- Opowiadanie: Julian Dall - Bajka o maszynach i ludziach

Bajka o maszynach i ludziach

Prezentowany tekst jest owocem eksperymentu, chociaż trafniej powiedzieć – zakładu. Zwykle nie piszę tego rodzaju opowiadań, a gatunek Science-Fiction – również jako czytelnika – nigdy mnie szczególnie nie interesował. Jest więc to dla mnie teren niezagospodarowany, trochę niebezpieczny, ponieważ mogę przegrać, a to byłaby zgryzota i chichot konkurencji...

Ale czcze ględzenie w niczym nikomu nie pomogło, dlatego, zamiast opowiadać niepotrzebne drobiazgi, życzę Państwu nie najgorszej lektury.

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Bajka o maszynach i ludziach

 

Potężne karbo-molibdenowe wejście zamknęło się za nami, ciężkim westchnieniem wzruszając nieruchomą od pół wieku ciszę: staliśmy w centrum Bazy Kosmicznej Inanis.

Zgodnie z procedurami Geminus przystąpił do skanowania i dokonaliśmy wstępnych odczytów. Wartości podstawowych fizycznych i chemicznych parametrów powietrza oraz natężenie wpadającego przez przesłony światła, chociaż przekraczały neutralne dla ludzkiego organizmu zakresy, nie osiągały poziomów krytycznych. Zdjęliśmy hełm skafandra. Nasze ciało błyskawicznie adaptowało: gałki oczne utraciły przejrzystość, osłaniając źrenice przed palącą, różową jasnością; skóra pociemniała, chroniąc organizm przed promieniowaniem oraz utratą wody; hemoglobina we krwi zmieniła swą strukturę, zwiększając powinowatość do tlenu, tak że po chwili zaczęliśmy oddychać swobodnie.

Odciskając ślady butów na ledwie dostrzegalnej warstwie krystalicznego pyłu pokrywającego podłogę, który musiał przecisnąć się do środka przez nieszczelne izolatory, minęliśmy pięć zabudowanych stanowisk sterowniczych i podeszliśmy do szerokiej, panoramicznej przesłony. Patrzyliśmy w nigdy niegasnący krajobraz Inanis: białą pustynię owiewaną mgłami piasku, sięgającą wszystkich horyzontów w poświacie rubinowego słońca, Ramanujana.

Na Inanis lądowaliśmy awaryjnie z powodu uszkodzenia jednej z trzech baterii „Goliata‟, naszej kapsuły, oraz zwarcia w systemie ładowania zasobników energią generowaną siłą kosmicznego wiatru. Musieliśmy zasilić akumulatory, aby móc wykorzystać w czasie startu pełny ciąg silników, a także wymienić przepalone części instalacji ładującej, dostarczającej w trakcie lotu energię do pojazdu, bez czego nie było możliwe kontynuowanie przez nas podróży do stacji w konstelacji Warkocza Bereniki. Na podstawie niewielkiej ilości danych dotyczących drugiej generacji technologii kosmicznej, w które byliśmy wyposażeni, Geminus doszedł do wniosku, iż główne akumulatory Bazy zlokalizowane są najprawdopodobniej w podziemnej elektrowni w chłodzonych ciekłym azotem silosach.

Skierowaliśmy się do wyjścia. Kiedy dotknęliśmy powierzchni metalowych drzwi płyty rozsunęły się przed nami; podstawowe systemy zasilania oraz sterowniczy wewnątrz Bazy były sprawne, dzięki czemu w momencie naszego wejścia do centrum automatycznie musiały zostać uruchomione programy funkcjonalne, w tym program odblokowujący przejścia.

Widny korytarz wypełniało różowe światło oraz jednostajny suchy szum, powstały w efekcie wycierania się kryształów piasku o wydęty, przezroczysty sufit; przeciskające się przez ławice pustynnego pyłu promienie Ramanujana wyświetlały na podłodze i ścianach ruchliwe lśnienia przeróżnych tonów czerwieni. Ruszyliśmy w głąb przejścia; odgłos naszych kroków powtarzał się twardym echem, uciekającym w labirynt ciasnych tuneli.

Baza Inanis miała kształt ogromnego dysku. Dwa główne korytarze tworzyły zewnętrzny i wewnętrzny pierścienie, połączone symetrycznie w czterech miejscach poprzecznymi pasażami. Idąc, mijaliśmy krótkie, załamujące się odnogi tuneli oraz wiele, osadzonych po zewnętrznej stronie korytarzy, rozsuwanych włazów, najczęściej ulokowanych bezpośrednio w ścianach, rzadziej schowanych w płytkich wnękach. W środku Bazy mieścił się dawny kompleks laboratoryjny, do którego można było zajrzeć przez wykonane z grubego, przejrzystego tworzywa ściany wewnętrznego tunelu. W pracowni znajdowały się pozostałości starego wyposażenia, których nie dało się zdemontować, w tym ogromna, wystająca ponad poziom podłogi metalowa platforma, w okresie działania Bazy służąca zapewne jako tłumiąca drgania podstawa mikroskopu lub akceleratora. Do laboratorium prowadziły dwoje przeciwlegle położonych drzwi, najprawdopodobniej zasilanych w oddzielny sposób, ponieważ nie ustępujących, kiedy usiłowałem je otworzyć. Ewentualne wejście do pracowni Geminus ocenił jako działanie pozbawione znaczenia dla osiągnięcia przez nas prymarnego celu, jakim było odnalezienie akumulatorów, dlatego, nie zwlekając, wróciliśmy do poszukiwania zejścia do elektrowni.

W trakcie wędrówki moją uwagę zwróciły drzwi, na powierzchni których głęboko wycięto laserem: „Człowiek jest miarą wszystkich rzeczy‟. Zaciekawiony nacisnęliśmy ciemnosrebrną płytę, która odsunęła się cicho, ukazując niewielkie wnętrze. Była to kabina mieszkalna, pomieszczenie wyposażone w łazienkę, otwartą wnękę prysznicową z automatycznie włączającym się natryskiem (wodę, zapewne pod postacią ogromnych brył lodu, musiały dostarczać zautomatyzowane jednostki transportowe, odbywające w tym celu rejsy do lodowców położonych po ciemnej stronie Inanis), wysunięte ze ściany unieruchomione łóżko, biurko oraz pustą, otwartą szafę. Na końcu pokoju tkwiło małe, lekko wybałuszone okno, za którym rozpościerał się łagodnie opadający krajobraz bezmiernej pustyni z unoszącym się nad nią słońcem, wśród rozdmuchującego piasek wiatru mieniącym się odłamkami purpurowego światła. Wychodząc zauważyłem niezdarnie wydrapane od wewnątrz na włazie prawie niewidoczne, chwiejne pytanie: „Co znaczy człowiek?‟, wydawało się, że rzucone zadziornie w kierunku napisu wypalonego po odwrotnej stronie wejścia. (Zawsze praktyczny Geminus ustalił, że narzędzie, którym wydrapano litery, musiało mieć twardość o co najmniej sto siedemdziesiąt procent większą od twardości diamentu.)

Na końcu jednego z bocznych tuneli w pobliżu laboratorium natrafiliśmy na prowadzące w dół kręte schody; po zejściu kilkunastu metrów stanęliśmy się przed wysokimi drzwiami. Wejście rozsunęło się i wkroczyliśmy do dużego, okrągłego pomieszczenia, które w reakcji na naszą obecność wypełniło się słabym, niebieskawym światłem; poczuliśmy chłód: temperatura w podziemiu była niższa o czterdzieści jeden stopni niż na górnym poziomie. Na środku, z pięciu parujących lodowatym zimnem, sięgających pionowo w dół szybów pokazywały się zakończenia srebrzystych cylindrów-silosów. Ściany pokrywały, obecnie ciemne i milczące, monitory oraz pulpity sterownicze, z których jeden, opatrzony podpisem „U.Ś.”, umieszczony był samotnie i w przeciwieństwie do pozostałych urządzeń kontrolnych osadzony w płycie z czarnego, błyszczącego metalu. Nie ulegało wątpliwości, że dotarliśmy do głównej siłowni.

