że nawet słysząc mnie mógł sądzić, że jestem jakimś jego znajomym rodakiem.

– Przykro, musiał mnie pan z kimś pomylić – powiedziałem, niemal od razu ruszając naprzód.

– Nie, nie – zaprzeczył bez wahania, starając się mnie zatrzymać w miejscu. – Na pewno wiem, że to ty.

Zatrzymałem się, mimo że już powoli brakowało mi cierpliwości. Powiedziałem tym razem stanowczym głosem:

– Nie, nie znam pana, nigdy nie widziałem, nigdy nie słyszałem, proszę mnie zostawić.

– Co ty? – mówił ewidentnie rozczarowany. – Wygłupiasz się? Czy ty pamięć straciłeś, stary?

– Nie, wiem, że nigdy nie widziałem pana na oczy – powiedziałem, co do końca nie było prawdą, jednak w tamtym momencie wolałem zastosować pewne uproszczenie.

Odszedłem i nie oglądałem się za nim. Po drodze zastanawiałem się, czy istnieje choć cień prawdopodobieństwa, że mam jakieś dziury w pamięci, fałszywe wspomnienia czy coś w tym rodzaju, ale szybko zbyłem te domysły, jako dowód na to, że oglądane nieustannie filmy sensacyjne w młodości źle na mnie wpłynęły, i uznałem, że w najgorszym wypadku mam jakiegoś sobowtóra w okolicy. (Nie żeby takie wyjaśnienie było znacznie bardziej prawdopodobne i szczególnie mniej niepokojące). Oczekiwałem tylko momentu, aż będę mógł sam go zobaczyć i zapytać, jak to jest być najprzystojniejszym mężczyzną w Szwajcarii. Hipoteza sobowtóra zdawała się uginać nieco pod naporem faktu, że tamten człowiek powinien przynajmniej zrozumieć, że nie jestem jego znajomym, gdy zacząłem mówić. Nie chodzi już nawet o akcent, bo sam mój sobowtór mógł posługiwać się wysokim niemieckim nawet w rozmowach z przyjaciółmi, tylko o to, że prawdopodobieństwo napotkania mężczyzny o takim samym wyglądzie i takim samym głosie było jeszcze mniej prawdopodobne. Jednak nawet takie wyjaśnienie wygrywało z konkurencyjnymi hipotezami.

***

Ten problem poruszałem kilka razy w myślach czy to podczas spacerów, czy śniadań w znajdującej się w pobliżu mojego nowego mieszkania restauracji. Nie była to jednak kwestia spędzająca mi sen z powiek. Ot, co najwyżej ciekawa zagwozdka i niezwykłe doświadczenie, o którym z radością będzie można opowiedzieć rodzinie po powrocie do kraju.

Był słoneczny i chłodny poranek. Jadłem właśnie śniadanie we wspomnianej restauracji. Lubiłem tę atmosferę spokoju, podobało mi się obserwowanie z cichego zakątka jadalni budzącego się miasta. Idealny środek między nudą samotności a gwarem popołudnia. Towarzyszyły mi wówczas tylko dwie osoby, czyli nieco gruba miła kelnerka oraz bardzo ładna około trzydziestoletnia szczupła kobieta, siedząca naprzeciw mnie, po drugiej stronie pomieszczenia. Ta druga wpatrywała się we mnie dziwnie przez długi czas, niemal dysząc. Zdawało mi się, że ledwie powstrzymuje się od wybuchu złości i że zła jest konkretnie na mnie (po co w innym wypadku miałaby się patrzeć wyłącznie na mnie?). No i, krótko mówiąc, choć niemal natychmiast zbyłem te domysły jako dowód na to, że jestem nieznośnym egocentrykiem, okazało się, że wcześniej miałem rację. Nie wiedzieć czemu kobieta podeszła do mnie szybkim krokiem, oblała moją twarz wodą znajdującą się w szklance na stole obok i szybko wyszła z restauracji.

Obejrzałem się w zdumieniu za nią i oglądałem z ręką na drżącej od przyspieszonego tętna szyi chyboczące się drzwi, przez które ta kobieta przeszła.

Spojrzałem porozumiewawczo na kelnerkę, jakby grzecznie prosząc o wskazówkę na temat tego, co tutaj się przed chwilą mogło stać.

– Zadzwonić na policję? – zapytała, rzucając w moją stronę chusteczki.

– Szkoda fatygi – mówiłem, wycierając się.

– Szkoda fatygi, szkoda fatygi. Ona nie może sobie tak po prostu pana… no wie pan… A poza tym to wie pan może, o co to chodzi w ogóle?

– No właśnie… – Tu zrobiłem typową dla siebie głupkowatą minę i wzruszyłem ramionami.

– Tak po prostu? Bo wie pan, ja widziałam tę panią już kilka razy u nas i zawsze wydawała się normalna.

– Normalka – powiedziałem, nie wiedząc, jak skomentować to, co się zdarzyło, po czym uśmiechnąłem się przyjaźnie w stronę kelnerki i mając już dwa elementy układanki, którą mogłem uatrakcyjnić sobie nudne codzienne czynności, dokończyłem śniadanie.

***

Musiałem czekać ponad tydzień na kolejną okazję do rozwiązania tej zagadki. Byłem wtedy w zupełnie innej restauracji, choć znajdującej się niemal równie niedaleko od mojego mieszkania. Wchodząc do niej niemal od razu ujrzałem znajomą twarz. Nie chcąc być dostrzeżony pierwszy, wszedłem szybko do toalety i tam przemyślałem całą strategię. Uznałem, że muszę szybko podejść do stolika i zapytać, o co chodzi.

Przy jednym ze stolików siedziała ta sama kobieta, która ponad tydzień temu oblała mnie wodą. Podszedłem do niej od tyłu, tak, że zobaczyła mnie dopiero wtedy, gdy koło niej się przysiadłem.

– Co ty tu robisz? – powiedziała, zła i wystraszona, z lekkim szwajcarskim akcentem.

