- Opowiadanie: GregMaj - Zaciszanka

Zaciszanka

Na ro­dzi­ców chrzest­nych opo­wia­da­nia na­ma­ści­li się:

Bar­ba­rian­Ca­ta­ph­ract, DHBW, Sa­gitt.

Los ob­da­ro­wał mnie trój­ką wspa­nia­łych be­tu­ją­cych, dzię­ki któ­rym sta­łem się innym czło­wie­kiem (a na pewno ina­czej pi­szą­cym czło­wie­kiem).

 

Za­pra­szam w drugą po­dróż do świa­ta Bliź­nia­cze­go Boga ;)

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Zaciszanka

-I-

Po­tęż­na bły­ska­wi­ca roz­świe­tli­ła nocne niebo nad me­an­dru­ją­cą w do­li­nie rzeką Fi­rith. Na ska­li­stym frag­men­cie brze­gu wzno­si­ło się mia­sto Re­ter­sling, nad któ­rym gó­ro­wał dum­nie zamek Nort­ti­ner, z czar­ny­mi mu­ra­mi wy­ra­sta­ją­cy­mi bez­po­śred­nio z urwi­ska.

To wła­śnie tutaj, w dru­gim stu­le­ciu ist­nie­nia Świę­te­go Ce­sar­stwa Bliź­nia­cze­go Boga, ro­ze­gra­ła się bitwa, która zmie­ni­ła bieg hi­sto­rii świa­ta. Zbroj­ne ramię wiary roz­bi­ło się o twier­dzę ni­czym fale wzbu­rzo­ne­go oce­anu o klif.

Wspar­te magią burzy, zjed­no­czo­ne armie po­gań­skich kró­lestw, dały bo­le­sną lek­cję wy­znaw­com Bliź­nia­ka. Lek­cję, z któ­rej Ce­sar­stwo wy­cią­gnę­ło wnio­ski i prze­sta­ło na­wra­cać, na je­dy­ną słusz­ną wiarę, ogniem i mie­czem. A przy­naj­mniej tych, któ­rzy po­tra­fi­li się skon­fe­de­ro­wać.

Gęste chmu­ry przy­sła­nia­ły świa­tło gwiazd. 

Na ka­mien­ne drogi Re­ter­sling spa­dły pierw­sze, duże kro­ple desz­czu, przy­gry­wa­jąc ni­czym wo­jen­ne bębny przed bitwą.

Nad do­li­ną za­czy­na­ły się od­wiecz­ne zma­ga­nia ży­wio­łów.

W bli­skim są­siedz­twie mia­sta znaj­do­wa­ło się jesz­cze jedno wzgó­rze. Wy­so­kie i stro­me, na któ­re­go szczyt śli­ma­kiem pro­wa­dzi­ła wąska ścież­ka. Po­ro­śnię­te gęsto drze­wa­mi, nad któ­re wzno­si­ła się kwa­dra­to­wa wieża z pia­skow­ca, z bar­dzo cha­rak­te­ry­stycz­nym zwień­cze­niem, przy­po­mi­na­ją­cym bo­ga­to zdo­bio­ną ko­ro­nę. Z każ­de­go z czte­rech na­roż­ni­ków i z każ­dej środ­ko­wej czę­ści muru, wy­ra­sta­ło w sumie osiem łuków, przy­ozdo­bio­nych mniej­szy­mi igli­ca­mi. Razem two­rzy­ły nie­za­da­szo­ne, szkie­le­to­we skle­pie­nie, któ­re­go zwień­cze­niem była naj­wyż­sza i naj­po­tęż­niej­sza z iglic.

Nagle w wieżę ude­rzy­ła bły­ska­wi­ca, nie ga­snąc jed­nak w mgnie­niu oka. Tań­czy­ła na­mięt­nie ni­czym pło­mień świe­cy sma­ga­ny lek­kim po­dmu­chem. Mio­ta­ła się na wszyst­kie stro­ny jak zła­pa­na na ha­czyk, nie mo­gą­ca wy­rwać się ze śmier­tel­nej pu­łap­ki, ryba. Gdy ten spek­takl się za­koń­czył, roz­legł się prze­ra­ża­ją­cy huk. Roz­cho­dzą­ca się ku­li­ście od bu­dow­li fala ude­rze­nio­wa zmio­tła wszyst­kie kro­ple desz­czu, po­wo­du­jąc chwi­lo­wy efekt bańki. Eks­tre­mal­na siła ude­rze­nia, która roz­sa­dzi­ła­by naj­bar­dziej mo­nu­men­tal­ne bu­dow­le, nie zro­bi­ła na wieży żad­ne­go wra­że­nia.

– Bły­skot­ki mają praw­dzi­we żniwa – rzu­cił bez­na­mięt­nie jeden ze straż­ni­ków bramy zamku, ob­ser­wu­jąc zma­ga­nia ży­wio­łu z igli­cą.

– Ciesz się, że nie wal­nę­ło w tę kupę ka­mie­ni, którą zwiesz swoją cha­łu­pą – od­burk­nął drugi. – Do­pó­ki chro­nią mia­sto przed znisz­cze­nia­mi, niech sobie łowią pio­ru­nów, ile tylko chcą.

– Cza­sa­mi mam wra­że­nie, że oni spe­cjal­nie ścią­ga­ją tutaj te na­wał­ni­ce. Zo­ba­czysz El­most, na­py­ta­ją nam kie­dyś biedy, tymi swo­imi, pio­ru­nu­ją­cy­mi cza­ra­mi.

– Idź, sprawdź na dół, czy cię tam nie ma, Wi­rian – od­po­wie­dział, mając już dość ję­cze­nia. Po­go­da nie na­stra­ja­ła po­zy­tyw­nie do słu­cha­nia tego typu wy­wo­dów.

– Mówię ci tylko, że nic do­bre­go z tego nie wy­nik­nie. Wiara tępi magię, ka­pła­ni mówią, że ma­go­wie, to dia­bel­ski po­miot i trze­ba dusić ich w za­rod­ku. – Nie dawał za wy­gra­ną ten pierw­szy, po­pra­wia­jąc kap­tur na gło­wie.

Po­ry­wi­sty wiatr nio­są­cy deszcz za­ci­nał ostro, po­tę­gu­jąc uczu­cie przej­mu­ją­ce­go chło­du.

– Nie ka­pła­ni Bliź­nia­ka zbu­do­wa­li mia­sto, zamek i wieżę, nie oni będą nam mówić, co mamy z Bły­skot­ka­mi robić – uciął El­most. – Tak, wiem. To, co gadam, to he­re­zja. Ciem­na twarz przyj­dzie, za­bie­rze mnie i usma­ży w ogniu pie­kiel­nym. Czy dawać temu wiarę? Nie wiem. Bar­dziej prze­ma­wia do mnie sma­że­nie żyw­cem przez pio­ru­ny cza­ro­dzie­jów. Le­piej nie wcho­dzić im w drogę. Chro­nią mia­sto, chro­nią kró­le­stwo, niech sobie łapią pio­ru­nów, ile tylko dusza za­pra­gnie. Ich wola.

– Ka­pła­ni… – pod­jął dalej Wi­rian.

– Za­sa­dził ci ktoś kie­dyś kopa gdzieś? – Spoj­rzał na niego wy­mow­nie El­most. – To po­szedł won z tymi two­imi ka­pła­na­mi. Jesz­cze słowo na temat wiary i od jutra, za­miast stać na war­cie w bra­mie, koń­skie łajno bę­dziesz prze­rzu­cać.

Żaden już się nie ode­zwał. Ko­lej­ne grzmo­ty, po­tę­pień­cze wycie wia­tru i desz­cz wa­lą­cy o mury, gwaranto­wa­ły pa­skud­ną wartę.

Wieża na­le­ża­ła do ostat­niej ak­tyw­nej gil­dii cza­ro­dzie­jów, ofi­cjal­nie zwa­ne­j Brac­twem Łow­ców Burz, po­tocz­nie, na przy­kład przez miesz­kań­ców Re­ter­sling, Bły­skot­ka­mi. Po­lo­wali na burze po całym świe­cie, po­dą­ża­jąc za prze­miesz­cza­ją­cy­mi się fron­ta­mi at­mos­fe­rycz­ny­mi, przy oka­zji zdo­by­wa­jąc nie­oce­nio­ną umie­jęt­ność czy­ta­nia po­go­dy. Swą moc czer­pa­li z siły ży­wio­łu.

