- Opowiadanie: harpypheron - AFRACTA DIAOSI

AFRACTA DIAOSI

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

AFRACTA DIAOSI

 

 

Obiekt: Lazar_87

Symulacja_scenariusza_życiowego_nr_1314

27_XII_2066

19:01:27

 

Lazar_87 przywitał wieczór głębokim wdechem i przyspieszonym biciem serca. Ze snu, którego pozostało mu dokładnie 15 minut i 35 sekund, wyrwał go irytująco nieustępliwy sygnał Ektoca3. Po nim nastąpił nieco stłumiony (Ektoc najwyraźniej wyczuł podły nastrój właściciela) komunikat: „Twoja siostra próbuje nawiązać kontakt. Połączyć?”. „Nie” –­ odpowiedział krótko i bez zbędnego namysłu. Zastanawiał się, czemu nadal nie zdobył się na blokadę. Wyciszał siostrę już wielokrotnie, za każdym razem mając pewność, że robi to na stałe. Jego podświadomość miała widać inne zdanie w tej kwestii. „Nie chciało się neurobloka, to teraz masz” – pomyślał z goryczą. Dźwignął się ociężale z łóżka, usiadł i spuścił stopy na zimną posadzkę. Dopiero się nagrzewała, pobudzona do działania jego aktywnością. Z kuchni dobiegał już za to zapach parzącej się kawy, a w łazience woda automatycznie napuszczała się do podstawionego kubka. Ektoc3 unosił się w powietrzu koło głowy właściciela i pobrzękiwał cicho. Oczekiwał komendy „Dokuj”, po której podfrunąłby nieco za prawe ucho Obiektu i wylądowałby tam, przywierając do skóry zestawem mikroskopijnych przyssawek. Płaskie, owalne urządzonko nieprzekraczające rozmiarami muchy miało już swoje lata, ale wciąż sprawdzało się w swojej roli zawiadowcy kontaktem Lazara_87 ze światem zewnętrznym. Było jednocześnie ostatnią tak znikomo inwazyjną wersją. Późniejsze Ektoci trwale ingerowały w ludzki organizm i współpracowały z mózgiem na poziomie dla Obiektu nieakceptowalnym.

Rolety w oknach podniosły się równocześnie z gospodarzem, chociaż nie tak gwałtownie. Mieszkanie i wszystkie jego komponenty stały w tej mierze w opozycji względem popędliwego właściciela. Ten zaś, szurając stopami po podłodze, skierował się do łazienki. Od 3 godzin i 10 minut było już ciemno, lecz mimo to stanowczo nakazał oświetleniu bierność. Poliwęglanowa lampka nocna usłuchała, podobnie jak wiszący nad łóżkiem żyrandol ze sztucznych kryształów. Zignorowały go za to lampy w przedpokoju, które rozbłysły z pełną mocą, ledwie przekroczył próg. Nie skomentował tego nawet w myślach. Zmrużył oczy i starał się nie patrzeć w stronę źródła zimnego światła, kojarzącego mu się ze szpitalnym. Dwa długie kroki wystarczyły, by umknął przed światłowstrętem i znalazł się w małej, pogrążonej w mroku łazience, która znajdowała się naprzeciw sypialni. Z ulgą posłał drzwiom impuls, by się za nim zasunęły. Chociaż one okazały mu posłuszeństwo i z cichym sykiem odcięły go od reszty mieszkania. Oparł się ciężko o szeroką, kwadratową umywalkę i spojrzał w lustro. A raczej w ekran, który z przyzwyczajenia, a także z właściwej sobie przekory obdarzał tym archaicznym mianem. Czarna, matowa powierzchnia o mało finezyjnym kształcie prostokąta rozbłysła nagle, ukazując oczom Lazara_87 jego dokładną, ruchomą podobiznę. Nirror TH500 chińskiego potentata dla wielu był spełnieniem marzeń i niezbędnym elementem wystroju łazienki. Nie bez powodu bił kolejne rekordy sprzedaży zarówno w Azji, jak i w Europie. Wyróżniała go jedna zasadnicza cecha – nudny, powtarzalny, poranno-wieczorny rytuał higieniczno-estetycznej dbałości o aparycję wzbogacał o krótką, acz wartościową sesję terapeutyczną. Tak przynajmniej brzmiała reklama, wciąż i wciąż powtarzana w każdym dostępnym medium, w każdej możliwej chwili. Co ciekawe, nie zakłamywała rzeczywistości, w przeciwieństwie do samego produktu. Nirror TH500 miał bowiem za zadanie dostosowywać podobiznę przeglądającego się do jego nastroju i ogólnego stanu psychicznego. Dla przykładu – jeśli wbudowany w ekran skaner odebrał obraz człowieka zasmuconego, a wymiana danych między procesorem i biochipem wykazała początki depresji, ekran wyświetlał wyidealizowaną, acz wciąż prawdopodobną wersję analizowanego obiektu, co w dłuższej perspektywie miało korzystnie wpływać na jego kondycję psychiczną. Nie wpływało, nawet jako placebo. Mimo badań i licznych wypowiedzi ekspertów słupki sprzedaży jednak nie spadały, a producenci Nirror TH500 wciąż rozwijali markę i wprowadzali na rynek jego następców.

Lazar_87 nie zaliczał się do grona entuzjastów lustra-terapeuty, chociaż nie miał nigdy okazji go przetestować. Jako zdeklarowany antytranshumanista nie zdecydował się bowiem na wszczepienie chipu, a tylko w konfiguracji z nim Nirror TH500 działał tak, jak reklamowano. Korzystając z niego, miał zatem przed sobą obraz rzeczywisty – bez upiększeń, ale i bez nadprogramowej brzydoty (którą osłabiano, a podobno nawet leczono zaburzenia narcystyczne). A był to obraz trzydziestoletniego, zadbanego mężczyzny średniego wzrostu (równe 182 centymetry) i odpowiedniej wagi (83,5 kilograma), o posturze raczej usportowionej niż kanapowej. Twarz miał szczupłą, z wydatnymi kościami policzkowymi, orlim nosem i nienaganną linią żuchwy. Duże, zielone oczy zwykł mrużyć, co dodawało mu drapieżności, zwłaszcza kiedy marszczył przy tym swoje gęste, czarne brwi. Włosy o ciemnobrązowej barwie, którą na skroniach przełamywały pojedyncze siwe kosmyki, miał w zwyczaju zaczesywać do tyłu, co przy jego wysokim czole i postępujących zakolach nie było wskazanym zabiegiem. Niestety siła przyzwyczajenia wygrywała na tym polu z właściwą mu racjonalnością. Reasumując, Obiekt z powodzeniem można by określić mianem przystojnego mężczyzny, chociaż niewiele łączyło go z dominującym i najbardziej pożądanym androgenicznym typem męskiej urody.

Niedługo przeglądał się w lustrze, raczej nie marnował czasu na takie drobnostki. Krótka analiza nie wykazała żadnych niepokojących zmian, toteż bez ociągania przeszedł do rzeczy praktycznych – tych, po które w ogóle do łazienki zajrzał. W pierwszej kolejności zanurkował twarzą w umywalce, która – zgodnie z ustalonym zwyczajem – napełniła się wodą, ledwie otworzył oczy. Żadne tabletki, proszki ani cuda techniki nie rozbudzały go tak skutecznie, jak lodowata kranówka. Nie wynurzał głowy przez dobre pół minuty, aż w końcu znudził się i znów spojrzał w lustro, tym razem z już nie tak zblazowaną miną. Potem zabrał się za mycie zębów. Mimo że na wyposażeniu mieszkania była automatyczna szczoteczka, do której użycia nie trzeba było nic ponad właściwą, wyrażoną w myślach komendę, Lazar_87 używał archaicznej, manualnej szczoteczki sonicznej, której zwykle nawet zapominał naładować. Lubił ją jednak, mimo wyszczerbionego włosia i zacinającego się silniczka. Były czynności, które chciał robić sam. Nie wyobrażał sobie włączać tego ustrojstwa, które niczym bioniczne przedramię wyrastało z kąta umywalki. Prędzej wybrałby śmierdzący oddech i próchnicę. Czasem żartował w myślach, że taki obrót spraw mógłby nawet przysłużyć się jego klientom. Oceniając obiektywnie – było to całkiem śmieszne stwierdzenie, chociaż na granicy dobrego smaku. By było osobliwiej – zęby zawsze mył już przy włączonym świetle. Zupełnie jakby obawiał się, że zgubi się w zakamarkach własnej jamy ustnej. Mniej więcej w połowie szorowania dolnego rzędu zębów umywalka samoistnie odtykała się, robiąc miejsce dla wody, którą Obiekt zassie z kubeczka przy kranie, przepłuka nią usta, a potem wypluje. Nie zdzierżyłby widoku białej mgiełki pasty unoszącej się na powierzchni. Pod tym kątem zaprogramowany był też interaktywny kran, który spłukiwał z pietyzmem wszystko, co rujnowało idealnie czarne, ceramiczne dno umywalki.

Chwilę później przyszła pora na opuszczenie przytulnej, ciepłej łazienki, którą – zwłaszcza w porównaniu z przedpokojem i salonem – wyjątkowo lubił. Chociaż niewielka i wyposażona w zaledwie podstawowe urządzenia, cieszyła oko spokojną, pistacjową barwą kafelków, a podłogą z naturalnego drewna wprawiała w rozkosz jego bose stopy. W 2066 roku był to nie lada rarytas. Wciąż dziwił się, za co spadła na niego taka łaska. Agentem może i był nienajgorszym, w ciągu dekady kilkukrotnie awansował, ale nie uważał się za na tyle wybitnego, by BLANGEL Corp. przydzielało mu mieszkanie tej klasy. Z drugiej jednak strony, ilekroć wchodził do salonu myślał, że powinni mu jeszcze za nie dopłacać. Robiło się mu niedobrze, kiedy patrzył na megalomański, fluorescencyjny fotel niepodzielnie władający jednym z kątów pomieszczenia. Eko-skórzana, seledynowa sofa w kształcie rogalika wywoływała niesmak. Nie wspominając o antysuicydalnych krzesłach z nogami wprawionymi w szyny, które można było tylko przysuwać i odsuwać od stołu, a stanięcie na nich natychmiast uruchamiało alarm. Wraz z lampą sufitową z certyfikatem Safe-B, która urywała się, pociągnięta w dół, i automatycznie wysyłała zawiadomienie o próbie samobójczej do najbliższej wolnej karetki, tworzyły system mający ograniczać liczbę domowych samobójstw przez powieszenie. Znów zachodził tu kazus pseudoterapeutycznego lustra. W starciu z ludzką kreatywnością wygrać mogła jedynie sztuczna inteligencja.

Lazar_87 z dezaprobatą rozsiadł się na sofie, zazdroszcząc w duchu bogaczom, którzy mogli sobie pozwolić na meble typu cameleo, które kolorem i kształtem dopasowywały się do zmiennych upodobań, a także – i owszem – do humoru właścicieli. Wtedy, zamiast siedzieć w „pstrokatej, papuziej dupie”, jak sam to określał, przebywałby w miłym mu otoczeniu czerni, szarości, popielu i granatu, z ewentualną domieszką butelkowej zieleni. Z niechęcią spoglądając na talerz, który leżał przed nim na esowatej ławie z recyklingowanego plastiku, sięgnął po kubek kawy i upił kilka łyków. Chociaż ona była dokładnie taka, jakiej oczekiwał. Czasem niepokoiło go, że sensory zamontowane w mieszkaniu na każdym kroku przeszukują i zapisują jego myśli. Oficjalnie czyniły to tylko dla jak najwyższej jakości usług i usuwały z pamięci wszelkie nieprzydatne do tego celu dane. Miał powody sądzić, że nie była to do końca prawda, lecz mimo to łudził się, że nie rejestrują każdej myśli, jaka go najdzie. Nie miał ochoty na wizytę SEP-u. Wystarczało, że od czasu do czasu stykał się z jego ludźmi w pracy.

