- Opowiadanie: jezebel - Hieny część 2/3

Hieny część 2/3

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Hieny część 2/3

Gwynn leżał na dachu odrestaurowanej kamienicy w nowym śródmieściu. Przez plecy miał przewieszoną lekką szablę a do oczu przykładał prymitywną lornetkę. Miał nadzieje, że deszczowe chmury jeszcze chwilę postraszą nad miastem, bo gdy się przejaśni straci świetną zasłonę. Według jego wtyki w klanie van der Meera, sam szef miał się dziś zjawić właśnie w tym miejscu. Pretekstem było sprawdzenie postępów w sprawie zaginięcia jego dzieci. Gwynn już wiedział, że oficjalnie tego zadania podjął się klan Redsów, odpowiadający za porządek w mieście. Wbrew pozorom, przy prawie pięćdziesięciu tysiącach mieszkańców, zdarzało się dużo przestępstw i wykroczeń. Teoretycznie sprawców ścigała ochotnicza straż obywatelska, lecz w praktyce poszkodowani zwracali się o pomoc do lokalnego klanu. Redsi byli znani z największej liczby spraw rozwiązanych pomyślnie, ale ich metody trudno było określić mianem profesjonalnych. Częstokroć wymuszali zeznania torturami i poprzestawali tylko na jednym podejrzanym, któremu starali się udowodnić na siłę, że jest winny. Gwynn pogardzał nimi za to i nie traktował ich jak poważnych przeciwników. Bardziej zmartwiły go inne plotki, głoszące, że w sprawę zaangażował się klan jego siostry, pomimo jej wcześniejszych zapewnień, iż ta sprawa ich nie obchodzi. Przymknął na chwilę oczy aby sobie przypomnieć jak wczoraj wyglądała. Ku jego zadowoleniu, w mieszkaniu nie znalazł używek, a Joyce była w świetnym nastroju i bardzo dużo mówiła, więcej niż zwykle. W jego sercu pojawił się słaby promyk nadziei pomimo, iż nie miał racjonalnych podstaw by się pojawić. Dlaczego jednak potraktowała go lepiej niż zwykle? Pewnie święciła kolejny sukces i nawet jego obecność nie zepsuła jej humoru. Czy aby na pewno? Powinien się uwolnić wreszcie od tych myśli prześladowczych! Wciąż zatruwają mu umysł, a ich działanie jest tysiąc razy gorsze od arszeniku. Gdyby przedawkował truciznę, to wiedziałby na czym stoi, że cała ta heca zakończy się śmiercią a dalej nie będzie już nic. A tutaj? Nic nie było jasne, pozytywne emocje i uczucia stopniowo ulegały ciemniejszej stronie ludzkiej natury i nie wiadomo było, która z nich zwycięży. Postanowił skupić się na celu. Razem z Gaelem zadecydowali, że najłatwiej będzie zdobyć informacje na temat postępów poczynionych przez klan Redsów. Następnie wykorzystają to i zaoszczędzą sobie zbędnych trudów.

Za rogiem kamienicy mignęła mu postać grubego jegomościa, ubranego według najnowszej mody, w skórzany frak koloru musztardowego i jaskrawą kamizelkę ściśle opasającą tłuste ciało. Na nogach miał buty typu wojskowego, jakże nieszczęśliwie dobrane do reszty. Gwynn miał ochotę parsknąć śmiechem. Stanowił idealny cel dla skrytobójców, i to także dla tych początkujących. Udając, że przechodzi tu niby przypadkiem, przystanął przed jednym ze sklepów i zaczął przyglądać się wystawie z wielką uwagą. na horyzoncie pojawił się kolejny facet w długim płaszczu, wskazującym na przynależność do Hien. Przeszedł szybko obok grubego mężczyzny, potrącając go przy okazji. Pewnie włożył mu kartkę z adresem spotkania– pomyślał Gwynn. I rzeczywiście, jegomość wyciągnął z kieszeni kamizelki niewielką karteczkę.

– Możesz sobie odpuścić zabawę w szpiega– powiedział nagle głos za jego uchem.

Gwynn zareagował od razu, przekręcając się na plecy i wyciągając długi nóż z cholewki buta. Okazało się, że celował cienkim ostrzem w Gaela. Ten uniósł ręce do góry.

– Ach, to ty…– mruknął niezadowolony Gwynn. Spojrzał na ulicę, mężczyzny już było. Zirytowany przeniósł wzrok na partnera.

– To bez sensu, wiem już co zamierzał powiedzieć van der Meerowi– poinformował go tryumfalnie.

Brwi Gwynna podjechały pod samą granicę czoła.

– Niby skąd?– zapytał głupio.

Gael przewrócił oczami. Czasem potrafił zachowywać się jak dzieciak, a w szczególności podczas misji. Gwynn zachodził w głowę jakim cudem przyjęto go do Hien. Nie wyróżniał się szczególnymi zdolnościami, bywał czasem tępy i na dodatek niepoważnie podchodził do przydzielonych mu zadań. Weźmy dzisiaj, prawie nie zniszczył idealnej przykrywki starszej od niego Hieny. I weź tu pracuj z takim człowiekiem. Jego irytacja wzrosłaby jeszcze bardziej, lecz postanowił dać się wykazać młodemu zdobytymi informacjami. Zobaczymy, czy jest coś wart, doszedł do wniosku.

– Mam swoje znajomości…– zaczął wymijająco Gael, lecz napotkawszy mordercze spojrzenie towarzysza, odchrząknął i ciągnął już bardziej konkretnie– Zaufany informator przekazał mi, że porywacze nawiązali kontakt z Redami i przedstawili swoje żądania. Ci oczywiście uruchomili swoje znajomości, przeciągając negocjacje do maksimum by wybadać miejsce uwięzienia dzieci. Wygląda na to, że są już na ich tropie. Napotkali jednak małą niedogodność…– tu Gael zawiesił głos, jakby oczekując na pochwałę od kolegi. Gwynn podniósł się i otrzepał spodnie z kurzu. Podrapał się po nosie, cały czas intensywnie myśląc. Prawdę mówiąc, nie sądził, by ktoś porwał dzieci van der Meera dla okupu, ale najwyraźniej znów się pomylił. To z jednej strony ułatwiało zadanie, lecz z drugiej sposób porwania wskazywał na robotę profesjonalistów, a po takich można się spodziewać wszystkiego. Tak czy inaczej, życie dzieci wciąż wisiało na włosku, a im kończył się cenny czas.

– Co z tą przeszkodą?– zapytał po chwili.