Przez stu­le­cia, opra­co­wa­li sys­tem i wy­kształ­ci­li w sobie umie­jęt­no­ści po­zwa­la­ją­ce im chwy­tać gromy, a w ta­kich miej­scach, jak wieża BOH, nawet je ma­ga­zy­no­wać. W jaki spo­sób? – była to ich pil­nie strze­żona ta­jem­nica – jed­nak o skom­pli­ko­wa­nych in­sta­la­cjach, wspar­tych po­tęż­ną magią, ukry­tych w bu­dow­li, krą­ży­ły le­gen­dy.

W do­li­nie rzeki Fi­rith spo­ty­ka­ło się uni­ka­to­wą kon­fi­gu­ra­cję krzy­żu­ją­ce­go się cie­płe­go po­wie­trza znad po­łu­dnio­we­go morza i zim­ne­go, su­che­go wie­dzio­ne­go przez pół­noc­ne prądy. To wła­śnie tutaj, kilka staj od pół­nocnego pasma gór­skiego, gdzie bez wzglę­du na porę roku, burze wy­stę­po­wa­ły przy­naj­mniej raz w ty­go­dniu, brac­two wznio­sło swą wieżę.

Wraz z wład­cami tych ziem stwo­rzy­li wy­jąt­ko­wy so­jusz magii i mie­cza. Umie­jęt­no­ści cza­ro­dzie­jów po­zwa­la­ły prze­wi­dywać po­go­dę i chro­nić mia­sta przed po­ża­ra­mi wy­wo­ła­ny­mi przez burze.

Ta ko­eg­zy­sten­cja trwa­ła od wie­ków i prze­trwa­ła naj­trud­niej­szą próbę zwią­za­ną z po­ja­wieniem się wiary w Bliź­nia­cze­go Boga.

 

-II-

– Jak to się stało? – za­czął męż­czy­zna ubra­ny w jed­no­li­tą szatę, ko­lo­ru głę­bin oce­anu, prze­pa­sa­ną zło­tym pasem. – Jak to się stało? – po­wtó­rzył nieco gło­śniej­, poprawia­jąc dłu­gie, czar­ne włosy – że nikt z nas nie prze­wi­dział tej burzy?

W wiel­kiej kom­na­cie za­pa­dła cisza.

Za okna­mi wieży z pia­skow­ca de­li­kat­ny wiatr po­ru­szał ko­ro­na­mi po­ra­sta­ją­cych wzgó­rze drzew. Słoń­ce chy­li­ło się już ku za­cho­do­wi, ma­lu­jąc niebo czer­wie­nią. Od gór na pół­no­cy cią­gnę­ły po­wo­li szare, kłę­bią­ce się chmu­ry.

– Nic, kom­plet­nie nic nie wska­zy­wa­ło, że ta­ko­wa po­ja­wi się w tym re­gio­nie – od­po­wie­dzia­ła po­wo­li, me­lo­dyj­nym gło­sem, ko­bie­ta o dłu­gich, ciem­nych, lekko po­fa­lo­wa­nych wło­sach z siwym pa­smem na grzyw­ce. Głę­bo­ka zie­leń jej szaty ko­ja­rzy­ła się ze świer­ko­wym lasem. – To nie mogło być wy­ła­do­wa­nie wy­wo­ła­ne przez siły na­tu­ry – do­da­ła, zwra­ca­jąc spoj­rze­nie by­strych, nie­bie­skich oczu na kra­sno­lu­da sie­dzą­ce­go na­prze­ciw niej.

– Irmin, Veg­te­ra ma rację – po­wie­dział kra­sno­lud o nie­ty­po­wej blond fry­zu­rze i dłu­giej bro­dzie, zwra­ca­jąc się do pierw­sze­go cza­ro­dzie­ja. – Na­le­ży za­sta­no­wić się nad tym, co ją wy­wo­ła­ło, a nie dla­cze­go nie padła na­szym łupem. – W jego czar­nych oczach tliły się ogni­ki.

– Tyle zmar­no­wa­nej ener­gii, tyle dobra po­szło w zie­mię… – po­wie­dzia­ła ko­lej­na cza­ro­dziej­ka, pół-elf­ka o pociągłej, przepięk­nej twa­rzy i krę­co­nych wło­sach barwy doj­rza­łych łanów zboża. Bu­zu­ją­ca w niej ener­gia powodowała falowanie ota­czą­ją­cego ją po­wie­trza.

Cała czwór­ka sie­dzia­ła przy wiel­kim, okrą­głym, dę­bo­wym stole, ponad któ­re­go środ­kiem uno­si­ła się ku­li­sta sfera oświe­tla­ją­ca cy­ja­no­wym świa­tłem ob­szer­ną, wy­so­ką kom­na­tę wieży Boh, zdo­bioną go­be­li­nami uka­zu­ją­cymi nie­bo­skłon z gwiaz­da­mi, pla­ne­ta­mi i fa­za­mi księ­ży­ca. Była to wieża Łow­ców Burz, brac­twa cza­ro­dzie­jów, które przez stu­le­cia sku­tecz­nie opie­ra­ło się wpły­wom wiary w Bliź­nia­cze­go Boga.

– Zigar, pod­ją­łeś temat – ode­zwał się po chwi­li Irmin do kra­sno­lu­da. – Co twoim zda­niem mogło wy­wo­łać burzę nad do­li­ną Mo­les­bar?

– Wszy­scy do­brze wiemy, że przez stu­le­cia ist­nie­nia na­sze­go sto­wa­rzy­sze­nia opa­no­wa­li­śmy sztu­kę chwy­ta­nia burz do per­fek­cji – za­czął, opie­ra­jąc się łok­cia­mi o stół. – Nie­moż­li­wym jest to, aby w zna­nej nam czę­ści świa­ta prze­oczyć zna­czą­ce wy­ła­do­wa­nia. To by­ło­by mar­no­traw­stwo, jak słusz­nie za­uwa­ży­ła Fi­re­li­na. – Wszy­scy po­ki­wa­li gło­wa­mi. – Co praw­da zda­rza­ją się jesz­cze wśród nas tacy, któ­rzy prze­mie­rza­ją kra­iny, „po­lu­jąc” na przy­pad­ko­we burze, ale jeśli fak­tycz­nie na coś natra­fią, to nie są to zda­rze­nia warte od­no­to­wa­nia.

– Oczy­wi­sta oczy­wi­stość, Zigar. Co su­ge­ru­jesz? Mów pro­szę ja­śniej – po­wie­dzia­ła Veg­te­ra, po­pra­wia­jąc włosy.

– Spie­szę tłu­ma­czyć, moja droga, jeśli tylko wy­ka­żesz odro­bi­nę cier­pli­wo­ści. – Kra­sno­lud pogła­dził dłu­gą bro­dę. – Jasne i oczy­wi­ste jest to, że w całym ce­sar­stwie i kra­jach ościen­nych żadna na­tu­ral­na burza nie ma prawa nam umknąć.

– Na­tu­ral­na nie… – wtrą­ci­ła Fi­re­li­na. – Czy wy też to wy­czu­li­ście?

W kom­na­cie za­pa­dła głu­cha cisza i tylko z ze­wnątrz do­cho­dzi­ły od­gło­sy po­lu­ją­cych ponad drze­wa­mi ja­skó­łek. Wi­dząc mil­czą­cą zgodę to­wa­rzy­szy, kra­sno­lud roz­siadł się wy­god­nie w fo­te­lu.

– Każdy z nas to po­czuł – za­czął po­wo­li. – Nie­zna­ne nam dotąd drże­nie mocy – dodał, ści­sza­jąc głos. – Co je wy­wo­ła­ło? Oba­wiam się, że nie ma wśród nas ta­kie­go, który byłby w sta­nie przej­rzeć ciem­no­ści i mgłę, z któ­rych to drże­nie się wy­ło­ni­ło. Zja­wi­sko tak nie­prze­nik­nio­ne, że spo­wo­do­wa­ło nie­spo­ty­ka­ne dotąd wy­ła­do­wa­nia.

– Czy mamy co­kol­wiek? Do­my­sły, po­my­sły, in­for­ma­cje? – za­py­tał Irmin. – Coś, na czym mo­gli­by­śmy oprzeć tezę? Jakiś fakt, który po­mi­nę­li­śmy, który po­zwo­lił­by po­ło­żyć fun­da­ment pod dzia­ła­nia, jakie na­le­ży po­czy­nić w celu iden­ty­fi­ka­cji tego zja­wi­ska oraz jego przy­czy­ny?

– To zie­mie bar­ba­rzyń­skie – za­uwa­żył Zigar, ewi­dent­nie coś su­ge­ru­jąc.

