- Opowiadanie: Kristofferson - Sprawy krwi

Sprawy krwi

Czerpiąc garściami z tradycji i literatury cynizując i lekko sapkując

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Sprawy krwi

 

„Sprawy krwi to najzawilsze problemy na świecie”….

….jak powiedział pewien klasyk oraz rzeźnik przy okazji robienia kaszanki. Obaj mają rację.

Kwestie pochodzenia jasno obrazują drzewa genealogiczne. To wszyscy wiedzą.

Atoli, jeśli nawet na pochodzenie wskazuje drzewo genealogiczne, to tylko pra-babki wiedzą, ilu następców tronu nosiło w sobie geny służących, stangretów i innych "panów dworu"..

Tak zaczęła się zaczęła się historia chłopca z małej wsi, na którego życiu krew odcisnęła niezbywalne piętno. Urodziła go piękna, młoda dziewczyna. Złe języki mówiły, iż „zapatrzyła” się na pana z pobliskiego zamku i stąd wzięło się na świecie to dziecię. Inni – między nami mówiąc – świnie – twierdzili, że nie da się na nikogo „zapatrzeć”, będąc odwróconą do niego tyłem, ze spódnicą na głowie. Ale nie wnikajmy.

Złe języki głosiły również, że Pan z Zamku lubił takie „zapatrywania” i w okolicznych wsiach biegało wiele podobnych do niego dzieci. Co do podobnych do niego kóz i cielaków, to potraktujmy to jako podszepty wrogich ust oraz złych języków i włóżmy między bajki. Azaliż… czyż nie jest tak, że…w każdej bajce podobno jest ziarno prawdy ?

Aliści, matka chłopca poród zniosła ciężko, jako że dziecię już przy porodzie okazało swój niezwyczajny rozmiar, a zastosowana przez lokalnego znachora driakiew z ziół zbieranych przy nowiu księżyca, płodów myszy, ubijana wilczym ogonem o północy i aplikowana lewą ręką przez prawe ramię nie pomogła i kobieta przeniosła się do lepszej części tego uniwersum.

 

Przynajmniej to, że się przeniosła, to pewne.

 

Za to jej dziecię rosło zdrowo, wykazując niespotykane w tych okolicach siłę i wzrost.

Dorósłszy do lat prawie dorosłych, wykazywał niezwykłą wręcz siłę, zwłaszcza w pięści. Więc gdy przychodziło do uboju zwierząt, miejscowi prosili go o pomoc. Nie odmawiał nigdy. Potem, jak mówili znajomi i przyjaciele (chociaż…w zasadzie przyjaciół to on nie miał), ”jak p…lnął, to nie trzeba było poprawiać”. Zazwyczaj wystarczała sama pięść.

Czasem też prosili go Ci, którym ktoś robił wbrew, lub którym ktoś się nie podobał, albo przeciwnie – podobała się czyjaś baba, żeby pomógł. Zwykle pomagał i kończyło się to tak, że „jak p…lnął…” (dla ułatwienia nazwijmy to techniką „JP”) delikwenta, to problem nagle się rozwiązywał… i delikwent już nigdy więcej nie robił nikomu wbrew.

Usypywany w takich sytuacjach już po wszystkim kształtny kurhanik cieszył ludzkie oko.

Znalazł też sobie stałą pracę w niedalekiej gospodzie. Ze wszystkimi świadczeniami. Jeno o ubezpieczeniach społecznych nikt jeszcze chyba nie słyszał, ale jedzenie, picie i spanie było w dowolnych ilościach. Do momentu, w którym jakiś gość nie zdradzał zbyt wybujałego temperamentu. Użyta w takich sytuacjach technika „JP” sprawiała, iż temperamentny gość stawał się w jednym momencie tak odważny, jak ogolony jeż.

I tak sobie żył w spokoju i radości.