Wielki, płaski bardziej od talerza, który Obiekt podsunął sobie pod brodę, rozbłysnął feerią cukierkowych barw telewizor. Wymagał godziny bezpardonowego grzebania mu śrubokrętem w trzewiach, by w końcu przestał włączać się, kiedy tylko otworzy oczy. Był dumny z tego małego sukcesu. Spojrzał w 150-calowy ekran, na którym odbywała się sztafeta powiadomień. Przed oczyma migały mu kolejne tytuły filmów i seriali oryginalnych, których twórcy nie robili nic, by ich dzieła zasługiwały na ten epitet. Skakały mu zatem przed nosem notyfikacje o remake’ach, prequelach, sequelach sequeli i trzycyfrowych numerach nowiutkich sezonów najlepszych produkcji roku, dekady, piętnastolecia, etcetera. On zaś pieklił się i rzucał pod nosem przekleństwa, kasując powiadomienie za powiadomieniem. W końcu udała mu się ta sztuka i wreszcie mógł włączyć serwis informacyjny. Robił to niezwykle rzadko i wyłącznie w ramach rozrywki. Wiadomości w obecnym kształcie doskonale zastępować mogły alkohol i narkotyki. Kilka minut i już, już znajdował się w surrealistycznym alt-uniwersum, którego nawet nie próbował zrozumieć. Zgodnie z założeniem, pierwszy rzucił mu się w oczy wielki migoczący napis: „SCANDAL IN GERMAN LAND”. „To będzie dobre” – pomyślał, oblizując wargi po osadzie z kawy. Czarnoskóra reporterka stała przed bramą Neu_Reichstagu i z przejęciem zdawała relację na temat obrzydliwej wypowiedzi kanclerza. „Joh.Liu_DE dopuścił się kolejnego shockin’ insultu, który oburzył świat. Zapytany podczas today’s interview o swój stosunek do androidów, których populacja rośnie annually o 15%, powiedział: „A niech se będą. Ale dymać bym żelastwa nie chciał”. Community robofilów zamieściło w sieci petycję o usunięcie Joh.Liu_DE z urzędu. To nie pierwsza robofobiczna wypowiedź tego polityka” – stwierdziła reporterka, a kamera dokonała zbliżenia na jej twarz. Płakała. Jej łzy, przepuszczone przez software graficzny kamery, błyszczały jaśniej od wszystkich świateł miasta razem wziętych. Lazar_87 prychnął na tą pretensjonalność i wyłączył telewizor, myśląc sobie: „Enough, kurwa, is enough”. Trzymając w ręce miskę prażonych larw w beszamelu, wstał z sofy i podszedł do okna, które samoistnie otworzyło się, reagując na plany właściciela. Przysiadł na parapecie i przełożył jedną nogę na zewnątrz. Oparł się plecami o framugę i spojrzał przed siebie na piętrzące się szklane wieżowce, powtykane bez ładu i składu w lepką od lukru, kolorową i słodką masę. Choć miała tysiące lat, wciąż smakowała wybornie.

Prawie na równi z larwami, które chrupał, niezbyt z tego faktu zadowolony. Robactwo mogło mieć niesamowite właściwości odżywcze, zdrowotne i każde inne, które czyniłyby je super-extra-ultrafoodem, lecz dla Lazara_87 wciąż było to „kurze żarcie”. Niestety, dron z zapasami z jakichś przyczyn nie doleciał, a spiżarka ziała pustkami, nie licząc najpopularniejszego posiłku świata. Wprowadzenie insektów do stałego jadłospisu Europejczyków było ostatnim poważnym sukcesem ruchu ekologów. Gdy w 2043 roku sieć podbił Fluva-8-D ze swoim naturalizmem artyficjalnym, Greenpeace i cała reszta mogli się pakować. Filozofia, według której człowiek ma prawo dowolnie przekształcać Ziemię, w niczym nie różniąc się od bobra, który budową tamy wpływa na środowisko naturalne, przyniosła Fluvie-8-D sławę i ogromne pieniądze – głównie korporacyjne. Ludzie, znudzeni ciągłym obwinianiem za kolejne wymarłe gatunki, oskarżaniem o zły stan powietrza i wypominaniem topniejących lodowców, z radością zwrócili się ku łatwiejszej do pojęcia i przede wszystkim wygodniejszej koncepcji. Mało kto dostrzegał ułomność analogii bóbr-człowiek, niewielu podkreślało zupełne pominięcie skali i zasięgu oddziaływań. Globalne społeczeństwo nie pochyliło się też nad własną hipokryzją. Oto bowiem z jednej strony dominował postmizantropizm, wzniecający niechęć do ludzkości i jej dokonań sprzed rewolucji technologicznej, z drugiej zaś jednocześnie arti-naturalizm zyskiwał miliony orędowników dzięki jednemu prostemu zabiegowi – przywróceniu człowieka pierwotnej, prymitywnej naturze. Nie bez znaczenia była też szansa, by zrzucić odpowiedzialność z barków ludzkości na atawistyczne, istniejące od zarania dziejów prawa przyrody. Z nihilizmem kojarzyło się to zaledwie garstce.

Kiedy Lazar_87 tkwił tak, zapatrzony w rój cargodronów przemykający między wieżowcami, Ektoc3 podfrunął do niego z cichym brzękiem i podwójnym, przerywanym piskiem oznajmił, że pora do pracy. Z ust Obiektu wyrwało się ciche westchnięcie. Dla niego dzień się dopiero zaczynał.

 

***

20:12:36

 

V-Slay czekał na niego w ostatnim boksie pierwszego rzędu pojazdów. Przez Ektoca, który spoczywał już za jego uchem, Obiekt posłał mu sygnał. V-Slay, oficjalnie opatrzony skrótową nazwą IRW (Individual Railless Wagon), był jednoosobową, bezkołową maszyną o opływowym kształcie, rozmiarami nieco przewyższającą motocykl, który to zresztą wyparł z rynku. Lazar_87 lubił nim podróżować, mimo że jeszcze nigdy nie wyjechał poza miasto dalej niż na kilkanaście kilometrów. V-Slay dawał mu poczucie swobody i nieskrępowanej wolności. Wiedział, że w gruncie rzeczy jest ona iluzoryczna, ale z paroma istotnymi wyjątkami. Jego IRW-ka różniła się od innych maszyn. Nic dziwnego, skoro należała do BLANGEL.

Drzwi boksu zrolowały się w harmonijkę, a V-Slay powoli wytoczył się na wąski pas asfaltu między dwoma rzędami pojazdów. Lazar_87 obserwował go ze skrytym pod maską ochronną uśmiechem, jak – nie stykając się z podłożem – podlatuje w jego stronę. Jednolicie szary, z pomarańczową linią ciągnącą się od czołowego reflektora po klapę bagażnika, prezentował się dokładnie tak, jak na bilbordach. Nie ociągał się ani chwili, kiedy drzwiczki poderwały się w górę, ukazując sportowe, ciemnoczerwone wnętrze. Wskoczył ochoczo do środka, wdychając zapach nowości, który utrzymywał się mimo ciągłej dezynfekcji i kilkuletniego stażu samego pojazdu. Rozsiadł się wygodnie, a fotel dopasował się do jego sylwetki. Poprawił jeszcze czarny prochowiec, który jak zwykle podwinął się podczas wsiadania, po czym wydał prostą komendę: „Jazda”. Uśmiechnięta emotikonka zamigotała na desce rozdzielczej, a pękata szyba kokpitu rozjarzyła się interfejsem z propozycjami tysiąca rozrywek na czas podróży. V-Slay nie wymagał bowiem nawet odrobiny partycypacji kierowcy. Wystarczało wskazać adres. O resztę troszczył się autopilot. Obiekt zrezygnował jednak z bogatej oferty passenger-friendly interioru. Chciał oglądać to, co za szybą. Żaden film, serial ani gra nie mogły tego zastąpić. Często wydawał się sobie w tej opinii odosobniony.

V-Slay ruszył naprzód jedyną możliwą drogą, wytyczoną rzędami boksów i oznaczoną paskami LED w jednolitym, jasnozielonym kolorze. Brama już podnosiła się, a dysze po obu stronach wyjazdu zapaliły się krwistą czerwienią. Pojazd musiał zatrzymać się przed bramą, a zamontowany nad nią skaner pobierał i analizował dane maszyny i pasażera (zwłaszcza pod kątem potencjalnego zakażenia którymś z obecnie szalejących wirusów), a po pomyślnej weryfikacji dysze opryskiwały maszynę specjalnym środkiem wirusobójczym, który osadzał się na powierzchni i tworzył nieprzepuszczalną warstwę ochronną. Podobne ceremonie człowiek przechodził kilka – kilkanaście razy dziennie. Chyba że nie wychodził z domu, jak wielu obywateli, którzy mając do wyboru ryzyko zachorowania na śmiertelny wirus albo przesiadywanie w zamknięciu, gdzie zapewniano im wszelkie wygody i atrakcje, bez wahania opowiadali się za opcją numer 2.

Tymczasem, pozytywnie zweryfikowany V-Slay ruszył naprzód, znacznie przyspieszając ledwie wyleciał z parkingu. Po chwili, z intencji Obiektu w pojeździe rozbrzmiało radio – zapomniana rozrywka dla ucha. Dziwił się, że IRW-ka je obsługiwała. Jeszcze osobliwszy wydawał mu się fakt, że znalazł się ktoś, kto uznał prowadzenie audycji za dobry pomysł na biznes. Oczywiście byli to Chińczycy, jedna z filii medialnego, międzynarodowego giganta. Ich stać było na takie fanaberie, za co im w duchu dziękował. Zwłaszcza że nie puszczali nowości pokroju paralyze tekkno, a starocie rodem z playlisty jego ojca. Uśmiechnął się więc szeroko, kiedy zagrali FKA twigs, a hipnotyczne, rozmyte pod wpływem prędkości światła miasta otoczyły go z każdej strony. Niedługo delektował się jednak aksamitnym głosem piosenkarki, mimowolnie przypomniawszy sobie o swoich obowiązkach. „Połącz z Lid/.1a” – polecił Ektocowi3. Urządzenie spełniło rozkaz bez zarzutu. Chwila jednostajnego pikania, po czym odezwał się ciepły, kobiecy głos:

– Witaj, agencie L. BLANGEL Corp. jest zaszczycone kontaktem – powitała go ironicznie.

– Nie ma sprawy, Lid. Bywam niekiedy całkiem generous.

– Xièxiè. Wyjechałeś już w teren?

– Ta. Jestem na crossie Golden Unity z Adenauera.

– Mam dla ciebie zlecenie na Osiedlu Huīhè.

– Huīhè? – zdziwił się. – Prestiżowo… Dawno tam nie byłem – przyznał, poważniejąc. – Kim jest klient?

– Klientka, Ziyi_XoXo. Zamężna i zamożna. Przelew już na koncie. Możesz działać. Biogram i adres masz na Ektocu.

– Podała przyczynę? Lepiej się wczuję.

– Śmierć kogoś bliskiego.

– A więc mój konik – skonstatował sucho. – Została pouczona o safety rules? Nie chcę problemów, gdy już dotrę.

– Wszystko zgodnie z procedurami, L.

– Wskazała preferowany sposób?

– Nie. Jedź już. To może być trudny case – ponagliła.

– Do usłyszenia, Lid – odparł i rozłączył się.

„Showtime” – pomyślał bez cienia entuzjazmu. Na to hasło V-Slay zaczął się przeobrażać. Deska rozdzielcza z cichym sykiem wybrzuszyła się i zbliżyła do pasażera, a tuż potem odwróciła się, ukazując kanciasty, trapezoidalny ster. Zwyczajne IRW-ki go nie potrzebowały. Pojazd agenta BLANGEL wręcz przeciwnie. „Fabrykuj sygnał” – polecił, a maszyna odpowiedziała serią piskliwych dźwięków, po których na wyświetlaczu pojawił się zielony „ptaszek”. Wtedy Lazar_87 chwycił za ster, sprawdził po raz ostatni odczyty i wcisnął go delikatnie. IRW-ka z miejsca wzniosła się w powietrze, zostawiając w dole uładzoną, sztywną rzeczywistość.

W przestworzach bywało tłoczno, flota dronów szła w tysiące jednostek, a i takich V-Slayów trochę po niebie latało. Nie tylko BLANGEL ceniło sobie szybkość i dyskrecję. Ze sfabrykowanym sygnałem kurierskiego CAV (Cargo Air Vehicle) mógł jednak swobodnie przemieszczać się w dowolnym kierunku, ignorując państwowe restrykcje i naziemną, o wiele ściślejszą inwigilację. Był to jeden z niewielu plusów jego pracy. Gdy uświadamiał sobie, że przeciętny obywatel mógł wykorzystywać IRW-ki do podróży w maksymalnie pięć lokacji, o każdą kolejną musząc toczyć batalię z kilkoma urzędami jednocześnie, to bardziej doceniał swoją uprzywilejowaną pozycję. Zwłaszcza że lubił latać między wieżowcami i ponad nimi, a standardowy V-Slay miał tę opcję fabrycznie zablokowaną.

Po 5 minutach wznoszenia się ustabilizował pozycję i obrał kurs na Osiedle Huīhè, które znajdowało się dwie dzielnice dalej, a zatem kolejne 10-15 minut lotu. Przekazawszy koordynaty do autopilota, odprężył się nieco i rozejrzał na boki. Silniki V-Slaya wyniosły go na wysokość 253 metrów – wystarczającą, by patrzeć z góry na większość drapaczy chmur. Na jednym z nich widniała mappowana reklama firmy Androidea. Wielki, pisany zamaszystymi, wściekle różowymi literami napis głosił: „JEZUS BYŁ ROBOTEM”. Zgrabnym półkolem otaczał błyszczącą chromem, szczupłą twarz o długich włosach i brodzie z kabli. Lazar_87 nie był zachwycony. Chociaż określał się mianem ateisty, żenowała go ta wciąż żywa potrzeba profanowania spraw, które dla tak niewielu były jeszcze istotne. Tania sensacja, mimo nastania cywilizacji przyszłości, wciąż władała ludzkimi umysłami. Nic się w tej kwestii nie zmieniało.