Uśmiechnąwszy się sarkastycznie powiedziałem:

– A ja nie wiem dokładnie, od kiedy jesteśmy na ty…

– Jaja sobie robisz?

„No tak” – pomyślałem, spuszczając na moment wzrok na podłogę.

– Niech pani lepiej wyjaśni. Co to ostatnio było? Co pani sobie właściwie myślała? Ma pani szczęście, że dałem sobie spokój, bo mogła pani ponieść konsekwencje. A wtedy nie byłoby pani tak przyjemnie.

– Odejdź stąd – niemal krzyknęła. – Bo wezwę policję.

– No to sobie wzywaj – powiedziałem ponownie z ironicznym uśmiechem, który był w jakimś dziwnym sensie jedyną moją ochroną przed wybuchem złości. – Bo ja nic nielegalnego nie robię.

– Puść mnie – mówiła, kierując się do wyjścia.

– Spokojnie, niech mi tylko pani wyjaśni, dlaczego to pani zrobiła – mówiłem już łagodnym tonem i całkowicie poważnie. – Tylko to chce wiedzieć.

– Proszę mnie stąd wypuścić – krzyknęła na całą restaurację. Personel popatrzył na mnie z wrogością, toteż nie pozostało mi nic innego jak puścić kobietę wolno i nic nie mówić.

– Coś się stało? – powiedział jeden z kelnerów, nie wiedząc, czy ma być wrogi i stanowczy wobec mnie, czy też wyrozumiały dla obojga, toteż jego ton był jakby kompromisem między jednym a drugim.

– Nic nic – powiedziałem, unosząc ręce, jakby chcąc w ten sposób udowodnić, że jestem całkiem niewinny.

Kobieta niemal wybiegła z restauracji. Obsługa patrzyła na mnie jeszcze przez jakiś czas podejrzanie. Zamówiłem coś do jedzenia i więcej się nie odzywałem.

 

 

Nie dalej jak tydzień później minąłem tę samą kobietę na ulicy. Tym razem to ja chciałem uciekać, lecz to ona podeszła do mnie ze stoickim spokojem i oznajmiła… że po tym wszystkim, co zrobiłem (tu dodała: „I ty dokładnie wiesz, o co mi chodzi”) oficjalnie ze mną zrywa.

Uznałem ostatecznie, że jest chora psychicznie.

***

Sądziłem, że incydenty z ludźmi zarzekającymi się, że mnie znają, skończą się na dobre. Tak jednak nie było. Parę dni później spotkałem kobietę, bardzo młodą i uroczą. Wyglądała dość znajomo; byłem niemal pewien, że jakiś czas temu widziałem ją gdzieś w okolicy z lekkim brzuchem. Widocznie dość szybko urodziła.

Ponownie spotkanie przebiegło podobnie jak przy pierwszym incydencie: kontakt wzrokowy już z oddali, zatrzymanie się w konfuzji, moment ciszy, napotkana osoba wyciąga w moją stronę ręce, ja mówię, że jej w ogóle nie kojarzę i tak dalej, i tak dalej.

– No co ty… wygłupiasz się? – powiedziała swoim słodkim nieśmiałym głosikiem.

– Nie, ja naprawdę widzę panią po raz pierwszy w życiu.

Spuściła ze smutkiem głowę. Nagle ni stąd, ni zowąd przytuliła mnie.

„Okej – pomyślałem – nie żeby mi się to nie podobało, ale przydałyby się pewne wyjaśnienia…”

– Tak bardzo się za tobą stęskniłam…

– Ale to naprawdę jakieś nieporozumienie, ja naprawdę pani nie kojarzę – oznajmiłem łagodnym tonem.

– Wygłupiasz się, prawda? – powiedziała jakby twierdząco, po czym pocałowała mnie w szyję.

Tutaj przez moją głowę przeleciała w ułamku sekundy cała kaskada myśli. Uznałem, że skoro ten koszmar z ludźmi biorącymi mnie za kogoś, kim nie jestem, będzie trwał wiecznie, to przynajmniej mogę to jakoś wykorzystać.

– Ależ oczywiście, że się wygłupiam – powiedziałem. Tu zacząłem niejako przedrzeźniać samego siebie: „Ach, straciłem pamięć. Proszę, niech mi pani powie, jak się nazywa”.

Kobieta uśmiechnęła się i włączyła się do gry w udawanie, bo tym samym co ja głupkowatym głębokim tonem i z dziwną wymową powiedziała:

– „Nazywam się Heidi, miło mi pana poznać”.

Roześmiałem się w udawany sposób.

– Ach, Heidi, jak dobrze cię widzieć – powiedziałem, przytulając się do niej jeszcze mocniej niż poprzednio ona do mnie. – Co tam u ciebie?

– Nic – powiedziała, opierając głowę na mojej klatce piersiowej. Trwaliśmy tak w długim i namiętnym uścisku przez kilka minut. W końcu jednak poczułem się dziwnie z tego powodu, że najprawdopodobniej wykorzystuję fakt istnienia w tym mieście mojego sobowtóra. Nie żeby wyrzuty sumienia trafiały do duszy takiego szelmy z kilkuminutowym opóźnieniem – po prostu bałem się (a to, czy ten lęk był uzasadniony, to już inna sprawa) że prędzej czy później dostanę od owego sobowtóra, którzy przechodząc obok zobaczy mnie obściskującego jego małą, solidne manto.

– Wiesz – powiedziałem w końcu – ja już chyba będę iść.

– A co robisz? Nie chcesz pójść do mnie, tak jak zwykle?

– Wiesz, nie bardzo. Chciałem… – tutaj zastanawiałem się and dobrą wymówką, jednak żadna nie przyszła mi do głowy. –… przejść się.

– Przejść się? – powtórzyła zdziwiona, ale wyrozumiała. – Ja chciałam sobie pójść do baru „Phoenix” na ulicy Gotthelfa. Bardzo mało znany, a taki piękny… Ostatnio polecam to miejsce każdemu, włącznie ze znajomymi z pracy.

