-I-
Potężna błyskawica rozświetliła nocne niebo nad meandrującą w dolinie rzeką Firith. Na skalistym fragmencie brzegu wznosiło się miasto Retersling, nad którym górował dumnie zamek Norttiner, z czarnymi murami wyrastającymi bezpośrednio z urwiska.
To właśnie tutaj, w drugim stuleciu istnienia Świętego Cesarstwa Bliźniaczego Boga, rozegrała się bitwa, która zmieniła bieg historii świata. Zbrojne ramię wiary rozbiło się o twierdzę niczym fale wzburzonego oceanu o klif.
Wsparte magią burzy, zjednoczone armie pogańskich królestw, dały bolesną lekcję wyznawcom Bliźniaka. Lekcję, z której Cesarstwo wyciągnęło wnioski i przestało nawracać, na jedyną słuszną wiarę, ogniem i mieczem. A przynajmniej tych, którzy potrafili się skonfederować.
Gęste chmury przysłaniały światło gwiazd.
Na kamienne drogi Retersling spadły pierwsze, duże krople deszczu, przygrywając niczym wojenne bębny przed bitwą.
Nad doliną zaczynały się odwieczne zmagania żywiołów.
W bliskim sąsiedztwie miasta znajdowało się jeszcze jedno wzgórze. Wysokie i strome, na którego szczyt ślimakiem prowadziła wąska ścieżka. Porośnięte gęsto drzewami, nad które wznosiła się kwadratowa wieża z piaskowca, z bardzo charakterystycznym zwieńczeniem, przypominającym bogato zdobioną koronę. Z każdego z czterech narożników i z każdej środkowej części muru, wyrastało w sumie osiem łuków, przyozdobionych mniejszymi iglicami. Razem tworzyły niezadaszone, szkieletowe sklepienie, którego zwieńczeniem była najwyższa i najpotężniejsza z iglic.
Nagle w wieżę uderzyła błyskawica, nie gasnąc jednak w mgnieniu oka. Tańczyła namiętnie niczym płomień świecy smagany lekkim podmuchem. Miotała się na wszystkie strony jak złapana na haczyk, nie mogąca wyrwać się ze śmiertelnej pułapki, ryba. Gdy ten spektakl się zakończył, rozległ się przerażający huk. Rozchodząca się kuliście od budowli fala uderzeniowa zmiotła wszystkie krople deszczu, powodując chwilowy efekt bańki. Ekstremalna siła uderzenia, która rozsadziłaby najbardziej monumentalne budowle, nie zrobiła na wieży żadnego wrażenia.
– Błyskotki mają prawdziwe żniwa – rzucił beznamiętnie jeden ze strażników bramy zamku, obserwując zmagania żywiołu z iglicą.
– Ciesz się, że nie walnęło w tę kupę kamieni, którą zwiesz swoją chałupą – odburknął drugi. – Dopóki chronią miasto przed zniszczeniami, niech sobie łowią piorunów, ile tylko chcą.
– Czasami mam wrażenie, że oni specjalnie ściągają tutaj te nawałnice. Zobaczysz Elmost, napytają nam kiedyś biedy, tymi swoimi, piorunującymi czarami.
– Idź, sprawdź na dół, czy cię tam nie ma, Wirian – odpowiedział, mając już dość jęczenia. Pogoda nie nastrajała pozytywnie do słuchania tego typu wywodów.
– Mówię ci tylko, że nic dobrego z tego nie wyniknie. Wiara tępi magię, kapłani mówią, że magowie, to diabelski pomiot i trzeba dusić ich w zarodku. – Nie dawał za wygraną ten pierwszy, poprawiając kaptur na głowie.
Porywisty wiatr niosący deszcz zacinał ostro, potęgując uczucie przejmującego chłodu.
– Nie kapłani Bliźniaka zbudowali miasto, zamek i wieżę, nie oni będą nam mówić, co mamy z Błyskotkami robić – uciął Elmost. – Tak, wiem. To, co gadam, to herezja. Ciemna twarz przyjdzie, zabierze mnie i usmaży w ogniu piekielnym. Czy dawać temu wiarę? Nie wiem. Bardziej przemawia do mnie smażenie żywcem przez pioruny czarodziejów. Lepiej nie wchodzić im w drogę. Chronią miasto, chronią królestwo, niech sobie łapią piorunów, ile tylko dusza zapragnie. Ich wola.
– Kapłani… – podjął dalej Wirian.
– Zasadził ci ktoś kiedyś kopa gdzieś? – Spojrzał na niego wymownie Elmost. – To poszedł won z tymi twoimi kapłanami. Jeszcze słowo na temat wiary i od jutra, zamiast stać na warcie w bramie, końskie łajno będziesz przerzucać.