– Kpisz sobie, kra­sno­lu­dzie? – zapyta­ła Veg­te­ra, a iskry w jej oczach za­tań­czy­ły, po­bu­dzo­ne emo­cją. – Mó­wisz zu­peł­nie jak ta ho­ło­ta zwąca się dum­nie Ka­pła­na­mi Bliź­nia­cze­go Boga. Nie za­po­mi­naj, że dla nich rów­nież je­ste­śmy bar­ba­rzyń­ca­mi, któ­rych ma spo­tkać po­tę­pie­nie i wiecz­na ot­chłań. A przed mę­ka­mi me­ta­fi­zycz­ny­mi, pa­le­nie na sto­sie.

– Na­zy­waj­cie je sobie, jak chce­cie – wtrą­ci­ła spo­koj­nie Fi­re­li­na peł­nym pięk­nych dźwię­ków gło­sem. – Py­ta­łeś o fakty, in­for­ma­cje, szcze­gó­ły – zwró­ci­ła się do Ir­mi­na. – Drob­nym szcze­gó­łem jest na pewno to, że pół­noc­na armia ce­sar­stwa prze­szła przez ten re­gion kilka dni temu, po­su­wa­jąc się w kie­run­ku kró­le­stwa Velg­ski. A jeśli już prze­szła, to zna­czy, że są to zie­mie ce­sar­stwa. Te za­wsze wy­zna­cza linia ich wojsk. A jed­nak – za­wie­si­ła zna­czą­co głos – całą tę do­li­nę omi­nę­li sze­ro­kim łu­kiem. Za­pew­ne, wy rów­nież wy­czu­li­ście dziw­ną aurę ota­cza­ją­cą ma­sze­ru­ją­cą armię – cią­gnę­ła, spo­glą­da­jąc po kolei na każ­de­go roz­mów­cę. – Trud­ną do okre­śle­nia, za­sło­nię­tą zbyt wiel­ką ilo­ścią dusz, aby móc jed­no­znacz­nie oce­nić, czym jest.

– Czyż­by dumni wo­ja­cy prze­stra­szy­li się po­gań­skich le­gend i uwie­rzy­li w gra­su­ją­ce tam upio­ry? – prych­nął po­gar­dli­wie Zigar. – Za­bra­li ze sobą coś w ro­dza­ju to­te­mu? Prze­cież to u nich za­ka­za­ne, po­gań­skie za­bo­bo­ny.

– Oko­li­ca opu­sto­sza­ła w nie­wy­ja­śnio­nych oko­licz­no­ściach – wtrą­ci­ła Veg­te­ra, przy­su­wa­jąc się do stołu. – Z róż­nych źró­deł wia­do­mo, że miesz­kań­ców po­chło­nę­ła za­ra­za, a ich trupy wsta­ją z ziemi po zmro­ku. Nikt nie za­pusz­cza się w te oko­li­ce.

– I to mówi wy­kształ­co­na sio­stra… – za­kpił kra­sno­lud. – Dla tak li­czeb­nej armii, nie­sio­nej du­chem wiary i w chwa­le dla swego bó­stwa, kilka ży­wych tru­pów ra­czej nie sta­no­wi­ło­by pro­ble­mu.

– Chcesz po­wie­dzieć, że ta burza ma coś wspól­ne­go z ce­sar­stwem? – za­py­tał Irmin, zwra­ca­jąc się do Fi­re­li­ny.

– Chcę po­wie­dzieć, że ta burza ma coś wspól­ne­go z wiarą. Jak wszy­scy wiemy, ka­pła­ni po­tra­fią ge­ne­ro­wać aurę, która cza­sa­mi prze­sła­nia nam spoj­rze­nia. Za­zwy­czaj są to marne próby. Myślę, że i w tym przy­pad­ku było po­dob­nie, ale do­dat­ko­wą przy­kryw­ką było woj­sko.

Chmu­ry z pół­no­cy po­wo­li zbli­ża­ły się do wieży Boh. Wzma­gał się wiatr. Ja­skół­ki po­cho­wa­ły się w gniaz­dach. Zmierz­cha­ło. Po­wie­trze ro­bi­ło się wil­got­ne i chłod­ne.

– Wy­syła­nie po­tęż­nej armii w ten rejon świa­ta fak­tycz­nie nie ma żad­ne­go sensu i celu stra­te­gicz­ne­go. Ce­sar­stwo roz­gro­mi­ło po­mniej­sze, po­gań­skie ple­mio­na lata temu. Kró­le­stwo Velg­ski nigdy nie było agre­so­rem i po­ko­jo­wo przy­ję­ło wiarę, aby unik­nąć nę­ka­nia ze stro­ny świę­tej armii – pod­su­mo­wał Irmin. – Tam­tej­szy lud sie­dzi sobie spo­koj­nie w swo­ich pusz­czach, umoc­niw­szy brody na rze­kach gra­nicz­nych, wa­row­ny­mi gro­da­mi i nie wtyka nosa w spra­wy „cy­wi­li­za­cji”. A jeśli cy­wi­li­za­cja wtyka, za po­śred­nic­twem swo­je­go woj­ska, nos w ich we­wnętrz­ne spra­wy, to za­zwy­czaj nie koń­czy się to dla tej cy­wi­li­za­cji do­brze.

– Racja, za­sta­na­wiam się, czy ten wo­jow­ni­czy naród nie jest przy­pad­kiem spo­krew­nio­ny z kra­sno­lu­da­mi – po­wie­dział dum­nie Zigar. – W bitce nie mają sobie rów­nych, sys­tem obron­ny do­pra­co­wa­li do per­fek­cji. Jeśli ce­sar­stwo szuka bólu głowy, to tam na pewno go znaj­dzie.

– Z tym po­krew­ie­ństwem to fak­tycz­nie mo­żesz mieć rację. Nigdy nie pod­cho­dzi­łem do tego w ten spo­sób, ale teraz widzę po­do­bień­stwa – od­po­wie­dział mu Irmin.

– Co masz na myśli?

– Lud Velg­ski, gdy zbyt długo nie ma do­stę­pu do atrak­cji ze­wnętrz­nych i za­czy­na się nu­dzić bra­kiem wo­jacz­ki, z byle po­wo­du wsz­czy­na awan­tu­ry we­wnętrz­ne. Za­czy­na­ją się wza­jem­nie na­jeż­dżać i gra­bić w swo­ich wła­snych gra­ni­cach. O powód do roz­ró­by wów­czas nietrud­no.

– Nie sko­men­tu­ję tego – od­parł chłod­no Zigar. – Ja­sne zatem jest, że ce­sar­skie woj­sko to przy­kryw­ka. Wy­pra­wa wo­jen­na sta­no­wi za­sło­nę dymną dla cze­goś, co wiara szy­ku­je i co, być może, już osią­gnę­ła, a my, jak ci ślep­cy, sie­dzi­my w tej wieży i dra­pie­my się po gło­wach, za­sta­na­wia­jąc się, co mogło się wy­da­rzyć.

– Jest jesz­cze jeden fakt, który za­czy­na pa­so­wać mi do tej ukła­dan­ki – po­wie­dział Irmin. – Kilka dni temu, mniej wię­cej w tym samym cza­sie, w któ­rym burza spu­sto­szy­ła Mo­les­bar, po­tęż­na jed­nost­ka prze­to­czy­ła się po morzu po­łu­dnio­wym, u wy­brze­ży Ro­wan­cji.

– Do­brze, że byłeś ła­skaw nam o tym po­wie­dzieć – za­kpi­ła Fi­re­li­na.

– Jak wi­dzisz, moja droga – kon­ty­nu­ował. – Ty rów­nież nie do­strze­głaś tego wy­ła­do­wa­nia. Ale spo­koj­nie, pięk­na sio­stro, żadne z nas tego nie wy­czu­ło. Róż­ni­ca mię­dzy oboma zja­wi­ska­mi jest taka, że burzy nad mo­rzem nie ma­sko­wa­ła żad­na ener­gia i armia. Nie było tam też żad­nych cieni i mgieł.

– Chcesz po­wie­dzieć, że to było na­tu­ral­ne wy­ła­do­wa­nie? – za­py­tał za­sko­czo­ny Zigar i na­tych­miast po­ża­ło­wał py­ta­nia.

– Nie – uciął krót­ko czar­no­wło­sy cza­ro­dziej, nieco zi­ry­to­wa­ny. – Wy­czu­li­by­śmy to. Choć, po tym py­ta­niu za­czy­nam się za­sta­na­wiać, czy się nie sta­rze­jesz, przy­ja­cie­lu. Na pewno po­słał­bym w ten rejon na­szych ludzi, gdyby to miało coś wspól­ne­go z na­tu­rą. To był błysk czy­stej, po­tęż­nej, naj­praw­do­po­dob­niej pier­wot­nej mocy. Nie ma innej moż­li­wo­ści.