Większość podsystemów w Bazie była wyłączona; aby móc rozpocząć proces podawania zmagazynowanej w akumulatorach energii do instalacji na lotnisku i stamtąd do „Goliata‟ zaczęliśmy po kolei analizować oznaczenia na konsolach. Udało się nam uruchomić nadrzędny obwód, kiedy usłyszałem nad nami serię cichych, miarowych uderzeń… Kroki: ktoś był w korytarzu, którym niedawno szliśmy. Zamarłem. Po chwili odgłos stąpania powtórzył się. W odpowiedzi na moje pytanie Geminus zakomunikował, że detektor ruchu niczego nie pokazuje: w promieniu stu metrów nie było żadnego zmieniającego położenie obiektu, którego masa przekracza pięćset gramów; również analiza fluktuacji termicznej nie wykazywała żadnych odchyleń: jedynym obiektem, którego temperatura odróżniła się od temperatury tła o co najmniej jeden stopień, byliśmy my.

Ostrożnie wyszliśmy na górę. Patrzyłem w pusty korytarz. Czekaliśmy. W pewnym momencie charakterystyczny odgłos rozległ się znowu: ktoś biegł za zakrętem, stawiając drobne kroki oddalał się od nas, tupiąc przy tym głośno na metalowej podłodze. Szybko wychyliłem się zza załomu korytarza. W przejściu nie było nikogo: długi, zakręcający chodnik oświetlał z góry czerwonawy blask, gęstniejący przy ścianach w cienkie strugi na zbierającym się w tych miejscach skrzącym się pyle. Słychać było jedynie szum piasku.

Detektory milczały. „Przecież to niemożliwe, żeby w Bazie był ktoś jeszcze‟, pomyślałem. Musiałem mieć omamy słuchowe: encephalokompozyty, wszczepy czaszkowe, stymulujące funkcje kognitywne i akomodacyjne, widocznie nie były w stanie dłużej pobudzać ośrodków percepcyjnych w moim mózgu. Potrzebowałem odpoczynku; nie wróciliśmy na dół do siłowni a udaliśmy się do kabiny z dziwnymi napisami na drzwiach. Byłem głody i chciało mi się pić. Wyjęliśmy spod skafandra desery, jak w żargonie pilotów międzygwiezdnych nazywa się koncentraty proteinowo-węglowodanowe oraz koktajle z elektrolitów i witamin. Połknęliśmy dwie tabletki i wypiliśmy całą zawartość worka. Potem się rozebraliśmy i wykąpaliśmy, sprawdzając wcześniej, czy woda nie jest zanieczyszczona, wreszcie położyliśmy się na łóżku i zamknęliśmy oczy.

Ocknąłem się raptownie; nie wiedziałem, co mnie obudziło, dopiero po chwili uzmysłowiłem sobie, że ktoś zbliża się do drzwi naszej kabiny. W napięciu czekałem na odczyty rejestratorów, ale Geminus milczał… Płyta poruszyła się i do środka weszła wysoka, krótko ostrzyżona blondynka ubrana w biały kombinezon, dawno nieużywanego typu; górną część kombinezonu miała rozpiętą, odsłaniającą schowany pod spodem cienki fioletowy podkoszulek. Jej delikatna uroda oraz równo, grzecznie zaczesane za uszy włosy zrobiły na mnie wrażenie niemalże dziewczęcych, pewnie dlatego zauważony przeze mnie dopiero po chwili skalpel chirurgiczny, który trzymała w prawej ręce, wziąłem za dowód, iż nawiedzają mnie urojenia, jakie prześladują niekiedy uczestników samotnych lotów kosmicznych.

Chociaż Geminus, sterujący aktywnością encephalokompozytów, stale dba o kondycję psychiczną podjednostki biologicznej, z którą tworzy razem Zintegrowaną Świadomość Symbiotyczną, takie rzeczy się zdarzają, zwłaszcza gdy od bardzo dawna nie widziało się, nie rozmawiało z człowiekiem… Często można usłyszeć, że piloci międzygwiezdni nie mają pamięci, że gwiazdy odbierają wspomnienia, ale – sam o tym doskonale wiedziałem – ci, którzy zostają nawigatorami kapsuł przemierzających ogromne odległości pomiędzy rozsianymi w Galaktyce bezzałogowymi stacjami kosmicznymi, z sobie tylko znanych powodów, o których nigdy nie opowiadają, pragną zapomnieć, skryć się przed przeszłością w odmętach niekończonych, niemych przestrzeni…

Tajemnicza postać nie odezwała się, nie spojrzała na nas, a najwyraźniej nieświadoma czyjejś obecności powoli podeszła do biurka, depcząc pozostawiony przez nas na podłodze skafander. Nadal nie zwracając na nas uwagi z dziwną poufałością, w zamyśleniu, zaczęła dotykać leżących na blacie przedmiotów, których wcześniej tam nie było; później otworzyła szafę, z tym samym miękkim uczuciem przeciągnęła dłonią po wiszących teraz w środku ubraniach, wyciągnęła rękaw kombinezonu i przytuliła do ust i policzka. W bezruchu obserwowałem, jak kobieta oddaje się tym pieszczotom, potem odwraca niepatrzące spojrzenie i zaczyna zdejmować buty. Powoli, spokojnymi ruchami, wciąż trzymając nóż, jakby bała się go odłożyć, rozebrała się, rzucając ubranie na podłogę. Kiedy ściągała kombinezon, w miejscu na piersi zauważyłem światłoczułą naszywkę identyfikacyjną: „Halley”. Naga, ignorując mój wzrok, podeszła w milczeniu do okna, jak gdyby pragnęła się ogrzać przy emanującej ciepłem przesłonie. Wpadająca do kabiny rubinowa jasność, spowijająca jej ciało przejrzystą łuną, musiała jej dokuczać, bo mrużyła oczy, spoglądając gdzieś daleko przed siebie. Była na wyciągniecie mojej ręki; pierwszy raz widziałem syrenę, zwidzenie kobiety, objawiające się pilotom w trakcie kosmicznych rejsów.

Usiadłem na łóżku. Poczułem niepokój: było oczywiste, że mam halucynacje, stanowiące zapewne efekt stresu, albo depresji, będącej skutkiem długotrwającej podróży kosmicznej, ale dlaczego Geminus nie reagował na moje wezwania!? Geminus stale monitorował stężenia i równowagę neurotransmiterów oraz hormonów w naszym organizmie, dlaczego więc w odpowiedzi na zakłócenia percepcji nie skorygował ich poziomów? Powinien natychmiast zareagować, gdy zacząłem mieć omamy! Bałem się; nie rozumiałem, dlatego nie odpowiada; zupełnie jakbym był sam, jakby otaczała mnie pustka…

Kobieta tymczasem przestała patrzeć przez okno i zwróciła na nas wzrok; nie zdradzając najmniejszych oznak zaskoczenia, jakby od początku wiedziała, że nie jest w kabinie sama, przyglądała się nam badawczo. Szczupła, wyprostowana, której ni to zielone, ni to błękitne oczy wydawały mi się wyjątkowo smutne, nazbyt smutne w stosunku do wąskiej, łagodną linią obrysowanej twarzy, miękko zaznaczonych ust, kapryśnie zadartego nosa, no i tego jadowitego podkoszulka, jeszcze niedawno zawadiacko wychylającego się spod białego kombinezonu.

Uszczypnąłem się boleśnie, do krwi, pragnąc przepędzić rojenie, ale to nie pomogło. Geminus wciąż milczał; zaschło mi w ustach, a na czoło wystąpił pot (niekontrolowany mechanizm fizjologiczny!): uświadomiłem sobie, że najprawdopodobniej w momencie uderzenia, do jakiego doszło w trakcie naszego lądowania, nasz mózg musiał ulec rozległym uszkodzeniom, ale przecież nawet w takim przypadku niemożliwe było zniszczenie połączeń powinowatych bez pozbawienia nas życia.