Widok reklamy zbiegł się w czasie z komunikatem radiowym o fanatycznej grupie aktywistów Mouthless, którzy dokonali ataku hakerskiego na jedną z komórek SEP-u, uniemożliwiając funkcjonariuszom kontakt oficjalną, niewerbalną drogą. Atak ten był kolejnym, którym Mouthless próbowali otworzyć oczy społeczeństwa na zanik mowy jako tragedię człowieczeństwa i cywilizacji. Lazar_87 nie popierał ich metod, ale zgadzał się z postulatami. Tacy jak on, którzy nie zdecydowali się na chipy i posługiwali się jedynie nieinwazyjną technologią pokroju Ektoców, stanowili zdecydowaną mniejszość. Nieme, stale zamaskowane społeczeństwo przemierzało świat w absolutnej ciszy, poruszając wargami wyłącznie w celu konsumpcji. To dlatego Mouthless zaszywali sobie usta. Performance drastyczny, ale i tak nieskuteczny, mimo nieustannych streamingów w sieci. Człowiek Nowej Ery widział już wszystko i to jeszcze zanim skończył 15-sty rok życia.

 

***

20:55:23

 

Wylądował zgodnie z przepisami przy wysokim chodniku ze stacją dokującą dla V-Slayów. Nie podpiął do niej maszyny. Nie chciał, by pobrano jego dane. Tymczasem zabrał się do przygotowań. Rytuał przewidywał kilka bardzo istotnych punktów. „Iniekcja” – pomyślał najpierw, a wnętrze IRW-ki zareagowało natychmiast. Tuż przy drzwiach, pod sterem, który zdążył się w międzyczasie schować, otworzył się mały, okrągły właz wielkości zaciśniętej pięści. Obiekt włożył tam rękę aż po przegub, pochylając się nieznacznie ku kokpitowi. Rozluźnił się, na ile było to możliwe, a po odzewie ze strony maszyny ponowił rozkaz. Igła wbiła się w żyłę nadgarstka i poczęła wtłaczać do organizmu Empathron – roztwór oksytocyny, wazopresyny i acetylocholiny, który w kilka sekund docierał wraz z krwią do mózgu i niemal natychmiast zwiększał zdolności społeczne przyjmującego, takie jak metareprezentacja, wyczulenie na zmiany mimiki czy właściwa interpretacja słów, gestów i tembru głosu. Niby miał naturalne predyspozycje, ale w zestawieniu z przeładowanymi elektroniką kolegami bez zastrzyków wypadałby blado. Empatia nie była clou jego zawodu, lecz BLANGEL ceniło sobie agentów, którzy inkasowali dla firmy pieniądze, jednocześnie nie generując przesadnych kosztów i ryzyka prawnego. Tacy jak Lazar_87 byli zatem bardzo potrzebni.

– Jestem na miejscu – zaraportował Lid/.1a. – Co z kamerami i ochroną?

– Przesłałam akredytację do guardbota. Nie będzie cię niepokoił. Kamerom wystarczy słaby IEM. Mogę też zhakować. Whatcha want?

– Hakuj. Minimum kosztów, max zysków.

– Jesteś gotowy?

– Chwila – mruknął.

„Krople” – polecił V-Slayowi i odchylił do tyłu głowę. Patrząc w przeszklony sufit, szeroko otworzył oczy. Para dozowników wysunęła się z chromowanego spojenia dachu i zawisła 5 centymetrów od gałek ocznych Obiektu. Dwie krople symultanicznie trafiły do miejsca przeznaczenia. Piekło niemiłosiernie przez kilka pierwszych mrugnięć. Potem przestało, a jego oczy ze szklistych zmieniły się w suche. Na takie przynajmniej wyglądały pod cienką powłoką ochronną kropli, które tymczasowo odbarwiały tęczówki i blokowały produkcję łez. Empatyczny czy nie, agent BLANGEL nie powinien płakać przy kliencie.

Pył” – rozkazał znów Lazar_87. Z zagłówka siedzenia wyłoniły się dwie dysze, które z sykiem rozpyliły na jego włosach zapobiegający wypadaniu proszek. Szybko wniknął w strukturę kosmyków, wzmocnił cebulki i niewidocznie posklejał ze sobą poszczególne włosy. Kolejny etap minimalizacji ryzyka. Nie zamierzał zostawiać swojego DNA w każdym miejscu, do którego go wezwano.

– Już – rzekł do Lid/.1a, wsuwając na dłonie czarne rękawiczki.

– Ready, set, go – odliczyła sekretarka.

Drzwi otworzyły się, a Obiekt pośpiesznie opuścił pojazd. Zmierzał prosto do okazałego wejścia jeszcze okazalszego wieżowca. Spojrzał w górę na 20-sto piętrową, błyszczącą konstrukcję. Podzielona na wyraźne segmenty, z których każdy mógł obracać się poziomo wedle życzeń lokatora, sprawiała wrażenie wielkiej, stale poruszającej się larwy ze szkła i kompozytu. Wokół wiło się jeszcze dziesięć takich monstrów. Dziwił się, że bogacze chcieli w nich mieszkać. Kamery na każdym kroku, Jiānhùrény i pomniejsze guardboty śledzące każdą – pożądaną bądź nie – aktywność, wszystko schematyczne i objęte ścisłą procedurą. Nie był zaskoczony, że ktoś w końcu zwariował i zadzwonił po BLANGEL.

Poliwęglanowe drzwi rozsunęły się przed nim, ledwie stanął na pierwszym marmurowym schodku. Miał jeszcze do pokonania ponad 2 metry kolumnady, a już zastanawiał się, czy wszystko idzie zgodnie z planem. Otwarte zawczasu drzwi mogły być tak inwitacją, jak i groźbą. Postanowił się nie zatrzymywać. Lid/.1a nie zawodziła nigdy i nie było powodu, dla którego tym razem miałoby stać się inaczej. W końcu przycupnął zgodnie z regulaminem na progu, poddał się skanowaniu pod kątem wirusa, a po pomyślnej analizie wszedł do okazałego hallu.

– Witaj w Bùgǔ Tower, Cargo_Bill-119.x40PzzH. Twój klient czeka na 18-stym piętrze. Winda znajduje się po lewej stronie – powitał go zza lady Jiānhùrén v4.5, android zarządzający budynkiem i własną piersią chroniący go przed intruzami.

Wyglądał bardziej ludzko od wielu homo sapiens z krwi i kości. Stworzony na chińską modłę, miał właściwą Azjatom śniadą cerę, skośne oczy, krótkie, czarne włosy i cienkiego wąsika. Ubrany był za to bardzo interesująco, Lazar_87 uznał, że nieodpowiednio do powagi miejsca. Srebrna bluza z kapturem mieniła się, odbijając stonowane kolory hallu, gdzie dominował jasny brąz, beż i amarant. Na tle nobliwego wystroju strażnik wyglądał jak przybłęda, która zawdzięcza stanowisko miękkiemu sercu któregoś z bogaczy. Zniesmaczony, skierował się w stronę wskazaną przez androida. Kilka kroków opustoszałym hallem i już stał przed wrotami dwóch wind. Te z prawej otworzyły się błyskawicznie, ukazując sześcienne wnętrze. Wszedł do środka i wskazał piętro. Winda bezszelestnie zamknęła podwoje i ruszyła w górę. Nastąpiło to tak delikatnie, że nigdy by się nie zorientował, gdyby nie zmieniające się nad drzwiami cyferki.

– Cargo_Bill? Serio? – żachnął się, nawiązując połączenie z Lid.

– SBA, L.

– Stop bitchin’ around? Robisz się wulgarna.

– CCL.

– To niech zacznie, bo złożę na ciebie skargę – zagroził żartobliwie, znów odczytując użyty skrót. „Couldn’t care less” był jednym z tych zwrotów, które Lid sobie wybitnie upodobała.

– Tylko nie to – zakpiła. – Swoją drogą, powinieneś zainwestować w nanoprocesor. Coraz trudniej rozmyć tożsamość takiego eksponatu jak ty. W całym mieście jest max 1000 niezmodyfikowanych.

– Plus drugi 1000 Breaksów.

– Hiperbola. Oscylują w granicach 600. To wciąż za mało, sunshine. TAI.

– Dobrze, pomyślę – rzucił z głębokim westchnięciem. Winda właśnie się zatrzymała, zwiastując koniec przekomarzanek, które pozwalały mu się odprężyć.

Kiedy rozsunęły się drzwi, jego oczom ukazała się nieprzenikniona ciemność. Jedyne światło pochodziło z windy. Pożałował wówczas, że nie zainwestował w noktowizję. „Praca się sama nie wykona” – pomyślał po chwili wahania i postawił stopę na wypolerowanych, kremowych płytkach. Ruszył niespiesznie przed siebie. Rozważał wyciągnięcie broni. Wątpił, ale nie negował, że całe to zlecenie jest SEP-owską obławą. Co prawda rzadko zasadzali się na agentów BLANGEL, którzy działali na granicy, lecz zasadniczo wciąż zgodnie z prawem, ale wszystko było możliwe. Mimo to pistolet pozostał skryty w inteligentnej kaburze pod płaszczem.

Szedł dalej, nie wiedząc – korytarzem, salonem czy pralnią. Cisza, przerywana jedynie stukotem podeszew jego butów, była równie niepokojąca, jak sam mrok. „Czyżbym się spóźnił?” – zapytał sam siebie. „15 minut to twój standardowy czas” – odpowiedział impulsem Ektoc3. Nie zatrzymywał się aż napotkał ścianę. Zaklął pod nosem i skręcił w prawo, skąd dochodziły go jakieś szmery. Niedługo potem mógł już rozpoznać, czym były. Wcześniej jednak dostrzegł w końcu korytarza nie tyle światło, co jaśniejszy odcień czerni. Linia okien majaczyła tam, a białe firany pląsały na wietrze. Nie ucieszył się na ten widok. Otwarte okna wskazywały dość jednoznacznie na to, co stało się z Ziyi_XoXo. Niestety, centrala by się tym nie zadowoliła. Musiał się upewnić. Cichy szum miasta z zewnątrz mieszał się z głośniejszym i wyraźniejszym chlupotem wewnątrz apartamentu. Ktoś napuszczał wody do wanny w łazience na prawo od okien. Robiło się coraz mroczniej. Serce Obiektu łomotało jak szalone.

– BLANGEL? – rozległo się przed nim ciche, zadane smutnym głosem pytanie. Lazar_87 spojrzał w przerzedzoną czerń i dostrzegł kontury postaci siedzącej na kanapie bądź innym meblu zbliżonej wysokości.

– Ziyi_XoXo?

– Shì.

– Całe szczęście. Bałem się, że przyszedłem za późno.

– A co to dla was za różnica? – zapytała, a jej ton przybrał oskarżycielską barwę. Mimo to słyszał w nim echo dawnego płaczu. Empathron działał.

– BLANGEL Corp. zawsze stara się odwodzić klientów od podjętej decyzji.

– Tym razem sobie daruje. Nie mam ochoty na pogawędki.

– Mam swoje procedury, więc jesteś skazana na tę rozmowę – odparł, podchodząc bliżej aż czubki butów dotknęły czegoś twardego. Dłonią wymacał jedwabną poduszkę, kolanem wyczuł tył kanapy. – Czy możemy zaświecić jakąś lampę? Nie musi być duża…

– Nie.

– OK – mruknął.

Z wysiłkiem obszedł sofę i stojący przy niej stolik, po czym po omacku usiadł na miękkim wypoczynku. Założył nogę na nogę i westchnął. Miał już opracowaną wstępną taktykę na nową klientkę.

– Nie pozwoliłam ci usiąść.

– Przeciwnie. Zapłaciłaś, żebym tu siedział.

– Mówiłam, żeby przysłali Chińczyka… – sarknęła. Uśmiechnął się na te słowa.

– A więc, przechodząc do procedur, jako powód mojej wizyty wskazałaś śmierć bliskiej osoby. Czy mogę zapytać, kim ona była? – przybrał rzeczowy, acz budzący zaufanie ton profesjonalisty.

– Shì.

– Więc? Z danych wynika, że u twojej rodziny wszystko on point.

– Czyżby? A o moim dziecku w tych twoich danych coś piszą?

– Dziecku? – zdziwił się.

– Tak, dziecku. Dziecko, kid, értóng, ko.

– W oficjalnych rejestrach nie…

– Wiem o tym. Vice Chief of CSA może sporo zatuszować, jeśli cię lubi. A mojego męża lubi bardzo.

– Co się stało? Opowiesz mi o tym? – zapytał, ledwie panując nad nerwami. Wiceprezes Agencji Bezpieczeństwa Cybernetycznego nie był człowiekiem, z którym chciałby mieć do czynienia. Nie widniał w raporcie Lid. Mąż Ziyi_XoXo pełnił wyłącznie funkcję sekretarza Agencji Nadzoru Lotnictwa Bezzałogowego. Do dużych pieniędzy doszedł nie on, a ona – wybitna graficzka, której prace przez 2 sezony rozchodziły się na aukcjach jak ciepłe bułeczki. Od 3 lat było jednak cicho na temat jej twórczości.

– Nie urodziłeś się wczoraj. Znasz realia. Bachor dzisiaj to zǔzhou, utrapienie dla świata.

– Byłaś w ciąży, tak? – domyślił się.

– Shì. Byłam – odparła. Wyczuł napięcie, gdy to przyznała. – Ale już nie jestem.

– Co się stało? Poronienie to nie powód, by mnie wzywać…

– Nie rób ze mnie idiotki! – zbulwersowała się nagle. – Czego ode mnie chcesz? Zabieraj się do pracy i skończ udawać, że ci zależy. Nie na darmo nazywają was Sprzedawcami Śmierci.