– Aha, okej. Tak, idę się przejść. Do widzenia – powiedziałem, po czym natychmiast odszedłem, nie oglądając się za nią.

***

Kręciłem się przez jakiś czas w okolicach, w których spotkałem uroczą dziewczynę, która mnie przytuliła. Widziałem tam swojego sobowtóra. To musiał być on. Jednak wątpiłem, by dziewczyna nie rozpoznała różnic, nawet po bliskim spotkaniu. Ten człowiek nie miał wąsa, był ewidentnie starszy i chudszy, zdawał się wręcz fizycznie wycieńczony. Cóż, z tych powodów racjonalny człowiek raczej by nie uznał, że zagadka jest rozwiązana, lecz najwidoczniej wówczas mój głodny odpowiedzi umysł chwytał się wszystkiego jak brzytwy.

***

Skromne przechadzki powoli mi się nudziły. Uznałem, że najwyższa pora znaleźć sobie zadanie, które sprawiałoby przyjemność komuś innemu niż buddyjskiemu mnichowi, toteż udałem się do pobliskiego baru. Uznałem, że widok szwajcarskiego dance clubu należałoby do widoków z gatunku „ujrzeć i umrzeć”.

Poszedłem zatem do „Phoenixa” na ulicy Jeremiasa Gotthelfa, zainspirowany sugestią dziewczyny i w nadziei, że być może ją tam spotkam.

Jednak Szwajcarzy w tamtym mieście zdecydowanie stanowili wyzwanie wobec powszechnego stereotypu na temat ich rzekomo sztywnych krajanów, bo okazali się bardzo sympatyczni i potrafili się bawić.

To tam właśnie spotkałem mężczyznę, który kilka tygodni wcześniej przedstawił mi się jako Hermann Hoppe. Swojego postanowienia na temat wykorzystania tej dziwnej sytuacji dla własnej rozrywki nie zmieniłem, toteż natychmiast podszedłem do niego, udając, że go znam.

– Hej – powiedziałem. – Co u ciebie?

Spojrzał na mnie zdziwiony.

– No co ty, Hermann. Znamy się.

Milczał.

– Co ty, zgrywasz się w zemście za to ostatnie? Wybacz, pijany byłem, nie poznałem cię.

Wciąż milczał, patrząc na mnie w zdziwieniu.

– No ty jesteś Hermann Hoppe, tak?

– Tak – potwierdził bez wahania.

– Znamy się ze szkoły.

Zdawał się grzebać w pamięci.

– Ty jesteś – rzekł nieśmiało – Johann Stiegl, tak? Z Niemiec.

Zastanawiałem się przez kilka sekund. „Johann Stiegl, muszę to zapamiętać” – pomyślałem.

– Tak – powiedziałem w końcu z udawanym przekonaniem.

– Kopę lat, stary.

– Kopę – powtórzyłem mimochodem. – Co słychać u ciebie?

– A wiesz, jakoś się żyje powolutku.

Czy mogłem spodziewać się jakiejkolwiek innej odpowiedzi?

– „Powolutku”? W Szwajcarii? I to w Gresel?

– Co w tym dziwnego? – zapytał szczerze zdziwiony.

– Cóż… powolutku to może się żyć tutaj mnie. Staram się być z boku tego wszystkiego. Dla mnie jest tutaj spokój, bo praktycznie nikogo tu nie znam…

– Jak to nie znasz? – zapytał zdziwiony.

Natychmiast pokryłem się rumieńcem i nerwowo starałem się wszystko sprostować.

– No chodzi mi o to, że mam odpoczynek od swoich najbliższych znajomych z innej miejscowości. Jestem tu jakby na wakacjach, co nie?

– Ach, okej. W sensie, jesteś tu sam, jak rozumiem? I odpoczywasz od rodziny?

– Ach, no tak… My mężczyźni lubimy uciekać od odpowiedzialności związanej z rodziną. Zwłaszcza jak napotykają nas trudności.

Teraz to on pokrył się nie wiedzieć czemu rumieńcem.

– Ale tak na poważnie to nie, od nikogo nie uciekam. Nie mam bliskiej rodziny. Właściwie to gardzę takim zachowaniem; mam nadzieję, że każdego, kto porzuca najbliższe osoby, będzie spotykać to samo.

Ponownie zauważyłem zaniepokojenie na jego twarzy.

– Gdzie jeszcze będzie się żyło powolutku twoim zdaniem? – wróciłem po chwili do poprzedniego tematu. – W Hong Kongu? Singapurze?

– Słuchaj, to, że to miasto i ten kraj ogólnie odnoszą sukcesy, nie znaczy, że nie żyje się powolutku. Nawet dla mnie, który pracuje w tym całym słynnym Instytucie Einsteina. Sukces może i jest, i to wielki, ale wiesz… Mnie to jakoś szczególnie to nie podnieca. Doceniam każdą wolną chwilę i dla mnie to one są prawdziwym życiem. A nie ten cały zgiełk i hałas, fotografie, wywiady… Zwłaszcza że to nie ja ich udzielam. W ogóle ludzie całkowicie nie doceniają nauki i ciężkiej pracy naukowców. Za każdym razem, jak ma miejsce jakieś przełomowe odkrycie, ludzie zaczynają ględzić, że to niebezpieczne, że to bawienie się w Boga, że to nienaturalne… Że powoduje autyzm…. – Tu, nie wiedzieć czemu, zdało mi się, że zakręciła mu się łezka w oku, i miałem wrażenie, że zaraz się rozpłacze, jednak tak się nie stało. – Jedyne co mnie pozostaje to ból głowy i krwawienie z nosa od tego całego…

Tu powiedział coś w naukowym żargonie, czego za żadne skarby nie potrafię powtórzyć.

– W ogóle jakoś dziwnie ostatnio się czuję – dodał. – Jakby coś się we mnie od tego zmieniało.

– Doprawdy? – mruknąłem ironicznie. – To przewybornie.