Żaden już się nie odezwał. Kolejne grzmoty, potępieńcze wycie wiatru i deszcz walący o mury, gwarantowały paskudną wartę.
Wieża należała do ostatniej aktywnej gildii czarodziejów, oficjalnie zwanej Bractwem Łowców Burz, potocznie, na przykład przez mieszkańców Retersling, Błyskotkami. Polowali na burze po całym świecie, podążając za przemieszczającymi się frontami atmosferycznymi, przy okazji zdobywając nieocenioną umiejętność czytania pogody. Swą moc czerpali z siły żywiołu.
Przez stulecia, opracowali system i wykształcili w sobie umiejętności pozwalające im chwytać gromy, a w takich miejscach, jak wieża BOH, nawet je magazynować. W jaki sposób? – była to ich pilnie strzeżona tajemnica – jednak o skomplikowanych instalacjach, wspartych potężną magią, ukrytych w budowli, krążyły legendy.
W dolinie rzeki Firith spotykało się unikatową konfigurację krzyżującego się ciepłego powietrza znad południowego morza i zimnego, suchego wiedzionego przez północne prądy. To właśnie tutaj, kilka staj od północnego pasma górskiego, gdzie bez względu na porę roku, burze występowały przynajmniej raz w tygodniu, bractwo wzniosło swą wieżę.
Wraz z władcami tych ziem stworzyli wyjątkowy sojusz magii i miecza. Umiejętności czarodziejów pozwalały przewidywać pogodę i chronić miasta przed pożarami wywołanymi przez burze.
Ta koegzystencja trwała od wieków i przetrwała najtrudniejszą próbę związaną z pojawieniem się wiary w Bliźniaczego Boga.
-II-
– Jak to się stało? – zaczął mężczyzna ubrany w jednolitą szatę, koloru głębin oceanu, przepasaną złotym pasem. – Jak to się stało? – powtórzył nieco głośniej, poprawiając długie, czarne włosy – że nikt z nas nie przewidział tej burzy?
W wielkiej komnacie zapadła cisza.
Za oknami wieży z piaskowca delikatny wiatr poruszał koronami porastających wzgórze drzew. Słońce chyliło się już ku zachodowi, malując niebo czerwienią. Od gór na północy ciągnęły powoli szare, kłębiące się chmury.
– Nic, kompletnie nic nie wskazywało, że takowa pojawi się w tym regionie – odpowiedziała powoli, melodyjnym głosem, kobieta o długich, ciemnych, lekko pofalowanych włosach z siwym pasmem na grzywce. Głęboka zieleń jej szaty kojarzyła się ze świerkowym lasem. – To nie mogło być wyładowanie wywołane przez siły natury – dodała, zwracając spojrzenie bystrych, niebieskich oczu na krasnoluda siedzącego naprzeciw niej.
– Irmin, Vegtera ma rację – powiedział krasnolud o nietypowej blond fryzurze i długiej brodzie, zwracając się do pierwszego czarodzieja. – Należy zastanowić się nad tym, co ją wywołało, a nie dlaczego nie padła naszym łupem. – W jego czarnych oczach tliły się ogniki.
– Tyle zmarnowanej energii, tyle dobra poszło w ziemię… – powiedziała kolejna czarodziejka, pół-elfka o pociągłej, przepięknej twarzy i kręconych włosach barwy dojrzałych łanów zboża. Buzująca w niej energia powodowała falowanie otacząjącego ją powietrza.
Cała czwórka siedziała przy wielkim, okrągłym, dębowym stole, ponad którego środkiem unosiła się kulista sfera oświetlająca cyjanowym światłem obszerną, wysoką komnatę wieży Boh, zdobioną gobelinami ukazującymi nieboskłon z gwiazdami, planetami i fazami księżyca. Była to wieża Łowców Burz, bractwa czarodziejów, które przez stulecia skutecznie opierało się wpływom wiary w Bliźniaczego Boga.
– Zigar, podjąłeś temat – odezwał się po chwili Irmin do krasnoluda. – Co twoim zdaniem mogło wywołać burzę nad doliną Molesbar?
– Wszyscy dobrze wiemy, że przez stulecia istnienia naszego stowarzyszenia opanowaliśmy sztukę chwytania burz do perfekcji – zaczął, opierając się łokciami o stół. – Niemożliwym jest to, aby w znanej nam części świata przeoczyć znaczące wyładowania. To byłoby marnotrawstwo, jak słusznie zauważyła Firelina. – Wszyscy pokiwali głowami. – Co prawda zdarzają się jeszcze wśród nas tacy, którzy przemierzają krainy, „polując” na przypadkowe burze, ale jeśli faktycznie na coś natrafią, to nie są to zdarzenia warte odnotowania.