– Moc pier­wot­na to tylko teo­ria… – za­sta­na­wia­ła się Veg­te­ra, ge­sty­ku­lu­jąc jedną ręką. – Nie ma do­wo­dów na ist­nie­nie cze­goś ta­kie­go. Byłby to pre­ce­dens, wy­da­rze­nie wręcz…

– Bo­skiej na­tu­ry – prze­rwa­ła jej Fi­re­li­na. – Nie­moż­li­we! – za­pro­te­sto­wa­ła sta­now­czo.

– W ten sam spo­sób kmie­cie mówią o na­szych po­lo­wa­niach na burze – za­drwił Zigar.

– Bo­go­wie to mity, wiara w nich to stra­wa dla sła­bych dusz.

– Jeśli to co mó­wisz, jest praw­dą – Veg­te­ra zwró­ci­ła się do Ir­mi­na. – To za­no­to­wa­li­śmy dwa po­tęż­ne zja­wi­ska w tym samym cza­sie. Zja­wi­ska naj­praw­do­po­dob­niej prze­ciw­staw­ne.

– Zja­wi­ska prze­ciw­staw­ne i za­ra­zem rów­no­wa­żą­ce się… – za­uwa­ży­ła Fi­re­li­na. – Ko­lej­ny raz nie­moż­li­we! Prze­cież to brzmi jak bajki, które sta­ru­chy opo­wia­da­ją małym dzie­ciom, aby je ugrun­to­wać w tym, że ist­nie­je dobro i zło, opa­mię­taj­cie się!

– W każ­dej le­gen­dzie jest ziarn­o praw­dy, w każ­dej bajce jest za­cho­wa­na mą­drość ludu, z któ­re­go wy­szła – po­wie­dział Irmin, nieco za­my­ślo­ny. – I jest jesz­cze ONA – dodał po chwi­li. – ONA, córa mocy pier­wot­nej, jedna z nie­licz­nych po­zo­sta­łych.

– Żar­tu­jesz sobie z nas? – za­py­ta­ła coraz bar­dziej podi­ry­to­wa­na Fi­re­li­na. – Nie znamy po­wo­dów JEJ ist­nie­nia. Tkwi w jed­nym miej­scu jak era­tyk, po­zo­sta­wio­ny przez pra­daw­ny lo­do­wiec, i tak po­zo­sta­nie po kres wszyst­kie­go.

– Nie zmie­nia to faktu, że jest czę­ścią świa­ta, któ­rej nie ru­szy­ły ani ka­ta­kli­zmy, ani wojny i ani nawet wiara. Jest je­dy­nym do­wo­dem ist­nie­nia pier­wot­nej mocy.

– Mo­że­cie zo­sta­wić JĄ w spo­ko­ju? Jak sobie do­brze przy­po­mi­nam, JEJ spra­wa nie była w pla­nach obrad na­sze­go zgro­ma­dze­nia – ucię­ła Veg­te­ra.

– Masz rację sio­stro. Od­no­szę jed­nak wra­że­nie, że w naj­bliż­szym cza­sie „jej spra­wa”, jak to na­zwa­łaś, nie bę­dzie nam obo­jęt­na. Fak­tem jest, że by­li­śmy ślepi na dwa po­tęż­ne wy­ła­do­wa­nia. Umknę­ły na­szej uwa­dze, mimo, jak są­dzi­li­śmy, nie­ogra­ni­czo­nej po­tę­dze i wie­dzy, jaką po­sia­da­my – kon­ty­nu­ował Irmin. – Mu­si­my to nad­ro­bić i użyć wszel­kich zna­nych nam środ­ków, aby jak naj­szyb­ciej do­wie­dzieć się, z czym mamy do czy­nie­nia!

– Nie­zwłocz­nie udam się na po­łu­dnie – za­pro­po­no­wał Zigar, wsta­jąc od stołu. – I tak mia­łem od­wie­dzić sto­li­cę, więc jest mi jak naj­bar­dziej po dro­dze.

– Wy­ru­szam razem z tobą – po­wie­dzia­ła Veg­te­ra. – I mnie wzywa­ją do Pa­la­ne­as pilne spra­wy.

– A zatem dla mnie po­zo­sta­je Velg­ska – po­wie­dzia­ła Fi­re­li­na. – Dawno nie od­wie­dza­łam tego kraju. Wio­sen­ne burze, które wy­stę­pu­ją w tam­tej­szych pusz­czach, będą dla mnie ła­ko­mym ką­skiem w prze­rwach mię­dzy wy­ja­śnia­niem spra­wy wy­ła­do­wań nad Mo­les­bar.

– Spo­koj­nie, po­cze­kaj­cie do jutra – po­wie­dział Irmin. – Nad­cią­ga burza.

 

-III-

Na skra­ju po­la­ny rosło nie­sa­mo­wi­te drze­wo, po­tęż­ny buk o pięk­nej, roz­ło­ży­stej ko­ro­nie. Matka Lasu, jedna z nie­wie­lu po­zo­sta­łych. Zda­wa­ło się, że swymi sze­ro­ko roz­po­star­ty­mi ko­na­ra­mi pra­gnie objąć całą oko­li­cę. Obok rosła sosna, która chcia­ła się prze­wró­cić, lecz wpa­dła w ra­mio­na Matki i tak już po­zo­sta­ła. Przy ziemi, w pniu drze­wa, znaj­do­wa­ło się na­tu­ral­ne za­głę­bie­nie, w któ­rym gro­ma­dzi­ła się woda. Matka poiła w ten spo­sób ptaki.

Obok ogromne­go buka roz­bły­sło ośle­pia­ją­ce świa­tło i w tej samej chwi­li po­ja­wi­ły się dwie po­sta­cie. Ko­bie­ta i męż­czy­zna, smu­kła elfka z de­li­kat­ną tiarą i kra­sno­lud o buj­nej fry­zu­rze spię­tej w kitę.

Ru­szy­li przez po­la­nę w kie­run­ku wio­sen­ne­go, bu­dzą­ce­go się do życia lasu. Bez­list­ne drze­wa pusz­cza­ły pierw­sze pąki. Teren, po­ro­śnię­ty aka­cja­mi, smu­kły­mi brzo­za­mi i gdzie­nie­gdzie ol­cha­mi, de­li­kat­nie się wzno­sił.

– Co my tu wła­ści­wie ro­bi­my, Zigar?

– Veg­te­ro, za­uwa­ży­łaś za­pew­ne, że Irmin nie mówi nam wszyst­kie­go.

– Za­uwa­ży­łam, ale co to ma wspól­ne­go z naszą wi­zy­tą w tym miej­scu?

– ONA…

– Mie­li­śmy nie zaj­mo­wać się JEJ spra­wą.

– Za­sta­na­wiam się nad mo­ty­wami Ir­mi­na. Mam swoje po­dej­rze­nia. Myślę, że ONA może nam pomóc.

– A jakie są twoje po­wo­dy niemó­wie­nia wszyst­kie­go na zgro­ma­dze­niu brac­twa?

– Sły­sza­łaś o kul­cie krwa­we­go słoń­ca?

– Oboje do­sko­na­le wiemy, czym jest ten po­gań­ski za­bo­bon, któ­re­go ako­li­ci, raz na dzie­sięć lat, wy­cho­dzą nie wia­do­mo skąd i stra­szą słoń­cem ską­pa­nym we krwi. Biorą się do nich wy­znaw­cy Bliź­nia­ka, koń­czy się kil­ku­na­sto­ma sto­sa­mi, roz­pro­sze­niem nie­do­bit­ków i spo­ko­jem na ko­lej­ną de­ka­dę.

– Krwa­we słoń­ce ma ozna­czać…

– Ko­niec świa­ta – prych­nę­ła. – Czy zda­jesz sobie spra­wę, ile ja, nie­śmier­tel­na, ta­kich koń­ców świa­ta już prze­ży­łam?

– Nie­ko­niecz­nie ko­niec świa­ta, Veg­te­ro – od­parł kra­sno­lud.

– Co masz na myśli?

– Ko­niec sta­re­go świa­ta, jego obec­ne­go po­rząd­ku. Czyli po­czą­tek no­we­go.