– Nie wspominając już o tym – ciągnął, zapewne nie rozumiejąc mojej drobnej sugestii, że nie bawi mnie szczególnie jego życie osobiste – co była żona nawyprawiała. Naprawdę, neurotyczna osoba. Gdyby nie ta jej cecha, pewnie bym z nią dalej był. Ostatnio ponoć strasznie się oburzyła, że jakiś szuka jakiegoś gościa… Po co ona dzwoniła do mnie w tej sprawie, do cholery? Tylko po to, by się na mnie wydrzeć, bo zawsze służyłem jej jako emocjonalny worek do wyżycia się.

Przytakiwałem nieśmiało; w momencie, kiedy zaczął ot tak wyżalać się z powodu tak intymnych kwestii, poczułem się mocno zażenowany.

– Całe szczęście wszystko się wyjaśniło, znalazła go ponoć na ulicy Seibera. Rzekomo całkowicie przypadkiem. Swoją drogą – podjął, rozchmurzywszy się nagle – jest to jeden z niewielu tanich rejonów w mieście. Jest tam tanio, wszędzie jest w miarę blisko… Nie wiem, czemu akurat tak tam się sprawy mają.

– Może wieszali się tam ludzie, a teraz tam straszy? – zażartowałem, nawiązując do „Pająka” Ewersa. Hoppe zapewne nie był znawcą takiej literatury, bo tylko spojrzał się na mnie ze zdziwieniem.

Rozmawialiśmy jeszcze przez chwilę o rzeczach zupełnie niezwiązanych z nami bezpośrednio, jak polityka czy gospodarka. Najwidoczniej obaj chcieliśmy unikać rozmowy o osobistym życiu, by nie wyszła na jaw nasza ignorancja na temat rzekomo bliskiego przyjaciela. Po około pół godziny rozeszliśmy się do dwóch różnych stron pubu i więcej nie zamieniliśmy ze sobą słów.

***

Zainspirowany sugestią Hoppego, wynająłem pokój w hotelu na ulicy Seibera. Rzeczywiście, relatywna wygoda, połączona z niskimi cenami, była niemal niepokojąca.

Po tygodniu po raz kolejny spotkałem Heidi w parku. Nie będę ukrywał, że specjalnie się tam kręciłem. Nie liczyłem jednak na to, co się wydarzyło – chciałem co najwyżej zobaczyć po raz kolejny jej piękną buźkę, może zamienić parę słów, ale nic więcej.

Od razu powitała mnie serdecznym uśmiechem.

– No hejka – powiedziałem, wahając się nieco, czy powinienem w ogóle z nią rozmawiać.

Milczała. Zamiast tego podeszła do mnie i bez słowa pocałowała mnie w szyję.

„Takiej bezpośredniości nie spodziewałem się szczególnie po Szwajcarach, ale widocznie dziewczyna robi wszystko, by obalić stereotyp na temat swoich pobratymców”.

– Johann – wyszeptała z zamkniętymi oczami i policzkiem przylepionym do mojej klatki piersiowej.

– Co? – zapytałem szczerze zdziwiony, że zna moje imię.

– Nic. – Uśmiechnęła się rozkosznie, nie otwierając oczu. – Po prostu chciałam wypowiedzieć twoje imię. I usłyszeć twój głos.

– Aha.

Nieśmiało przytuliłem ją i zacząłem masować jej plecy.

– Co? – powiedziała ni stąd, ni zowąd. – Czemu tym razem nic nie powiesz?

– A co mam mówić? – zapytałem.

– To, co zawsze – roześmiała się życzliwie. – Że mnie kochasz.

W tamtym momencie nie miałem najmniejszego pojęcia, co powinienem powiedzieć. Postanowiłem jak najszybciej zmienić temat.

– Hej, wspominałem ci, że mam bliźniaka?

Nie mam pojęcia, dlaczego ją o to zapytałem. Czego oczekiwałem? Że naprawdę mam jakiegoś brata bliźniaka w Szwajcarii? Który z nią sypia? I nosi takie samo imię? Wolałem jednak kombinować tak, jak tylko się dało.

– Nie – powiedziała zdziwiona, odkleiwszy głowę od mojej piersi i w końcu otworzywszy oczy.

– To dobrze – powiedziałem, uśmiechnąwszy się głupkowato. – Bo nie mam żadnego.

Uniosła brwi ze zdziwienia.

– Twoje dowcipy robią się coraz gorsze. Jak będziesz dalej robił takie postępy, to niedługo będziesz gorszy niż Mario Barth.

– Dzięki – uśmiechnąłem się.

– Chciałbyś do mnie pójść?

„Powstrzymaj się, Janek, powstrzymaj się… Nie możesz tak po prostu…”

– W porządku – powiedziałem.

„Ty durniu bez honoru. Będziesz tego żałował”.

Tamtego dnia Heidi obaliła dodatkowo stereotyp rzekomej pruderyjności Szwajcarów.

***

Długo leżałem obok niej, wpatrując się w sufit, czując nieustannie wyrzuty sumienia. Ona przytulała się do mnie i co jakiś czas coś szeptała mi do ucha. Miałem ochotę stamtąd wybiec i nigdy nie wracać, ale uznałem, że cała ta tajemnica jest zbyt fascynująca. Liczyłem na to, że za kilka godzin przyjdzie do jej mieszkania jej wyglądający dokładnie tak samo jak ja chłopak, spuści mi manto, zagadka zostanie rozwiązana, ja z obitą twarzą pogodzę się ze wszystkimi i przez następne lata może będziemy się z tego wszystkiego śmiać. Swoją drogą ciekawe, czy przespanie się z dziewczyną poprzez podszywanie się za jej chłopaka mogłoby być uznane za gwałt – zastanawiałem się nad tą kwestią nie tylko z legalnego, lecz także etycznego, meta-etycznego, eklektycznego i gramatycznego punktu widzenia.

W pewnym momencie coś przyszło mi do głowy.

– Heidi…

– Tak?

– Pokazywałem ci może kiedyś jakieś swoje stare zdjęcia?