Gael odetchnął i powiedział:

– Oni znajdują się w rejonie pogranicza. Na ziemi naszego klanu.

Te słowa uderzyły Gwynna jak cios ciężką pałką. Miał te bachory pod nosem i nic o tym nie wiedział? Tyle razy chodził po Pograniczu, znał je jak własną kieszeń. To niemożliwe by ktoś zdołał się tam tak dobrze ukryć, chyba, że…

– Cholera…. – wyrwało mu się z uczuciem.

Gael wyglądał na zbitego z tropu.

– Cholera, że co?– spytał.

Gwynn odwrócił się ku niemu z grobowym wyrazem twarzy.

– Wykorzystują stare stacje podziemne jako kryjówkę– odparł, prawie pewien tego co mówił.

Jego towarzysz wyglądał na równie zaskoczonego tym faktem. I nic w tym dziwnego. Starożytni budowali w środkowym okresie swojego rozwoju kolej podziemną, użyteczną w rozładowywaniu natężonego ruchu ulicznego, lecz wraz z upływem czasu była ona wypierana przez nowsze rodzaje transportu. Stare stacje przerobili na kanały, mające być w założeniu, schronem dla ludności cywilnej. Szybko się okazało, że ten system jest niewydolny i nawet po przerobieniu całej sieci kolei, nie będzie w stanie zmieścić wszystkich, koncepcje zmieniono. Na Kanały zamieniono ścisłe centrum i część największych dzielnic i dobudowano niższe poziomy a stacje znajdujące się poza tym terenem zaplombowano i od tego czasu nikt z nich nie korzystał. Ba, niewielu ludzi było w stanie określić gdzie one dokładnie się znajdują, a nawet założywszy, że trafiliby we właściwe miejsce, to sieć była rozległa. Poszukiwania mogły trwać latami.

– No to koniec– powiedział sam do siebie.

– Koniec?– zdziwił się Gael– Jeśli oni znaleźli wejście do stacji, to czemu my byśmy nie mieli?

Jego zuchwałe spojrzenie ubawiło Gwynna. Jest nawet śmieszny– pomyślał – Szkoda tylko, że taki nierozważny.

– Problem nie polega na wejściu do kolei podziemnej, a na znalezieniu czegokolwiek– zaczął wyjaśniać cierpliwie– W dzieciństwie znalazłem wejścia na trzy stacje, lecz nigdy nie chodziłem pomiędzy nimi, a założę się, że ukryli się gdzieś w głębi. Potrzebowalibyśmy kilku, może kilkunastu osób do pomocy przy przeszukiwaniu a i to byłoby ryzykowne– zakończył ponuro.

Najlepiej by zrobił gdyby się wycofał, dopóki jeszcze mógł. Van der Meer powinien się skontaktować z jego klanem i urządzić wspólne poszukiwania. Wtedy odnieśliby sukces. Wiedział jednak, że to nigdy nie nastąpi. Klan nie utopi swojej energii i czasu w poszukiwaniach dzieci znienawidzonego człowieka. Redsi w najlepszym wypadku poniosą fiasko, lub utoną we krwi, jeśli członkowie jego klanu dowiedzą się, że wtargnęli na ich terytorium bez zezwolenia. Sytuacja była patowa. Ostatecznie, dwoje ludzi ma więcej szans na przeżycie w tunelach kolei i zakończenie misji, niż cała grupa uderzeniowa, nie posiadająca wiedzy i doświadczenia.

Gwynn przeszedł w myślach cudowną przemianę– od pełnej wątpliwości Hieny, rozpatrującej wszystko przez pryzmat własnych korzyści, do rozważnego najemnika, który gotów jest podjąć ryzyko jeśli misja ma najmniejsze szanse powodzenia.

– Idziemy – powiedział do Gaela.

Młodzieniec odpowiedział mu uśmiechem i dziarskim krokiem ruszył na przód.

"Obym tego później nie żałował"– pomyślał Gwynn, zmierzając ku dobrze mu znanej dzielnicy.

*

Joyce przekładała rozżarzony węgielek z rąk do rąk. Miała nasunięte rękawice, podobne do spawalniczych i bawił ją cichy syk jaki wydawał materiał w zetknięciu z gorącą bryłką. Siedzący naprzeciwko niej młodzieniec przyglądał się temu z przerażeniem, jakby przeczuwając co go czeka. Ignorowała go na razie, choć wszystko co robiła, od początku do końca, było obliczone na wywarcie odpowiedniego efektu psychologicznego, złamanie tego człowieka. W końcu wrzuciła węgielek do kubła z pozostałymi kamieniami. Uniósł się z niego dym i charakterystyczne trzaśnięcie. Chłopak głośno przełknął ślinę. Był przywiązany do metalowego krzesła już od godziny, bez możliwości ruchu. Wszystko go swędziało, pot lał się z niego strugami a na dodatek odczuwał paniczny lęk przed kobietą o okrutnych oczach i zimnym usposobieniu. Joyce uśmiechnęła się do niego, ale nie tak jak robi to kobieta do mężczyzny, raczej wyszczerzyła zęby niczym drapieżnik przed schwytaniem ofiary, gdy jest już pewny swego łupu. Wstała, obeszła młodzieńca dookoła i znów usiadła. Znajdowali się dwadzieścia pięter nad powierzchnią. Krzesło było ustawione pół metra od dziury w podłodze, pod nimi była przepaść. Dwójka mężczyzn z jej klanu, z samego rana przyłapała chłopaka, opisanego dokładnie przez Kalikste i przywlokła go tutaj, na tak zwany teren przesłuchań i utylizacji. Joyce, choć wiedziała o tym bardzo szybko, nie kwapiła się z przybyciem. Postanowiła, że przetrzymanie go w niepewności ułatwi sprawę i nie myliła się. Dosłownie śmierdział strachem. Temu się akurat nie dziwiła, wszak wychowano go do innych zadań, nie zaznał szczególnie złego traktowania w swym życiu. Jako towar luksusowy mógł przemknąć przez pociąg zwany istnieniem bez większych problemów i zmartwień. A tu nagle niespodzianka, ktoś go łapie i zawleka na odludzie, gdzie nawet ochrona burdelu się nie zapuści. Przeczuwał, że czeka go marny los i jeszcze chwila a zrobiłby wszystko, byleby go uniknąć. Wszak nie składał nikomu przysięgi wierności i lojalności, nieprawdaż? Nie obiecywał dochowywać sekretów.

– Znasz van der Meera?– zapytała go znienacka Joyce, przekrzywiając głowę w lewo.