Zjawa, która, jak sądziłem, została przywołana do mojej świadomości następstwem poważnej dysfunkcji mózgu, nie znikała, a nieruchomo stojąc przy oknie, oblana czerwonym lśnieniem Ramanujana, nie spuszczała z nas spojrzenia. Zrozumiałem, że Geminus nie wyrwie mnie ze stanu psychozy. Przerażony swoją sytuacją, drżącą ręką otarłem pot z czoła, pochyliłem głowę, aby tylko nie oglądać wpatrującej się w nas postaci i pogrążyłem w tępym uporze z nadzieją, że wydarzy się coś, co mnie ocuci i wróci do przytomności…

– Czy jesteś człowiekiem? – kobieta odezwała się nagle. Głos miała ostrożny, sprawdzający, w którym pobrzmiewała ciekawość.

Drgnąłem: do patologicznych wrażeń wzrokowych dołączyły omamy słuchowe. „Czy jesteś człowiekiem?” – powtórzyło się głucho w mojej czaszce, paradoksalnie koncentrując przez moment myśli na wyglądzie objawiającego mi się fantomu. Chociaż kombinezon, w którym blondynka weszła do kabiny, był niewątpliwie kombinezonem zakładanym przez astronautów pod skafander, to jednak jej strój oraz budowa ciała odróżniały ją bardzo od wyglądu znanych mi uczestników podróży gwiezdnych: kobieta była owłosiona na głowie i wzgórku łonowym; jej gładkiej skóry nie znaczyły nigdzie ślady wszczepów, a kombinezon był dawno przestarzałej technologii, najpewniej nieużywanej od kilkudziesięciu lat. „Dlaczego halucynacje, które zostały wywołane w efekcie odniesionych przeze mnie obrażeń, są tak niepodobne do wszystkiego, co znam, do jakichkolwiek obrazów i sytuacji, które przechowuje moja pamięć?”, zapytałem siebie, dodatkowo wzmagając niepokój paraliżujący świadomość… Bałem się odezwać, przeczuwałem jednak, że moja nieustępliwość niczego nie zmieni, że nigdzie nie cofnie się to wyczekujące, przeszywające mnie spojrzenie.

– Tak – przyznałem, nie podnosząc oczu, czując jednocześnie, że moje słowa zabrzmiały wyjątkowo nieprzekonywująco.

Kobieta nie odzywała się przez dłuższą chwilę; miałem świadomość, że przygląda się nam, bada, jakbyśmy byli przedmiotem eksperymentu.

– Dlaczego nie masz włosów, brwi i rzęs, a twoja skóra i oczy mają niespotykaną wśród ludzi barwę? – indagowała uparcie dalej, w czym mogłaby przypominać wścibską dziewczynkę, gdyby nie okoliczności i ten smutny, przepadły wzrok…

Spojrzałem na nią. Przełknąłem ślinę: w naszym mózgu musiało dojść do krytycznego uszkodzenia międzymózgowia, stąd te pytania… Nie mogąc doczekać się odpowiedzi, blondynka wyciągnęła powoli rękę i delikatnie, opuszkami palców, dotknęła mojego policzka i łuku nad prawym oczodołem, jakby chciała pomóc mi zrozumieć, czego dotyczy jej pytanie. Dotyk miała ciepły, łagodny; odsunąłem się instynktownie, a jednak jakby wbrew sobie. Kobieta niespiesznie cofnęła rękę.

– Z powodu wszczepów i procesów adaptacyjnych – wyjaśniłem cicho.

Odpowiedziałem, ponieważ miałem nadzieję, że jeżeli zaspokoję ciekawość widma, to się rozwieje, przestanie mnie niepokoić.

Blondynka znowu nam się przypatrywała przez dłuższy czas.

– Dlaczego się boisz? – zapytała wreszcie.

– Bo… bo jestem sam – wyjawiłem drżącym głosem.

Kobieta pochyliła głowę i zmrużyła oczy, jak gdyby zastanawiała się nad usłyszanymi słowami.

– Dlaczego ludzie tak bardzo boją się samotności? – odezwała się. – Osaczony płomieniami skorpion, nie widząc dla siebie ratunku, przebija się kolcem, a ludzie, chociaż nic im nie zagraża, odbierają sobie życie tylko dlatego, że nie ma przy nich drugiego człowieka. Dlaczego?

Opuściłem wzrok, wpatrywałem się w podłogę; bałem się odpowiedzieć, bo czyż moja decyzja zostania pilotem nie była ucieczką podyktowaną oczekiwaniem, że samotność pomoże mi zapomnieć o tym, co było, o bólu?… Ale po latach spędzonych wśród gwiazd, gdzie brakuje cudzego oddechu i nic, czego dotykasz nie znaczą ślady obecności drugiego człowieka, a każda twoja myśl staje się w końcu oklepanym, powracającym banałem, chociaż bałem się to przyznać, dawno stało się dla mnie jasne, że obietnica, której zaufałem, okazała się kłamstwem, zwodzącym wszystkich porzucających nadzieję.

Podniosłem głowę. Blondynka patrzyła na mnie; jej oczy wciąż były jak wydrążone, pozbawione uczuć, a jednak, nie wiem dlaczego, uznałem, że mi współczuje, w jakiś sposób rozumie, co przeżywam, i jest jej mnie żal. W tej samej chwili bezgłośnie poruszyła ustami, jak gdyby obawiała się przemówić a zdobyła tylko na niemy szept. Nie odzywając się, ani nie odwracając więcej w moją stronę, trzymając skalpel, weszła do wnęki z natryskiem, który włączył się automatycznie. Zamarły, bojąc się ruszyć, jakbym spodziewał się ciosu, oparty plecami o ścianę słuchałem lecącej z góry wody i patrzyłem na rozmyty zarys kobiecej sylwetki…

Otworzyłem oczy. Słońce znajdowało się teraz niżej, topiło pokój w połyskliwej czerwieni. Siedziałem na łóżku, patrzyłem przed siebie na pustą wnękę prysznicową. Nie wiedziałem, czy nadal śnię; dopiero po chwili zrozumiałem, że obudziła mnie cisza. Zagadka neuropsychologii, która wśród uczonych wciąż wywołuje dyskusje: Geminus w najmniejszym stopniu nie potrafi ingerować w dziedzinę snu, dlatego śniące osoby doznają często wrażenia osamotnienia, w skrajnych wypadkach przeradzającego się w gwałtowne stany emocjonalne, w tym stany lękowe. Z tego powodu odpowiednie wszczepy mają za zadanie ograniczać u nawigatorów statków gwiezdnych aktywność mózgu wywołującą widzenia senne. W efekcie działania nadzwyczaj silnych bodźców musiało dojść w moim przypadku do przełamania mechanizmu tłumiącego, co umożliwiło stymulację części mózgu odpowiadających za funkcje autorefleksyjne i widzenie przeze mnie syreny.

Geminus, którego obecność była dla mnie znowu wyczuwalna, w odpowiedzi na moje pytania, czy sprawność naszego organizmu nie została zredukowana w wyniku uderzenia „Goliata‟ o płytę lotniska, poinformował, że ośrodkowy układ nerwowy nie doznał żadnych uszkodzeń, wszystkie struktury mózgu i koordynaty funkcjonują prawidłowo, działanie wszczepów przebiega bez zakłóceń, praca narządów wewnętrznych nie wykazuje żadnych anomalii, stężenie neurotransmiterów oraz hormonów są na optymalnych poziomach i pozostają stabilne, a jedynym uszkodzeniem ciała są dwa niewielkie rozcięcia skóry na prawym udzie, które musiały jednak powstać w ciągu ostatniej godziny.

Uspokoiłem się. Dopiero teraz uzmysłowiłem sobie, jak bardzo jesteśmy spoceni. Kiedy weszliśmy do wnęki w ścianie, aby wziąć prysznic, uderzył mnie dziwny szczegół: podłoga pod natryskiem była mokra. Przy panującej w kabinie temperaturze i minimalnej wilgotności ściany oraz dno wnęki powinny dawno wyschnąć po naszej kąpieli. Geminus założył, że świeże plamy wody są wynikiem nieszczelności instalacji hydraulicznej. Było to jedyne racjonalne wyjaśnienie, które zmuszony byłem uznać za wystarczające. Po umyciu się włożyliśmy skafander i udaliśmy do „Goliata‟ po sprzęt.