– Wyświechtane. Tak samo nazywają handlarzy bronią, eutanazów czy… abortboty – odrzekł, na końcu robiąc krótką pauzę z intencją sprawdzenia, jak klientka zareaguje na wspomnienie robotów, które zamiast lekarzy – ochoczo niegdyś zasłaniających się klauzulą sumienia – przerywały niechciane ciąże tysięcy kobiet na całym globie.

Odpowiedziała mu cisza. Skorzystał z niej, by nieco uspokoić myśli. Empathron pobudzał jego wyobraźnię, podpowiadał najbardziej prawdopodobne scenariusze. Jednocześnie, wyostrzone zmysły sondowały w poszukiwaniu prawdy nawet najdrobniejsze cząstki zachowania Ziyi_XoXo. Niestety, miał bardzo mało danych.

– Woda w wannie się przelewa – powiedział po kilku minutach, kiedy milczenie zaczęło robić się niezręczne.

– Och, tak, racja. Dziękuję – powiedziała z roztargnieniem, a chlupot w łazience nagle ucichł. – Próbowałam wybrać sposób…

– Okno, wanna…

– Tabletki – przerwała mu, a lampa w rogu pomieszczenia rozbłysła nagle ciepłym światłem, ukazując ławę z rozsypaną na niej kolekcją medykamentów.

Różnokolorowe pigułki leżały w przypadkowych grupkach, pooddzielane słoiczkami i pudełkami. Lazar_87 zassał powietrze i wstrzymał oddech, podnosząc wzrok na klientkę. Ziyi_XoXo siedziała sztywno naprzeciw niego, jakby sparaliżowana. Jej smukłą, bladą twarz przecinały dwie ciemne, szerokie smugi rozmytego tuszu do rzęs, który musiał spłynąć wraz ze łzami z kącików jej popuchniętych oczu. Długie, czarne włosy miała w nieładzie. Opadały chaotycznie na ramiona, a zapuszczona, zabarwiona od spodu na zielono grzywka zachodziła aż na powieki, jakby chciała zakryć nią tę najoczywistszą oznakę żałoby. Niejako w kontraście do tego ponurego obrazka, wątłe ciało Ziyi_XoXo okrywał fioletowo-różowy szlafrok w kwiaty, wręcz boleśnie niepasujący do atmosfery miejsca i kobiety, która go nosiła. Sama zainteresowana z uporem maniaka wpatrywała się w niebieską etykietę przyklejoną do butelki sake, którą trzymała w ręce między skrzyżowanymi, bielącymi się nagą skórą nogami. Wychyliła potężny łyk, chwilę popatrzyła w podłogę, po czym w końcu obdarzyła Lazara_87 spojrzeniem. Z metryki od Lid wiedział, że przekroczyła trzydziestkę. Przed sobą miał zaś kobietę o rysach tak łagodnych, tak dziewczęcych, że wzbudzała w nim niemal ojcowskie odruchy. Spotkanej przypadkowo w mieście, nie dałby Ziyi_XoXo więcej niż dwadzieścia lat.

– Widzę, że rzeczywiście jesteś zdecydowana. Pytanie tylko czemu.

– Zabiłam swoje dziecko – powiedziała szybko, na jednym wdechu, jakby czym prędzej chciała pozbyć się z ust tych okropnych słów.

– Jak to „zabiłaś”?

– Wezwaliśmy… wezwaliśmy abortbota. – Upiła kolejny łyk alkoholu.

– I to jest powodem? Codziennie setki kobiet…

– Ale ja nie jestem setką kobiet – zaprotestowała gniewnie. Poczuł jej ból, poczuł dojmującą rozpacz i wszechogarniającą beznadzieję. Jeszcze nie rozumiał, ale czuł. I chciał jej ulżyć. Im szybciej, tym lepiej.

– Mówiłaś, że dziecko to przekleństwo.

– Dla świata, tak. Dla mnie było cudem.

– To dlaczego…

– Czemu mnie nękasz?! – wybuchnęła.

– Nękam? Ja próbuję ci uratować życie! – oburzył się. – Jeden błąd na koncie wystarczy. Nie popełniaj drugiego. Pomyśl o mężu, o…

– O mężu? Dlaczego? Dlaczego mam myśleć właśnie o nim?! To on… – urwała nagle, jakby miała nieopacznie zdradzić jakąś tajemnicę.

– Co „on”?

– Nic – odparła z trudem, przełykając głośno ślinę. Nowe łzy spłynęły po jej twarzy. Nawet ich nie ocierała. Uniosła tylko butelkę sake do ust i pociągnęła kilka łyków.

– Nie wypada okłamywać agenta BLANGEL. Być może jestem ostatnim człowiekiem, z którym rozmawiasz.

– Czemu tak naciskasz? – zapytała. Podniosła się z kanapy i podeszła boso do otwartego na oścież okna. Zupełnie nie zwracała uwagi na zimny wiatr, który szarpał jej włosy i furkotał rąbkiem szlafroka.

– Bo szkoda mi życia. Zmarnowanego, przedwcześnie uciętego. Bezsens, Ziyi_XoXo – przyznał kojącym głosem i podszedł w jej kierunku. Obawiał się, że skoczy. Musiał być bardzo ostrożny.

– Powiedział, że w pracy krzywo patrzą na dzieciatych, że jeśli urodzę, to może pożegnać się z awansem. Że zniszczę mu karierę, jeśli nie usunę. A ja tak chciałam… – powiedziała, a dalsze słowa uwięzły jej w gardle. Czuł każdy szloch, który wstrząsał jej ciałem. Sam niemal drżał. Gdyby nie krople, zalałby się łzami.

– Nie dałabyś rady sama? Bez niego?

– Nie sprzedałam niczego od ponad 3 lat. W zasadzie to on nas utrzymuje. Apartament w 70% opłaca państwo. Gdzie bym się podziała? Dokąd poszłabym z niemowlęciem na rękach?

– A dochód gwarantowany? – zapytał głupio. Coraz trudniej było mu dobierać słowa.

– Przecież znasz realia. Nie wolno przeznaczać środków na dzieci. One nie są refundowane. Abortboty tak.

– Racja. Wybacz – rzucił, nie mogąc zdobyć się na nic lepszego. Nie poruszyło jej to. Patrzyła w dal, ograniczającą się do najbliższych drapaczy chmur.

– Forgiven & forgotten. A teraz… Czy możemy?

– Jesteś absolutnie pewna? Mogę jeszcze wyjść.

– Shì. Jestem. Wciąż słyszę jego śmiech, płacz, gaworzenie… chociaż nigdy nie wybrzmiały.

– Rozumiem. Czy wiesz już, jak chcesz to zrobić? Może skok? 18-ste piętro gwarantuje powodzenie. Ponadto przez chwilę poczujesz jeszcze wiatr we włosach, twarz orzeźwi ci pęd powietrza…

– Zastrzyk. Chcę zastrzyk.

– Dobrze. Również jest w ofercie. Bezbolesna, czysta i szybka agonia. Rekomenduję. Podam comal, pankuronium i chlorek potasu – klasyczne rozwiązanie.

– Bez comalu – powiedziała stanowczo, spojrzawszy mu głęboko w oczy własnymi, czarnymi tęczówkami, w których zaklęte było całe nieszczęście świata.

– Przecież to środek… – chciał zaoponować.

– Nie prześpię tego – przerwała mu. – Chcę czuć, że umieram. Tak, jak mój synek.

– Aborcja jest bezb…

– Qǐng, nie przeciągajmy tego. Mąż może niedługo wrócić. Nie potrzebujesz kłopotów. Zapłaciłam za pomoc. Udziel mi jej – poprosiła. Wyczuł, że to koniec dyskusji.

– Cóż, dobrze, Ziyi_XoXo. Wezwę drona.

Dotknął Ektoca3, którego na czas wykonywania zlecenia wprowadził w tryb czuwania. „Suibot, okno, iniekcja” – przekazał impuls do V-Slaya. Odszedł kilka kroków na bok, polecając klientce, by spoczęła z powrotem na kanapie. Sam przycupnął przy ławie, gdzie wylądować miał dron. Strzepnął na podłogę tabletki i opakowania. Tymczasem Ziyi_XoXo usiadła na kremowej sofie, a z kieszeni szlafroka wyjęła nieduży, kwadratowy kartonik – zdjęcie rentgenowskie dziecka. Niektóre ciężarne, wzorem swych matek i babek, sprawiały sobie tego typu pamiątkę. Zwykle jednak nie tak przygnębiającą.

– Tak pięknie stukało mu serduszko – westchnęła. – Nosiłam go w sobie 5 miesięcy… 5 miesięcy okłamywałam go, że zobaczy świat. A potem pękłam. – Załkała głośno, rozedrganymi dłońmi tuląc zdjęcie do piersi.

Sekundę później do salonu wleciał dron – nieduży bezzałogowiec o kanciastym kształcie. Osadzone po bokach śmigła wywołały w pomieszczeniu drobny chaos, podrywając do lotu zalegające tu i ówdzie szpargały. Wreszcie osiadł na ławie na czterech z pozoru wątłych i chybotliwych nóżkach. W międzyczasie Lazar_87 podszedł bliżej sofy i ze smutkiem spojrzał na pogrążoną w rozpaczy kobietę. Delikatnie położył dłonie na jej ramionach i spokojnym gestem pchnął ją ku miękkiemu oparciu. Poddała się od razu.

– Teraz odegnij do tyłu głowę i zamknij oczy. Oddychaj głęboko, odnajdź spokój. Już niedługo.

„Przygotuj iniekcję – pankuronium i chlorek potasu. A najpierw comal, 1 gram” – posłał Suibotowi wytyczne. Z boku drona, niby rakietnice myśliwca albo działa fregaty, wysunęły się trzy igły na czarnych, przypominających długopisy sztyftach.

– Zaraz, zaraz – Ziyi_XoXo otworzyła oczy i podniosła głowę – Miały być 2 zastrzyki.

– I będą. Tak jest zaprogramowany. Musiał obnażyć 3 igły – uspokoił.

– Dobrze. Tylko uprzedź, zanim się wkłujesz – poprosiła.

Widział, jak okrutnie się boi. Kortyzol szalał w jej organizmie jak nigdy przedtem. Poprosił, by zamknęła oczy. Usłuchała. Posłał dronowi impuls. Strzykawka z comalem powoli opuściła łożysko i na długim wężu poszybowała ku ręce kobiety. Nachylił się nad nią i chwycił jej dłoń – by ustabilizować ramię, ale i by dodać klientce otuchy.

– Miło było cię poznać, Ziyi_XoXo – wyszeptał.

Igła wślizgnęła się pod rękaw szlafroka i samodzielnie odnalazła drogę do żyły. Chwilę później usłyszał sygnał uwalniania comalu. Minęło 10 sekund, po których upływie kobieta cicho westchnęła. Przyszła kolej na dwie kolejne iniekcje. Czekał do końca, póki Suibot nie zakomunikował ustania funkcji życiowych. Polecił mu sporządzenie skrótowego raportu, sam zaś z ciężkim sercem podniósł się z sofy, na której czekał wraz z Ziyi_XoXo na śmierć. Z goryczą odkrył, że była to kanapa typu cameleo.

Opuszczając Bùgǔ Tower, minął się w windzie z wysokim, barczystym mężczyzną w eleganckim garniturze. Emanował pewnością siebie, z wyższością zlustrował Lazara_87 od stóp do głów. Mimo maski na twarzy, wyczuł od niego słodką woń damskich perfum. Z ciekawości obrócił się, kiedy zamknęły się podwoje windy. Nad nimi, na wąskim pasku wyświetlacza zapalił się numer piętra, na które zmierzał mężczyzna. Było to piętro numer 18. Wówczas Obiekt przystanął. Przez ułamek sekundy rozważał, czy nie wrócić na górę. Samobójstwo rozszerzone wydało mu się sprawiedliwe. Niechętnie zrobił krok w stronę wyjścia.

 

***

22:12:17

 

Dlatego właśnie nienawidził tej pracy. Ilekroć mu się nie powiodło, przysięgał sobie, że wreszcie ją rzuci. A potem przypominał sobie twarze wszystkich tych, których zdołał odwieść od pierwotnego zamysłu. Była ich spora grupka, lecz wciąż uważał, że zbyt mała – 289 osób wobec 1865 wydawało mu się niczym, pyłkiem w oku cyklonu. W chwilach jak ta, kiedy tuż po zleceniu leciał przed siebie, sens wymykał mu się przez palce. „Worthless scum” – kołatało mu się w głowie, a stery V-Slaya korciły, by skierować je ostro w górę. Takie były efekty uboczne wydalanego już z organizmu Empathronu.

Długo dryfował bez celu w powietrzu z IRW-ką przełączoną na autopilota z lakonicznym poleceniem „Sightseeing”. On sam zaś odchylił się w fotelu, wyłożył nogi na deskę rozdzielczą i patrzył w gwiazdy przez przeszklony sufit. Bez radia, bez muzyki, z wyciszoną Lid/.1a i ściągniętą wbrew zaleceniom maską. Palił papierosa z przemytu, nic nie robiąc sobie z alertu na ekranie V-Slaya. Rzadko oddawał się używkom, ale po takich porażkach, jak ta z Ziyi_XoXo, czuł się usprawiedliwiony. Papierosy miały kopa, Kazachowie się nie patyczkowali. Jak czarny rynek, to i czarne płuca.