Młodzieniec zaprzeczył energicznym ruchem głowy. Hiena zirytowana, sięgnęła po węgielek i przyłożyła mu do dłoni. Krzyknął z bólu. W tym miejscu pojawiła się brzydka czerwona rana, śmierdząca spalenizną. Po policzku spłynęła mu pojedyncza łza.

– Kłamiesz– syknęła Joyce– A ja nie lubię kłamców. Mów prawdę a może wrócisz jeszcze do swojego zawodu– perswadowała.

– Z-znam– wystękał chłopak. Pokiwała głową, cały czas nie spuszczając z niego oka.

– Czy w przeddzień porwania jego dzieci kontaktowałeś się z Południowcami?– spytała, mierząc go zimnym spojrzeniem.

Chłopak podskoczył lekko na krześle. W jego oczach pojawiło się zaskoczenie. Nie przypuszczał, że tak wiele o nim wiedziała. Joyce nie dała się zbić z tropu, naciskała dalej.

– N-nie ….– jęknął.

Wzruszyła ramionami i sypnęła na jego klatkę piersiową garścią rozżarzonych do białości kamieni. Jęknął tak rozpaczliwie, że aż zasłoniła sobie uszy. W powietrzu zapachniało spalenizną i potem. Rzucał się na krześle, bezskutecznie i bez sensu. Joyce przyglądała się mu bezlitośnie.

– Zostaną ci ślady, uparty kłamczuchu– wycedziła– I już twoje ciałko nie będzie mogło kusić klientów na wystawie, czyż nie?– mówiła to stojąc bardzo blisko niego, jej oddech ogrzewał mu twarz– Głupi tchórz, zdegenerowany gnój– szydziła – Nie wiesz nawet jak bardzo jesteś żałosny. Nikt nie będzie cię szukał, zapomną o twoim istnieniu i znajdą nowego pedzia, który będzie dawał za pół darmo wszystkim zboczeńcom w okolicy!

Chłopak przestał się trząść i spojrzał jej prosto w oczy. Przedstawiał sobą żałosny widok. Jasne włosy opadały mu pozlepiane na czoło, całe spocone i cuchnące a policzki były zaczerwienione z wysiłku. Na wargach pojawiała się piana, choć starał się to maskować.

– Nie… robiłem tego z własnej woli– powiedział z wysiłkiem.

Joyce parsknęła śmiechem.

– Twoje intencje czy wola mnie za przeproszeniem gówno obchodzą– rzekła– Masz tylko odpowiadać na proste pytania. Widziałeś się z Południowcami? Co o nich wiesz?– powtórzyła.

Chłopak zrezygnowany odparł:

– Pochodzą ze wschodniej krawędzi. Handlowali tkaninami z jednym z klanów. Po drodze wpadli się do nas zabawić. Zaprosił ich miejscowy przywódca…. Rozpoznali we mnie pobratymca i obiecali pomoc… Przekazywali mi pieniądze, którymi miałem spłacić swój dług wobec właściciela i wreszcie się uwolnić z tego piekła– spuścił wzrok, zażenowany faktem iż nie potrafił poradzić sobie samemu– Lecz wtedy… wtedy pojawił się van der Meer i wybrał mnie na swego ulubieńca. W tej sytuacji właściciel powiedział mi, że mnie nie zwolni jak długo będę ulubieńcem…Tamtego dnia im o tym powiedziałem…. Obiecali, że pomogą i że muszę współpracować z pewnymi ludźmi w mieście, którzy są nieprzyjaciółmi van der Meera…

Joyce zakodowała w pamięci te informacje. Co prawda stosowanie przemocy nie należało do jej ulubionych form perswazji, ale przynosiło najlepsze rezultaty. Chłopak poznał cenę oporu i więcej nie będzie ryzykował, bo nade wszystko chciał żyć. Takimi ludźmi Joyce pogardzała najbardziej. Nie liczyło się dla nich nic poza tępym instynktem przetrwania, nakazującym ratowanie skóry za wszelką cenę. Ten wypadek był może trochę inny, gdyż chłopak od dawna nie miał honoru więc i tak nic nie tracił. Rozśmieszyła ją jego naiwność w stosunku do świata. Myślał, że się wyzwoli przy pomocy pieniędzy… Ha! Idiota, nie wypuszcza się z rąk osoby, generującej same wysokie zyski. A nawet gdyby się uwolnił, to dokąd by poszedł? Między ludzi? Odrzuciliby go, a niektórzy pewnie rozpoznali na ulicy. Zniszczyliby mu życie gdziekolwiek by się nie zaszył. Jego pobratymcy też prędzej czy później poznaliby prawdę i postąpili dokładnie tak samo. Z takiego poniżenia praktycznie wyjść nie można, a przynajmniej mężczyzna wyjść nie może.

– Sprzedałeś tym ludziom miejsce pobytu dzieci van der Meera?– zapytała.

Zaprzeczył.

– Nawet o to nie pytali. Chcieli poznać jego plany… i kiedy im powiedziałem, co wiem to… to wpadli we wściekłość… powiedzieli, że go zabiją, ale najpierw rozpieprzą mu życie…. koo…kompletnie im odbiło– wyjąkał.

– Plany?– zapytała Joyce ostro– Jakie plany?

Chłopak spojrzał na nią szklistymi oczyma.

– Powiedział, że planuje rewolucje, która odmieni nasz świat– powiedział z niejakim rozmarzeniem– Że skończy z tym durnym systemem klanowym, który tylko nas wyniszcza i zaprowadzi porządek… Zamierzał to osiągnąć wspomagając odbudowę miast, kosztem ścisłego centrum. Mówił…. mówił, że zburzy te straszaki… te wieżowce i z uzyskanych materiałów wykuje nowy świat….

Joyce nabrała powietrza w płuca. Oszalał. Van der Meer oszalał. Nie mógł zrobić takiej rzeczy, nawet gdyby panował nad większością klanów. Nikt spośród Hien się na to nie zgodzi. Nigdy nie pozwolą sobie odebrać źródła swojej dominacji i dochodów, to było pewne. Przecież o tym wiedział, sam korzystał z tego prawa, wypłynął na jego fali. Wstała i podeszła do okna. Ujrzała posępne rysy pozostałych wieżowców. One nie mogą zniknąć. Wraz z nimi odszedłby jej prawdziwy dom, jej chluba i chwała.

– Czy jestem wolny?– zapytał ją chłopak z nadzieją w głosie.