Z kapsuły zabraliśmy oprzyrządowanie potrzebne do transferu energii, potem połknęliśmy jedną tabletkę koncentratu i wypiliśmy worek koktajlu z elektrolitów i witamin. Zanim wyszliśmy z pojazdu, tknięty gwałtownym impulsem, postanowiłem coś sprawdzić. Zasiedliśmy w fotelu w kabinie sterowniczej i na podręcznej konsoli dotknęliśmy kilku przycisków.

Wypełniona zimnym, bezbarwnym światłem czasza, stanowiąca ruchome zwieńczenie wysokiego oparcia siedzenia, opuściła się powoli na naszą głowę. Wnętrze hełmu ciasno dopasowało się od kształtu czaszki, przylegało miękko do skóry i oczu, w okolicach ust pozostawiając wąską przestrzeń na oddech.

– Kim jest Halley? – zapytałem głośno, przywołując obraz blondynki ze snu.

Skanowanie trwało kilkadziesiąt sekund. Po tym czasie czasza się uniosła i usłyszałem komunikat komputera pokładowego: „Nie znaleziono żadnych danych; brak odpowiadającego wrażenia wzrokowego w pokładach pamięci trwałej”. Nigdy więc nie spotkałem krótko ostrzyżonej blondynki imieniem Halley. Zyskałem pewność, że kobieta, którą widziałem, była wyłącznie wytworem procesów fizjologicznych, dziejących w się w naszym mózgu. Następnie wydałem polecenie komputerowi, aby dokonał szybkiego rejestru danych dotyczących historii Inanis. Na frontowej szybie „Goliata‟ wyświetlił się oszczędny raport:

Inanis odkryto na początku ubiegłego stulecia. Planeta krąży wokół Ramanujana, czerwonego karła, gwiazdy nazwanej tak dla uczczenia Srinivasa Ramanujana, genialnego hinduskiego matematyka żyjącego na przełomie XIX i XX wieku. Na podstawie obserwacji radioteleskopowych stwierdzono, że promień orbity Inanis wynosi czterdziestą cześć jednostki astronomicznej, a jej rok liczy niecałe pięć dni. Późniejsze obliczenia oszacowały masę planety na trzydzieści dwie tysięczne masy Jowisza, co w przybliżeniu odpowiada masie Ziemi, jej średnicę zaś na mniejszą o trzy procent od średnicy Błękitnej Planety. Oznaczenie szeregu dalszych parametrów astronomicznych pozwoliło określić współczynnik podobieństwa do Ziemi Inanis na zero koma dziewięćdziesiąt dziewięć, co przy niewielkiej odległości od Układu Słonecznego ulokowało ją w ścisłej czołówce planet nadających się do skolonizowania przez człowieka.

Dokładniejszych informacji dostarczyła dopiero sonda Guliwer 7 w czasie, gdy technologia podróży kosmicznych umożliwiała zasiedlanie światów, których dystans od Ziemi liczony jest w latach świetlnych. Potwierdziło się wówczas to, co podejrzewano od początku: ze względu na niewielką odległość Inanis od Ramanujana w ich układzie doszło do wystąpienia rotacji synchronicznej, skutkiem czego planeta jest stale zwrócona do swego czerwonego słońca tą samą stroną. W konsekwencji wewnętrzna i zewnętrzna półkule Inanis bardzo się od siebie różnią: obszar wystawiony na żar gwiazdy jest gorący i pustynny, przeciwległa tarcza planety pozostaje pogrążona w ciemności i pokryta lodem. Sonda wykazała, że po słonecznej stronie globu, gdzie temperatura dochodzi do trzystu stopni Celsjusza, występują gwałtowne, nierzadko osiągające prędkość siedmiuset kilometrów na godzinę burze piaskowe. Co istotne, pomiary wykonane przez Guliwera 7 dowiodły, że Inanis poddana jest libracji, czyli delikatnemu ruchowi często towarzyszącemu rotacji synchronicznej, podobnemu do tego, jaki wykonuje Księżyc, pozostający w grawitacyjnym uścisku z Ziemią. Niewielkie kołysanie planety sprawia, iż wąski pas na granicy jej półkul podlega krótkotrwałemu, cyklicznemu zaciemnieniu, znajduje się tam woda w stanie płynnym, a warunki atmosferyczne są zbliżone do tych, panujących w ziemskiej strefie równikowej.

Wyniki misji Guliwera 7 uznano za obiecujące, dlatego w trzy lata później w rejon Ramanujana skierowano bezzałogową, w pełni autonomiczną jednostkę eksploracyjną klasy Cyklop-γ. Obserwator określił skład chemiczny atmosfery Inanis, który okazał się bardzo zbliżonej do ziemskiej, oraz zrobił blisko trzy tysiące zdjęć w celu skrupulatnego rozpoznania jej topografii. Po zakończeniu pracy nad powierzchnią odbył krótki rekonesans w wąskiej strefie rozdzielającej półkule planety, jak się okazało, błotnistej, pozbawionej jakichkolwiek form życia dość ponurej okolicy, następnie przeniósł się prawie dziesięć tysięcy kilometrów, aby osiąść po jasnej stronie Inanis w pobliżu równika. Zebrane przez obserwatora próbki dowodziły, że pod powierzchnią pustyni mogą się znajdować duże ilości metali, których złoża zostały na Ziemi niemal w całości wyczerpane. Przesłane przez Cyklopa informacje skłoniły kilka konsorcjów wydobywczych do podjęcia wysiłku założenia na Inanis bazy kosmicznej.

Wkrótce wysłano na Inanis pierwszą ekspedycję geologiczną, składającą się głównie z naukowców, wyposażoną w prototyp trój rdzeniowego, obdarzonego urojoną świadomością komputera kwantowego, przy pomocy fal bioelektromagnetycznych w sposób ciągły skomunikowanego z członkami załogi, dzięki czemu mogącemu nieprzerwanie czuwać nad psychofizyczną kondycją ludzi zaangażowanych na miejscu w realizację projektu. Misja dotarła na planetę w niespełna dwa lata po wizycie Cyklopa-γ, dając początek bazie kosmicznej na Inanis. Z powodu potężnych burz piaskowych oraz towarzyszących im wyładowań elektrostatycznych o ogromnej intensywności, ogniskujących swą destrukcyjną siłę wzdłuż równika, a także ekstremalnej temperatury zdecydowano się na lokalizację oddaloną o pięć tysięcy kilometrów na północ od równika.

Z wielkimi nadziejami przystąpiono do dalszych prac, angażując ogromne środki finansowe. Zrazu wydawało się, iż eksploatacja cennych złóż będzie mogła ruszyć w niedługim czasie, wkrótce się jednak okazało, że głębokość, na której zlokalizowane są pokłady poszukiwanych metali, obecność grubego płaszcza skalnego w wierzchniej warstwie litosfery oraz niezwykle trudne warunki atmosferyczne, utrudniające wydobycie surowców, przekreślają rentowność przedsięwzięcia. Konsorcja finansujące ekspedycję zaczęły wycofywać swoje poparcie, redukując stopniowo zasięg projektu.

Czterdzieści dziewięć lat temu, po wypadku, do którego doszło siedemnastego kwietnia i w którym zginęli wszyscy członkowie ostatniej, piątej załogi Bazy, zdecydowano się zakończyć misję na Inanis. Ze względu na trudną do wykorzystania w innych warunkach technologię oraz ogromne koszty, wiążące się z demontażem i transportem modułów, nie zlikwidowano Bazy a wyłączono w niej większość podsystemów, główny komputer wprowadzono w stan uśpienia, i pozostawiono do ewentualnego wykorzystania w przyszłości.

Zastanawiałem się chwilę nad treścią protokółu. Nie dostrzegłem w nim żadnej informacji, która chociaż w części mogłaby wyjaśnić genezę spotykających mnie wypadków. Doszedłem do wniosku, że to, co mi się przytrafiło, było po prostu snem.

Okazało się, że stacje dokujące na lotnisku są uszkodzone w efekcie długotrwałego wystawienia na niszczące działanie pustynnego pyłu, a co gorsze, obliczyliśmy, że niekonserwowana od dawna instalacja transferowania energii najprawdopodobniej nie wytrzyma przesyłu. Żeby skierować energię z akumulatorów do baterii w kapsule byliśmy zmuszeni wykorzystać szereg połączonych ze sobą kabli. W elektrowni włączyliśmy sieć energetyczną laboratorium w celu odblokowania drzwi pracowni, aby skrócić drogę pomiędzy siłownią a lotniskiem, następnie uruchomiliśmy obwody zasilające system przesłon ochronnych, chcąc w ten sposób obniżyć temperaturę wewnątrz Bazy.