– Oczywista oczywistość, Zigar. Co sugerujesz? Mów proszę jaśniej – powiedziała Vegtera, poprawiając włosy.
– Spieszę tłumaczyć, moja droga, jeśli tylko wykażesz odrobinę cierpliwości. – Krasnolud pogładził długą brodę. – Jasne i oczywiste jest to, że w całym cesarstwie i krajach ościennych żadna naturalna burza nie ma prawa nam umknąć.
– Naturalna nie… – wtrąciła Firelina. – Czy wy też to wyczuliście?
W komnacie zapadła głucha cisza i tylko z zewnątrz dochodziły odgłosy polujących ponad drzewami jaskółek. Widząc milczącą zgodę towarzyszy, krasnolud rozsiadł się wygodnie w fotelu.
– Każdy z nas to poczuł – zaczął powoli. – Nieznane nam dotąd drżenie mocy – dodał, ściszając głos. – Co je wywołało? Obawiam się, że nie ma wśród nas takiego, który byłby w stanie przejrzeć ciemności i mgłę, z których to drżenie się wyłoniło. Zjawisko tak nieprzeniknione, że spowodowało niespotykane dotąd wyładowania.
– Czy mamy cokolwiek? Domysły, pomysły, informacje? – zapytał Irmin. – Coś, na czym moglibyśmy oprzeć tezę? Jakiś fakt, który pominęliśmy, który pozwoliłby położyć fundament pod działania, jakie należy poczynić w celu identyfikacji tego zjawiska oraz jego przyczyny?
– To ziemie barbarzyńskie – zauważył Zigar, ewidentnie coś sugerując.
– Kpisz sobie, krasnoludzie? – zapytała Vegtera, a iskry w jej oczach zatańczyły, pobudzone emocją. – Mówisz zupełnie jak ta hołota zwąca się dumnie Kapłanami Bliźniaczego Boga. Nie zapominaj, że dla nich również jesteśmy barbarzyńcami, których ma spotkać potępienie i wieczna otchłań. A przed mękami metafizycznymi, palenie na stosie.
– Nazywajcie je sobie, jak chcecie – wtrąciła spokojnie Firelina pełnym pięknych dźwięków głosem. – Pytałeś o fakty, informacje, szczegóły – zwróciła się do Irmina. – Drobnym szczegółem jest na pewno to, że północna armia cesarstwa przeszła przez ten region kilka dni temu, posuwając się w kierunku królestwa Velgski. A jeśli już przeszła, to znaczy, że są to ziemie cesarstwa. Te zawsze wyznacza linia ich wojsk. A jednak – zawiesiła znacząco głos – całą tę dolinę ominęli szerokim łukiem. Zapewne, wy również wyczuliście dziwną aurę otaczającą maszerującą armię – ciągnęła, spoglądając po kolei na każdego rozmówcę. – Trudną do określenia, zasłoniętą zbyt wielką ilością dusz, aby móc jednoznacznie ocenić, czym jest.
– Czyżby dumni wojacy przestraszyli się pogańskich legend i uwierzyli w grasujące tam upiory? – prychnął pogardliwie Zigar. – Zabrali ze sobą coś w rodzaju totemu? Przecież to u nich zakazane, pogańskie zabobony.
– Okolica opustoszała w niewyjaśnionych okolicznościach – wtrąciła Vegtera, przysuwając się do stołu. – Z różnych źródeł wiadomo, że mieszkańców pochłonęła zaraza, a ich trupy wstają z ziemi po zmroku. Nikt nie zapuszcza się w te okolice.
– I to mówi wykształcona siostra… – zakpił krasnolud. – Dla tak liczebnej armii, niesionej duchem wiary i w chwale dla swego bóstwa, kilka żywych trupów raczej nie stanowiłoby problemu.
– Chcesz powiedzieć, że ta burza ma coś wspólnego z cesarstwem? – zapytał Irmin, zwracając się do Fireliny.
– Chcę powiedzieć, że ta burza ma coś wspólnego z wiarą. Jak wszyscy wiemy, kapłani potrafią generować aurę, która czasami przesłania nam spojrzenia. Zazwyczaj są to marne próby. Myślę, że i w tym przypadku było podobnie, ale dodatkową przykrywką było wojsko.
Chmury z północy powoli zbliżały się do wieży Boh. Wzmagał się wiatr. Jaskółki pochowały się w gniazdach. Zmierzchało. Powietrze robiło się wilgotne i chłodne.