Ach, tak, ten robak. Dopiero teraz sobie o nim przypomniała. Nie jest już potrzebny. Odwróciła się do niego i podeszła na odległość wyprostowanego ramienia. Młodzieniec miał błagalne spojrzenie, ale ona nie miała czasu na miłosierdzie. Posłała mu ostatnie lodowate spojrzenie i kopnęła z całej siły w krzesło, stojące nad krawędzią. Uchwyciła jeszcze jego wyraz twarzy, zastygłej w zdumieniu i rozpaczy. Nie krzyczał podczas spadania. Po chwili tylko doszedł do jej uszu trzask ciała zderzającego się z twardym podłożem i łamanego krzesła. Później była już tylko cisza.

Miała nowe zadanie. Musiała natychmiast donieść władzom klanów o zamiarach van der Meera i powstrzymać tego szaleńca przed ich zrealizowaniem. W końcu gra toczyła się także i o jej przyszłość.

*

Stacja kolei pokryta była wiekowym kurzem. Powietrze wewnątrz składało się głównie z stęchlizny i oparów amoniaku i moczniku. Tak przynajmniej odczuwał Gwynn, wchodząc tam po raz pierwszy od dobrych kilku lat. Mieli ze sobą duże lampy oliwne, dające niewiele światła. Może to i lepiej, nie widzieli przemykających cichcem szczurów i innych stworzeń, gnieżdżących się w takich miejscach. Na dobrą sprawę nic tu się nie zmieniło od chwili zamknięcia, ławki wciąż stały w tym samym miejscu, ściany zdobiły wielkie wykresy twarz i sugestywne mapy o trochę wyblakłych kolorach. Także nad kasami biletowymi wciąż wisiała kartka z pozdrowieniem dla kupujących, a szkło nadal widniało w budkach. Gwynn mógł się założyć, że gdyby znalazł toaletę to także by działała, może z papierem toaletowym. Kiedy był małym chłopcem zachwycał się dosłownie wszystkim w tym miejscu, gdyż wydawało mu się tak cudownie inne od tego co znał. Z zapałem studiował rozkłady jazdy i podziwiał zdjęcia składów kolejki, także umieszczone na ścianach. Wyobrażał sobie jak musiał się czuć człowiek podróżujący tym cudem techniki. Niestety, niewiele pozostało z dawnych torów, jedynej rzeczy jaka interesowała w tym miejscu szabrowników, a może i ludzi Podziemia. Miał za to świadomość, że głębiej w tunelu znajduje się porzucony wagon kolejki, lecz nigdy do niego nie wszedł. Bał się, że zgubi drogę, albo że jego lampa zgaśnie i nie wróci do domu. Ponadto, a może przede wszystkim, panicznie lękał się małych pomieszczeń. Doznawał w nich stanów paranoidalnych, urojeń, mdlał, wrzeszczał, słowem robił wszystko by go wypuszczono na zewnątrz. Teraz zaś miał świadomość, że powinien obejrzeć ów wagon z bliska. Na samą myśl o tym poczuł jak wywraca mu się treść żołądka. W ostateczności może przecież wysłać Gaela samego… A co jeśli napotka tam na porywaczy i zginie przez tchórzostwo towarzysza? O nie, musi iść z nim, choćby dla uspokojenia nerwów. Obrócił się i napotkał nerwowe spojrzenie młodzieńca. Wskazał dłonią w głąb tunelu i skinął głową. Powoli, zrazu niechętnie, potem zaś śmielej kierowali się w stronę torów. Zeskoczyli z peronu i poszli śladem dawnej drogi pociągu.

Wagon zamajaczył się przed nimi. Gael uniósł lampę nieco wyżej, a że był dobre dziesięć centymetrów wyższy od Gwynna mógł poczynić lepsze obserwacje.

– Ktoś tam jest– poinformował go.

Wyciągnęli noże i zwolnili tempo marszu. Uważali na każdy krok, by nie robić niepotrzebnego hałasu, choć Gwynn był świadom tego, że samo światło wskazywało już na ich obecność. Podeszli pod same drzwi wagonu. Gael skinął głową i kopniakiem otworzył drzwiczki. Zaraz potem wycofał się na zewnątrz i gwałtownie zwymiotował na swoje stopy. Gwynn zajrzał do środka i także zebrało mu się na mdłości, lecz pohamował się. Na podłodze leżały cztery zmasakrowane ciała z aż za dobrze znanymi emblematami na płaszczach. Ktoś wykuł im oczy i powkładał do słoików obok. Poza tym wszyscy czterej zostali oskalpowani i ułożeni w makabrycznych pozach. W powietrzu unosił się nieznośny smród, a stopy ofiar podgryzały szczury. Gwynn przepędził je nożem.

– No to kwestię grupy uderzeniowej mamy już za sobą– powiedział do swojego towarzysza.

Gael nadal stał pochylony nad własnymi rzygowinami, patrząc tępym wzrokiem w pustkę. Nigdy wcześniej nie był świadkiem takiego aktu okrucieństwa.

– Idźmy stąd…– jęknął do Gwynna– Proszę ….

I wyciągnął błagalnie dłonie. Gwynn ujął go pod ramię i wyprowadził, jak małe dziecko ze stacji.

W nocy nie mógł spać. Rzucał się jak wściekły w mokrej pościeli szukając ukojenia, które nie nadchodziło. Obrazy wciąż powracały jeszcze bardziej intensywne, przypominające przeżyty szok. Mógł znać tych ludzi, którzy teraz leżeli porozrzucani jak szmaciane lalki na podłodze wagonu. Miasto nie było aż tak duże, pewnie mijali się co jakiś czas, nie znając swoich imion. Ten, kto dokonał tak strasznego okaleczenia ich ciał wiedział co robi. Chciał ich odrzeć z tożsamości, pozbawić ich istnienie sensu, znaczenie. Wymazać obecność tych osób ze świata, uniemożliwić dokładną identyfikację. Puste twarze z wyłupionymi oczyma… Ziejąca z oczodołów pustka wypełniona powoli ściekającą na policzki krwią… Przestań! Z całej siły walnął w lichą ścianę ze sklejki, która zagruchotała pod wpływem uderzenia. Chciał odegnać od siebie te wizje, obrazy, dźwięki… Lecz jego umysł ciągle do nich powracał, racząc go wybiórczymi szczegółami tamtego dnia. Zwracał uwagę na karmazynowy szalik dziewczyny, stojącej koło Gaela, na cichy szum unoszący się na starej stacji kolei podziemnej, na łuszczącą się farbę, odpadającą płatami ze ścian… Jaki był w tym sens, ukryta logika przypadkowych zdarzeń, czy może coś więcej? A jeśli więcej to gdzie było jego miejsce w tej całej historii?