Kiedyś wezwała go Babka Starowinka na łożu śmierci leżąca i odezwała się takimi słowy:

„Wnusiu, lata temu przebywał w tych stronach Pan z pobliskiego Zamku. Twoja Mama zapatrzyła się w niego i już po 9 miesiącach byłeś na świecie. Więc nie musisz już robić tego, co robisz, zwłaszcza techniką „JP”. Pan na zamku to Twój ojciec. Jedź tam, spotkaj się z nim, a jeśli to wykorzystasz, to być może kariera Cię czeka, sławny i bogaty może zostaniesz, a okoliczne wsie zapełnią się dziećmi podobnymi do Ciebie…” To powiedziawszy, zeszła…była…

Po czymś takim nasz Zuch stwierdził, że w tej zapadłej wiosce, gdzie nawet psy rzyćmi szczekają – nic po nim. Swój dobytek związał w tobołek, a że dużo tego nie było, to pocieszał się, że przynajmniej będzie mu lekko nieść – i poszedł. Złe języki mówiły, że dziewczęta z sąsiedztwa nie były szczęśliwe, gdyż tajemnicą poliszynela było, że oprócz pięści, był wyposażony w inne walory, które w odróżnieniu od pięści, tylko płeć piękna mogła docenić. I…hmmm.. zakosztować…

Gdy doszedł był do miasteczka w którym siedzibę i zamek miał Pan i, idem, jego domniemany ojciec, oszołomiły go nowe doznania. Feeria barw ubiorów, mężczyzn, kobiet zwłaszcza, które wydawały mu się tak piękne, jakich jeszcze nigdy nie widział. Zwierzęta które widział może w snach, ale nie wierzył że istnieją. Owoce których kolory, kształty i wielkości zdumiewały go na każdym kroku. No i obfitość – takich ilości dóbr to on nigdy nie widział, żyjąc w warunkach, w których wiecznie wszystkiego brakowało i o wszystko trzeba było starać się lub wręcz walczyć.

Był tylko jeden szkopuł. Ażeby skorzystać z tych dóbr wszelakich, należało posiadać coś, za co można by te dobra zanabyć drogą kupna. A więc – pieniądze. Dotąd nie doceniał mocy tego narzędzia, gdyż nie było takich potrzeb. Teraz jednak stwierdził, że skoro miejscowy zwyczaj jest pieniądze posiadać, to należy go uszanować. Kwestia tylko sposobu jak to zrobić – i to szybkiego.

Niedaleko odbywał się zorganizowany przez Pana na Zamku turniej rycerski. Ogłoszenie mówiło, iż każdy o laury pokusić się może, oraz wygrać nagrody pieniężne. O księstwie i ręce księżniczki mowy nie było. Zresztą – na kiego grzyba byłaby komukolwiek ręka księżniczki ?

Turniej okazał się być naprawdę wesołą zabawą. Ludzie zabijali się na tak różne i wymyślne sposoby, że nawet nikt nie pomyślałby, że tak można. Nie było ograniczeń co do stanu, więc udział mogli wziąć zarówno przedstawiciele plebsu, jak i stanu rycerskiego. Co prawda złe języki mówiły, że zasady są lekko „nagięte” tak, aby przewaga była po stronie stanu wyższego i plebs był z góry skazany na porażkę. Chociaż statystyka wydawałaby się to potwierdzać i plebejski trup ścielił się gęsto, to kto by się tym przejmował. Wszak chodziło o dobrą zabawę, nieprawdaż ? Więc – nie wnikajmy…

 