Milczała przez moment. Uniosła brwi ze zdziwienia i uśmiechnęła się.

– O czym ty mówisz?

– Nic, tak się pytam.

– Coś dzisiaj dziwnie się zachowujesz.

– A nigdy się wcześniej nie zachowywałem dziwnie?

– Hans, gdybyś nie był dziwny, tobyśmy się nie poznali…

– Wiesz, zastanawiam się… czy mogę cierpieć na chorobę psychiczną.

Heidi podniosła się do pozycji siedzącej i spojrzała na mnie zmartwionym, współczującym wzrokiem.

– Dlaczego tak sądzisz?

– Nie wiem. Mam takie dziwne wrażenie, jakbym… jakbym został wrzucony do życia nagle i… Jakby to, co się dzieje wokół mnie, nie było prawdziwe.

– Nie rozumiem.

– Jakby wyrwano karty z mojego życia…

– Nie pamiętasz czegoś?

– Co za piękny sposób, by całkowicie zepsuć podniosłą metaforę – powiedziałem ironicznie. – No ale tak, mniej więcej o to chodzi. Ale to nie jest tak, że nie pamiętam czegoś konkretnie, czy tylko wydaje mi się, że czegoś mogę nie pamiętać. Nie pamiętam tak wielu rzeczy. Właściwie to nie jestem pewien, jakie pory roku, miesiące i dni następują po sobie. Mam problemy z podstawową arytmetyką.

– To chyba poważne. Ale uniemożliwia ci to normalne funkcjonowanie?

– Chyba nie – oznajmiłem niepewnie.

***

Przez następnych kilka tygodni chodziłem z nią często na spacery w okolicy. Oboje byliśmy w sobie zakochani, tylko że jej uczucie z dnia na dzień zdawało się zmniejszać, a u mnie na odwrót. Niewiele ze sobą rozmawialiśmy, jakbyśmy rozumieli się bez słów.

Jeśli chodzi o nasze wspólne zainteresowania, to przyznaję, że pod tym względem nie byliśmy zbyt kompatybilni; wiem, że ją pasjonowało coś w rodzaju projektowania, rysunku, animacji i tym podobne, i z tym też była związana jej praca. Natomiast ja, sławetny w okolicach sybaryta, takimi przyziemnymi i wymagającymi długości uwagi nieco większej niż ta złotej rybki się nie interesowałem; na dobrą sprawę, nie mogłem skupić się na tym, co mówiła, z czego też może wynikać dość ogólny i skromny opis naszych rozmów. Raz tylko właściwie pokazała mi jedno ze swoich dzieł. Pokazała mi piękny projekt muralu, który przygotowała dla, jak to powiedziała, „wielkiego przedsiębiorstwa”, o którym jednak mi nic nie powiedziała, bo też się nie dopytywałem.

Na dobrą sprawę wcale nie ukrywałem się z tym, że interesują mnie inne rzeczy, lecz jej się to zdawało nie przeszkadzać. Sam już nie jestem pewien, czy faktycznie rozumieliśmy się bez słów, czy też byliśmy ze sobą tylko ze względu na bliskość fizyczną. Od czasu do czasu odzywaliśmy się do siebie, zwykle na jakieś trywialne tematy, lecz ewidentnie żadnemu z nas nie sprawiało to wielkiej przyjemności. Raz natomiast zaproponowała, bym zapoznał ją ze swoimi rodzicami; odmówiłem rzecz jasna jedynie z powodów przeszkód technicznych, a następnie zapytałem, dlaczego ona nie zapozna mnie ze swoimi. Ona odparła, że nienawidzi swoich przesadnie konserwatywnych i religijnych rodziców, dlatego już od lat nie utrzymuje z nimi kontaktu. Zdziwiła mnie ta informacja na tyle, bym wiele razy później się nad nią długo zastanawiał, i na tyle zaniepokoiła, bym już nigdy nie poruszał z Heidi tego tematu.

W tamtym czasie kilka razy, – w tym również, gdy przebywałem z Heidi – widziałem tę szaloną kobietę, która oblała mnie wodą, i starałem się udawać, że jej w ogóle nie znam. Jak nietrudno się domyślić, wariatka zbywała mnie wściekłym spojrzeniem i wyniosłą mową ciała. Ewidentnie wciąż miała do mnie urazę.

***

Hipoteza sobowtóra już dawno całkowicie odpadła. Pozostawało mi tylko zwątpić we własną poczytalność (czy to wszystko się w ogóle działo naprawdę?) lub we własną pamięć (a może ja jednak ich znam, tylko o tym nie wiem?). Nietrudno się domyślić, że z psychologicznego punktu widzenia wygodniej było mi było zaakceptować to drugie.

W końcu po kilku miesiącach znajomości (a właściwie, po kilku miesiącach od momentu, kiedy rozpoznałem Heidi), napotkawszy ją w pobliskim parku, powiedziałem jej jak zwykle, że chcę z nią gdzieś pójść, ona zareagowała jakoś dziwacznie. Uśmiechnęła się filuternie i wygłupiała się podobnie jak ja wtedy, gdy ją rozpoznałem po raz pierwszy, i powiedziała, że spotka się ze mną dopiero jutro.

Nazajutrz jej nie spotkałem. Przez długi czas nie mogłem spotkać jej nigdzie.

***

Moje pieniądze powoli się wyczerpywały. Na ratunek przybyła mi osoba, którą najmniej bym o to podejrzewał.

Wracałem właśnie ze spaceru po centrum miasta do pokoju w hotelu. Nagle podbiegła do mnie kobieta, na widok której chciałem prawie uciekać.

– O Boże, a więc tu jesteś – westchnęła, ewidentnie zszokowana. – Dlaczego nie przychodzisz do pracy? – zapytała wariatka, która jakiś czas temu oblała mnie wodą. – Myślałam, że mogę na ciebie liczyć.

Mrużyłem oczy ze zdziwienia.