Minęło 15 minut, potem 30 i 45, kiedy w końcu zdecydował się wrócić do świata żywych. Włączył Ektoca3, gotowy na nawałnicę powiadomień i utyskiwań Lid. Zanim jednak zdołał cokolwiek przeczytać czy odsłuchać, Ektoc rozdzwonił się jak szalony. Połączenie incognito – takich raczej nie odbierał. Zwykle nękali go marketerzy, tyle że nie o takiej porze. Zmarszczywszy brwi, zezwolił Ektocowi na interakcję.

– Ha…halo? – wybrzmiał drżący, kobiecy głos.

– Słucham.

– Lazar_87? Agent BLANGEL?

– Kto mówi?

– Proszę… proszę przyjechać. Potrzebuję twoich usług. Pilnie… bardzo.

– Skąd masz namiary? Dlaczego nie kontaktujesz się z centralą?

– Czy to ważne? – zapytała kobieta. – Przyjedź. Aleja Róż 15z/24. Będę czekał.

„Czekał?” – chciał zapytać, niepewny, czy dobrze usłyszał. Na szczęście w porę ugryzł się w język. Jeśli miał do czynienia z osobą niebinarną, to musiał być ostrożniejszy. Z takimi ludźmi trudniej mu się pracowało. Odmienna wrażliwość zawsze stanowiła wyzwanie, któremu nie zawsze dało się sprostać samym wypełnianiem procedur. Potrzebny był też takt, uwaga i delikatność. Zwłaszcza gdy w grę wchodziła problematyka samobójstwa.

Tajemniczy klient rozłączył się, a Lazar_87 wahał się przez moment czy zaraportować o rozmowie Lid. Ostatecznie przeważyła uczciwość.

– Wreszcie. Ile można się mazać – sarknęła, kiedy nawiązali połączenie. Obrał już w międzyczasie kurs na Aleję Róż.

– Raport od Suibota dotarł?

– Tak. Shame, że nie odezwałeś się wcześniej. Miałam zlecenie.

– Ja też mam.

– Co?

– Też mam zlecenie. Na Alei Róż. Nieznany kontakt połączył się ze mną directem.

– Aleja Róż? Nie za miła okolica. Dostałeś przelew?

– Nie. U? Żadnych wpłat bez tytułu?

– Żadnych, L.

–Sprawdź, kto mieszka pod 15z/24.

– Chyba nie chcesz tam lecieć? – zdziwiła się. Co do zasady, bez uprzedniego przelewu agent BLANGEL nawet nie kiwał palcem w stronę klienta.

– Nie chcę. Ale lecę – przyznał. – Brzmiała niepokojąco.

– Brzmiała?

– Yep, babski wokal. Chociaż nicka nie podała.

– Tam nie mieszka żadna kobieta. Mieszkała, owszem, ale porzuciła lokum. I rodzinę też. !Caissaic512 znaleziono martwą w rowie 6 miesięcy później.

– To kogo tam zastanę?

– Porzuciła męża – Aigo^Q – i syna – MidoraLL421. Odpowiednio 41 i 13 lat. Ojciec bezrobotny, dzieciak zagrożony wyrzuceniem ze szkoły. Zresztą biogramy masz już na Ektocu.

– Czyżby to dzieciak do mnie dzwonił? Interesting…

– TSS.

– Wiem. Niech śmierdzi. Na miejscu przekonam się, co dokładnie. Będziemy in touch.

– UHLYM.

– Już dawno. Teraz mogę już tylko w tym szaleństwie nurkować – odparł żartobliwie i głośno nabrał powietrza, jakby rzeczywiście schodził pod wodę. Rozłączył się, kiedy z drugiej strony rozbrzmiał krótki śmiech Lid.

 

***

23:37:05

 

Całym ciałem odczuwał przypływ adrenaliny. Osobliwości tego rodzaju zdarzały się niezwykle rzadko i zwykle nie zwiastowały niczego dobrego. Lecz jego wahanie finalnie rozwiała rozmowa z Lid. Sugestia, że wezwało go zrozpaczone, samotne dziecko nie pozostawiła mu moralnego wyboru. Miał dość wyobraźni, by zwizualizować sobie leżące na łóżku, zwinięte w kłębek i łkające ludzkie szczenię. Może i w BLANGEL składało się przysięgę tylko dla pozoru, by państwo nie zechciało przejąć interesu, a agentów postawić przed sądem, lecz Lazar_87 wziął ją sobie do serca. Owszem, czasem zapominał słów roty, ale nie w takich chwilach. Nie, kiedy cierpieli najsłabsi.

Tym razem leciał dłużej niż na Osiedle Huīhè. Aleja Róż, znajdująca się w dzielnicy biedy, musiała być przecież odseparowana od bogaczy kilometrami szczelnie zabudowanej przestrzeni. Miasto konsekwentnie stawało się brzydsze, im bardziej się zbliżał. Wspaniałe, strzeliste skyscrapers występowały coraz rzadziej, ustępując miejsca obskurnej architekturze państwowych budynków mieszkalnych. Nikomu nie chciało się – z braku motywacji, czasu, pieniędzy lub sumy tych 3 aspektów – wyburzać starych bloków z wielkiej płyty. Socrealistyczny sentyment brał górę. Coś jednak trzeba było zrobić z pęczniejącą populacją. Z nudów ludzie przeważnie oddają się używkom albo kopulacji. Przez 46 lat pandemii wynudzili się bardzo. Początkowo rząd rozważał przymusowy podział mieszkań – z 1 lokum o średnim metrażu planowano robić 4. Ale rachunki nie zgadzały się, a opór społeczny w sieci o dziwo tym razem zadziałał. Obrano więc inną drogę. Drogę dobudówek. Tak oto na potęgę wznoszono kolejne piętra bloków, małym sumptem wzmacniając prowizorycznie ściany nośne i fundamenty budynków pierwotnych. Takie było rozwiązanie doczesne. Przyszłościowym była depopulacja.

Lądował na dachu. Za nic nie zostawiłby V-Slaya na ulicy. Niejeden przyciśnięty do muru obywatel chętnie połakomiłby się na maszynę tej klasy. Rozłożywszy ją na części, można by sporo na niej zarobić. Lazar_87 nie lubił głupiego ryzyka, dlatego też osadził IRW-kę na zaśmieconej nadbudówce. O zejście na dół się nie martwił. Wznoszone od szablonu, nowe-stare bloki miały łatwo dostępny właz, a niekiedy i drzwi. Nim wysiadł, wahał się chwilę nad zastrzykiem Empathronu. Przy standardowych zleceniach bardzo pomagał wczuć się w sytuację klienta i współprzeżywać z nim trudne chwile. Wkraczając w nieznane, wolał nie rozwadniać uwagi. Gdyby był to jakiś podstęp albo próba eliminacji konkurencji (na rynku poza BLANGEL Corp. działały jeszcze 2 korporacje o zbliżonym profilu) chciał być maksymalnie skupiony. Szlochając, z trudem ucieka się przed prześladowcami, a jeszcze ciężej się do nich strzela. Dlatego też ostatecznie zrezygnował z iniekcji. Zaaplikował natomiast krople i kolagenowy proszek do włosów. Bez względu na okoliczności, nie zamierzał zostawiać śladów. Przed wyjściem z V-Slaya sprawdził jeszcze broń, a ze schowka wyjął zielonkawy monokl, który przytwierdził do lewego oka. Miał w planach posłanie Suibota na zwiad i chciał widzieć to, co on. Potem wreszcie otworzył drzwi maszyny i opuścił jej wygrzane wnętrze. Zimny wiatr uderzył go całą swoją siłą. Temperatura zdążyła spaść do 5 stopni Celsjusza, a wściekłe podmuchy sprawiały, że odczuwało się niemal mróz. Tym prędzej ruszył ku nadbudówce nadbudówki – małej, murowanej szopie ze stalowymi drzwiami strzegącymi wnętrza bloku. Poprosił Lid o zhakowanie zamka. Nie minęło 15 sekund, a szopa była otwarta. Przeszedł przez próg i przystanął w oczekiwaniu, aż Lid/.1a pokona system antywirusowy. Po sygnale akceptacji ruszył ku następnym drzwiom, które ustąpiły po naciśnięciu klamki. Znalazł się na obskurnej klatce schodowej, całej pokrytej marnej jakości graffiti. Naga żarówka rozżarzyła się na jego widok, mrugając energicznie. Ruszył na dół stromymi stopniami, starając się nie spaść i nie narobić zbędnego hałasu. Na klatce cuchnęło moczem, tanim alkoholem i potem. Mieszkańców jednak, poza parą wyleniałych kotów, nie napotkał. W międzyczasie, kiedy tak schodził z piętra na piętro, Suibot wystartował z bagażnika V-Slaya z misją wywiadowczą. Niestety na niewiele się zdał. Osiągnąwszy pułap 8-go piętra, jego wszystkowidzące, szklane oko zarejestrowało wyłącznie przesłonięte roletami okna. To tylko wzmocniło niepokój Obiektu. Im niższy poziom, tym silniej łomotało jego serce. Natomiast kiedy już stanął naprzeciw odrapanych drzwi, które nosiły ślady czyichś wściekłych uderzeń i kopnięć, poczuł się spokojny. Szkolenie w BLANGEL nie poszło na marne. Napięty jak struna, gotów w każdej chwili odeprzeć atak lub rzucić się do ucieczki, zachowywał jednocześnie czystość i sprawność umysłu. Raczej nie było szans, by załamał się lub wpadł w panikę po tym, co zobaczy za częściowo zdruzgotanymi drzwiami. Postanowił się czym prędzej o tym przekonać. Sprawdził jeszcze ułożenie maski, a prawą dłoń wsunął pod płaszcz i oplótł palcami kolbę pistoletu. Przyszła pora, by zapukać.

Mieszkanie stanęło otworem, ledwie musnął knykciami stalową powłokę. Wszedł ostrożnie do środka, a drzwi zasunęły się za nim z głośnym klekotem. Pomieszczenie, w którym się znalazł, pełniło funkcje wszystkich pokoi standardowego mieszkania. Na 40 m² mieściła się sypialnia – jedno wąskie, niezasłane łóżko; kuchnia – usytuowany w prawym rogu, krótki blat z dwoma palnikami na gaz, zagraconym naczyniami zlewem i kawałkiem dykty do przygotowywania posiłków oraz stojąca tuż obok lodówka; łazienka – oddzielona holoparawanem dla namiastki prywatności, mieszcząca się w lewym kącie przestrzeń, której szczegółów Obiekt nie dostrzegał; wreszcie największa, centralna część salonowa, gdzie stały dwie obszarpane sofy i noszący ślady po przypaleniu, eko-skórzany fotel, a obok na ścianie wisiał niemały, pęknięty u dołu telewizor. Sztuczne światło lampy sufitowej padało w głównej mierze na kanapy, z trudem docierając w odleglejsze zakątki lokum. Innego oświetlenia nie dostrzegał. Zauważył za to prawdziwą zmorę wśród nastolatków, ale także i dorosłych. Na przypalonym fotelu leżał bowiem zestaw HypnoVHR. Zestaw ten, noszący pełną nazwę HypnoticVirtualHyperReality, chociaż dla wielu użytkowników „hypno”, „virtual” i „hyper” dawno stało się niezauważalne, był rozwinięciem dawnej technologii gier video, której główny cel stanowiła maksymalizacja immersji. Oryginalnie składał się ze specjalnych gogli, pary kompatybilnych Ektoców2, a także mikrochipu, który wpinało się do jednego z nich. Chip emitował fale IDCT, które silnie oddziaływały na prawą półkulę mózgu, umożliwiając umysłowi projekcję bardzo realistycznych, kompleksowych wizji alternatywnej rzeczywistości, w której to jako bohatera osadzał użytkownika. Gogle i Ektoci współpracowały z chipem na polu doznań zmysłowych, chociaż wyłącznie pomocniczo. Wizje pod jego działaniem same w sobie były aż nadto rzeczywiste. Nie trzeba było podsuwać użytkownikowi cytrusów pod nos, by mózg rejestrował ich zapach. Fale IDCT pobudzały wiele ośrodków, w tym także hamowały bądź intensyfikowały aktywność neuroprzekaźników. Innymi słowy – robiły w ludzkim umyśle spustoszenie w imię zabawy i chwili zapomnienia. Absolutna głupota i marnotrawstwo. Kto jak kto, ale ja mogę to obiektywnie stwierdzić. Na ile się na tym znał, Lazar_87 sądził, że ma do czynienia właśnie z pierwszym typem HypnoVHR. Kolejna generacja nie potrzebowała już gogli, Ektoców ani chipa. Była przeznaczona dla tych, którzy poszli z duchem czasu i sami poddali się modyfikacjom. HypnoVHR z fizycznego urządzenia przeistoczyło się w zwykły software do pobrania za opłatą w sieci. Wystarczał średniozaawansowany nanoprocesor, by cieszyć się niezapomnianymi chwilami zapomnienia. Tak nowoczesne społeczeństwo walczyło o swoje prawa – barterem rzeczywistej niewoli za swobodę ducha w alt-uniwersum.