– Wysyłanie potężnej armii w ten rejon świata faktycznie nie ma żadnego sensu i celu strategicznego. Cesarstwo rozgromiło pomniejsze, pogańskie plemiona lata temu. Królestwo Velgski nigdy nie było agresorem i pokojowo przyjęło wiarę, aby uniknąć nękania ze strony świętej armii – podsumował Irmin. – Tamtejszy lud siedzi sobie spokojnie w swoich puszczach, umocniwszy brody na rzekach granicznych, warownymi grodami i nie wtyka nosa w sprawy „cywilizacji”. A jeśli cywilizacja wtyka, za pośrednictwem swojego wojska, nos w ich wewnętrzne sprawy, to zazwyczaj nie kończy się to dla tej cywilizacji dobrze.
– Racja, zastanawiam się, czy ten wojowniczy naród nie jest przypadkiem spokrewniony z krasnoludami – powiedział dumnie Zigar. – W bitce nie mają sobie równych, system obronny dopracowali do perfekcji. Jeśli cesarstwo szuka bólu głowy, to tam na pewno go znajdzie.
– Z tym pokrewieństwem to faktycznie możesz mieć rację. Nigdy nie podchodziłem do tego w ten sposób, ale teraz widzę podobieństwa – odpowiedział mu Irmin.
– Co masz na myśli?
– Lud Velgski, gdy zbyt długo nie ma dostępu do atrakcji zewnętrznych i zaczyna się nudzić brakiem wojaczki, z byle powodu wszczyna awantury wewnętrzne. Zaczynają się wzajemnie najeżdżać i grabić w swoich własnych granicach. O powód do rozróby wówczas nietrudno.
– Nie skomentuję tego – odparł chłodno Zigar. – Jasne zatem jest, że cesarskie wojsko to przykrywka. Wyprawa wojenna stanowi zasłonę dymną dla czegoś, co wiara szykuje i co, być może, już osiągnęła, a my, jak ci ślepcy, siedzimy w tej wieży i drapiemy się po głowach, zastanawiając się, co mogło się wydarzyć.
– Jest jeszcze jeden fakt, który zaczyna pasować mi do tej układanki – powiedział Irmin. – Kilka dni temu, mniej więcej w tym samym czasie, w którym burza spustoszyła Molesbar, potężna jednostka przetoczyła się po morzu południowym, u wybrzeży Rowancji.
– Dobrze, że byłeś łaskaw nam o tym powiedzieć – zakpiła Firelina.
– Jak widzisz, moja droga – kontynuował. – Ty również nie dostrzegłaś tego wyładowania. Ale spokojnie, piękna siostro, żadne z nas tego nie wyczuło. Różnica między oboma zjawiskami jest taka, że burzy nad morzem nie maskowała żadna energia i armia. Nie było tam też żadnych cieni i mgieł.
– Chcesz powiedzieć, że to było naturalne wyładowanie? – zapytał zaskoczony Zigar i natychmiast pożałował pytania.
– Nie – uciął krótko czarnowłosy czarodziej, nieco zirytowany. – Wyczulibyśmy to. Choć, po tym pytaniu zaczynam się zastanawiać, czy się nie starzejesz, przyjacielu. Na pewno posłałbym w ten rejon naszych ludzi, gdyby to miało coś wspólnego z naturą. To był błysk czystej, potężnej, najprawdopodobniej pierwotnej mocy. Nie ma innej możliwości.
– Moc pierwotna to tylko teoria… – zastanawiała się Vegtera, gestykulując jedną ręką. – Nie ma dowodów na istnienie czegoś takiego. Byłby to precedens, wydarzenie wręcz…
– Boskiej natury – przerwała jej Firelina. – Niemożliwe! – zaprotestowała stanowczo.
– W ten sam sposób kmiecie mówią o naszych polowaniach na burze – zadrwił Zigar.
– Bogowie to mity, wiara w nich to strawa dla słabych dusz.
– Jeśli to co mówisz, jest prawdą – Vegtera zwróciła się do Irmina. – To zanotowaliśmy dwa potężne zjawiska w tym samym czasie. Zjawiska najprawdopodobniej przeciwstawne.
– Zjawiska przeciwstawne i zarazem równoważące się… – zauważyła Firelina. – Kolejny raz niemożliwe! Przecież to brzmi jak bajki, które staruchy opowiadają małym dzieciom, aby je ugruntować w tym, że istnieje dobro i zło, opamiętajcie się!
– W każdej legendzie jest ziarno prawdy, w każdej bajce jest zachowana mądrość ludu, z którego wyszła – powiedział Irmin, nieco zamyślony. – I jest jeszcze ONA – dodał po chwili. – ONA, córa mocy pierwotnej, jedna z nielicznych pozostałych.
– Żartujesz sobie z nas? – zapytała coraz bardziej podirytowana Firelina. – Nie znamy powodów JEJ istnienia. Tkwi w jednym miejscu jak eratyk, pozostawiony przez pradawny lodowiec, i tak pozostanie po kres wszystkiego.