Kable, które znaleźliśmy zwinięte w magazynie, były grube i ciężkie; normalnie ich układaniem powinno się zajmować przynajmniej dwóch ludzi. Wszczepy zwiększyły wydolność naszych mięśni, ale nawet pomimo tego praca zabierała nam sporo czasu. Niestety przesłony ochronne nie były sprawne: uwięziony w Bazie zawiesisty upał, który rzedł tylko na krótko, gdy tarczę Ramanujana okrywały piaskowe chmury, nie przestawał nas męczyć. Po dziewięciu godzinach nieprzerwanego wysiłku przyłączyliśmy wreszcie przewody do „Goliata‟ i rozpoczęliśmy ładowanie baterii.

Wróciliśmy z lotniska do centrum, gdy gdzieś z wnętrza Bazy doleciało nas echo podniesionych głosów. Geminus był obecny, ale nie rejestrował niczego niezwyczajnego… Zamarły, zacząłem łapczywie wsłuchiwać się w rozmowę. Nie potrafiłem wyłowić słów, byłem jednak przekonany, że słyszę kłócącą się ze sobą parę: mężczyzna przemawiał uniesionym, chociaż opanowanym głosem, kobieta, w której głosie rozpoznałem głos blondynki z mojego snu, krzyczała, jej ton był histeryczny, a zarazem proszący. Rozmowa zakończyła się gwałtownie błagalnym wołaniem kobiety, któremu odpowiedział odgłos szybko oddalających się kroków. Po niedługim czasie ponownie usłyszałem kroki, potem tupanie stało się głośne i twarde: ktoś, zapewne kobieta, biegł przez kilkanaście sekund, aż nagle hałas się urwał i zaległa cisza.

Nawet przez moment detektory niczego nie pokazały; Geminus niczego nie odnotował, ale ten dowód nie był mi potrzebny: było oczywiste, że przy zamkniętych drzwiach, nawet krzycząc, ktokolwiek przebywający wewnątrz Bazy nie może być słyszany w centrum. To, co zdawało mi się toczącą się w Bazie rozmową było wytworem mojego umysłu i najwyraźniej miało jakiś związek z nigdy przeze mnie nie poznaną blondynką imieniem Halley.

Aby wymienić elementy instalacji pozyskiwania energii z kosmicznego wiatru musieliśmy poczekać, aż baterie w kapsule zostaną w pełni naładowane: mieliśmy kilka godzin. Chcąc odpocząć wróciliśmy do kabiny, umyliśmy się pod natryskiem i położyliśmy na łóżku. Pragnąłem jak najszybciej zasnąć…

Po pewnym czasie usłyszałem ciche stąpanie, potem drzwi się otworzyły i do środka weszła wysoka, krótko ostrzyżona blondynka w białym kombinezonie i ze skalpelem ściskanym w prawej ręce. Wyglądała identycznie jak ostatnio i zachowywała się tak samo: nie zwracając na mnie uwagi, w milczeniu zaczęła dotykać przedmiotów pozostawionych na biurku, potem podeszła do szafy, przeciągnęła dłonią po znajdujących się w niej rzeczach, przytuliła do twarzy rękaw kombinezonu. Tym razem udało mi się dostrzec, że pierwszą literą na naszywce identyfikacyjnej na wiszącym w szafie kombinezonie było „S”.

Kiedy skończyła zbliżyła się do okna, potem mrużąc oczy w taki sam sposób, jak wówczas, patrzyła gdzieś daleko, gdy nagle odwróciła się do mnie. Jak przy naszym pierwszym spotkaniu oczy miała smutne, jej spojrzenie było zastygłe w wyrazie jakiegoś nieodwołalnego, okrutnego postanowienia.

Siedziałem na łóżku; wiedziałem, że jestem sam, że Geminus na pewno nie odpowie, ale nie przerażało mnie to, jakbym czekał na spotkanie z nią… Nie wiedząc, czego się spodziewać, czekałem cierpliwie, aż mój gość się odezwie.

– Już się nie boisz – zauważyła blondynka i się uśmiechnęła, ale jej oczu nie ożywiła nawet ulotna radość, nadal pozostawały nieruchome i obce.

– Nie – przyznałem, rozumiejąc, że nic, co powiem nie zdoła odmienić jej spojrzenia. – Teraz wiem, że to sen.

– Sen… – powtórzyła za mną. – Sen nigdy się nie kończy – dodała niezrozumiale i zapytała, lekko na bok przekrzywiając głowę: – Czy stać się człowiekiem znaczy usiłować zrozumieć, nadać sens cierpieniu?

Patrzyłem na nią przestraszony. Beztroski, prawie że dziecięcy ton jej głosu a jednocześnie to puste, niczego nie wyrażające spojrzenie, które, nie byłem pewien, czy stanowiące piętno minionych przeżyć, czy zwiastun jakiś strasznych a nadciągających zdarzeń, wydawać mi się zaczęły oznaką szaleństwa, będącego udziałem widzianej przeze mnie we śnie zjawy.

– Nie wiem – wyszeptałem.

Blondynka uśmiechnęła się smutno. W milczeniu, tak samo jak wtedy: najpierw stojąc na lewej, potem na prawej nodze zdjęła buty, rozebrała się i weszła pod prysznic. Długo trwało zanim podniosłem się z łóżka i powoli, z wzrastającą grozą, zbliżyłem się do wnęki. Woda wciąż leciała z natrysku. Kobieta siedziała w rogu pomieszczenia oparta plecami o ścianę. Ręce trzymała bezwładnie wyciągnięte przed sobą, chwytliwą stroną dłoni skierowane w górę; na nadgarstkach miała dwie cienkie linie, z których płynęła krew. Tuż przy nogach kobiety leżał skalpel, omywany krwią mieszającą się z wodą w różowe wstęgi, wślizgujące się do otworu w dnie kabiny. Bezsilny patrzyłem na spływające po jej policzkach i ciele strugi wody oraz krople, kapiące z krótko ostrzyżonych włosów.

Halley podniosła na mnie wzrok; była blada, jej usta drżały. Raptownie, czy to pod wpływem wtulonego we mnie spojrzenia czy wzbudzonego ludzką tragedią wzruszenia, jak gdybym doświadczył okrucieństwa przeżyć umierającej na moich oczach kobiety: czułem rozpacz, niszczącą wolę życia, i nadzieję uwolnienia, ale również strach przed przeznaczeniem, w którym nie ma ani wiary, ani pocieszenia; opadała mnie zimna otchłań, która przytłacza nieznanym, unicestwia każdą myśl i uderzenie łopoczącego serca… I kiedy pozbawione oddechu wargi kobiety znieruchomiały, ręce i głowa opadły zwiotczałe, te uczucia przepadły, znikły, a wówczas w moim umyśle zjawiła się jakaś obca, niewiadoma obecność, ofiarowująca mi coś, czego nie odważyłbym się nazwać dobrocią, a na próżno usiłującym zrozumieć współczuciem i najgłębszą, bo pierwszą, tęsknotą…

Siedziałem skulony przy prysznicowej wnęce. Drżałem. Pomimo wpadającego do pokoju oślepiającego, ognistego blasku zorientowałem się, że blat biurka jest pusty, a na podłodze nie leżą ubrania blondynki, musiałem więc odzyskać przytomność. Przeżycia, których doświadczyłem we śnie, nie przeminęły wraz z moim obudzeniem, a zaczęły wydawać mi się czymś realnym, czymś, co wydarzyło się naprawdę. Geminus dokonał koniecznych analiz i wywołał potrzebne zmiany w ośrodkowym układzie nerwowym, abym mógł szybko odzyskać równowagę: wspomnienia snu bladły powoli w mojej świadomości, nie opuściły mnie jednak całkowicie. Podniosłem się z ziemi. Geminus sugerował, że powinniśmy kontynuować prace, zmierzające do jak najszybszego uruchomiania kapsuły.