Krocząc przez mieszkanie, w którym cuchnęło, jakby nigdy go nie wietrzono, usłyszał dźwięk, którego nie sposób pomylić z żadnym innym. Nie, kiedy wykonuje się taki zawód, jak jego. Za sofą, ukryty przed niepożądanymi spojrzeniami, ktoś głośno pociągnął nosem. Obiekt podszedł tam, zakreślając głęboki łuk, by ani nie przestraszyć płaczącego, ani nie narazić się na atak z zaskoczenia. Zza kanapy stopniowo wyłaniał się obraz chłopca, którego cyfrową, ściągniętą z państwowej bazy danych podobiznę przesłała mu wcześniej Lid/.1a. Siedział oparty plecami o tył sofy z wyciągniętymi przed siebie nogami. Dziurawe trampki wołały o pomstę do nieba, lecz to nie ubiór, a zrezygnowany wyraz twarzy chłopca przejął Lazara_87 o stokroć bardziej. Zwłaszcza kiedy spostrzegł długi nóż srebrzący się na podłodze tuż obok niego.

– Cześć – rzucił niezgrabnie, przystając obok.

– O, przyjechałeś już – odparł chłopiec cienkim głosikiem, w którym Obiekt rozpoznał swojego niedawnego rozmówcę.

– Konkretnie, to przyleciałem. V-Slayem – powiedział, stereotypowo próbując mechaniką odwieść chłopca od ponurych myśli. Czasem zdarzały mu się takie uproszczenia. Zapomniał już o rozważaniach na temat płciowości swojego nietypowego klienta, a jego aparycja mu o nich nie przypomniała. Ostre rysy, pierwsze ślady zarostu, krótko ostrzyżone, farbowane w czarno-białe błyskawice włosy – nic nie wskazywało, by MidoraLL421 czuł się wewnętrznie dziewczyną. Zwłaszcza że i zaimkami posługiwał się męskimi.

– Nice – przyznał bez cienia entuzjazmu i spuścił wzrok. Zatknięty dotąd za ucho, pojedynczy warkoczyk siwo-granatowych kosmyków spłynął wzdłuż jego policzka.

– Jesteś MidoraLL421, tak? – Chłopiec pokiwał głową. – Co się stało? Chcesz pogadać?

Kucnął obok, zachowując jednak pewien dystans. Nie chciał się jeszcze zbliżać. Chodziło o to, by nie patrzeć na dziecko z góry.

– Gadać? Nie… – Podkurczył kolana i objął je rękoma. – To drugie.

– To drugie?

– Tak. That’s what U do.

– Sporadycznie. Raczej gadam i próbuję pomóc. – Uśmiechnął się, chociaż ponad czarną maską dostrzec dało się jedynie uniesienie policzków i serdeczne zmrużenie oczu. Zwykle i tak odnosiło to pewien skutek.

– Nie po taką pomoc dzwoniłem.

– Wsparcie rzadko wygląda tak, jakbyśmy chcieli. Powiedz mi, Mido, o co chodzi? Pokłóciłeś się z ojcem? Jacyś bullies w szkole nie dają żyć? Sam to przerabiałem, mogę dać ci parę tipów.

– Bo gówniarze mają tylko takie problemy, co? – zapytał ostrym tonem, zrywając się z miejsca. Co prawda zmroził tym krew w żyłach Obiektu, ale przynajmniej zapomniał zabrać ze sobą noża.

– Then tell me o swoich. Jestem tu, by słuchać.

Podniósł się z kucek i powoli podążył za chłopcem, który maszerował w tę i we w tę, od ściany do ściany. Rozpłakał się przy trzecim kursie między telewizorem a fotelem. Przystanął, zwrócony tyłem do Lazara_87. Obserwował, jak spazmy targają wątłym, szczupłym ciałkiem, jak żal odbiera mu dech w piersiach. Mido jęknął cicho i skulił się nagle. Zaczął kiwać się na piętach i żałośnie zawodzić. Nawet nie próbował zgrywać twardziela. Obiekt stanął przy nim i położył mu dłoń na ramieniu. Trwali tak w milczeniu przez dłuższą chwilę. Nie naciskał, dał chłopcu w spokoju uporać się z tym, co go gnębi. „Najlepiej jest zwierzać się po oczyszczeniu. Nigdy przed” – przypomniał sobie słowa szkoleniowca z BLANGEL.

– No i co? Gotowy? – zapytał, kiedy chłopiec ucichł. Nie tracąc go z oczu, odszedł kawałek i przycupnął na podłokietniku fotela.

– Nie… nie wiem. Shit… nie wiem. – Westchnął głośno. Mimo to wyprostował się i pomaszerował ku sofie, na której chwilę później spoczął.

– Skąd wziąłeś namiary na mnie? To nie jest łatwa rzecz. Nawet do centrali nie tak prosto się dopchać.

– Znajomy mi dał.

– To masz kolegów w high places widzę. Szacuneczek.

– Nie mam… Zwykły kolega. – Mido spuścił wzrok.

– OK. Powiedzmy, że wierzę. Ale po co? Czemu chcesz ze sobą skończyć?

– Nic nie ma sensu – szepnął po chwili wahania, a dolna, przekłuta dwoma kolczykami warga mu zadrżała.

– Dzieciaku, masz 13 lat! Całe życie przed tobą! Wiesz, jaka to długa droga? Setki ludzi stoją na niej i czekają właśnie na ciebie! Żebyś ich poznał, zagadał, wypił sok, pooglądał serial albo przeciwnie – pokłócił się i dał im w mordę! – zawołał, z całych sił chcąc dotrzeć do umysłu zrezygnowanego dziecka. – Życie nie ma sensu? A śmierć ma? Może teraz ci źle, może boli cię wszystko tak, że już nie dajesz rady. Maybe. Ale przynajmniej to czujesz, at least JAKOŚ ci jest! „There’s no „afterlife”, nor „afterdeath”. There’s only pure nothingness”.

– „Życie Ismaeli”, episode 5? – zapytał Mido, reagując na znany sobie cytat. Choć ponownie doprowadzony do łez wywodem Obiektu, w jego oczach zatańczyły jakieś wesołe iskierki. Iskierki radości, że ma z kimś coś wspólnego.

– That’s right, boi. Ale to nie jakiś tam cytacik. Co mają ze sobą zrobić tacy starcy jak ja, kiedy dzieciakom śpieszno do grobu?

– Też się zabić?

– Już ci mówiłem. Nie opłaca się. Życie zawsze jest lepsze od śmierci. Nawet gówniane.

– Nawet jeśli zrobiłeś coś bardzo złego? Takiego, że aż nie wierzysz, że to się stało? – zapytał, a głos znów mu zadrżał. Nowy mrok zasnuł jego spojrzenie.

– Nawet. Płacz, wyj, jęcz i rozwalaj wszystko wokół, aż w końcu ci przejdzie. A przejdzie na pewno. Wcześniej czy później.

– Nie… nie sądzę, że to możliwe. Not this time.

– Powiesz mi, o co chodzi? Czy to ma związek z twoimi rodzicami? Winisz się za ich rozstanie? – zapytał ostrożnie, idąc popularnym tropem. Chciał wybadać, czy Mido wie o śmierci matki. Gdyby dowiedział się w tej chwili, jego psychika byłaby nie do uratowania.

– Rozstanie? Nie, chociaż… – tu nagle zawiesił się i znieruchomiał, mrugając tylko gorączkowo oczami – Tak, rozstaniu też jestem winien.

– A czemu jeszcze? – Zmrużył badawczo oczy. Zachowanie chłopca było dziwne. Intensywne mruganie, które przerwało się na czas, kiedy mu odpowiadał, powróciło. Łącznie z niepokojącym paraliżem ciała.

– Ja… ja… ja… ja…

– Mido, dzieciaku, co jest? – Podniósł się z miejsca i w oka mgnieniu znalazł się przy chłopcu, który sprawiał wrażenie, jakby się zaciął. Lid/.1a nie wspominała, by był androidem.

– Zabiłem swoją matkę – powiedział z pierwotną płynnością i właściwym sobie smutkiem. Wciąż mrugał, lecz już naturalnie, ułatwiając łzom spłynięcie po zaróżowionych policzkach.

– To niemożliwe. Miałeś 10 lat, a twoją matkę znaleziono daleko poza miastem – zaprzeczył stanowczo. Ojcowskim gestem położył dłoń na wątłym ramionku Mido.

– Możliwe… pośrednio. Dziś to odkryłem. Wystarczyło… wystarczyło nie zapomnieć – dodał szeptem i znów się rozpłakał.

– Zapomnieć? Czego? Nie sądzę, by…

– Urodzin. Gdybym wtedy nie zapomniał, gdybym na czas przybiegł, przytulił ją i życzył wszystkiego najlepszego, to by nie odeszła. Tylko ja ją tutaj trzymałem. Tak zawsze mówiła. A ja po prostu ją olałem. – Zaszlochał. Oparł czoło o ramię Lazara_87, a on pogładził go po farbowanej głowie.

– Ech, dzieciaku, aleś nawymyślał. – Westchnął głośno. Nieco się uspokoił, kiedy w końcu poznał prawdę. Case Mido miał perspektywy powodzenia, mógł skończyć się wyjściem chłopaka na prostą. Potrzebował tylko uwagi i dobrych wzorców. Tylko i aż. – Możesz być pewny, że to nie twoja wina. Jeśli już czyjaś, to twojego ojca. Gdzie on w ogóle jest?

– IDK. Wyszedł tydzień temu coś sprzedać i już nie wrócił.

– Siedzisz tu od tygodnia? 7 dni? – zdziwił się.

– No… tak.

– I nic? Cisza?

– Tak.

– Kurwa – zaklął pod nosem. – No dobra, to zabieram cię na jakąś wyżerę. Pewnie jadłeś na zmianę larwy i płatki – rzucił łagodnym tonem. Po minie chłopca poznał, że zgadł. – Deal? – Mido pokiwał głową. Jego strapiona twarz odzyskała kilka promyków. – OK. Masz coś ciepłego do ubrania? Wiesz, kurtka, bluza, polar…

– Pewnie – odparł dziarsko chłopiec, jakby wcale nie miał na sobie podziurawionej i wytartej koszulki z krótkim rękawkiem w zestawie z poprutymi na kolanach jeansami.

– To zbieraj się. – Klasnął w dłonie. – Ja załatwię nam przepustkę, żeby nas Sępy nie drażniły.

Podniósł się z kanapy i dotknął Ektoca3. MidoraLL421 również zwlókł się z miejsca. Powoli Lazar_87 odzyskiwał spokój. Ogień był zagaszony. Ostatecznie ta noc okazała się nie być całkiem spisana na straty.

– Lid? Potrzebuję 2 passów do kn… – przerwał, słysząc za plecami nagły brzęk.

„Nie” – przeszło mu tylko przez myśl, kiedy odwracał się na pięcie w stronę hałasu. Jednym susem wskoczył na kanapę, drugim pokonał ją z łatwością lekkoatlety. Opadł na kolana przy chłopcu, który broczył krwią z kilku błyskawicznie zadanych ran. Szeroki nóż kuchenny leżał obok, cały umazany lepkim szkarłatem.

– Kurwa, kurwa, kurwa – przeklinał, usiłując zatamować co poważniej wyglądające rany. Doświadczenie jednak mówiło mu, że to przegrana sprawa. – Dzieciaku, czemu, do cholery? Mogliśmy… iść… na sushi-pizzę albo… cokolwiek – szeptał podczas rozpaczliwej walki o ulatujące życie. Po chwili spostrzegł, że Mido znów mruga w ten sam zagadkowy, nienaturalny sposób. – Co ci jest? Co ci się… Nie umieraj, gnojku! – warknął zrozpaczony.

Ciałem dziecka zaczęły wstrząsać konwulsje, a piana wypływała z jego ust jak przy ataku epilepsji. Nagle zza sofy zaczęły dochodzić dziwne, rytmiczne dźwięki. Muzyka. Nie od razu zwrócił na nią uwagę. Zbyt zaaferowany był próbami uratowania chłopca. Niestety, nie pomogły nawet wskazówki Lid. Kiedy przestał wyczuwać puls, a Ektoc3 zapewnił go, że Mido umarł, nadstawił ucha na muzyczną osobliwość. Podniósł się z klęczek i wyprostował się. Włączony telewizor wyświetlał czarno-czerwone paski z napisem „WHiF or without U” pośrodku. Sam utwór, oryginalnie wykonywany przez grupę U2, nosił znamiona modyfikacji. Głos Bono brzmiał sztucznie, wyraźnie akcentując błędne, sprzeczne z oryginalnym tekstem „F”. Lazar_87 cofnął się, autentycznie przerażony. Rozumiał już, co się stało.

– Lid, muszę wezwać SEP. Dzieciaka zabił wirus.

– WHiF?

– Wszystko na to wskazuje.

– Odhaczyłeś procedury?

– Tak, mam na Ektocu zapis rozmowy.

– OK, green light. Wzywaj padliniarzy. I nie przejmuj się. SH.

– Za dużo tego ostatnio.

– Wiem, ale dasz radę. Zawsze dajesz – zapewniła ciepłym głosem. On, spojrzawszy po sobie na mieniące się czerwienią, wilgotne spodnie i krawędzie płaszcza, nie był tego wcale taki pewien. Tak czy owak, musiał powiadomić SEP. Posłał Ektocowi impuls i zaczekał na odpowiedź centrali.