– Nie zmienia to faktu, że jest częścią świata, której nie ruszyły ani kataklizmy, ani wojny i ani nawet wiara. Jest jedynym dowodem istnienia pierwotnej mocy.
– Możecie zostawić JĄ w spokoju? Jak sobie dobrze przypominam, JEJ sprawa nie była w planach obrad naszego zgromadzenia – ucięła Vegtera.
– Masz rację siostro. Odnoszę jednak wrażenie, że w najbliższym czasie „jej sprawa”, jak to nazwałaś, nie będzie nam obojętna. Faktem jest, że byliśmy ślepi na dwa potężne wyładowania. Umknęły naszej uwadze, mimo, jak sądziliśmy, nieograniczonej potędze i wiedzy, jaką posiadamy – kontynuował Irmin. – Musimy to nadrobić i użyć wszelkich znanych nam środków, aby jak najszybciej dowiedzieć się, z czym mamy do czynienia!
– Niezwłocznie udam się na południe – zaproponował Zigar, wstając od stołu. – I tak miałem odwiedzić stolicę, więc jest mi jak najbardziej po drodze.
– Wyruszam razem z tobą – powiedziała Vegtera. – I mnie wzywają do Palaneas pilne sprawy.
– A zatem dla mnie pozostaje Velgska – powiedziała Firelina. – Dawno nie odwiedzałam tego kraju. Wiosenne burze, które występują w tamtejszych puszczach, będą dla mnie łakomym kąskiem w przerwach między wyjaśnianiem sprawy wyładowań nad Molesbar.
– Spokojnie, poczekajcie do jutra – powiedział Irmin. – Nadciąga burza.
-III-
Na skraju polany rosło niesamowite drzewo, potężny buk o pięknej, rozłożystej koronie. Matka Lasu, jedna z niewielu pozostałych. Zdawało się, że swymi szeroko rozpostartymi konarami pragnie objąć całą okolicę. Obok rosła sosna, która chciała się przewrócić, lecz wpadła w ramiona Matki i tak już pozostała. Przy ziemi, w pniu drzewa, znajdowało się naturalne zagłębienie, w którym gromadziła się woda. Matka poiła w ten sposób ptaki.
Obok ogromnego buka rozbłysło oślepiające światło i w tej samej chwili pojawiły się dwie postacie. Kobieta i mężczyzna, smukła elfka z delikatną tiarą i krasnolud o bujnej fryzurze spiętej w kitę.
Ruszyli przez polanę w kierunku wiosennego, budzącego się do życia lasu. Bezlistne drzewa puszczały pierwsze pąki. Teren, porośnięty akacjami, smukłymi brzozami i gdzieniegdzie olchami, delikatnie się wznosił.
– Co my tu właściwie robimy, Zigar?
– Vegtero, zauważyłaś zapewne, że Irmin nie mówi nam wszystkiego.
– Zauważyłam, ale co to ma wspólnego z naszą wizytą w tym miejscu?
– ONA…
– Mieliśmy nie zajmować się JEJ sprawą.
– Zastanawiam się nad motywami Irmina. Mam swoje podejrzenia. Myślę, że ONA może nam pomóc.
– A jakie są twoje powody niemówienia wszystkiego na zgromadzeniu bractwa?
– Słyszałaś o kulcie krwawego słońca?
– Oboje doskonale wiemy, czym jest ten pogański zabobon, którego akolici, raz na dziesięć lat, wychodzą nie wiadomo skąd i straszą słońcem skąpanym we krwi. Biorą się do nich wyznawcy Bliźniaka, kończy się kilkunastoma stosami, rozproszeniem niedobitków i spokojem na kolejną dekadę.
– Krwawe słońce ma oznaczać…
– Koniec świata – prychnęła. – Czy zdajesz sobie sprawę, ile ja, nieśmiertelna, takich końców świata już przeżyłam?
– Niekoniecznie koniec świata, Vegtero – odparł krasnolud.
– Co masz na myśli?
– Koniec starego świata, jego obecnego porządku. Czyli początek nowego.
– Szczerze powiedziawszy, nigdy nie patrzyłam na to z tej strony. Kult krwawego słońca wydawał mi się nic nieznaczącym zgromadzeniem kilku błaznów. Nie różnił się wiele od wierzeń oddających cześć starym drzewom, zwierzętom czy ogromnym głazom. Wiara w jakiekolwiek bóstwo jest po prostu efektem słabości umysłów motłochu, który lubuje się w biciu pokłonów wszystkiemu, czego nie rozumie. Co powiesz o reszcie bzdur głoszonych przez kult?
– Masz na myśli zarazę, która ma spustoszyć świat i wybić, bądź wpłynąć na wszelkie życie przed krwawym wschodem? Wydaje mi się – powiedział powoli. – Że zaraza to niekoniecznie choroba.