– Szcze­rze po­wie­dziaw­szy, nigdy nie pa­trzy­łam na to z tej stro­ny. Kult krwa­we­go słoń­ca wy­da­wał mi się nic niezna­czą­cym zgro­ma­dze­niem kilku błaznów. Nie róż­nił się wiele od wie­rzeń od­da­jących cześć sta­rym drze­wom, zwie­rzę­tom czy ogrom­nym gła­zom. Wiara w ja­kie­kol­wiek bó­stwo jest po pro­stu efek­tem sła­bo­ści umy­słów mo­tło­chu, który lu­bu­je się w biciu po­kło­nów wszyst­kie­mu, czego nie ro­zu­mie. Co po­wiesz o resz­cie bzdur gło­szo­nych przez kult? 

– Masz na myśli za­ra­zę, która ma spu­sto­szyć świat i wybić, bądź wpły­nąć na wszel­kie życie przed krwa­wym wscho­dem? Wy­da­je mi się – po­wie­dział po­wo­li. – Że za­ra­za to nie­ko­niecz­nie cho­ro­ba.

– Cóż in­ne­go może nią być?

– Mam swoje przy­pusz­cze­nia. Myślę, że od­po­wiedź na to i wiele in­nych pytań uzy­ska­my od niej.

Szli tak dobrą go­dzi­nę, cią­gle pod górkę. W końcu za­uwa­ży­li w od­da­li, że drze­wa za­czy­na­ją się prze­rze­dzać, prze­pusz­cza­jąc coraz wię­cej świa­tła dzien­ne­go, i oto w końcu sta­nę­li na kra­wę­dzi dość stro­me­go zbo­cza, które opa­da­ło ku nie­wiel­kie­mu je­zio­ru. De­li­kat­ny wiatr sma­gał taflę, two­rząc mi­nia­tu­ro­we zmarszcz­ki. Drze­wa nad brze­giem, nie­któ­re po­ro­śnię­te blusz­czem, chci­wie wy­cią­ga­ły ku niemu ga­łę­zie. Jedno z nich się­gnę­ło za da­le­ko i jego zwalony pień leżał w wodzie. Ostroż­nie ze­szli nad frag­ment brze­gu po­ro­śnię­ty ta­ta­ra­kiem. Na wciąż jesz­cze błę­kit­nym nie­bie ma­ja­czy­ła sre­brem po­łów­ka księ­ży­ca. Słoń­ce skry­ło się za drze­wa­mi, które ni­czym ko­ro­na zwień­cza­ły szczy­t niec­ki je­zio­ra. Było już tak nisko, że jego pro­mie­nie nie do­cie­ra­ły do wody, przez co na­bra­ła su­ro­we­go, an­tra­cy­to­we­go od­cie­nia. Dwie sroki pe­ne­tro­wa­ły tra­wia­stą część brze­gu w po­szu­ki­wa­niu po­ży­wie­nia, trze­cia, ukry­ta na ga­łę­zi, sie­dzia­ła na cza­tach, wy­pa­tru­jąc po­ten­cjal­ne­go za­gro­że­nia.

– Zigar, je­steś pe­wien, że to wła­ści­wy dzień? – za­py­ta­ła ko­bie­ta, ści­sza­jąc gło­s.

– Droga Veg­te­ro, to zde­cy­do­wa­nie wła­ści­wy mo­ment, mamy pierw­szy dzień wio­sny.

– Rów­no­noc, ro­zu­miem.

– Za­ci­szan­ki można przy­wo­łać tylko trzy razy w roku.

– Pod­czas wio­sen­nej lub je­sien­nej rów­no­no­cy i, jak ro­zu­miem, pod­czas jed­ne­go z prze­si­leń?

– Tak. Let­nie­go.

– Dla­cze­go to dru­gie jest gor­sze?

– Skuta lodem tafla je­zio­ra, nie na­da­je się do… Zresz­tą sama zo­ba­czysz.

– Co ta­kie­go jest w da­tach roz­dzie­la­ją­cych pory roku?

– Nie wiem – od­parł roz­bra­ja­ją­co. – To tylko nic nie­zna­czą­cy za­bo­bon.

– Zda­jesz sobie spra­wę z tego, że stra­ci­my mnó­stwo ener­gii… A jeśli przyj­dzie nam wal­czyć… Nie ma in­ne­go spo­so­bu na jej przy­wo­ła­nie?

– Je­ste­śmy go­to­wi na każdą ewen­tu­al­ność, a co do in­ne­go spo­so­bu, to po­trzeb­na by była krew.

– Za­pew­ne krew dzie­wi­cy?

– Krew ży­we­go, do­ra­sta­ją­ce­go, nie­na­ru­szo­ne­go chłop­ca. Ani ty, ani ja na ta­kie­go nie wy­glą­da­my, a pa­ra­nie się magią krwi… Sama ro­zu­miesz… Głęboko położone dno tego je­zio­ra bieli się ludz­kimi ko­śćmi.

– W takim razie za­czy­naj­my.

Ro­ze­szli się po kil­ka­na­ście kro­ków w prze­ciw­le­głych kie­run­kach. Sta­nę­li twa­rza­mi w stro­nę je­zio­ra, roz­ło­ży­li sze­ro­ko ręce i za­czę­li cicho, le­d­wie do­sły­szal­nym szep­tem in­kan­ta­cję, która z każdą mi­ja­ją­cą chwi­lą sta­wa­ła się coraz wy­raź­niej­sza. Przed każdą z po­sta­ci po­ja­wi­ła się nie­wiel­ka sfera ema­nu­ją­ca moc­nym, cy­ja­no­wym świa­tłem. Wraz ze wzra­sta­ją­cą gło­śno­ścią ich słów sfery rosły i dało się za­uwa­żyć nie­wiel­kie, opla­ta­ją­ce je bły­ska­wi­ce. W końcu jedno moc­niej­sze wy­ła­do­wa­nie po­łą­czy­ło wa­riu­ją­cym bły­skiem ener­gii obie, spo­rych już roz­mia­rów kule. Nie prze­sta­wa­li mówić. Ton ich gło­sów sta­wał się roz­ka­zu­ją­cy, aż nagle z obu po­łą­czo­nych sfer wy­strze­li­ły dwa pio­ru­ny, ude­rza­jąc w sam śro­dek je­zio­ra i ro­ze­szły się ty­sią­ca­mi pro­mie­ni w kie­run­ku brze­gów. Sfery znik­nę­ły. Je­zio­ro zro­bi­ło się gład­kie ni­czym lu­stro. Na­sta­ła cisza i wy­cze­ki­wa­nie.

Po kilku chwi­lach tafla za­czę­ła się po­ru­szać, od­ry­wać od brze­gów je­zio­ra i marsz­czyć jak ko­żuch zbie­ra­ny z go­rą­ce­go mleka. Su­nę­ła w kie­run­ku brze­gu. Przed nimi po­wo­li za­czę­ła wy­ła­niać się po­stać, do któ­rej głowy ni­czym welon przy­cze­pio­na była po­wło­ka wody. Ich oczom uka­za­ła się naga, nie­ska­zi­tel­nie pięk­na ko­bie­ta o bladoró­żo­wej skó­rze. Za­trzy­ma­ła się do­kład­nie po­środ­ku mię­dzy nimi, le­wi­tu­jąc tuż nad po­wierzch­nią. Pa­trzy­ła na dwój­kę cza­ro­dzie­jów peł­ny­mi błę­ki­tu, nie­mru­ga­ją­cy­mi oczy­ma.

Gdzieś przez drze­wa prze­bi­ły się ostat­nie pro­mie­nie słoń­ca, na chwi­lę oświe­tla­jąc przy­bysz­kę z głę­bin. Za­miast skóry jej ciało po­kry­wa­ła mie­nią­ca się ty­sią­cem od­cie­ni złota łuska. Gdy słoń­ce na dobre scho­wa­ło się za drze­wa­mi, po­now­nie wi­dzie­li tylko de­li­kat­ną skórę.

– Witaj Za­ci­szan­ko! Mocy pier­wot­nej córo – roz­po­czął spo­koj­nie kra­sno­lud.

Nie od­po­wie­dzia­ła, ale jej wzrok sku­pił się tylko na nim.

– Przy­by­wa­my, aby…

– Dość! – prze­rwa­ła mu dźwięcz­nym, me­ta­licz­nym gło­sem, który mimo nie­zbyt gło­śne­go tonu, odbił się echem po skar­pach ota­cza­ją­cych je­zio­ro. – Bu­dzi­cie mnie bez ofia­ry. Widzę twoją duszę kra­sno­lu­dzie. Na­to­miast ty nie­śmier­tel­na – zwró­ci­ła się w kie­run­ku elfki. – Cze­góż tutaj szu­kasz?

– Wie­dzy…

Za­ci­szan­ka prze­szy­ła ją lo­do­wa­tym spoj­rze­niem.