 

***

00:30:00

 

Z trudem powstrzymywał chęć, by okryć lub zawinąć w coś ciało chłopca. Nie mógł zdzierżyć widoku nieruchomej, blednącej z minuty na minutę twarzyczki. Krew wciąż jeszcze sączyła się z jego ran, powiększając wykwitłą na podłodze plamę, a telewizor nieprzerwanie grał tę samą irytującą piosenkę. Za 71-szym razem zapętlony refren mógł z powodzeniem wywołać atak wściekłości. Na szczęście Sępy miały w zwyczaju pojawiać się szybko.

Dzwonek do drzwi wytrącił go z ponurych rozmyślań. Przez chwilę nie rozumiał, skąd dobiega ten nowy dźwięk, dzwonki były już bowiem przeżytkiem od wielu, wielu lat. Nowoczesne drzwi wyposażone były w sensor ruchu i skaner. Pojedynczym impulsem informowały gospodarza, kto przybył. Z archaicznych sposobów obwieszczania swojego przybycia utrzymało się tylko pukanie. A tu taka niespodzianka.

Obiekt podniósł się z oparcia poprutej sofy i podszedł do drzwi. Wcisnął mały, niebieski guzik z lewej strony – kolejny relikt przeszłości. Drzwi z oporem i zgrzytem zaczęły odkrywać, centymetr po centymetrze, nowoprzybyłego gościa. Jakież było jego zdziwienie, gdy w progu stanął nie funkcjonariusz SEP-u, a znajomy z konkurencyjnej korporacji THANAXUS. Mówiąc oględnie – nie przepadał za nim. Należał do tej grupy mężczyzn, którzy mylili rubaszność z żałosnością i lubili dawać liczne tego przykłady. Doskonałe w jego mniemaniu żarty przyprawiały Lazara_87 o nerwowy szczękościsk. Wystarczy wspomnieć nick, jakim się posługiwał – Nonsens_ei. Gra słów stanowiła jego hobby. Choć i tak było ono najmniejszym problemem, jaki Obiekt miał z agentem THANAXUS.

– Co taki wydygany? Nie poznajesz swojego homie? – zagaił, oparłszy się o framugę.

– To przez oczy – burknął w odpowiedzi. – Wyglądasz jak jebany husky – dodał, nie kryjąc swojego stosunku do różnokolorowych, przeszczepionych tęczówek.

– Komplementy later. – Nonsens_ei przeszedł przez próg, a Lazar_87 cofnął się o dwa kroki. Wzrostem zdrowo przekraczając 2 metry, agent musiał pochylać głowę w większości mieszkań.

– Co tu robisz? Trochę chujowa pora. SEP zaraz tu będzie.

– Wiem. – Uśmiechnął się szeroko, ukazując białe zęby z niebieskim nalotem.

Jako jeden z nielicznych nie nosił maski ochronnej. I to legalnie. Będąc rasowym technofilem, wydawał krocie na modyfikacje ciała. Wśród nich znalazły się prototypy stałych filtrów dozatokowych oraz montowanych w śliniankach biodezynfekatorów, które chroniły agenta przed zakażeniem. Ceną, jaką za to płacił, był między innymi niebieskawy uśmiech.

– Skąd? – zdziwił się Obiekt i badawczo spojrzał na rosłego mężczyznę.

Irytowało go, że przyszedł, że wtargnął do środka, że bawił się w tajemnice i że miał różnobarwne tęczówki. Podobnie jak drażniła go i cała reszta jego aparycji jaskiniowca z psychodelicznej krainy cybernetycznych muminków.

– Nie słyszałeś? Mouthless zhakowali dzisiaj jeden HQ Sępów. Handelek, figielek i mamy cukierek. Dali nam access do ich łączy – powiedział z dumą, szarpiąc się za kosmatą, żółtą brodę.

– Czyli wiesz, że dzieciak nie żyje.

– Sure thing. Gdzie jest?

Swobodnie kroczył przez mieszkanie ku sofie, za którą leżał Mido. Opięta, bordowa bomberka skrzypiała, kiedy się poruszał. Lazar_87 zachodził w głowę, jak w ogóle zdołał się w nią wcisnąć. Podobnie jak w wąskie – przynajmniej na nim – turkusowe spodnie z kevlarowymi wstawkami.

– Stój w spokoju. Jak chcesz ze mną poczekać, to siądźmy sobie na kanapie, pogadajmy. Ale zwłok nie dotkniesz. Nie chcę spiny z Sępami ani sraczki w robocie.

– A ja myślałem, że jakieś party rozkręcasz. – Spojrzał znacząco w stronę telewizora, ignorując prośby Obiektu. Należał do tych, którzy tkwili w przekonaniu, że gruby kark i para potężnych bicepsów to wystarczający argument, by przyznawać im słuszność i siedzieć cicho. Rozmijał się w tej kwestii z Lazarem_87. – Może i trupek, ale ile organów można pobrać. Na rynku deficyt dziecięcych endoprotez i wszczepów…

– Ogłuchłeś? – zapytał ostrzej, postępując za agentem THANAXUS.

Dłoń odruchowo powędrowała pod płaszcz. Inteligentna kabura zareagowała, odblokowując się i wysuwając pistolet ku rozwartym palcom. Zgodnie z ustawieniami, miała wydawać broń już odbezpieczoną i gotową do strzału. Jeśli agent BLANGEL po nią sięgał, to musiała być to sytuacja krytyczna. I w tym wypadku była.

Nonsens_ei stanął przy sofie i odwrócił się niespiesznie. Jego łysa jak kolano głowa poczerwieniała z tłumionego gniewu. Już nie był ani rubaszny, ani żałosny. Trybiki w mózgu poprzestawiały się, adrenalina w duecie z kortyzolem przymierzała się do rozpoczęcia koncertu.

– Będziesz strzelał? Do kumpla po fachu? W imię, kurwa, SEP-u? – zapytał chrapliwie. – Stop fuckin’ around. Bierzemy smarka i w nogi. Podzielimy się fantami 50-50.

– Nie dealuję flakami – syknął. Nonsens_ei wywrócił oczami i ostentacyjnie westchnął.

– No dobra. Nie chce mi się użerać.

Wypuścił powietrze i jakby zmalał w akcie rezygnacji. Kręcąc z niezadowoleniem głową, odwrócił się zupełnie od zwłok Mido i miarowym krokiem ruszył w stronę drzwi. Te zaś otworzyły się, zanim zbliżył się do Lazara_87 na więcej niż 5 kroków. Wszystko potoczyło się w zawrotnym tempie. Rolety w oknach podniosły się jak na rozkaz, a ostre białe światło wpadło do mieszkania. „SEP, WSZYSCY NA GLEBĘ” – rozbrzmiało z tej samej strony. Nim jednak Obiekt i Nonsens_ei zareagowali, ten drugi wrzasnął rozpaczliwie i zatoczył się na fotel. Osłoniwszy dłonią wzrok, Lazar_87 spostrzegł, jak sztuczne gałki oczne agenta eksplodują. Nagle dryblas umilkł, wydając z siebie jedynie ciche „zzzz”. Stał pod dziwnym kątem, ukośnie względem podłogi i sufitu, opierając się bokiem o fotel. W tej pozycji zastygł. Białe światło zgasło tak niespodziewanie, jak się pojawiło. Obiekt ze zgrozą patrzył na niedawnego rozmówcę, z którego oczodołów, uszu i nozdrzy unosiły się smużki dymu.

Lekki, miarowy krok stukotem objawił obecność kogoś trzeciego w mieszkaniu. Ani myślał się obracać.

– Kurwa, wreszcie – odezwał się artyficjalny, syntetyczny sopran. – A tu widzę hipsterka jakaś. – Rozległo się cmoknięcie. – No tak, pan antitranshumanist. – Wciąż niewidzialna dla niego kobieta krążyła po mieszkaniu, cały czas poza zasięgiem jego wzroku. Chciał się odwrócić, by w cywilizowany sposób złożyć wyjaśnienia, ale powstrzymało go jej syknięcie. Zamarł więc i wbił wzrok przed siebie, gdzie za szybą krążyły dwa uzbrojone drony SEP-u. – Niezłe gówno, co? Dzieciak zdechł, koleżka zanihilowany, w tle wyje Bono, a za plecami stoi gotowy do eksterminacji Sęp – zwróciła się do niego po chwili.

– Bywało lepiej.

– Sure it did. Siadaj tam, na fotelu – rozkazała. – Nie bój się, nie ugryzie. Już nie – dodała, gdy z wahaniem spojrzał na Nonsens-ei’a.

Spełnił polecenie funkcjonariuszki, z odrazą mijając agenta THANAXUS.

– Czy to było konieczne? – spytał, poniewczasie gryząc się w język.

– Nie tobie oceniać. Chociaż jesteś mi winny podziękowania, z tego co widzę.

– Dlaczego?

– Ano dlatego – nagle na jego ramiona spadły ciężkie i twarde dłonie – że twój homie w rękawie kurteczki szykował dla ciebie małą niespodziankę – szepnęła mu na ucho, aż mu ciarki przeszły po plecach.

– Dziękuję.

– Nie ma sprawy. Odbiję to sobie.

Zabrała dłonie z jego ramion i odeszła, by obejść fotel i stanąć przed nim w całej okazałości. A widok robił wrażenie. Patrzył bowiem na żywy symbol nowej ery. Nie jakieś byle dziwadło z paroma świecącymi gadżetami, jak Nonsens_ei. Nie. Przed oczyma miał postać o smukłej figurze, długich nogach, wąskiej talii i delikatnych z pozoru ramionach. Można by rzec – klasyczna kobieta, ale tylko w wypadku, gdyby jakimś cudem pominąć setkę szczegółów, poczynając od rąk. Funkcjonariuszka SEP-u dysponowała bowiem ich dwiema parami. Jedną – biologiczną i przyrodzoną, drugą – mechatroniczną. Nie zauważył jej od razu, jako że nadprogramowe kończyny trzymała za plecami, ukryte pod zwiewną, granatową opończą. Dopiero siadając zaprezentowała je w pełnej krasie. Choć osobliwe, nie one jednak zrobiły największe wrażenie na Lazarze_87. O wiele bardziej zaskakiwało i zarazem trwożyło go samo oblicze kobiety oraz to, co znajdowało się bezpośrednio nad nim. Jej twarz, chociaż o ludzkich rysach, kształtach i układzie narządów, nie przywodziła na myśl człowieka. Chromowane implanty policzków, czoła, podbródka i skroni niewiele miejsca zostawiały skórze, niczym zbroja przesłaniając prawdziwe oblicze funkcjonariuszki. Czerwone diody zamiast tęczówek, kształtny nos i wydatne usta powleczone jakąś metaliczną powłoką, a w miejscu włosów nieustannie poruszające się, czarne węże sensorów ruchu zakończone drobnymi kuleczkami tylko potęgowały straszny obraz przyszłości. Było fizyczną niemożliwością, by mózg bez ingerencji w jego ograniczone osiągi samodzielnie radził sobie ze sterowaniem całą tą elektroniką. Mimo podbramkowej sytuacji, zdecydował się o to zapytać:

– Neocortex2.0? – Spojrzał wymownie na burzę niby-włosów.

– No proszę, taki buntownik, a na techu się zna. – Cmoknęła z uznaniem.

– Trzeba wiedzieć, co się neguje.

– Smartass – rzuciła krótko, a sensory uspokoiły się i ułożyły w coś na kształt wysoko upiętego kucyka. – No dobrze, Lazar_87, opowiedz mi. – Założyła nogę na nogę, a głębokie wcięcie w jej grafitowej tunice obnażyło chrom pokrywający jej nagie udo.

– Nie wolisz się rozejrzeć? Wszystko jak na dłoni…

– Już się rozejrzałam. Nawet wyciągnęłam wnioski. – Uśmiechnęła się, co zamiast dodać jej serdeczności, uczyniło ją tylko bardziej upiorną.

– Co mam ci zatem opowiedzieć?

– Co zaszło. Jak zaszło. Dlaczego. Step by step. – Mechatroniczne dłonie oparła o obnażone kolano, a biologiczną prawą dłoń wsunęła sobie za głowę.

– Mogę dać ci Ektoca i…

– Podobno lubisz gadać. Czemu nie chcesz ze mną? Brzydzę cię? – zapytała tym samym, pozbawionym intonacji głosem. – Dotąd słyszałam tylko: „HAPALO, U fine piece of ass!”. Odmiana zawsze w cenie.

– Nie brzydzisz. Jestem po prostu zmęczony. Weź ode mnie Ektoca, pobierz próbki, nałóż areszt czy co tam chcesz, tylko daj mi potem spokój.

– One of those nights, co? – Westchnęła, choć nie był dotąd pewien, czy w ogóle oddycha. Podniosła się zgrabnie z kanapy, a granatowa opończa spłynęła na jej ramiona. Dość specyficzny strój jak na Sępa. Prawdopodobnie wynikało to z tego, że pancerz miała zawsze na sobie. Kuloodporne kamizelki, hełmy i ochraniacze wydawały się w jej przypadku zbędne. Stąd nonszalancka, wydekoltowana i modnie poszarpana tunika, stąd lśniąca opończa. O jej przynależności do SEP-u świadczyły wyłącznie unoszące się za oknem drony.

– Ta… Nie lubię, gdy klienci się ostatecznie decydują. Albo, jak Mido, biorą sprawy w swoje ręce.

– Musisz się przyzwyczaić. WHiF jest bezlitosny – odparła HAPALO, wyciągając metalową dłoń po Ektoca. – Atakuje już co dwutysięcznego citizena.