Kobieta zaczęła ciągnąć mnie za rękę,

– Jakiej pracy? – zapytałem niepewnie.

– A ty znowu swoje? Słuchaj, jeśli chcesz możemy pójść do neurologa, zbada ci pamięć i tak dalej. Słuchaj, nie pamiętasz, że opiekujesz się moim dzieckiem?

– Ach, tak – udawałem, że sobie wszystko przypomniałem. – Boże, przepraszam. Mam nadzieję, że mnie pani nie wywali…

– Ty znowu z tą panią… – powiedziała. – Daj spokój. W ogóle z początku myślałam, że nie zjawiasz się, bo słusznie się obraziłeś na mnie za to, co ostatnio ci zrobiłam.

– No cóż – mówiłem sarkastycznie. – Obrażenie się to chyba najmniej poważna konsekwencja tego, co mi zrobiłaś.

– Chciałam cię przeprosić – powiedziała szczerze skruszona. – Martwię się z powodu twojej pamięci, a zamiast okazać ci wsparcie, to ja ci takie rzeczy robię…

– Cóż, przeprosiny przyjęte.

– Dzięki – powiedziała, przytuliwszy mnie.

„Niezwykle czuli są ci Szwajcarzy”, pomyślałem.

W tamtym momencie stwierdziłem, że muszę się pogodzić z tym, że najprawdopodobniej cierpię na chorobę neurologiczną i że być może nigdy w pełni nie odzyskam pamięci.

***

Miała na imię Grethe Jürgens. Była samotną matką, opiekującą się dzieckiem z lekkim autyzmem. Widać było, że jest częściowo wyniszczona psychicznie, przez co uznałem, że można jej wybaczyć takie a nie inne zachowanie. Z pracy nie miałem zamiaru rezygnować, bo była bardzo dobrze płatna. Kobieta była bankierką, jak przystało na Szwajcarkę, toteż każda minuta, podczas której była wyręczana w jakichś obowiązkach, była warta mnóstwo pieniędzy.

O Heidi już dawno zapomniałem. Uznałem, że ten ostatni dzień, podczas którego zgrywała się ze mną, był po prostu dniem rozstania, a to całe jej wygłupianie się jedynie jego sugestią. Cóż, szkoda, że nie powiedziała mi tego wprost, ale być może właśnie dzięki temu zniosłem to lepiej.

Grethe coraz bardziej się do mnie przystawiała. Za pierwszym razem, gdy to zrobiła, skrzyczałem ją. Ona przypomniała mi wtedy, że przecież jesteśmy parą już od dawna. Ja rzecz jasna powiedziałem prawdę, czyli że nic z tego nie pamiętam, i powiedziałem, by dała mi spokój. Ona ewidentnie była tym załamana i przez jakiś czas trwała w smutku, po czym skrzyczała mnie, wyzywając mnie od głupków. Mówiła, że nienawidzi tego, że jestem tak durny i niczego nie pamiętam, yada, yada, yada. Była to rzecz jasna tylko chwila słabości, którą należało jej wybaczyć. Na następny dzień przyniosłem jej kwiaty i pogodziłem się z nią. Uznałem, że faktycznie mi się podoba, może nawet bardziej niż Heidi, i że być może lepiej nam się ułoży.

Grethe była zdecydowanie inteligentniejsza od Heidi, wykazywała się niezwykłym poczuciem humoru, o co z początku – ze względu na jej stoicką postawę, elegancki ubiór wskazujący na pilnego nudziarza oraz stereotypy na temat jej rodaków – jej nie podejrzewałem. Z nią dało się rozmawiać znacznie częściej i na znacznie więcej intrygujących tematów. Zwykle wyglądało to tak, że ja, niewykazujący się akrybią w żadnej dziedzinie intelektualnej łobuz, wysuwałem jakąś szaloną filozoficzną hipotezę, wykazywałem niespójności w powszechnym myśleniu i zadawałem nietuzinkowe pytania, po czym ona analizowała moje należycie, wsparta już odpowiednią wiedzą i obyciem w literaturze przedmiotu. Nie robiła tego jednak w pretensjonalny sposób, posługiwała się prostym językiem, okraszała swoje przemyślenia błyskotliwym dowcipem, a niemonotonny głos i bogata gestykulacja wskazywały na to, że stara się za wszelką cenę utrzymać moją uwagę i sprawić mi przyjemność.

Natomiast Jürgen, bo tak nazywał się jej syn, nie sprawiał prawie w ogóle kłopotów, był cichy i skryty; właściwie cała moja praca polegała na pilnowaniu, by nie wsadził przypadkiem noża do kontaktu i nie połknął czegoś trującego. Właściwie mogłem spędzać cały dzień w „pracy” oglądając telewizor, o ile tylko miałem chłopca na oku.

Dowiedziałem się o nim, że, mimo kiepskiej pamięci krótkotrwałej i małego okresu skupienia, ma ponoć niebywałą pamięć długotrwałą. Z tego powodu, jakkolwiek wyrachowanie by to nie brzmiało, uznałem, że może on służyć mi jako „pamiętnik”, z którego będę odczytywał wydarzenia. (Próbowałem wcześniej pisać dziennik, lecz moja pamięć była tak słaba, że nie wiedziałem już, gdzie go położyłem). Podszedłem raz do niego i powiedziałem:

– Młody, mam dla ciebie bojowe zadanie.

Podniósł na mnie nieśmiało wzrok i powiedział:

– Będziemy się bić?

– Ty to werwę odziedziczyłeś po matce, co nie? – powiedziałem, dopiero w ostatniej chwili przypomniawszy sobie, że chłopak przez autyzm rozumie wszystko dosłownie. – Zapomnij o tym, co powiedziałem. A, a propos zapominania, mam problemy z pamięcią. Mógłbyś mi przypominać to, co się działo w ciągu ostatnich dni, kiedy cię o to poproszę?

Pokiwał głową.

– Co się stało w przeciągu ostatnich kilku dni? – zapytałem, stwierdziwszy, że warto by zacząć od rzeczy drobnych.