– Wie­dzy! – za­drwi­ła. – Po cóż wam wie­dza? Czas i tak ze­trze was na proch. To­czą­ca ten świat za­ra­za już daje się wam we znaki. Jej smród cią­gnie się za wami, choć nie wy­czu­wam go bez­po­śred­nio od was. Dla­te­go bę­dzie­cie żyć. Jedno py­ta­nie, a potem mo­że­cie odejść w swoją stro­nę i nigdy wię­cej nie wra­cać, chyba że chce­cie za­miesz­kać tu na wieki z in­ny­mi.

Zigar do­sko­na­le wie­dział, że tak po­to­czy się to spo­tka­nie. Długo stu­dio­wał księ­gi na temat Za­ci­sza­nek. Od po­cząt­ków świa­ta isto­ty te były rzad­ko­ścią, a ich licz­ba znacz­nie spa­dła wraz z po­ja­wie­niem się czło­wie­ka i jego nisz­czy­ciel­skiej dzia­łal­no­ści. Ta­kich miejsc jak to, było już nie­wie­le i ist­nia­ło ogrom­ne praw­do­po­do­bień­stwo, że ta isto­ta jest ostat­nią ze swego ro­dza­ju.

– Kiedy wzej­dzie krwa­we słoń­ce? – zapytał w końcu kra­sno­lud.

– Ha, ha, ha! – za­czę­ła zło­wro­go. – Po­sia­da­czu duszy, tobie się nie dzi­wię, że żą­dasz ta­kiej od­po­wie­dzi. Wy, śmier­tel­ni za­wsze wy­cze­ku­je­cie końca, który tak na­praw­dę jest wa­szym wy­zwo­le­niem. Za­ska­ku­ją­ce jest to, że nie po­tra­fi­cie tego pojąć. Na­to­miast ty elfko, prze­cież za­miast duszy masz skarb nie­śmier­tel­no­ści. Je­steś taką samą czę­ścią tego świa­ta jak… ja… Gdy wzej­dzie krwa­we słoń­ce, prze­mi­niesz, wró­cisz do ni­co­ści. Gdy wy­schnie ostat­nie źró­dło mocy, nie bę­dzie już tutaj miej­sca dla ta­kich jak my. Elfy już to wie­dzą, praw­da?

Veg­te­ra mil­cza­ła.

– Kiedy wzej­dzie krwa­we słoń­ce, pani je­zio­ra? – po­wtó­rzył kra­sno­lud, wy­cią­ga­jąc przed sie­bie otwar­tą dłoń, na któ­rej od razu za­iskrzy­ła nie­wiel­ka sfera.

– Ha, ha, ha! Głupi kra­sno­lu­dzie! Przy­by­wasz do córy pier­wot­nej mocy i chciał­byś mocą pier­wot­ną uczy­nić jej… co? Coś taki za­sko­czo­ny? Moc burzy, jest mocą pier­wot­ną! Czy, aż tak skar­lała twoja rasa, że tego nie wiesz?

– Kiedy? Wzej­dzie? Krwa­we słoń­ce?! – po­wtó­rzył po raz trze­ci kra­sno­lud.

– Ze wzglę­du na nią – ski­nę­ła w stro­nę elfki – da­ru­ję ci życie, głup­cze, bo nie wiesz, co czy­nisz. Oto moja od­po­wiedź: Bliź­niak jest klu­czem.

– Bliź­niak?! Wiara?! To non­sens! To jest twoja od­po­wiedź?! – Oczy za­skrzy­ły się pio­ru­na­mi.

Na­gro­ma­dzo­na w nim moc burzy wrza­ła, go­to­wa lada mo­ment eks­plo­do­wać.

– Po­wie­dzia­łam. Jedno py­ta­nie. – Oczy się jej roz­sze­rzy­ły. – Za­ra­za! – syk­nę­ła.

W tym samym mo­men­cie za­uwa­ży­li ruch na skar­pie po dru­giej stro­nie je­zio­ra. Cof­nę­li się nie­zau­wa­żal­nie w cień drzew. Za­ci­szan­ka znik­nę­ła, nie po­zo­sta­wia­jąc żad­ne­go śladu na po­wierzch­ni wody.

Spo­mię­dzy drzew wy­ło­ni­ło się kilku męż­czyzn, ludzi uzbro­jo­nych w pałki i pry­mi­tyw­ne na­dzia­ki. Pro­wa­dzi­li przed sobą spę­ta­ne­go chłop­ca. Ostroż­nie po­su­wa­li się w dół.

– Chyba nie tylko my mamy dziś in­te­res do pani je­zio­ra – po­wie­dzia­ła szep­tem Veg­te­ra, zbli­ża­jąc się do kra­sno­lu­da. – Cze­góż kmie­cie mogą od niej chcieć?

– Wspo­mi­na­ła o tym, że przy­cho­dzi­my bez ofia­ry. Myślę, że się ich spo­dzie­wa­ła – od­parł chłod­no Zigar.

– Ofia­ra z mło­dej krwi nie­win­ne­go chłop­ca… Bę­dzie­my się temu przy­glą­dać bez­czyn­nie?

– Veg­te­ra… Przy­by­łaś tu po wie­dzę… Ta sy­tu­acja to… Też jest wie­dza, jeśli spoj­rzy się na to z od­po­wied­niej stro­ny.

– Po­patrz tam, na skar­pę – wska­za­ła kie­ru­nek.

Mię­dzy drze­wa­mi, w róż­nych miej­scach, zaj­mo­wa­li po­zy­cje łucz­ni­cy w biało-czar­nych sza­tach. Cza­ro­dzie­je za­uwa­ży­li rów­nież, że dwóch męż­czyzn nad brze­giem, któ­rzy trzy­ma­li się z tyłu, nio­sło sieć.

– To nie jest ofia­ra bo­go­boj­nych kmie­ci… To prze­bie­rań­cy… Ka­pła­ni Bliź­nia­ka urzą­dzi­li sobie po­lo­wa­nie na za­bo­bon… Chło­pak jest przy­nę­tą… – analizowa­ła elfka.

– Prze­klę­ta wiara… Idio­ci, nie mają po­ję­cia, na co się po­ry­wa­ją…

Jeden z męż­czyzn roz­ciął więzy na roz­dy­go­ta­nych nad­garst­kach chłyst­ka. Ka­za­no mu się ro­ze­brać do naga, po czym sztur­chań­cem zmo­ty­wo­wa­no go do wej­ścia do je­zio­ra. Za­trzy­mał się po dwóch kro­kach, gdy lo­do­wa­ta woda się­gnę­ła mu kolan. Ro­bi­ło się coraz chłod­niej. Nagle zza ple­ców prze­bie­rań­ców wy­ło­ni­ła się za­kap­tu­rzo­na, przy­gar­bio­na po­stać, któ­rej wcze­śniej nie do­strze­gli.

– To ka­płan, ale ta­kie­go jesz­cze nie wi­dzia­łem – po­wie­dział kra­sno­lud.

Ka­płan sta­nął za chło­pa­kiem, tuż nad brze­giem, roz­ło­żył ręce i za­czął mam­ro­tać słowa we­zwa­nia. For­mu­ła była zu­peł­nie inna niż ta, któ­rej uży­wa­li wcze­śniej cza­ro­dzie­je. Obyła się rów­nież bez bły­ska­wic. Efekt był jed­nak bar­dzo po­dob­ny. Z wody przed przy­nę­tą wy­ło­ni­ła się po­stać na­giej ko­bie­ty. Za jej głową cią­gnął się welon tafli wody.

Zbli­ży­ła się do chło­pa­ka i de­li­kat­nie do­tknę­ła dło­nią jego pod­bród­ka. Na­gość Za­ci­szan­ki spra­wi­ła, że więk­szo­ść zgro­ma­dzo­nych męż­czyzn nie mogła ode­rwać od niej wzro­ku. Ich myśli od­pły­nę­ły na oce­any nie­przy­zwo­ito­ści. Tylko za­kap­tu­rzo­na po­stać wy­da­wa­ła się być nie­wzru­szo­na.

– Czu­jesz drga­nia mocy? – za­py­ta­ła Veg­te­ra.

– Tak. Ka­płan pró­bu­je ją spę­tać. Głu­piec. Idio­ta. Jeśli my to czu­je­my, to ona rów­nież. Tylko skąd u niego moc?

– Z wiary?

– To nie ma sensu, jeśli wiara jest źró­dłem mocy, to prze­sta­je być wiarą…

– Zigar… Bliź­niak jest klu­czem…

– Do czego zmie­rzasz?!