– Nie zastopujecie go? To tylko wirus.

HAPALO zaśmiała się głośno i zaskakująco dźwięcznie.

– Prędzej to on zastopuje nas. I nie, to nie basic wirusik infekujący system. Atakując dowolny wszczep, WHiF potrafi wpływać także na mózg. Efekty sam dzisiaj widziałeś. Ale keep calm. – Wzięła od niego Ektoca3 i przypatrzyła mu się z uwagą. – Masz zapasowy? – Kiwnął głową. – Dobra. Będziemy in touch.

– Czy długo…

– Nie zdążysz zatęsknić – zakpiła. – No, wypad z miejsca zdarzenia. Weź sobie coś na pamiątkę i sayōnara.

Popatrzył na nią z niedowierzaniem. Wzruszyła tylko ramionami.

 

***

05:49:54

 

Wszedł po cichu do mieszkania, trzymając w dłoni papierową torbę z jeszcze ciepłymi rogalikami. Bezszelestnie zsunął buty ze stóp i ułożył je obok drzwi. Zaklął w myślach, przypomniawszy sobie, że przecież do Sayuri już wchodziło się boso. Niestety, było na to za późno. Pozostawało mu liczyć, że tym razem nie zauważy, a nawet jeśli, to rogaliki skutecznie uchronią go przed reprymendą.

Z pedantycznego przedsionka przeszedł prosto do ascetycznie urządzonego pokoiku o znikomej ilości mebli i zawstydzającej kolekcji książek, które – poukładane w wysokie na pół metra wieże niby makieta miasta – były dosłownie wszędzie. Nic zresztą dziwnego. Sayuri pracowała w Memook – prywatnej firmie zajmującej się pozyskiwaniem, transkrypcją i składowaniem wszelakiej literatury, która powstała przed rewolucją technologiczną, a którą Człowiek Nowej Ery się brzydził. Jako bibliofilka, Sayuri nie mogła wymarzyć sobie lepszej pracy. I choć Japonce bywało trudno w zdominowanej przez Chińczyków korporacji, tylko sporadycznie wyrywało się jej jakieś westchnięcie. Generalnie uważała się za szczęśliwą. A Lazar_87 czuł się spełniony, kiedy mógł być przy niej i patrzeć, jak się uśmiecha. Zwłaszcza tuż po przebudzeniu.

– Wakey-wakey. Już szósta – powiedział łagodnie, kiedy już napatrzył się na wystający znad kołdry czubek nosa i rozczochrane, czarne kosmyki włosów. Sayuri jęknęła, przeciągając się na materacu. Łóżka w swojej kawalerce nie miała.

– Jeszcze minutka… – rzuciła zaspanym głosem. W odpowiedzi zaszeleścił torbą z rogalikami. Jej pogrążona jeszcze w półśnie twarzyczka rozpromieniła się. – O ty! Co to za podlizywanie? – zapytała. Wciąż nie zdecydowała się otworzyć oczu. Na razie odsłoniła lewy policzek i rozciągnięte w szerokim uśmiechu usta.

– Żadne szczególne. – Położył rogaliki na jednej z książkowych wież, blisko gramofonu, który błyszczał elegancką czernią w rogu pokoiku, za podstawki mając 4 opasłe tomy Prousta. – Nowa zdobycz? – zapytał, czytając napis na nieznanej mu płycie winylowej. – Thom Yorke? Mój ojciec go chyba słuchał.

– Wiem, Cave’a i Cohena też. Mówiłeś mi to już na pierwszej randce. Podobnie jak o tym, że kochał Wong Kar-Waia i Kurosawę. Szkoda, że nie wiedziałeś który to który – zakpiła.

– Mówisz, że taki zaloopowany facet ze mnie? – Nastawił płytę i usiadł na materacu, który zapadł się pod jego ciężarem.

– Paplasz jak baba.

– Na szczęście jestem ze stuprocentową nǚ hànzi.

– O nie, tylko nie ten czajniski bełkot! – zaoponowała głośno, wznosząc się na ręce. – Jakbyś nie mógł się nauczyć japońskiego… Dawaj te rogaliki.

Podniósł się ze śmiechem i podał jej torbę. Otwierała ją z przejęciem dziecka, które dostało pierwszy prezent w życiu. Taka właśnie była najpiękniejsza. Beztroska, pełna entuzjazmu, zawsze w dobrym humorze, zawsze skora do żartów. Nawet nie wiedziała, ile ciężarów stawało się dzięki niej lżejszymi.

– Dobre, co? – zapytał, sam odgryzając potężny kęs. Czarne koraliki jej oczu wyrażały więcej niż zachwyt.

– Nie – odparła z pełnymi ustami.

Proste, intensywnie czarne włosy miała równo ścięte tuż nad karkiem, a postrzępiona grzywka prawie przesłaniała jej brwi. Kiedy była rozczochrana, ta doskonała fryzura przypominała raczej szopę. Uroczą szopę. Oprzytomniawszy z zachwytu, szturchnął ją w ramię, a ona odpowiedziała kuksańcem w żebro. Chociaż niższa o całe 30 centymetrów, nie była łatwym przeciwnikiem. Zaciętości pozazdrościć mogły jej wszystkie drapieżniki świata, od łasicy po tygrysa.

– Nice – pochwalił odtwarzany przez gramofon utwór. – Masz gust.

– A ty masz okruchy przyklejone do buzi. – Nachyliła się ze skupioną miną i pocałowała go w miejsca, gdzie się pobrudził. Odwzajemnił pieszczotę.

– Myślisz, że…

– Tak, zdążymy. – Uśmiechnęła się zawadiacko i pchnęła go na łóżko.

Usiadła na nim okrakiem. Powiódł dłońmi po jej gładkich, nagich udach, potem wsunął dłonie pod za duży, jego własny niegdyś podkoszulek w niebieskie paski. Opuszkami palców zbadał jej wąskie biodra, delikatne wcięcie w talii, a wreszcie niewielkie, jędrne piersi. Ona w odpowiedzi chwyciła go za przeguby i z wysiłkiem rozkrzyżowała jego ramiona na materacu. Dogodnie nachylona, złożyła na jego wargach wilgotny, słodki pocałunek. Następnie zaczęła stopniowo zsuwać się, całując jego szyję, szarpnięciem obnażony obojczyk, a wreszcie klatkę piersiową i podbrzusze. Kiedy zabrała się za rozpinanie paska, z kuchni za ścianą dobiegł ich pisk czajnika. Sayuri spojrzała na Lazara_87 i zaśmiała się dziewczęco, jakby z zawstydzeniem.

– Może jednak kawka zamiast… – zażartowała, rozbawiona niefortunnym wyczuciem chwili swojego domowego sprzętu.

– Nie waż się przerywać – odrzekł.

– Keisatsu! Mam tu seksualnego predatora!

– Ja ci dam! – Zerwał się nagle i rzucił na nią, ciężarem swojego ciała przygważdżając ją do materaca. Objęła go bez wahania nogami, które splotła na jego lędźwiach. Później dali sobie wszystko, na co było ich stać przed poranną dawką kofeiny.

 

***

06:28:12

 

– Wiesz, wyjechałbym gdzieś daleko… z tobą – rzekł, kiedy już siedzieli nadzy pod kołdrą i popijali kawę z pękatych kubków.

– Mam kilka dni zaległego urlopu. Mogę złożyć wniosek o passa i…

– Nie, Sayo, nie mówiłem o wyjeździe na chwilę. Bardziej tak, no wiesz, na zawsze.

– Ach tak! Widzę, że ktoś tu snuje poważne plany. – Uśmiechnęła się, wyraźnie zadowolona. – Gdzie chciałbyś pojechać?

– Nad morze, to na pewno. Wiesz – bryza, szum fal, mewy skrzeczące nad uchem. Jakieś wybrzeże Møn na przykład.

– Dzikie tereny! Przecież byśmy tam z głodu padli! – Roześmiała się dźwięcznie, marszcząc mały, lekko zadarty nosek.

– Dlaczego? Przebranżowiłbym się na rybaka.

– Tak? – Spojrzała na niego z kpiąco uniesioną brwią. – I co byś łowił?

– Racja – powiedział po chwili konsternacji. – Cóż, słyszałem ostatnio, że będą próbować zarybić Morze Północne, to i Bałtykowi może coś skapnie.

– Doubt that – sarknęła. – Poza tym te wszystkie sinice… niełatwo się od nich uwolnić – zażartowała, siorbnąwszy kawę.

– Fakt. Sinice i brunatnice to ciężka sprawa. – Zaśmiał się cicho.

– Miałeś ciężką noc, co? – zapytała, nagle pogłaskawszy go troskliwie po twarzy.

– Noc jak noc. Ważne, że dzień zaczął się najlepiej, jak tylko mógł. – Cmoknął ją w czoło.

– Ohayō. Okaeri nasai.

– Czyli że mogę się wprowadzić? – zażartował. Sayuri nie wiedziała, że potajemnie uczył się japońskiego. Często używała go właśnie w taki sposób, by złośliwie ukrywać przed nim swoje intencje. Pewnego dnia stwierdził, że wystarczy tego dobrego.

– Nie mówię po koreańsku.

– A to ty nie jesteś Wietnamką? – zapytał z przekąsem i udawanym rozczarowaniem. Uszczypnęła go w udo.

Wtem, zupełnie nieoczekiwanie podleciał ku nim jego Ektoc2, brzęcząc zdecydowanie głośniej, niżby Lazar_87 sobie tego życzył. Zawisł w powietrzu, mrugając na zmianę czerwoną i niebieską diodą.

– Dzwoni twoja siostra. Połączyć? – zapytał syntezatorem mowy.

Obiekt zmartwiał, popatrzył na Sayuri i…

 

zdjął okulary. Łzy pociekły mu po twarzy, wstrzymywane dotąd gąbką, która od wewnątrz powlekała gogle HypnoVHR. Roztrzęsioną dłonią zerwał z szyi Ektoci i cisnął nimi o ścianę. Popatrzył po sobie i chwycił za strzykawkę, która całą długością igły tkwiła wbita w jego obnażone przedramię. Szarpnął, a Suibot wessał giętki kabel. Kopnął go, aż zwalił się na bok i omal nie spadł z ławy. Zgiął się wpół, jakby to jego potraktowano obcasem ciężkiego buta. Zapłakał gorzko, ukrył twarz w dłoniach. Smutek wstrząsał nim z siłą, jakiej dotąd nie znał. Ale po to właśnie zaaplikował sobie Empathron.

Zapasowy Ektoc3 zabrzęczał na kanapie, błyskając żółtą lampką na znak, że to „emergency call”. Nie był w stanie rozmawiać ani nawet myśleć. Reminiscencje w pełni opanowały jego ciało i umysł, a tęsknota za przeszłością i niemożliwość wydarcia jej tych kilku wspaniałych chwil była nie do zniesienia. Mimo to chwycił za Ektoca i przyłożył go do szyi.

– L, mamy problem – odezwała się Lid/.1a.

– Co się stało? – wydusił z siebie.

– Skanery wykryły w siedzibie ognisko wirusa. Zarządziłam kwarantannę i dezynfekcję całego obiektu. Tylko ty i kilkoro innych agentów byliście tu więcej niż 2 dni temu. Przejmiesz najbliższe 2 zmiany?

– Jasne. Wystarczą 2?

– Hope so. Dostajesz tymczasowy awans. Reszta pracuje pod tobą.

– OK.

– Na pewno dasz radę? Miałeś kiepską noc. We’ll manage, jeśli…

– Dam. Twardy ze mnie facet.

– U sure?

– A co mam lepszego do roboty? – zapytał, ocierając policzki rękawem.

 

 

Symulacja_zakończona

Błędy_decyzyjne: 10

Błędy_rangi_ALFA: 6

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Harpypheronie, opo­wia­danie li­czą­ce ponad 80000 zna­ków, nie wcho­dzi do gra­fi­ku dy­żur­nych, więc ci nie mają obo­wiąz­ku go czy­tać. Tak dłu­gie opo­wia­da­nie, choć­by było świet­ne i do­sko­na­le na­pi­sa­ne, nie może też li­czyć na no­mi­na­cję do piór­ka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ach, nie zauważyłem, że przelicznik na stronie różni się od “wordowskiego” i naiwnie liczyłem, że chodzi o liczbę znaków bez spacji (wg. Worda niewiele ponad 70k).

No cóż, pozostaje nadzieja, że mimo wszystko kogoś znęci lektura takiego nieregulaminowego potworka :) 

Liczy się ze spacjami, a Twoje opowiadanie przekracza limit o 3652 znaki – sugerowałabym po prostu skrócić, to nie jest dużo. Wizualnie masz spore bloki tekstu, odchudzenie paru opisów raczej pomoże, niż zaszkodzi :)

Korzystając „z wolnej chwili” przeczytałem. Może wciągnąć jak już przebrnie się przez wstęp. Za dużo w nim chyba beznamiętnego wymieniania i opisywania gadżetów. Nie wnoszących nic do odbioru reszty. Zawsze lepiej upchnąć technikalia gdzieś, nienachalnie, w treści.

 

Finał – nie jestem pewien Twojego zamiaru. Całość niby była symulacją. Skąd więc „błędy decyzyjne”? Nie wyczułem tu tej idei…

 

Tylko pół godzinki – słabo… :) :)

 

 

 

Nowa Fantastyka