Milczał. Rozejrzałem się wokół, jakby chcąc zebrać myśli i znaleźć sposób na „przyciśnięcie” go w delikatny sposób.

– Mógłbyś powiedzieć?

Ponieważ nie patrzył na mnie, sądziłem, że w ogóle nie słucha, toteż powiedziałem nieco bardziej stanowczo i głośniej, jednak na tyle cicho, by nie poirytować jego wrażliwego słuchu.

Chłopiec zamknął oczy, a następnie stało się coś niezwykłego. Do tej pory nie jestem pewien, czym to właściwie było, jednak mam pewne dość śmiałe domysły. Chłopiec upadł na podłogę, a z jego nosa poleciała kropelka krwi. Spanikowałem i już szykowałem się na przeprowadzenie reanimacji, lecz chłopiec na szczęście szybko wstał i powiedział, że po prostu się źle poczuł.

Powiadomiłem o tym Grethę, która, mimo zapewnień syna, że nic się nie dzieje, postanowiła na wszelki wypadek skontaktować się lekarzem. Ten oznajmił, że żadnych anomalii w fizjologii chłopca nie widzi, i zalecił jedynie monitorowanie, czy takie osłabienia nie będą się przytrafiały częściej.

Na wszelki wypadek nie poruszałem kwestii mojej przeszłości już z nikim.

 

***

 

Znalazłem w jednej z szuflad w mieszkaniu Grethy zdjęcie, na którym przytula zapewne swojego byłego partnera. Za ich plecami znajdowało się malowidło, które od razu rozpoznałem jako mural Heidi.

Spojrzałem jeszcze raz na ukochanego Grethy. Skądś znałem tę twarz, a gdy próbowałem przypomnieć sobie dokładnie, do kogo mogła należeć, zaczynało mi się kręcić w głowie do tego stopnia, że całkowicie zapominałem, gdzie się znajduję. Więcej się nad tym nie zastanawiałem.

 

***

 

Jeśli wyznacznikiem jakości naszych relacji miała być długość ich trwania, to z Grethe wychodziło mi znacznie lepiej. Trwało to kilka miesięcy, po których nie wiedzieć czemu przestała odbierać telefony i otwierać drzwi. Czyżby kolejna dziwaczna forma zerwania?

Gdy w końcu po raz pierwszy udało mi się z nią skontaktować, stała się rzecz niesamowita.

Grethe orzekła ni stąd, ni zowąd, że w ogóle mnie nie zna i że nigdy u niej nie pracowałem.

– Ale jeśli jest pan chętny, może pan przyjść do mnie za tydzień i rozpocząć pracę.

– Dobrze – powiedziałem bez przekonania, po czym uciekłem stamtąd oszołomiony.

Wbiegłem do swojego pokoju i natychmiast spakowałem wszystkie rzeczy. Dobra, starczy tego. Uciekam. Nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi. Ale domyślam się, co to może być.

***

Ciężko znosiłem ten okres. Poza zmianami w wyglądzie, jakie świadomie sam w sobie spowodowałem, jak chociażby zgolenie wąsa, zaszły jeszcze inne, znacznie bardziej istotne, mianowicie od stresu i niepokoju znacznie schudłem i postarzałem się.

***

Postanowiłem wrócić do Wrocławia… no właśnie: kiedy? Czyżby mój umysł musiał się stać odporny na wszelkie wskazówki? Nie pamiętam, co następuje po sobie, zapomniałem podstawowej arytmetyki…

Czyli ten mural… za ich plecami na zdjęciu… „Zrobiłam ten projekt dla wielkiego przedsiębiorstwa”. A więc ono miało także na nią wpływ, musiała być tam w pobliżu. „Polecam go osobom z pracy”. Ona mnie do niego zaprowadziła!

A więc ten brzuch… Jej brzuch, brzuch ciężarnej Heidi… Czyżby… I co z nim teraz się stanie? Tak, to był mój… Boże… Nawet nie chcę o tym myśleć. Wolę udawać, że to nigdy się nie wydarzyło.

Wyjeżdżając z Gresel, przejeżdżałem koło Instytutu. Tam doznałem nudności, bolała mnie głowa, krwawiłem z nosa… prawie spowodowałem wypadek. Tak jak Hoppe. Tak jak on, który wcale nie był żadnym moim znajomym z dzieciństwa… Ten, którego zdjęcie znajdowało się w szufladzie w mieszkaniu Grethy. Ten, który pracował w Instytucie nad zakrzywianiem czasoprzestrzeni.

Z perspektywy czasu staram się patrzeć na te wszystkie zdarzenia z przymrużeniem oka, znaleźć zabawne i pocieszające strony, patrzeć na to wszystko jako na niesamowitą i surrealistyczną przygodę, pełną kuriozalnych nieporozumień godnych wspominania bezustannie przy rodzinnych obiadach i spotkaniach z przyjaciółmi. I po części rzeczywiście tak jest. Ale wiem, że zostawiłem za sobą, oprócz wspomnień, coś bardzo cennego, czego już nie odzyskam. I przede wszystkim – czy ktoś w tę historię uwierzy?

 

 

Po moim powrocie do Polski jeszcze jakiś czas pozostawały informacje na temat miasta Gresel. Po kilku miesiącach wszyscy, z którymi rozmawiałem na ten temat, mówili (a ich słowa potwierdzały moje poszukiwania w encyklopediach i w internecie), że żadnego miasta Gresel nigdy nie było.

 

Koniec

Komentarze

Poniższy komentarz to odpowiedź w wątku betowania, nie dotyczy bezpośrednio obecnej treści opowiadania.

 

Zdecydowanie, wątek z Grethą mógłby być ciekawy. Jeżeli jest bogatą bankierką, to w jakim celu wchodzi w związek z młodym obcokrajowcem, który niańczy jej dziecko? Czy chodzi tylko o seks czy coś innego ją w nim pociąga? Czy wykorzystuje swoją przewagę (pozycję w pracy). Tylko dobrze jakby to się łączyło z fabułą w jakiś sposób.