– Cóż innego może nią być?
– Mam swoje przypuszczenia. Myślę, że odpowiedź na to i wiele innych pytań uzyskamy od niej.
Szli tak dobrą godzinę, ciągle pod górkę. W końcu zauważyli w oddali, że drzewa zaczynają się przerzedzać, przepuszczając coraz więcej światła dziennego, i oto w końcu stanęli na krawędzi dość stromego zbocza, które opadało ku niewielkiemu jezioru. Delikatny wiatr smagał taflę, tworząc miniaturowe zmarszczki. Drzewa nad brzegiem, niektóre porośnięte bluszczem, chciwie wyciągały ku niemu gałęzie. Jedno z nich sięgnęło za daleko i jego zwalony pień leżał w wodzie. Ostrożnie zeszli nad fragment brzegu porośnięty tatarakiem. Na wciąż jeszcze błękitnym niebie majaczyła srebrem połówka księżyca. Słońce skryło się za drzewami, które niczym korona zwieńczały szczyt niecki jeziora. Było już tak nisko, że jego promienie nie docierały do wody, przez co nabrała surowego, antracytowego odcienia. Dwie sroki penetrowały trawiastą część brzegu w poszukiwaniu pożywienia, trzecia, ukryta na gałęzi, siedziała na czatach, wypatrując potencjalnego zagrożenia.
– Zigar, jesteś pewien, że to właściwy dzień? – zapytała kobieta, ściszając głos.
– Droga Vegtero, to zdecydowanie właściwy moment, mamy pierwszy dzień wiosny.
– Równonoc, rozumiem.
– Zaciszanki można przywołać tylko trzy razy w roku.
– Podczas wiosennej lub jesiennej równonocy i, jak rozumiem, podczas jednego z przesileń?
– Tak. Letniego.
– Dlaczego to drugie jest gorsze?
– Skuta lodem tafla jeziora, nie nadaje się do… Zresztą sama zobaczysz.
– Co takiego jest w datach rozdzielających pory roku?
– Nie wiem – odparł rozbrajająco. – To tylko nic nieznaczący zabobon.
– Zdajesz sobie sprawę z tego, że stracimy mnóstwo energii… A jeśli przyjdzie nam walczyć… Nie ma innego sposobu na jej przywołanie?
– Jesteśmy gotowi na każdą ewentualność, a co do innego sposobu, to potrzebna by była krew.
– Zapewne krew dziewicy?
– Krew żywego, dorastającego, nienaruszonego chłopca. Ani ty, ani ja na takiego nie wyglądamy, a paranie się magią krwi… Sama rozumiesz… Głęboko położone dno tego jeziora bieli się ludzkimi kośćmi.
– W takim razie zaczynajmy.
Rozeszli się po kilkanaście kroków w przeciwległych kierunkach. Stanęli twarzami w stronę jeziora, rozłożyli szeroko ręce i zaczęli cicho, ledwie dosłyszalnym szeptem inkantację, która z każdą mijającą chwilą stawała się coraz wyraźniejsza. Przed każdą z postaci pojawiła się niewielka sfera emanująca mocnym, cyjanowym światłem. Wraz ze wzrastającą głośnością ich słów sfery rosły i dało się zauważyć niewielkie, oplatające je błyskawice. W końcu jedno mocniejsze wyładowanie połączyło wariującym błyskiem energii obie, sporych już rozmiarów kule. Nie przestawali mówić. Ton ich głosów stawał się rozkazujący, aż nagle z obu połączonych sfer wystrzeliły dwa pioruny, uderzając w sam środek jeziora i rozeszły się tysiącami promieni w kierunku brzegów. Sfery zniknęły. Jezioro zrobiło się gładkie niczym lustro. Nastała cisza i wyczekiwanie.
Po kilku chwilach tafla zaczęła się poruszać, odrywać od brzegów jeziora i marszczyć jak kożuch zbierany z gorącego mleka. Sunęła w kierunku brzegu. Przed nimi powoli zaczęła wyłaniać się postać, do której głowy niczym welon przyczepiona była powłoka wody. Ich oczom ukazała się naga, nieskazitelnie piękna kobieta o bladoróżowej skórze. Zatrzymała się dokładnie pośrodku między nimi, lewitując tuż nad powierzchnią. Patrzyła na dwójkę czarodziejów pełnymi błękitu, niemrugającymi oczyma.
Gdzieś przez drzewa przebiły się ostatnie promienie słońca, na chwilę oświetlając przybyszkę z głębin. Zamiast skóry jej ciało pokrywała mieniąca się tysiącem odcieni złota łuska. Gdy słońce na dobre schowało się za drzewami, ponownie widzieli tylko delikatną skórę.