– Od­po­wiedź na nasze py­ta­nie. Jeśli Bliź­niak jest klu­czem i jeśli jego ka­płan czer­pie moc z wiary to…

– To nie tylko puste bó­stwo… – do­koń­czył za nią kra­sno­lud. – Mu­si­my czym prę­dzej wró­cić do wieży Boh. Ze­brać po­zo­sta­łych i…

Ich szep­ta­ną roz­mo­wę prze­rwał do­no­śny głos, pełen drwi­ny i gnie­wu.

– Głup­cy! – krzyk­nę­ła Za­ci­szan­ka.

Ka­płan trzy­mał wy­cią­gnię­tą w jej kie­run­ku dłoń, wy­krzy­ku­jąc nie­zro­zu­mia­łe in­kan­ta­cje. Dwóch osił­ków spró­bo­wa­ło na­rzu­cić sieć na panią je­zio­ra. Chło­pak sta­no­wią­cy przy­nę­tę gdzieś znik­nął. W miej­scu, w któ­rym stał wcze­śniej, pa­ro­wa­ła woda.

– Za­ra­za­aa! – krzyk­nę­ła Za­ci­szan­ka tak, że więk­szość z ludzi sku­li­ła się, pró­bu­jąc osło­nić uszy.

Za­rzu­co­na sieć spo­pie­li­ła się w mgnie­niu oka. Ka­płan po­fru­nął w po­wie­trze, jak wy­strze­lo­ny z ka­ta­pul­ty, za­trzy­mu­jąc się na drze­wie, prze­bi­ty wy­schnię­tą ga­łę­zią. W po­wie­trzu świ­snę­ły strza­ły. Wszyst­kie do­się­gnę­ły celu w wo­dzie i każda od­bi­ła się od skóry Za­ci­szan­ki jak od smo­czej łuski. Po­le­cia­ła druga seria. Sku­tek był ten sam. Mo­ra­le zgro­ma­dze­nia nad brze­giem je­zio­ra mo­men­tal­nie spa­dło do po­zio­mu kry­tycz­ne­go. Rzu­ci­li pry­mi­tyw­ną broń i za­czę­li ucie­kać pod górę stro­me­go zbo­cza. Da­rem­nie. Każ­de­go po kolei do­pa­dał gniew pani je­zio­ra. La­ta­li w po­wie­trzu ni­czym je­sien­ne li­ście tar­ga­ne przez po­ry­wi­sty wiatr. Trza­ska­ły ła­ma­ne kości. Wszy­scy skoń­czy­li w je­zio­rze. Wszy­scy oprócz chłyst­ka, który po­now­nie stał w wo­dzie po ko­la­na.

Zbli­ży­ła się do niego. Trząsł się nie tylko z zimna. Po­now­nie do­tknę­ła dło­nią jego pod­bród­ka. Po­pa­trzył na nią i po­stą­pił krok do przo­du. Za­ci­szan­ka po­wo­li za­czę­ła zni­kać w głębi je­zio­ra. Chło­pak szedł za nią, aż rów­nież znik­nął pod po­wierzch­nią wody.

– Ka­płan… – rzekł Zigar.

– Znik­nął – po­twier­dzi­ła Veg­te­ra.

Na drze­wie, na któ­rym po­win­ny wi­sieć krwa­wią­ce zwło­ki, nie było śladu ani czło­wie­ka, ani krwi.

– Bliź­niak jest klu­czem – po­wie­dzia­ła cza­ro­dziej­ka.

– Bliź­niak jest klu­czem – po­twier­dził kra­sno­lud.

Koniec

Komentarze

Gregu, przeczytałam drugie opowiadanie, w którym przewijają się sprawy Bliźniaka i magów, są wzmianki o toczącej się wojnie. Tu mamy ponadto debatę czworga Łowców Burz, skutkiem której dwoje z nich składa wizytę  Zaciszance… I nawet nieźle się to czytało, tylko nie mogę się oprzeć wrażeniu, że to nie jest skończone opowiadanie, że otrzymałam zaledwie fragment znacznie większej całości.

Wykonanie mogłoby być lepsze.

 

Żaden nie ode­zwał się już nic. → Żaden już się nie ode­zwał. Lub: Żaden nie powiedział już nic.

 

Ko­lej­ne grzmo­ty, po­tę­pień­cze wycie wia­tru i desz­cz wa­lą­cy o mury, zwia­sto­wa­ły pa­skud­ną wartę. → Nawałnica trwała jakiś czas, więc chyba już nie zwiastowała.

Proponuję: Ko­lej­ne grzmo­ty, po­tę­pień­cze wycie wia­tru i desz­cz wa­lą­cy o mury, gwarantowały pa­skud­ną wartę.

 

Wieża na­le­ża­ła do ostat­niej ak­tyw­nej gil­dii cza­ro­dzie­jów. Ofi­cjal­nie zwa­ne­j Brac­twem Łow­ców Burz… → Raczej: Wieża na­le­ża­ła do ostat­niej ak­tyw­nej gil­dii cza­ro­dzie­jów, ofi­cjal­nie zwa­ne­j Brac­twem Łow­ców Burz

 

po­dą­ża­jąc za prze­miesz­cza­ją­cy­mi się fron­ta­mi at­mos­fe­rycz­ny­mi… → Skąd w czasach tego opowiadania wiedziano, co to fronty atmosferyczne?

 

do­da­ła, zwra­ca­jąc spoj­rze­nie swych by­strych, nie­bie­skich oczu… → Zbędny zaimek – czy mogła zwracać spojrzenie cudzych oczu?

 

pół-elf­ka o smu­kłej, przepięk­nej twa­rzy… → …półelf­kapociągłej, przepięk­nej twa­rzy

https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/pol-elf;4832.html

Twarz nie bywa smukła.

 

Bu­zu­ją­ca w niej ener­gia falowa­ła ota­czą­ją­cym ją po­wie­trzem. → A może: Bu­zu­ją­ca w niej ener­gia powodowała falowa­nie ota­czą­ją­cego ją po­wie­trza.

 

wy­so­ką kom­na­tę wieży Boh. Zdo­bioną go­be­li­nami… → …wy­so­ką kom­na­tę wieży Boh, zdo­bioną go­be­li­nami

 

Oczy­wi­sta oczy­wi­stość, Zigar. Co su­ge­ru­jesz? → Obawiam się, że Veg­te­ra nie mogła użyć tego zwrotu, jako że jego autorem jest Jarosław Kaczyński, który 05.06.2007, w audycji "Sygnały Dnia" na antenie PR, komentując wypowiedzi Lecha Wałęsy pod adresem prezydenta stwierdził: "Trzeba pamiętać, że jeśli jakaś osoba nieustannie obraża urzędującą głowę państwa […] no to nie może liczyć na to, że będzie następnie przyjmowana. To jest chyba oczywista oczywistość".

 

Kra­sno­lud pogła­dził swoją dłu­gą bro­dę. → Zbędny zaimek.

 

Wi­dząc mil­czą­cą zgodę swo­ich to­wa­rzy­szy, kra­sno­lud roz­siadł się wy­god­nie w swoim fo­te­lu. → Zbędne zaimki.

 

– Kpisz sobie, kra­sno­lu­dzie? – po­wie­dzia­ła Veg­te­ra… → Postawiłeś pytajnik, więc chyba: – Kpisz sobie, kra­sno­lu­dzie? – zapytała Veg­te­ra

 

A przed mę­ka­mi me­ta­fi­zycz­ny­mi pa­le­nie na sto­sie.A przed mę­ka­mi me­ta­fi­zycz­ny­mi, pa­le­nie na sto­sie.

Unikaj dodatkowych półpauz w dialogach; sprawiają że zapis staje się mniej czytelny.

 

wtrą­ci­ła spo­koj­nie Fi­re­li­na swoim peł­nym pięk­nych dźwię­ków gło­sem. → Zbędny zaimek.

 

aurę, która cza­sa­mi prze­sła­nia nam nasze spoj­rze­nia. → Czy oba zaimki są konieczne?

 

Ja­skół­ki po­cho­wa­ły się w swo­ich gniaz­dach. → Zbędny zaimek.

 

Biorą się za nich wy­znaw­cy Bliź­nia­ka… → Biorą się do nich wy­znaw­cy Bliź­nia­ka

http://filologpolski.blogspot.com/2016/11/brac-siewziac-sie-za-cos-brac-siewziac.html

 

zgro­ma­dze­niem kilku oszo­ło­mów. → To słowo, jako zbyt współczesne, nie ma racji bytu w tym opowiadaniu.

 

i jego pień leżał zwa­lo­ny w wodę. → A może: …i jego zwalony pień leżał w wodzie.