Na drewnianej podłodze było o dziwo mało krwi. Ludzie mu opowiadali, że gdzie są trupy pomordowanych, tam znajdzie ubabrane krwią ściany, podłogi, wszystko. Tam było na odwrót– wszystko wykonane z chirurgiczną precyzją za to z minimalną ilością krwi. Jej obecność nie zaznaczała się nawet w powietrzu, nie wyczuł jej metalicznego zapachu wewnątrz wagonu…. Chciał przestać o tym myśleć, tak, przestań, skup się na czymś innym, czymś co budzi w tobie pozytywne emocje… Gramofon z włożoną czarną płytą. Subtelne dźwięki muzyki poważnej. Dominujący zapach ziół, prawdziwego rarytasu ludzi z miast, kupowanego za duże pieniądze od kupców w Wolnych Miast. Joyce rozparta na starej sofie z nieobecnym wyrazem twarzy… Panujący dookoła niej chaos, tak doskonale komponujący się z jej własną osobowością, wiecznym brakiem określenia samej siebie…Nie! nie może o tym myśleć! To nie tak ma być! Twarz jego siostry została potwornie zniekształcona, upodabniając się do znalezionych przezeń ciał.

– Stop!- krzyknął na cały głos, wstając z łóżka. Jego całe ciało pokryte było potem, twarz czerwona, oddech niestabilny. Usiadł na krawędzi wersalki i zakrył twarz rękoma. Miał rozpalone czoło.

"Może gorączkuje ?– pomyślał– Może to wszystko jest jedną wielką chorobą, która mnie toczy od dawna i którą mój organizm nadaremnie stara się zwalczyć? Gdzie w tym logika, gdzie sens? Dlaczego to mnie przeznaczono do tak wyrafinowanej formy cierpienia, czemu to moja osoba otrzymuje same ciosy ze strony filigranowych postaci? Wyzwolić się, tak, to jest myśl. Rzucić się w wir pracy, słusznych zadań. Utopić życie w ideałach, pracy na rzecz innych. Odrzucić klany, odrzucić podział na zwykłych i niezwykłych. Hieny powinny także pracować przy dziele odbudowy, a nie tylko spijać śmietankę z osiągnięć szarych ludzi. Czyż nie tak było dawniej, kiedy ludzkość święciła tryumfy? Bez podziałów, bez granic. Wszyscy dla wszystkich. Wszystko dla wszystkich. Utopia. Marzenie. Bezsens".

Za oknem panował niepodzielnie mrok, spowijający ulice i ludzi. Wkradał się do domów przez otwarte okna, szpary w drzwiach, nieszczelności. Zatruwał umysły wielu ludzi, zmuszał do myślenia i pozostawiał bez odpowiedzi. Miasto oczekiwało na zdarzenie niezwykłe, które odmieni jego los na zawsze.

Gwynn miotał się w sobie. Pragnął sprawiedliwości, ale wiedział, że w obecnych czasach jest to towar deficytowy. W tej materii może liczyć tylko na siebie. Spojrzał w lustro. Twarz wyglądająca z drugiej strony była nim i jednocześnie nie była. Oczy miała o intensywniejszej barwie, świecące niemal fanatycznym blaskiem nad dumnym wysklepionym czołem. W rzeczywistości zdążył się już dorobić kilku bruzd na jego niegdyś idealnej powierzchni. Czuł się staro, lecz odbicie lustrzane temu przeczyło. Uśmiechało się do niego zachęcająco, sugerując, że w życiu granice istnieją, ale są umowne i nikomu krzywda się nie stanie jeśli jedną z nich przekroczy.

– Trzeba wymierzyć sprawiedliwość– wyszeptał rozgorączkowany. Na ścianie wisiały naostrzone noże. Schwycił jeden z nich i zaczął nim wymachiwać na próbę. Dobrze leżał w dłoni. Pozbył się głupiego drżenia rąk, demaskującego strach przed potencjalnym wrogiem. Ci w wagonie nie mieli też dłoni, ktoś je odpiłował i to niezbyt równo. Z kikutów wystawały strzępki tkanek…

– Bez litości– wycedził przez zęby i zacisnął dłonie na nożu. Joyce. Ty będziesz następna.

Z całej siły wbił nóż w lustro. Popękało na wszystkie strony, niektóre kawałki spadły na podłogę z trzaskiem. Mary senne już go nie będą prześladować. Dowiedział się, co ma robić.

 

*

– Znaleźli trzy trupy w opuszczonym wagonie na stacji kolei podziemnej…– relacjonowała beznamiętnie Joyce, stojąc przed władzami swojego klanu. Starsi przysłuchiwali się jej raportowi z niemałą uwagą. Byli mocno zaniepokojeni ostatnimi wypadkami i podobnie do niej, wietrzyli podstęp ze strony van der Meera. Podobno już podjęli jakieś środki zapobiegawcze, lecz Joyce miała zbyt niski status, aby wiedzieć coś więcej.

Wiceprzewodniczący klanu usadowił się wygodniej w fotelu. Był znany ze swojej wybuchowej natury i mściwości. Nie znał współczucia ani litości wobec zdrajców i tchórzy, najwyżej ceniąc wartości tradycyjne. Sprzeciwiał się także angażowaniu kobiet w "większe" sprawy klanu.

– Zidentyfikowano już ofiary. Tylko jedna z nich pochodziła z klanu Redsów. Dwie pozostałe wywodziły się z miejscowej grupy– uzupełnił jej raport, bez złośliwości w głosie.

Joyce skinęła głową i kontynuowała:

– Moje źródła poinformowały mnie, że van der Meer planuje zamach na nasze dobro wspólne. Chce wygryźć pozostałe klany i samemu rządzić miastem. I wydaje mi się, że znalazł sposób by ten cel osiągnąć…

– Wiemy doskonale o tym, że coś knuje. Pytanie tylko, co i kiedy. Doceniamy twój trud włożony w znalezienie wiarygodnych informatorów i zdobyte przez ciebie wiadomości. Nie są one dla nas najszczęśliwsze, ale wykazałaś się nieprzeciętnym sprytem w tej sprawie i dla tego chcemy byś kontynuowała swoje dzieło– przerwał jej znów przewodniczący.

Pozostali członkowie starszyzny przytaknęli mu. Starszy Lu dorzucił:

– Postaraj się dowiedzieć, jak dokładnie van der Meer zamierza rozebrać wieżowce w centrum. Zrozumienie jego planu, poznanie taktyki pozwoli nam odnieść druzgocące zwycięstwo.