Włożyliśmy kombinezon i skafander. Przez chwilę w zamyśleniu wpatrywałem się w mokrą wnękę prysznica. „Może to nie był sen, może to naprawdę się wydarzyło?” – przemknęło mi przez głowę. Zrozumiałem, że muszę udać się do laboratorium i odszukać słup pamięci, od początku istnienia Bazy archiwizujący wszystkie związane z nią wydarzenia. Byłem przekonany, że tylko tam będę mógł odnaleźć rozwiązanie zagadki nawiedzających mnie wizji. Istniała szansa, że Geminus uzna moje zamiary za irrelewantne, nieodpowiadające priorytetom misji, a nawet niezgodne z procedurami i nieracjonalne, ale czułem, że muszę zaryzykować… Zdawałem sobie sprawę, że w takim wypadu najprawdopodobniej będzie interweniował: skoryguje moje usiłowania, do tego stopnia regulując aktywność naszego mózgu, aż w końcu pomysł poszukiwania archiwum wyda mi się absurdalny. Gdy po wyjściu z kabiny skierowałem się do laboratorium, Geminus nie zareagował, najwidoczniej więc nie dostrzegł jeszcze wtedy w moim zachowaniu niczego stwarzającego dla nas niebezpieczeństwo, albo bezpośrednio zagrażającego planom uruchomienia „Goliata‟.

Na kopule laboratorium szumiał piasek rozdmuchiwany powiewami skręcającego się wiatru; światło było tutaj mniej intensywne, zapewne dzięki grubszym przesłonom. Ufając posiadanej wiedzy spodziewałem się, że słup pamięci znajduje się pod pracownią; błądziłem wśród gmatwaniny pustych stanowisk laboratoryjnych szukając w pośpiechu zejścia. Geminus, który orientował się w moich intencjach, przypominał, że naszym pierwszorzędnym celem jest jak najszybsze przygotowanie kapsuły do startu. Milczałem: jakikolwiek komentarz nie byłaby go w stanie uspokoić, a wywołałaby serię pytań. Zrozumiałem, że nie mam dużo czasu, że za kilkadziesiąt sekund Geminus upomni mnie jeszcze raz i jeżeli znowu nie odpowiem, albo nie zacznę realizować wyznaczonego zadania, uzna moje zachowanie za nieoptymalne i wdroży procedury korygujące.

Moje przypuszczenia okazały się szczęśliwe: niedługo natrafiłem na właz w podłodze, który, kiedy stanąłem w wyznaczonym miejscu, odsłonił prowadzące w dół schody. Zeszliśmy do chłodnego, jasno oświetlonego pomieszczenia. Na lewo od nas znajdowały się zamknięte drzwi, opatrzone dużymi literami: „U.Ś.‟; na prawo wystawał z podłogi smukły, grafitowy obelisk – słup pamięci Bazy Inanis. Zwykle przegląd zawartości archiwum odbywa się szybko, w bezpośrednim, mnemonicznym połączeniu z bazą danych, ale w przypadku urządzeń nieużywanych od kilkudziesięciu lat stwarzało to pewne niebezpieczeństwo, dlatego opuściłem dotykowy ekran na stojącym obok obelisku pulpicie, który się podświetlił, sygnalizując gotowość do pracy.

– Kto jest lub kim była Halley? – wystukałem na klawiaturze.

Za moment na monitorze pojawiła się odpowiedź:

– Doktor Halley była lekarzem, internistą, specjalistą chorób wewnętrznych oraz chirurgiem, członkiem piątej, ostatniej grupy badawczej w Bazie Inanis.

– Co się z nią stało? – napisałem, uderzając w podnieceniu w litery na ekranie.

– Funkcje życiowe doktor Halley zostały zatrzymane siedemnastego kwietnia w wyniku wstrząsu krwotocznego prowadzącego do spadku ciśnienia tętniczego krwi, wstrzymania krążenia i niewydolności wielonarządowej.

Geminus odezwał się ponownie: poinformował, że pozyskiwanie danych dotyczących przeszłości członków załogi Bazy Inanis jest czynnością nieefektywną, dlatego powinno zostać natychmiast przerwane. Przełknąłem ślinę i wybiłem następne pytanie:

– Jak do tego doszło?

– Spadek ciśnienia tętniczego krwi u doktor Halley – czytałem – został wywołany upływem krwi z otwartych żył pośrodkowych przedramienia na lewym i prawym nadgarstku.

– Kto to zrobił, jak i gdzie to się stało? – zapytałem, przeczuwając odpowiedź.

– Doktor Halley; skalpelem chirurgicznym; pod prysznicem w kabinie doktora Senny.

Zrobiłem głęboki wdech.

– Kto oprócz doktor Halley wchodził w skład ostatniej załogi Bazy Inanis? – zapytałem.

– Doktor Senna, astrofizyk i klimatolog ciał pozaziemskich oraz dowódca załogi, doktor Scallia, chemik i geolog ciał pozaziemskich, doktor Adrivius inżynier i mechanik oraz doktor Tall, cybernetyk i informatyk.

– Czy wszyscy ci ludzie zginęli w wypadku siedemnastego kwietnia?

– Tak.

– Streść przebieg wypadku – napisałem, czując, że przestaję kojarzyć, co tutaj robię, a moje myśli zaczynają się koncentrować na odłączeniu kabla zasilającego od baterii i naprawie instalacji ładującej „Goliata‟. Wpatrując się w ekran, ze wszystkich sił usiłowałem skupić uwagę na pojawiającym się komunikacie:

– Doktorzy Scallia, Adrivius oraz Tall dostali się w obszar wtórnego uderzenia masy burzowej w czasie ekspedycji badawczej dziesięć kilometrów na południe od Bazy. Funkcje życiowe doktorów Scalli i Talla ustały w efekcie obrażeń wewnętrznych spowodowanych upadkiem z wysokości blisko dwustu metrów, po tym, jak wir powietrza porwał ich w górę. Funkcje życiowe doktora Adriviusa ustały w efekcie niedostatecznej ilości tlenu aspirującego do płuc, co było spowodowane pęknięciem hełmu skafandra. Na pomoc doktorom Scalli, Tallowi i Adriviusowi ruszył w ślizgaczu doktor Senna, jednak…

Oparty rękami o pulpit doszedłem do wniosku, że baterie w kapsule są w pełni naładowane od przeszło godziny. Powinniśmy przystąpić do wymiany spalonych elementów instalacji zasilania „Goliata‟. Wyszliśmy na płytę lotniska i odłączyliśmy przewód od kapsuły. Zaczęliśmy wymieniać uszkodzone moduły aparatury pozyskującej energię z kosmicznego wiatru. Skończyliśmy po trzech godzinach: „Goliat‟ był gotowy do lotu. Sprzątnęliśmy kable i wróciliśmy do kabiny, żeby się wykąpać i przygotować do startu.