 

Głę­bo­kie dno tego je­zio­ra bieli się ludz­ką ko­ścią. → Głębokie było dno czy jezioro? Bieliło się jedną kością?

A może: Głę­bo­ko położone dno tego je­zio­ra bieli się ludz­kimi ko­śćmi.

 

która z każdą mi­ja­ją­cą chwi­lą sta­wa­ła się coraz wy­raź­niej­sza. Przed każdą z po­sta­ci… → Czy to celowe powtórzenie?

 

– Kiedy wzej­dzie krwa­we słoń­ce? – po­wie­dział w końcu kra­sno­lud. → Raczej: – Kiedy wzej­dzie krwa­we słoń­ce? – zapytał w końcu kra­sno­lud.

 

Oczy za­skrzy­ły mu się pio­ru­na­mi. Na­gro­ma­dzo­na w nim moc… → Czy oba zaimki są konieczne?

 

Cof­nę­li się nie­zau­wa­żal­nie w cień drzew. W chwi­li gdy ich uwaga zo­sta­ła… → Nie brzmi to najlepiej.

 

łucz­ni­cy w biało czar­nych sza­tach. → …łucz­ni­cy w biało-czar­nych sza­tach.

 

W po­wie­trzu świ­snę­ły strza­ły. Wszyst­kie do­się­gnę­ły celu w wo­dzie i każda od­bi­ła się od skóry Za­ci­szan­ki jak od smo­czej łuski. Po­le­cia­ła druga salwa. → Obawiam się, że z łuków nie można oddać salwy.

Proponuję: Po­le­cia­ły kolejne strzały. Lub: Poleciała druga seria.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

regulatorzy dziękuję za podpowiedzi :)

 

… tylko nie mogę się oprzeć wrażeniu, że to nie jest skończone opowiadanie, że otrzymałam zaledwie fragment znacznie większej całości.

Opowiadanie jest skończone, choć zgadza się, jest częścią większej całości, nad którą pracuję, ale historia Zaciszanki kończy się w tym miejscu. Snutą opowieść potraktowałem trochę jak takie skrzyżowanie kilku dróg. Chciałem, aby po jego lekturze pojawiły się u czytelnika pytania “co dalej z Zigarem i Vegterą?”, “czym, tak naprawdę jest kult krwawego słońca”, “jak rozwinie się sprawa Bliźniaczego Boga”. 

Będę o tym opowiadał, ale… z perspektywy innych postaci i na ten moment zdradzić więcej nie mogę :). 

 

Skąd w czasach tego opowiadania wiedziano, co to fronty atmosferyczne?

Błyskotki wiedziały. Choć,zapewne chodzi o nazewnictwo. Zmienię to. 

 

Obawiam się, że Vegtera nie mogła użyć tego zwrotu, […]. To jest chyba oczywista oczywistość".

Nie miałem pojęcia, że J.K. użył takich słów. Czy to oznacza, że taki zwrot nie może się nigdzie pojawić?

 

która z każdą mijającą chwilą stawała się coraz wyraźniejsza. Przed każdą z postaci… → Czy to celowe powtórzenie?

Tak. Jedno dotyczy wypowiedzi, drugie postaci. Spróbuję to poprawić. 

 

Poprawki naniesione. Jeszcze raz dziękuję.

No no no!

Jestem dumny. Pierwszy tekst, który, betowany przeze mnie, trafił do Poczekalni :D

W końcu brałem udział w wychowywaniu tego opka, więc cieszę się widząc, jak rusza w świat.

Opko przeszło całkiem długą drogę od pierwszej wersji do ostatecznej (głównie w kontekście zawartości) i uważam, że dodanie tych dodatkowych fragmentów nadało tekstowi znacznie więcej barw!

Samo uniwersum też ma potencjał według mnie. Są inspiracje największymi uniwersami high fantasy, ale Bliźniaczy Bóg dodaje do niego coś od siebie, jeszcze bardziej ubogacając tę grupę.

 

Quidquid Latine dictum sit, altum videtur.

Bardzo proszę, Gregu, i dziękuję za wyjaśnienia. :)

 

Czy to ozna­cza, że taki zwrot nie może się ni­g­dzie po­ja­wić?

Owszem może, ale w tekstach dziejących się po 5 czerwca 2008 roku, a Twoje opowiadanie dzieje się w zupełnie innym czasie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

regulatorzy 

Owszem może, ale w tekstach dziejących się po 5 czerwca 2008 roku, a Twoje opowiadanie dzieje się w zupełnie innym czasie.

I przede wszystkim innym świecie, w którym (na szczęście) nikt, nigdy nie słyszał o J.K. Co prawda Bliźniaczy Bóg może coś sugerować, ale to na pewno nie to :D. 

I przede wszystkim innym świecie, w którym (na szczęście) nikt, nigdy nie słyszał o J.K. Co prawda Bliźniaczy Bóg może coś sugerować, ale to na pewno nie to :D

 

Bueheheheee, ómarłam xD

She was with me. She did all those things and so many more, things I would never tell anyone, and she never even loved me. Now that’s love.

Tekst ciekawy i nawet dobrze się go czyta – to definitywnie plus. Mam jednak to samo poczucie, co Reg – że jest mocno niesamodzielny. O ile nie poznam historii świata, nie będe wiedział wszystkiego. To może być dobre rozwiązanie dla zaciekawienia, ale nie tutaj. Miałem więc wrażenie, że samo opowiadanie nie stoi na swoich nogach, ale wręcz wymaga, bym lepiej poznał jakiś inny materiał źródłowy.

Rada więc od kogoś, kto także teksty ze swojego kontinuum i też przeszedł przez podobny etap – zawsze stawiaj się w sytuacji czytelnika, który nic nie wie o Twoim świecie i tłumacz pokazane uniwersum na tyle głęboko, ile jest to wymagane w danym tekście. Dodatkowe elementy, choć wydają się fajne z perspektywy twórcy, mogą zaciemnić obraz (bo jest detal, którego nie tłumaczysz, a który zajmuje mi miejsce w umyśle) albo wręcz przekierować moją uwagę od prowadzonej historii, bo są znacznie ciekawsze z mojego punktu widzenia.

Tak więc wyszedł bardzo ciekawy koncert fajerwerków, ale czułem po nim, że coś mnie wcześniej/później ominęło.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

NoWhereMan

Dziękuję za komentarz i opinię. W sumie to zgadzam się ze wszystkim. Kolejne opowiadania będą szerzej wprowadzać w kreowany przeze mnie świat, ale czytelnik o tym nie wie. Być może powinienem je publikować w pigułce, z większą częstotliwością i wówczas uda się uniknąć tego co napisałeś na końcu. 

Biorę się do pracy.

Pozdrawiam!

Umknęły naszej uwadze, mimo, jak sądziliśmy, nieograniczonej potędze i wiedzy, jaką posiadamy

Jak widać, miś przeczytał, ale jest niezadowolony, bo urwane opowiadanie nie satysfakcjonuje.

Należało dać info, że to fragment. smiley

Koala75, ale to nie jest fragment. Temat Zaciszanki jest zamknięty definitywnie. Opowiadanie jest częścią świata, który sobie układam w głowie już od dłuższego czasu, jednak historia, której dotyczy skończyła się. Kolejne opowiadania z tego uniwersum będą dotyczyć innych wątków i postaci, które bardziej przybliżą jego złożoność i być może wyjaśnią czytelnikowi nieścisłości, które tutaj się pojawiają. Zapewne trochę źle się do tego wszystkiego zabrałem, ale taka dola nowicjuszy. Zapraszam do Betowania mojego kolejnego opowiadania. Jestem pewien, że dzięki wiedzy, którą posiadasz uda mi się uniknąć podobnych błędów. Serdeczne pozdrowienia :)

Zwabiła mnie widniejąca na kafelku liczba komentarzy. 89. – No, no… – pomyślałem. A tu proszę, mój komentarz jest jedenastym. Chyba że istnieje kategoria komentarzy tajnych, ukrytych przed oczami niepowołanych… 

Zakończenie intryguje i – niestety – irytuje. Najsilniej po przeczytaniu Twojej, Autorze, zapowiedzi kontynuacji, w której miałoby się wszystko wyjaśnić i podomykać. Dlaczego to irytuje? Bo wysyłasz dwoje z misją, urywasz opowieść, co intryguje, a w komentarzu zapowiadasz zupełnie innych bohaterów. OK, można achronologicznie, można przeplatać wątki – ale porzucać, ledwie się zaczęło? To mi, przepraszam, nie gra.

Nowa Fantastyka