– Witaj Zaciszanko! Mocy pierwotnej córo – rozpoczął spokojnie krasnolud.
Nie odpowiedziała, ale jej wzrok skupił się tylko na nim.
– Przybywamy, aby…
– Dość! – przerwała mu dźwięcznym, metalicznym głosem, który mimo niezbyt głośnego tonu, odbił się echem po skarpach otaczających jezioro. – Budzicie mnie bez ofiary. Widzę twoją duszę krasnoludzie. Natomiast ty nieśmiertelna – zwróciła się w kierunku elfki. – Czegóż tutaj szukasz?
– Wiedzy…
Zaciszanka przeszyła ją lodowatym spojrzeniem.
– Wiedzy! – zadrwiła. – Po cóż wam wiedza? Czas i tak zetrze was na proch. Tocząca ten świat zaraza już daje się wam we znaki. Jej smród ciągnie się za wami, choć nie wyczuwam go bezpośrednio od was. Dlatego będziecie żyć. Jedno pytanie, a potem możecie odejść w swoją stronę i nigdy więcej nie wracać, chyba że chcecie zamieszkać tu na wieki z innymi.
Zigar doskonale wiedział, że tak potoczy się to spotkanie. Długo studiował księgi na temat Zaciszanek. Od początków świata istoty te były rzadkością, a ich liczba znacznie spadła wraz z pojawieniem się człowieka i jego niszczycielskiej działalności. Takich miejsc jak to, było już niewiele i istniało ogromne prawdopodobieństwo, że ta istota jest ostatnią ze swego rodzaju.
– Kiedy wzejdzie krwawe słońce? – zapytał w końcu krasnolud.
– Ha, ha, ha! – zaczęła złowrogo. – Posiadaczu duszy, tobie się nie dziwię, że żądasz takiej odpowiedzi. Wy, śmiertelni zawsze wyczekujecie końca, który tak naprawdę jest waszym wyzwoleniem. Zaskakujące jest to, że nie potraficie tego pojąć. Natomiast ty elfko, przecież zamiast duszy masz skarb nieśmiertelności. Jesteś taką samą częścią tego świata jak… ja… Gdy wzejdzie krwawe słońce, przeminiesz, wrócisz do nicości. Gdy wyschnie ostatnie źródło mocy, nie będzie już tutaj miejsca dla takich jak my. Elfy już to wiedzą, prawda?
Vegtera milczała.
– Kiedy wzejdzie krwawe słońce, pani jeziora? – powtórzył krasnolud, wyciągając przed siebie otwartą dłoń, na której od razu zaiskrzyła niewielka sfera.
– Ha, ha, ha! Głupi krasnoludzie! Przybywasz do córy pierwotnej mocy i chciałbyś mocą pierwotną uczynić jej… co? Coś taki zaskoczony? Moc burzy, jest mocą pierwotną! Czy, aż tak skarlała twoja rasa, że tego nie wiesz?
– Kiedy? Wzejdzie? Krwawe słońce?! – powtórzył po raz trzeci krasnolud.
– Ze względu na nią – skinęła w stronę elfki – daruję ci życie, głupcze, bo nie wiesz, co czynisz. Oto moja odpowiedź: Bliźniak jest kluczem.
– Bliźniak?! Wiara?! To nonsens! To jest twoja odpowiedź?! – Oczy zaskrzyły się piorunami.
Nagromadzona w nim moc burzy wrzała, gotowa lada moment eksplodować.
– Powiedziałam. Jedno pytanie. – Oczy się jej rozszerzyły. – Zaraza! – syknęła.
W tym samym momencie zauważyli ruch na skarpie po drugiej stronie jeziora. Cofnęli się niezauważalnie w cień drzew. Zaciszanka zniknęła, nie pozostawiając żadnego śladu na powierzchni wody.
Spomiędzy drzew wyłoniło się kilku mężczyzn, ludzi uzbrojonych w pałki i prymitywne nadziaki. Prowadzili przed sobą spętanego chłopca. Ostrożnie posuwali się w dół.
– Chyba nie tylko my mamy dziś interes do pani jeziora – powiedziała szeptem Vegtera, zbliżając się do krasnoluda. – Czegóż kmiecie mogą od niej chcieć?
– Wspominała o tym, że przychodzimy bez ofiary. Myślę, że się ich spodziewała – odparł chłodno Zigar.
– Ofiara z młodej krwi niewinnego chłopca… Będziemy się temu przyglądać bezczynnie?
– Vegtera… Przybyłaś tu po wiedzę… Ta sytuacja to… Też jest wiedza, jeśli spojrzy się na to z odpowiedniej strony.
– Popatrz tam, na skarpę – wskazała kierunek.