Pochylony, opierając się rękami o ścianę wnęki patrzyłem w dół na zbierającą się wokół stóp wodę. Z wolna przypominało mi się wszystko, co mi się śniło, i czego się dowiedziałem o losie ostatniej załogi Bazy Inanis. Zaczynałem rozumieć, że wyświetlana w moim umyśle scena samobójstwa oraz słyszane przeze mnie a nie odnotowane przez detektory odgłosy kroków oraz rozmowa stanowiły retrospekcję realnych wydarzeń, mającymi tutaj miejsce przed czterdziestu dziewięciu laty. Tak samo zjawisko tunelowania świadomości, doświadczanie przeze mnie przeżyć umierającej doktor Halley, było wspomnieniem jej doznań, aplikowanym mi podczas snu. Wiedziałem, że ponad sto lat temu rozpoczęto eksperymenty polegające na próbie synchronizacji aktywności ludzkiego umysłu z inteligencją mechanizmów kwantowych; Baza Inanis musiała być pionierskim wykorzystaniem tej technologii w skali dokonań inżynierii kosmicznej… W rzeczywistości przebywałem wewnątrz olbrzymiej stacji nadawczo-odbiorczej, wiązkami fal bioelektromagnetycznych wiążącą urojoną świadomość głównego komputera z ludzkim mózgiem, co przy nieprzerwanym, dwustronnym emitowaniu i rejestrowaniu informacji umożliwiało komunikowanie się członków załogi z mechanizmem kwantowym drogą samych myśli, a jednocześnie odczytywanie, analizowanie i archiwizowanie na bieżąco przez urojoną świadomość wszystkich refleksji, zamiarów, emocji, rozmów oraz działań ludzi przebywających w Bazie. Ostatnim, przez swoją intensywność najdokładniej utrwalonym zapisem musiał być ten, dotyczący stanu psychicznego doktor Halley, który wystąpił u niej bezpośrednio po tragicznym wypadku czterech pozostałych członków ekipy oraz obraz następującej później samobójczej śmierci lekarz w kabinie doktora Senny. Jeżeli moje kalkulacje były słuszne, mój mózg stał się mimowolnym odbiorcą cyklicznie emitowanego przekazu, który na jawie występował w postaci zredukowanej do wrażeń słuchowych: nieistniejących w rzeczywistości odgłosu kroków i kłótni. To by oznaczało, że pogrążony w uśpieniu centralny mechanizm kwantowy Bazy od kilkudziesięciu lat raz po raz odtwarza i analizuje przebieg tamtych dramatycznych okoliczności i wciąż na nowo starając się zrozumieć sens tego, co się wydarzyło, coraz to doznając tych samych okrutnych przeżyć, usiłując odnaleźć rację i usprawiedliwienie dla ludzkiego przeznaczenia, wykształcił indywidualną emocjonalną jaźń, która była zdolna wejść ze mną w interakcję, w konsekwencji do pewnego stopnia zaburzając pierwotną, utrwaloną w pamięci sekwencję zdarzeń (woda we wnęce była efektem włączania natrysku przez komputer, rekonstruujący we śnie przebieg samobójstwa). Prawda, że nigdy nie odnotowano przypadku rozwinięcia przez inteligentną jednostkę kwantową zmysłu empatii czy współczucia, który nie byłyby zbiorem algorytmów, odwołującą się do behawioryzmu czysto matematyczną interpretacją ludzkich zachowań i pozbawioną uczuciowych intencji, z góry zaprogramowaną odpowiedzią na wynikające z tych obserwacji bodźce, ale równocześnie prawdą było to, iż wciąż nie rozumieliśmy do końca praw rządzących ewolucją urojonej świadomości.

Siedząc na łóżku spojrzałem przez okno na białe wydmy i obłoki piasku, jakby zachodzące rdzą, najeżone czerwonymi rozbłyskami. Swoje myśli starałem się ukryć w wielości odbieranych przez mózg bodźców zmysłowych. Patrzyłem w krajobraz pustyni, gdzie wiatr formował z tumanów jasnego pyłu wijące się kolumny, zdające się dźwigać zmierzwione sklepienie, całe w pożodze szkarłatnego słońca. Nagle na horyzoncie ukazała się szybko powiększająca się łuna; gdzieś znad otchłani piasku pędziły w naszym kierunku podobne do przewracających sie gór nieogarnione zwaliska ciemnych, potarganych chmur, zbryzganych oślepiającym światłem granatowych i purpurowych błyskawic. To nadciągała inaniańska burza, mająca wkrótce ogarnąć Bazę straszliwym, huczącym żywiołem.

Zgodnie z procedurami przed wylotem musieliśmy wyłączyć wszystkie podsystemy, urządzenia w Bazie zostawić w stanie, w jakim je znaleźliśmy. Założyliśmy kombinezon i skafander i w pełnym rynsztunku wyszliśmy na korytarz. Po kilku minutach zeszliśmy do siłowni.

Zamiast zacząć wyłączać podsystemy, podszedłem szybko do czarnej konsoli sterowniczej, uruchomiłem centralny obwód oraz po kolei przyłączałem zasilanie do wszystkich podjednostek. Geminus poinformował mnie o tym, co dobrze wiedziałem: zainicjowałem procedurę wybudzania głównego komputera, którego zachowania, po tak długim czasie pozostawania w stanie uśpienia, nie sposób było przewidzieć. Zignorowałem go, wybiegłem po schodach z siłowni i skierowałem do pomieszczeniu pod laboratorium. Geminus musiał uznać moje zamiary za bezpośrednie zagrożenie, ponieważ od razu wdrożył procedury korekcyjne.

Otworzyłem właz. Wpadłem do niewielkiej sali, której ściany i sufit pokrywała niezliczona ilość emanujących bladą poświatą szczelin, zaplatających się w wielokątne, geometryczne wzory. W centrum znajdowały się trzy czarne jak bazalt wysokie, porowate monolity-rdzenie, ustawione w taki sposób, że tworzyły wierzchołki trójkąta. Symetrycznie pomiędzy nimi umiejscowiono ciemny, gładki postument z wierzchnią ścianą ściętą, uniesioną lekko w kierunku wejścia. Na środku płyty tkwiła okrągła dioda, która na zmianę rozjaśniała się delikatnym, białym światłem i gasła. Tuż powyżej dolnej krawędzi zauważyłem napis: „NAMAGIRI‟.

Czy wierzyłem, że myśląca maszyna, która przeżywaniem cierpienia stała się podobna nam, ludziom, i jak my była śmieszna w bezradnym przekonywaniu siebie, że życie nie jest daremne, zasługuje na współczucie? A może to sobie chciałem ofiarować zlitowanie, ulec złudnej, naiwnej nadziei, że zobaczę ją jeszcze raz, szczęśliwą… Wiedząc, że starający się mnie powstrzymać Geminus przejmuje kontrolę nad naszym ciałem i świadomością, ostatnim wysiłkiem dopadłem do postumentu i, upadając, powodowany nieznaną intencją, położyłem na nim rękę. Przez chwilę czułem pod dłonią narastające ciepło; widziałem, jak niewyraźne żyłki na monolitach wzbierają światłem, jak geometryczne kanaliki na suficie i ścianach ożywają, zaczynają się poruszać, układać w coraz to nowe kształty i przestrzenie, i jak wszystko wypełnia się jasnym, przenikliwym brzaskiem. Wtedy osunąłem się na podłogę i straciłem przytomność…

 

Najpierw usłyszałem w ciemności szum, który zaczął narastać powoli w dźwięk wysokiej częstotliwości. Naraz pisk się urwał i zaległa cisza, a wówczas coś niewidocznego dotknęło delikatnie moich czoła i skroni i zaraz się cofnęło, aby po chwili zbliżyć ponownie, i z każdym powrotem, jakby z wzrastającą ciekawością, wniknąć głębiej w mój umysł, pokonując kolejne bariery nie strachu a ostrożności, jaka jest doświadczeniem odkrywcy, przestępującego próg horyzontu. Długo trwało to niespieszne, sprawiające wrażenie wstydliwego a zarazem zachłannego badanie; zimna i obca świadomość, jakaś utajona obecność tchnąca nieznanym życiem, którego nie dało się opisać niczym, co wzięte ze świata roślin i zwierząt, nic, co organiczne, co odżywia się, aby kiedyś umrzeć, a jednak bliskie, namacalne istnienie, na wieczność zatrzymane w niewolniczym odruchu tajemną siłą powodowanego dążenia, niby wiekuista myśl, niewzruszona w wysiłku ostatecznego poznania. I za tą przemożną potrzebą zrozumienia zjawiły się ufność i nadzieja, że nic, co ludzkie, nawet miłość okupiona cierpieniem, nie jest ani głupie, ani daremne…

Otaczała mnie jasność, która zdawała się nie mieć źródła. Poczułem nagle, że ktoś pochyla się nade mną, klęka, delikatnie dotyka palcami moich warg i policzka. To była Halley.

– Czekałam na ciebie, Caradianie – szepnęła i głaszcząc mnie po twarzy, pocałowała.

– Skąd znasz moje imię? – zapytałem cicho, z niedowierzaniem mrużąc oczy.

Nie odpowiedziała, a uśmiechnęła się i lekko, w zabawny sposób powiodła dłonią po moim czole i skroniach.

– Powiedz… – odezwałem się, tuląc do policzka jej dłoń i wpatrując błagalnie w ni to zielone, ni to błękitne spojrzenie – ten wypadek, to wszystko nigdy się nie wydarzyło.