Ten pomysł z autystycznym dzieckiem, które ma nadprzyrodzone zdolności jest tez fajny. Może ojciec dziecka był naukowcem-psychopatą, który robił eksperymenty na Grecie, kiedy ta była w ciąży (Gretha mogła nawet o tym nie wiedzieć) itp.

 

Miała na imię Grethe Jürgens. Okazała się samotną matką, opiekującą się dzieckiem z lekkim autyzmem. Widać było, że jest częściowo wyniszczona psychicznie, przez co uznałem, że można jej wypaczyć takie a nie inne zachowanie.

 

IMO trochę sobie strzeliłaś w stopę wspominając na początku o odkryciach naukowych w Gresel, bo właściwie z góry wiadomo, że to będzie przyczyna dziwnych zdarzeń przytrafiających się bohaterowi.

Bohatera nie sposób polubić, zwyczajny drań z niego i nie ma w nim tego czegoś, co pozwala kobietom przymykać oko na to, że facet jest łobuzem. Niespecjalnie mądry, w ogóle nie czarujący, na dodatek, poza panem Hoppe, stawiasz na jego drodze kobiety, i są to związki, hmm, romantyczne. Barkuje czegoś, co wskazało by, że facet potrafi też myśleć mózgiem.

Nie jestem pewna tych pieniędzy, które cudem znalazły się na koncie bohatera, koncie, które zapewne miał w Polsce, więc daleko od miejsca zdarzeń, myślę, że trochę za mocno tę rzeczywistość zakrzywiłaś.

Nie widać też wewnętrznego szamotania się bohatera, zastanawiania się nad ewentualną chorobą psychiczną (swoją drogą w tej sytuacji to raczej psychiatra niż neurolog). Piszesz, że on się zastanawia, ale nie czuć tego.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Cześć,

 

fajny pomysł na wierd, trochę takie połączenie Lovecrafta z Wildem (Portret Doriana Gray’a). Podoba mi się również zasadniczo żartobliwy język, który stosujesz, mimo kilku potknięć, które czasem wg mnie stanowią lekki przerost formy nad treścią.

 Mimo wszystko jest kilka rzeczy do zastanowienia – powtórzę tutaj za Irką, że już na początku odkrywasz tajemnicę, która mogłaby być osią fabularną tej historii. I w ogóle mało jest tutaj tajemnic i twistów, czytelnik dość szybko odkrywa o co chodzi i potem jest już lekki meh. Końcówka również nie wnosi do historii żadnych rewelacji.

Jeżeli zaś chodzi o bohaterów, to (znów trochę za Irką), są papierowi. Nie tylko główny bohater, ale wszyscy, widzimy tylko jakiś taki wycinek ich życia, w wszystko wydaje się kręcić wokół seksu.

Myślę, że pójście bardziej w wierd w stylu Lovecrafta pomogloby tekstowi. Długie, przyciężkie opisy miasta, jego uliczek, domów połączone z dziwnym zachowaniem mieszkańców. To mogłoby zbudować klimat i dzięki temu łatwiej wybaczyłbym pewne niedociągnięcia fabularne. 

Z drugiej strony można by postawić na bohatera w stylu Wilde’a, wiecznie młodego, poza czasem, ale jednak gnijącego od środka, niszczejącego. Ten motyw u Ciebie się pojawia, ale mam wrażenie, że nie wykorzystałeś jego potencjału. Być może autystyczny chłopiec byłby fajnym lustrem dla bohatera, takim właśnie “obrazem Doriana”.

 

Pozdrawiam!

 

 

Che mi sento di morir

Zgadzam się z przedpiścami, że trochę za szybko można się domyślić, jaka jest przyczyna tej utraty pamięci. Raz, że wspominasz o eksperymentach, dwa że wątek medyczny w ogóle nie jest brany pod uwagę, jakby wszyscy bohaterowie z góry podejrzewali, że to wcale nie o to chodzi. A przecież każdy powinien się przejąć taką amnezją.

Ciekawe, czy takie perypetie dotyczyły tylko otoczenia bohatera (w takim razie dlaczego, skoro nawet nie przebywał nadmiernie blisko instytutu?), czy też innych mieszkańców miasteczka też (w takim razie dlaczego informacje o tym nie wisiały na słupach ogłoszeniowych?).

W sumie nawet oficjalnie nie wyjaśniasz, co było przyczyną zawirowań, jesteśmy skazani na domysły bazujące na tym, co padło na początku.

Zniknięcie całego miasteczka to mocny motyw, lekko horrorowaty. Fajny, silny akcent na zakończenie.

Technicznie też całkiem dobrze.

Babska logika rządzi!

Nie będę próbował odtwarzać naukowego żargonu, którego musiałem się wtedy nasłuchiwać, ← nasłuchać

Choć zważywszy na niewyobrażalną wręcz rozrywkową naturę Szwajcarów, urządzanie sobie zabaw w tym kraju nie było najlepszym pomysłem, ale cóż – czyniłem tak, jak sugerował los. ← hmm, ironia? po co?

W kilku miejscach później też próby żartu, ale słabo przystające do całości.

Pomysł z potencjałem, ale słabo wykorzystanym. Mam uczucie niedosytu.

Hej, zgodnie z ostatnim zaleceniem, chciałam napisać, że wprowadziłam zmiany; pewne pomysły naszły mnie ot tak, i uznałam, że warto dodać pewne smaczki. Inny ważny dodatek w dużym stopniu rozwiązuje problem wyjawienia na początku miasta Gresel. Bo usunąć tej wzmianki nie mogłam, twist na końcu nigdy nie może pojawiać się jak filip z konopi, bez żadnego foreshadowingu ani wskazówek.

Na obecnym etapie jest to chyba jedyne moje opowiadanie, które uważam za perfekcyjne. Co wcale nie oznacza, że najlepsze, bo niektóre mają pewne wady, ale jednocześnie znacznie większe zalety.

Nowa Fantastyka