Między drzewami, w różnych miejscach, zajmowali pozycje łucznicy w biało-czarnych szatach. Czarodzieje zauważyli również, że dwóch mężczyzn nad brzegiem, którzy trzymali się z tyłu, niosło sieć.
– To nie jest ofiara bogobojnych kmieci… To przebierańcy… Kapłani Bliźniaka urządzili sobie polowanie na zabobon… Chłopak jest przynętą… – analizowała elfka.
– Przeklęta wiara… Idioci, nie mają pojęcia, na co się porywają…
Jeden z mężczyzn rozciął więzy na rozdygotanych nadgarstkach chłystka. Kazano mu się rozebrać do naga, po czym szturchańcem zmotywowano go do wejścia do jeziora. Zatrzymał się po dwóch krokach, gdy lodowata woda sięgnęła mu kolan. Robiło się coraz chłodniej. Nagle zza pleców przebierańców wyłoniła się zakapturzona, przygarbiona postać, której wcześniej nie dostrzegli.
– To kapłan, ale takiego jeszcze nie widziałem – powiedział krasnolud.
Kapłan stanął za chłopakiem, tuż nad brzegiem, rozłożył ręce i zaczął mamrotać słowa wezwania. Formuła była zupełnie inna niż ta, której używali wcześniej czarodzieje. Obyła się również bez błyskawic. Efekt był jednak bardzo podobny. Z wody przed przynętą wyłoniła się postać nagiej kobiety. Za jej głową ciągnął się welon tafli wody.
Zbliżyła się do chłopaka i delikatnie dotknęła dłonią jego podbródka. Nagość Zaciszanki sprawiła, że większość zgromadzonych mężczyzn nie mogła oderwać od niej wzroku. Ich myśli odpłynęły na oceany nieprzyzwoitości. Tylko zakapturzona postać wydawała się być niewzruszona.
– Czujesz drgania mocy? – zapytała Vegtera.
– Tak. Kapłan próbuje ją spętać. Głupiec. Idiota. Jeśli my to czujemy, to ona również. Tylko skąd u niego moc?
– Z wiary?
– To nie ma sensu, jeśli wiara jest źródłem mocy, to przestaje być wiarą…
– Zigar… Bliźniak jest kluczem…
– Do czego zmierzasz?!
– Odpowiedź na nasze pytanie. Jeśli Bliźniak jest kluczem i jeśli jego kapłan czerpie moc z wiary to…
– To nie tylko puste bóstwo… – dokończył za nią krasnolud. – Musimy czym prędzej wrócić do wieży Boh. Zebrać pozostałych i…
Ich szeptaną rozmowę przerwał donośny głos, pełen drwiny i gniewu.
– Głupcy! – krzyknęła Zaciszanka.
Kapłan trzymał wyciągniętą w jej kierunku dłoń, wykrzykując niezrozumiałe inkantacje. Dwóch osiłków spróbowało narzucić sieć na panią jeziora. Chłopak stanowiący przynętę gdzieś zniknął. W miejscu, w którym stał wcześniej, parowała woda.
– Zarazaaa! – krzyknęła Zaciszanka tak, że większość z ludzi skuliła się, próbując osłonić uszy.
Zarzucona sieć spopieliła się w mgnieniu oka. Kapłan pofrunął w powietrze, jak wystrzelony z katapulty, zatrzymując się na drzewie, przebity wyschniętą gałęzią. W powietrzu świsnęły strzały. Wszystkie dosięgnęły celu w wodzie i każda odbiła się od skóry Zaciszanki jak od smoczej łuski. Poleciała druga seria. Skutek był ten sam. Morale zgromadzenia nad brzegiem jeziora momentalnie spadło do poziomu krytycznego. Rzucili prymitywną broń i zaczęli uciekać pod górę stromego zbocza. Daremnie. Każdego po kolei dopadał gniew pani jeziora. Latali w powietrzu niczym jesienne liście targane przez porywisty wiatr. Trzaskały łamane kości. Wszyscy skończyli w jeziorze. Wszyscy oprócz chłystka, który ponownie stał w wodzie po kolana.
Zbliżyła się do niego. Trząsł się nie tylko z zimna. Ponownie dotknęła dłonią jego podbródka. Popatrzył na nią i postąpił krok do przodu. Zaciszanka powoli zaczęła znikać w głębi jeziora. Chłopak szedł za nią, aż również zniknął pod powierzchnią wody.
– Kapłan… – rzekł Zigar.
– Zniknął – potwierdziła Vegtera.
Na drzewie, na którym powinny wisieć krwawiące zwłoki, nie było śladu ani człowieka, ani krwi.
– Bliźniak jest kluczem – powiedziała czarodziejka.
– Bliźniak jest kluczem – potwierdził krasnolud.