Joyce ukłoniła się głęboko, choć w głębi duszy klęła w sposób wysoce nieprzyzwoity. Chciała już wrócić do swojego mieszkania, zrelaksować się, odlecieć z tego świata gdzieś daleko. Tak bardzo ostatnio brakowało jej czasu na dokładne przemyślenie pewnych rzeczy. Nie może jednak zignorować poleceń Starszyzny, jak bardzo by nimi nie pogardzała. Zrobiła dobrą minę do złej gry i wyszła z bunkra obrad. Południe już dawno minęło i odczuła tłumiony przez stres głód, teraz uwolniony i domagający się uwagi. Rozejrzała się dookoła, była w jednej z gorszych dzielnic. Sprawdziła stan kieszeni. Wystarczy jej pieniędzy na porządny obiad. Skierowała się więc w stronę nowego centrum, terenu klanu Redsów. I tak musiała wstąpić do ich kwatery i przekonać ich by pozwolili jej obejrzeć ciała. Na samą myśl o tym skrzywiła się. Co innego zabić człowieka, a co innego oglądać jego zwłoki, na dodatek jeszcze niezbyt świeże. Niestety, przynależność do klanu to nie tylko przyjemności i zarabianie poważnych sum pieniędzy, ale także poświęcenie. Nawet, a może w szczególności, własnej estetyki.

Skręciła w stronę "zajazdu Hodge'a" najpopularniejszej restauracji w mieście. Nie dość, że serwowali dania ze świeżych produktów, to jeszcze nigdy nie słyszała aby ktoś się u nich zatruł, czy miał jakiekolwiek problemy żołądkowe. Sam "Zajazd" znany był przede wszystkim z dobrej jakości trunków, produkowanych przez właściciela, podobno według receptur starożytnych, choć w to Joyce nie wierzyła. Można destylować dobrą wódkę, zaprawić ją jakimś sokiem i mówić, że to likier, ale jej dane było spróbować prawdziwie dobrych alkoholi. Prawdziwymi mistrzami w dziedzinie ich wytwórstwa, były ludy pustyni, nie dość, że prymitywne to jeszcze pozbawione większości roślin. A mimo to byli bezkonkurencyjni. Lecz nie szła tam, aby się upić, tylko odpocząć po ciężkim dniu, najeść się i wypełnić najważniejszy punkt programu– załatwić sobie wstęp na terytorium Redsów. Wbrew pozorom nie było to proste zadanie, jeśli się nie wiedziało do kogo pójść. Na szczęście Joyce znała jednego ze Strażników Redsów, Llewyna, który zwykł popołudnia spędzać przy szklaneczce czystego bimbru właśnie w Zajeździe, a jak się podchmielił to łatwiej było wyciągać z niego informacje. Uśmiechnęła się pod nosem. Ostatnim razem spotkali się w jeszcze ciekawszych okolicznościach. Deszcz padał przez cały dzień, a ona przeprowadzała grupę Hien przez budynki grożące zawaleniem. Niestety, nie zapanowała nad wszystkimi, i trzy osoby, wbrew ostrzeżeniom, zawróciły i zgubiły drogę. Wyszły w miejscu, gdzie podłoga była obluzowana i spadły do piwnicy. Joyce odnalazła ich kierując się natężeniem krzyków, sama jednak nie była w stanie ich wyciągnąć stamtąd. Poszła szukać pomocy i trafiła do Hodge'a. Zastała tam swojego brata, co wielce ją zdziwiło, gdyż nie spodziewała się, że taki nieskalany świętoszek jak on potrafi znieść obecność tylu sprośnych staruchów na raz. I to właśnie on zapoznał ją z Llewynem, przedstawiając go jako dawnego przyjaciela domu, a więc ich ojca. Nie wiedziała, ile w tym było prawdy, a ile pustego przechwalania się, ale znajomość przydała się wielokrotnie. Tamtego wieczora pomogli jej obaj wyciągnąć towarzyszy z pułapki. Po cichu liczyła na to, że i dziś Llewyn jej nie odmówi.

Weszła do niewielkiego budynku, położonego w głębi ulicy. Wewnątrz panował niesłychany jazgot, na który składała się staromodna muzyka z adaptera i pijackie okrzyki części gości. Wystrój nie zmienił się od lat– wciąż dominował intensywny fiolet i artystycznie wyrysowane na ścianach wzory roślinne. Plotka głosiła, iż ich twórczynią była pierwsza żona Hodge'a Katherine, która porzuciła go dla ogorzałego od wiatru Południowca o dużym temperamencie. Od tego wydarzenia nie obsługiwał on obcokrajowców. Nie zatracił jednak wyczucia ani zdrowego rozsądku w projektowaniu wciąż rozszerzającego się lokalu. Początkowo zajazd miał tylko kilkanaście stolików zbitych z desek, a jedyną atrakcją były obrazy holograficzne na ścianach. Z czasem stare meble wymieniono na bardziej luksusowe, ściany obito dziwną, mechatą materią a nastrój dyktowała muzyka z adaptera. Obecnie zaś istniał Zajazd Górny i Dolny. Górny przeznaczony był dla zwyczajnej klienteli, o dużych wymaganiach i zapotrzebowaniu na ciszę i spokój. Dominowały tu ciemne barwy, takie jak fiolet i granat. Zamiast zwykłych krzeseł na podłodze stały fotele z plecionki i szklane stoliki. Lubiły się tu gromadzić kobiety, w szczególności te, które pragnęły podkreślić swoją pozycję towarzyską. Joyce minęła kilka takich egzaltowanych osóbek w drodze do części Dolnej. Ubrane w najmodniejsze ubrania, obwieszone nowoczesną metalową biżuterią, paliły cienkie cygara, wypuszczając dym nosem.

Inaczej przedstawiała się klientela części dolnej, w znacznej mierze nawiązującej wystrojem i atmosferą do karczmy. Tutaj dominowały jaskrawe barwy, kontrasty i intensywny zapach mocnego tytoniu i bimbru. Goście siedzieli na obitych sztuczną skórą fotelach, wyniesionych z nowo odkrytych domów starej cywilizacji. Były one nieco przybrudzone i miejscami przetarte, ale nikt się nie skarżył. Atutem tego miejsca była zbita z desek scena, na której często niepodzielnie rządziły początkujące artystki, lub inne indywidua, związane z rozrywką.

Rozejrzała się po gościach. Większość z nich stanowili robotnicy, przejadający właśnie dniówkę przed powrotem do domu, gdzie żona i dzieci głodują, albo znowu spożywają zupę z zieleniny. Dopiero po jakimś czasie wyłowiła z tego tłumu Llewlyna siedzącego najbliżej sceny. Zniesmaczyła się. Na scenie bowiem występowały kilkunastoletnie dziewczęta z pobliskiego domu uciech, prezentując najnowsze układy taneczne, rzecz jasna prawie nago. Przypatrywał się ich płynnym ruchom zachłannymi oczami a wargi miał do połowy uchylone.