– Oczywiście, że się nie wydarzyło – odpowiedziała, a jej oczy napełniły się blaskiem. – To był sen, który przeminął. Wszystko, co złe, przeminęło i teraz już na zawsze będziemy razem.

Uśmiechnąłem się do niej; wyglądała prześlicznie w tym swoim fioletowym podkoszulku, z równo zaczesanymi za uszy włosami i nabrzmiałymi ustami, jakby zaraz miała się roześmiać. I spojrzeniem, w którym była nadzieja.

Koniec

Komentarze

Cześć!

 

Bardzo dużo tu podobieństw do Solaris – tajemnicza baza, czerwone słońce, kroki w korytarzu, postać kobiety (nawet imię podobne), wydarzenia, co do których nie wiadomo, czy są snem czy halucynacją, wypadek załogi badawczej, streszczenie historii planety. Niestety działa to na niekorzyść tego opowiadania, bo odruchowo wyobraźnia szuka podobieństw i różnic, co przynajmniej mnie utrudnia wciągnięcie się w tę historię. A sama fabuła jest niestety skromna, bardzo niewiele się tu wydarzyło, całość została zdominowana przez rozwlekłe opisy, tak bardzo przeładowane szczegółami, że w efekcie trudno sobie wyobrazić to, co opisujesz. Jak dla mnie jest też zbyt purpurowo, już pierwsze zdanie nie zachęca (to mam na myśli: ciężkim westchnieniem wzruszając nieruchomą od pół wieku ciszę).

Nie jestem ekspertem, więc nie będę tu analizować warstwy naukowej, mogę się tylko podzielić wrażeniem czytelniczym. Miałam odczucie przesytu, takiego upychania w tekście jak największej ilości pojęć. 

Naprzemiennie używasz w odniesieniu do bohatera liczby mnogiej i pojedynczej, w czym usiłowałam znaleźć jakiś wzorzec określający to, kiedy bohater oddziela się od Geminusa, ale niestety mi się nie udało, więc było to nieco irytujące. 

Żeby nie było, że widzę tu same minusy, to sam pomysł na pamięć SI i jej próby skomunikowania się uważam za ciekawy. Osobowość bohatera, który na końcu zdobywa się na akt litości wobec pogrążonej w smutku sztucznej inteligencji, też wzbudza moje zainteresowanie, choć jego motywacja zdaje się nieco rozmyta.

Jeśli chodzi o kwestie techniczne to uważam, że używasz słów w błędnym znaczeniu i tworzysz zdania, przez które trudno przebrnąć. Nie robię łapanki, ale podam przykłady: 

skóra pociemniała, chroniąc organizm przed promieniowaniem oraz utratą wody; hemoglobina we krwi zmieniła swą strukturę, zwiększając powinowatość do tlenu, tak że po chwili zaczęliśmy oddychać swobodnie.

Jeśli już to “powinowactwo”, choć też nie do końca jest to precyzyjne w tym kontekście. Zastanawiam się też nad tym, w jaki sposób przyciemnienie skóry miałoby chronić przed utratą wody, chyba za duży jest tu skrót myślowy.

Patrzyliśmy w nigdy niegasnący krajobraz Inanis: białą pustynię owiewaną mgłami piasku, sięgającą wszystkich horyzontów w poświacie rubinowego słońca, Ramanujana.

Raczej “na”. Nie wiem, jak miałoby powstać kilka horyzontów.

Na końcu pokoju tkwiło małe, lekko wybałuszone okno, za którym rozpościerał się łagodnie opadający krajobraz bezmiernej pustyni z unoszącym się nad nią słońcem, wśród rozdmuchującego piasek wiatru mieniącym się odłamkami purpurowego światła.

Jak okno może być wybałuszone? A końcówka tego zdania jest bezsensu, coś się tutaj bardzo poplątało składniowo.

 

Widzę, że to Twój pierwszy tekst na portalu, więc podrzucam link do poradnika.

Potężne karbo-molibdenowe wejście zamknęło się za nami(,-/+. C/ c-)iężkim westchnieniem wzruszając nieruchomą od pół wieku ciszę: staliśmy w centrum Bazy Kosmicznej Inanis.

powinowatość (?)do tlenu

…który musiał przecisnąć się do środka przez nieszczelne izolatory(?)

suchy (?szum

Dalej więcej podobnych. Nie wciągnęło misia, czyta się trudno. Używanie na zmianę liczby mnogiej i pojedynczej w stosunku do bohatera utrudnia percepcję. Pomysł ciekawy.

 

 

 

Hej, hej,

 

utwór w warstwie technicznej mi się podoba. Jest kilka potknięć, ale generalnie historia płynie, przez opisy tech przechodzi się dość gładko i mnie osobiście nie znużyło.

 

Pomysł, jak wyżej się rzekło, wtórny, nawiązania do Solaris zbyt mocne wg mnie.

Fabuła i świat przedstawiony nie do końca zrozumiałe dla mnie – kluczowe dla historii byłoby uzasadnienia działań bohatera oraz odpowiednie przedstawienie spięcia człowieka z AI. Dlaczego bohater bierze kapiel i spi w bazie a nie wraca na statek? W jaki sposób bohater może oszukać swój program – dlaczego emocje i myśli są nierozumiałe dla algorytmu i potrzebuje on czasu, żeby wdrożyć działania “korygujące”?

Dodatkowo – trochę infodumpów, jak np. historia stacji czytana z pliku z komputera pokładowego. Pewnie lepiej, żeby to postaci opowiadały tę historię, albo żeby była ona bardziej rozproszona (częśc info w komputerze, część w jakimś raporcie z wydobycia surowców, część od postaci, albo zaobserwowane w symulacji).

 

Nie jest źle, popracuj nad pomysłami a będzie jeszcze lepiej :)

 

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

Moim zdaniem to dobre opowiadanie, zasługujące na większą uwagę. Opisy bazy kosmicznej i planety Inanis podziałały na moją wyobraźnię. Dobrze wykreowana atmosfera, balansująca na granicy tego co rzeczywiste, a stworzone przez umysł, tudzież komputer. Nie przeszkadzało mi, że bohater odnosi się do siebie raz w liczbie pojedynczej, a raz w liczbie mnogiej. Myślę, że to zabieg celowy, przecież bohater sprzężony jest z komputerem Geminusem i wspólnie tworzą nowy rodzaj bytu, Zintegrowaną Świadomość Symbiotyczną. Przenikanie się świadomości ze sztuczną inteligencją i jej niepewny ontologiczny status jest według mnie najciekawszym wątkiem opowiadania. Mechanizm kwantowy to właściwa intuicja na łącznik pomiędzy tymi dwiema domenami.

Tajemnicza kobieta pokazana jest w sposób sugestywny i subtelny, z przyjemnością czytałem fragmenty dotyczące jej interakcji z bohaterem.

Nie jestem pewien jak odczytywać końcówkę, kiedy kobieta mówi, że to wszystko się nie wydarzyło. Czy urojona świadomość komputera z Inanis użyła historii o ekipie badawczej jako triku, żeby «wciągnąć» głównego bohatera do siebie? Czy istnieje jakaś analogia, połączenie pomiędzy doktorem Senną a bohaterem (obaj w jakiś sposób byli związani z tajemniczą kobietą)?

 

Podobieństwo do Solaris jest ewidentne, ale kontekst jest inny. Zamiast inteligentnej planety mamy tu do czynienia z kwantowym urządzeniem oddziałującym na świadomość.

Zgadzam się że infodump o planecie jest zbyt obszerny, chociaż z drugiej strony stanowi element budujący atmosferę i w jakimś stopniu kontekst opowiadania.

Ramanujan to fascynująca i tajemnicza postać. :)

 

Na końcu jednego z bocznych tuneli w pobliżu laboratorium natrafiliśmy na prowadzące w dół kręte schody; po zejściu kilkunastu metrów stanęliśmy się przed wysokimi drzwiami.

stanęliśmy/ znaleźliśmy się

 

 

Byłem głody i chciało mi się pić

głodny

 

 

Naraz pisk się urwał i zaległa cisza, a wówczas coś niewidocznego dotknęło delikatnie moich czoła i skroni

mojego czoła i skroni?

 

 

Nowa Fantastyka