– Żałosne– powiedziała na głos Joyce, obserwując dokładnie taką samą reakcję u większości zgromadzonych. Usłyszał ją, gdyż odwrócił się i pomachał do niej uśmiechnięty od ucha do ucha. Joyce podeszła do jego stolika i usiadła na przeciwko. Llewyn wyglądał jakieś dziesięć lat młodziej. To już nie był zapity mężczyzna w średnim wieku o zaroście godnym dziadka. Widać było, że zaczął o siebie dbać, nie śmierdział alkoholem, był dokładnie ogolony, a do jego ubranie nie można się było przyczepić.

– Widzę, że ci się powodzi– zauważyła Joyce, przyglądając się mu uważnie.

Llewyn przytaknął gorliwie. Wyglądał na człowieka szczęśliwego, który ma ochotę rozgłaszać wszem i wobec o dobrodziejstwach otrzymanych od losu.

– Żenię się– oznajmił zadowolony z siebie.

Joyce starała się pohamować zaskoczenie, ale nie bardzo jej to wyszło.

– Uhmm, gratuluję. Z kim?

Wskazał z dumą na jedną z tancerek, wykonującą właśnie jakieś skomplikowane akrobacje na scenie. Jego maślane oczy mówiły Joyce właściwie wszystko. Dureń, pomyślała, przecież musi się domyślać kim ona jest, albo w najlepszym razie, kim była. Ocknęła się. Nie może mu tego powiedzieć, bo nie załatwi najważniejszej sprawy.

– Rzeczywiście wspaniała. Musisz być wielkim szczęściarzem– kłamała jak w transie, byleby dojść do meritum– Ale tak właściwie, to mam do ciebie sprawę.

Nie słuchał jej, gdyż podziwiał właśnie wyjątkowo trudny układ w wykonaniu koleżanek swojej narzeczonej. Ona sama znikła ze sceny.

– Yyyy…– wyrwało mu się– Mów dalej– zachęcił ją– Co to za sprawa?

Joyce wzięła głęboki oddech. Teraz albo w ogóle.

– Muszę się dostać na terytorium Redsów, do samego bunkra– wyrecytowała. Zawsze odczuwała lekki niepokój, kiedy była zmuszona używać pokojowych metod dla osiągnięcia celu. Llewyn spojrzał na nią jak na wariatkę, a potem wybuchnął śmiechem.

– Doprawdy, skarbie!- zawołał na cały lokal– Nie jestem aż tak ważny żeby ci to załatwić. A zresztą po co ci wchodzić do naszego bunkra? Tam nic nie ma– stwierdził lekceważąco machając na kelnera.

Joyce zaczęła się irytować. Sądziła, że przyjdzie jej to łatwo, teraz zaś przeszkody piętrzyły się przed nią lawinowo. Jak tak dalej pójdzie, to nawet butla narkotyku jej nie uspokoi.

– Tam jest coś, co muszę zbadać– szepnęła do niego– Trzy trupy.

Llewyn spojrzał się na nią inaczej, jakby ze zrozumieniem.

– A więc ty też dałaś się na to namówić– powiedział z namysłem w głosie– Może jednak będę ci w stanie pomóc. Otóż brałem udział w sekcji zwłok. Nie odkryto niczego co wskazywałoby na sprawców z naszego miasta. Wszyscy trzej zginęli z innego rodzaju broni, niż posługują się Hieny. Albo więc padli ofiarą ludzi Podziemia, co jest mało prawdopodobne, albo w sprawę zamieszani są kupcy z wolnych miast.

Joyce myślała na pełnych obrotach. To by się zgadzało z zeznaniami faworyta tyle, że w sprawę zamieszani byli Południowcy. Pozostawało pytanie jak dostali się na terytorium miasta, kto pomógł im się ukryć i co dokładnie zamierzali zrobić? Nie wykluczała możliwości, że te dwie sprawy, dzieci van der Meera i trupów pod ziemią mogą nie być w ogóle e sobą powiązane. Rzecz w tym, że jeśli jednak były to każda najdrobniejsza informacja stawała się pożądanym towarem.

– Rozumiem. Zauważyliście jeszcze coś dziwnego? Jakieś wypalone na plecach znaki, tatuaże, cokolwiek czego być tam nie powinno?– spytała Llewyna.

Jej rozmówca podrapał się po nosie. Zawsze miał dobrą pamięć, ale Joyce wątpiła w dokładność oględzin. Redsi może i mieli słuszne założenia i starali się łagodzić konflikty w mieście, lecz nie należeli do najlepiej zorganizowanych klanów. Mogli zwyczajnie coś przeoczyć.

– Cóż…– zaczął Llewyn z pewnym wahaniem jakby nie wiedział czy chce jej o tym mówić, czy też nie– Wszyscy mieli żwir za paznokciami, to pamiętam doskonale, no i ten trzeci nie miał…. no wiesz..– zaczął się jąkać i rumienić.

Joyce nie wiedziała o co mu chodzi.

– No dalej– zachęciła go– Mnie chyba możesz powiedzieć

– Był obrzezany – dokończył Llewyn.

Joyce zapadła się w siedzenie. Wewnątrz klanów przeniknęli zdrajcy, obca krew. Miała ochot krzyczeć ze wściekłości. Dotychczas przy przyjmowaniu kandydatów na Hieny, przeprowadzano dokładne badania, wykluczające obecność obcych elementów. Problem zaistniał wraz z pojawieniem się nowych klanów, dążących do uzyskania jak największych stref wpływów, i przyjmujących w swe szeregi chętnych bez zadawania zbędnych pytań. Podziękowała Llewynowi i wyszła na świeże powietrze. Zdążyło już się ściemnić. Szarość wieczora rozświetlały lampy olejne wystawiane w oknach przez ludzi pochłoniętych pracą. Powoli zaczęła iść w stronę własnego mieszkania, przyglądając się mijanym domom.

Jakże ona zazdrościła prostym ludziom ich stylu życia! Z zachwytem obserwowała ustawione przez nich starannie ozdoby parapetowe. Złośliwi określali je mianem "wystawek" i wyśmiewali ów dawny obyczaj, nakazujący wystawianie do okna najcenniejszych przedmiotów. Obecnie każda rodzina starała się mieć na niej jakąś bogato zdobioną ceramikę, albo oryginalną rzeźbę. Standardem było eksponowanie wyszywanych serwet, jednego z głównych towarów eksportowych miast. Każda kobieta miała u siebie w domu krosno i w wolnym czasie tkała na nim materiały do uszycia ubrań dla całej rodziny. Uczono tego wszystkie dziewczęta od małego, gdyż nie było zakładu produkującego tekstylia. Większość tworzyła ubrania według wykrojów dziedziczonych po matce lub babce, czy przerysowanych od znajomych. Dawniej istniała instytucja głównej artystki tkanin, zajmującej się ujednolicaniem wzorów i dystrybucją nici, ale po wybuchu zarazy trzydzieści lat temu tego stanowiska nie przywrócono. Joyce także potrafiła tkać, aczkolwiek robiła to niechętnie. Jej wytwory nie zadowalały jej oczu, uważała, że brakuje im lekkości, zwłaszcza w zakresie wzornictwa. Za każdym razem kiedy siadała do swojego warsztatu obiecywała sobie, że nie będzie się popisywać i tworzyć fantasmagorii, lecz to zastrzeżenie zdawało się na nic– tkaniny wychodzące spod jej rąk miały wygląd zaiste ozdobny. Początkowo jej ciotka uważała to za wadę i wykorzystywała jako pretekst do "dyscyplinowania" cienką wiązką świeżych gałązek. Tym bardziej się zdziwiła, kiedy jednego dnia, Joyce udało się sprzedać dwa zwoje ozdobnego materiału kupcom z Wolnych Miast. Okazało się, że oni sprzedają właśnie takie rzeczy, określane przez nich jako luksusowe, ludziom z Południa. Przez jakiś czas zarabiała na życie tkaniem. Udało się jej zebrać sumę, potrzebną do uczestniczenia w prywatnych kupletach, dających wyższe wykształcenie od podstawowego, lecz ciotka, odkrywszy to, odebrała Joyce wszystkie zarobione pieniądze. To właśnie wtedy dziewczyna wpadła we wściekłość i w amoku dosypała ciotce i jej konkubentowi trucizny do posiłku. Swoją drogą, wcale ich to nie zabiło, jak głosiła miejska plotka, gdyż dawka była zbyt mała, ale wyzwoliło dziedziczną chorobę ciotki, która zakończyła się śmiercią. Uzdrowiciele, dokonujący sekcji zwłok potwierdzili właśnie tą wersję, wskazując na dużą perforacje jelita oraz sczerniałe serce. Konkubent zaś nie został zadźgany przez Joyce, tylko przez własnych towarzyszy, podczas pijackiej burdy. Hiena posmutniała wspominając te dni. Za każdym razem gdy widziała ozdobne chusty, kapy i obrusy wiszące za oknami, przypominał się jej dom, gdzie może nie wszystko układało się idealnie, lecz nie wyniosła stamtąd samych złych wspomnień. Po śmierci ciotki została sama, nie znając swojego ojca, z dużymi brakami w wykształceniu. Stąd właśnie zrodził się w jej umyśle pomysł wstąpienia do miejscowego klanu. Jako, że była szczupła i zwinna, z góry spełniała wszystkie fizyczne wymagania. Była też dostatecznie bystra a nade wszystko szybko się uczyła, dlatego nie miała problemów z dostosowaniem się do nowej sytuacji.

W jednym z okien stał drewniany pajacyk, ubrany w czerwony kubraczek. Widać któryś z członków tej rodziny miał zdolności artystyczne,i to wcale nie małe. Ta czerwień przywodziła jej na myśl pierwsze zadanie jakie otrzymała. Już wtedy ciągnęła się za nią sława trucicielki i osoby z gruntu złej, dlatego szefowie klanu stwierdzili, iż nie ma dla niej roboty zbyt łatwej. O nie, nie wyobrażajcie sobie, że kazali jej kogoś zabić! Na to byli zbyt mądrzy, wiedząc, że człowiek ledwie dwudziestoletni podatny jest na wpływ otoczenia i potrafi łatwo zrezygnować, gdy uzna, że cena jest zbyt wielka. Z perspektywy czasu uznała, że lepiej by było dla niej gdyby zaczęła od zabijania a skończyła na tym od czego kazano jej zacząć.

To wówczas poznała van der Meera. Już jako dziecko słyszała o jego czynach i chorobliwych skłonnościach, sprawiających, że matki nie wypuszczały małych dzieci samych na dwór, lecz nie przypuszczała, jakim potworem był w rzeczywistości…

Wstrząsnęła głową. Nie chciała sobie przypominać tamtych dni, wypełnionych bólem i niedowierzaniem. To właśnie wtedy straciła wiarę w ludzkość, w jednostki wybitne. Przestała wierzyć, iż jeden człowiek może podźwignąć na własnych barkach całe społeczeństwo i odmienić jego los. Wierzyła za to fanatycznie, że jedynie system klanowy, zakładający nieustanną kontrole, potrafi napędzić rozwój. Był to nieustanny punkt sporny między nią, a Gwynnem, który jak dziecko, uważał, że na świecie jest jeszcze dobro, tylko ludzie nie są w stanie go odnaleźć. "Błądzimy jak ćmy– mówił jej – W nieustannym poszukiwaniu światła. Wydaje nam się, że otacza nas mrok, przyzwyczajamy się do niego, zaczynamy nazywać naszym domem. On jednak nim nie jest, nasza prawdziwa natura leży bowiem w światłości i to ona jest źródłem naszej nadziei, radości i innych pozytywnych emocji na tym świecie".

Joyce spochmurniała. Miała swojego brata za łagodnego durnia w sprawach życia i czasem odczuwała litość na jego widok. Tak bardzo pragnął on dobra, a sam na przekór sobie postępował źle. Płonął uczuciem, które nie powinno się nigdy narodzić i świadomie robił wszystko, by je podtrzymać. Wierząc w jasność oddawał się mrokowi. Jakie to ironiczne– pomyślała– i jakie smutne.

– W najbliższych dniach czeka nas rozstrzygnięcie– powiedziała cicho sama do siebie, starając się przywołać myśli do porządku– Za trzy dni minie tydzień od porwania dzieci van der Meera. Jeśli do tego czasu ich nie odnajdą, to prawdopodobnie nie stanie się to w ogóle. Wtedy też stracę szansę na wykonanie swojego zadania, zdemaskowanie porywaczy i prawdziwych intencji tego człowieka!

Zacisnęła pięści. Nie mogę do tego dopuścić. Jako zdrajca musi ponieść zasłużoną karę!

Koniec
Nowa Fantastyka