Zapisał się więc na najbliższy turniej. Losowanie pokazało, że walczyć miał z pryszczatym młokosem w za dużej zbroi. Nie sądził że warto czas tracić – pieniądze i splendory czekały. Więc na samym początku, obszedłszy przeciwnika od tyłu, zamknął mu przyłbicę i stosując jedyną znaną sobie technikę „JP” pozbawił go chęci do dalszej walki oraz czynności życiowych. Publika była zachwycona. Mniej więcej tak samo wyglądały starcia z następnymi przeciwnikami. Technika „JP” sprawdzała się idealnie, krew się lała, publika szalała. Im bliżej było finału, tym większą atencję skupiał nasz bohater. W końcu na finał wśród publiczności pojawił się Pan na Zamku. Nie trzeba wiele atramentu aby opisać, iż finał był krótki i intensywny. Znów zadziałała technika „JP” i nasz Zuch stanął przed Panem na Zamku w celu odbioru głównej nagrody. Jakież było ich – a zwłaszcza Pana na Zamku – zdziwienie, gdy zobaczył przed sobą niemalże kopię siebie samego. Tyle, że trochę młodszą.

Pokochali się. Pan na Zamku dopytywał Zucha skąd się wziął, oraz o ewentualne koligacje.

Niewiele się dowiedział, ale też niewiele się spodziewał. Pamięć też niewiele mu podpowiadała, jako że w ekskursjach po okolicznych wioskach, zazwyczaj był w stanie bliskim exitus. Ale intuicja mu podpowiadała, że coś w tym musi być. Przyjął go jak syna, bo też nikogo więcej obok siebie nie miał, oprócz tych, którzy byli źli lub głupi. Albo też jedno i drugie. Oprócz tego byli i tacy, którzy dodatkowo nienawidzili go ponad miarę. Między nami mówiąc – mieli za co. Ale nie wnikajmy…Przeto zaczęły się czasy panowania dwu podobnych kozich twarzy. Razem pili, razem spali, razem wykonywali rajdy po okolicznych wioskach i osadach. Co prawda mieszkańcy tychże wiosek i osad nie byli nadto szczęśliwi, gdyż ponieważ nie byli im letcy, oj nie…Okolice były dla nich źródłem jadła, napitków, uciech wszelakich. Kto nie pozwalał bydła, owiec i córek swoich, ten liczyć się musiał z gardłem. No naprawdę wesoła zabawa. Doszło do tego, że naszego Zucha w okolicznych dworach zaczęto nazywać Wyjcem Chujogromem. A to z tej przyczyny, iż wpadając do zamku, dworu lub wsi, wyciem okrutnym swe przybycie obwieszczał. Wycie to powodowało strach w męskiej części lokalnej populacji, gdyż nie było z nim żartów. Agitur enim, drugi człon przydomka wywoływał wibracje w żeńskiej części populacji. Wieść gminna niosła że nomine wzięło się stąd, iż Wyjec, dostawszy się w obręb zamku, napotkawszy płeć piękną…..chujem….gromił. Niektóre złe języki mówią – prawdę mówiąc – świnie, że z tą pięknością płci bywało różnie. Ale nie było widać, aby sprawiało mu to jakąś różnicę. No w końcu był to ludzki pan.

Podobno też, gdy w zamku rozlegało się przeciągłe wycie, wszystkie damy, kobiety i dziewki wiedziały, iż należy salwować się ucieczką. Gromady kobiet biegły korytarzami, krużgankami i dworcami byle dalej od Wyjca, byle ratować swoją cnotę. Co prawda, niektórzy mówią – prawdę mówiąc – świnie, iż ta cnota to letko przereklamowana była, a ponadto biegły w kierunku przeciwpołożnym, czyli w wycia kierunku, a nie byle dalej od niego. Ale to złóżmy na karb dezorientacji. Nie będę tu więcej delineare.… Potem widocznym ad oculos było, że wiele panien po takich inkursjach okazywało się być w stanie „błogosławionym”, ale choć złe języki sugerowały podobieństwo narodzonych dzieci do Wyjca, raczej należy to uznać za przypadek. W końcu dziecko jest dziecko, a wypić zawsze można.

Niestety, wszystko co dobre też ma swój kres, chociaż w tym przypadku słowa „dobre” i „kres” może nie są najwłaściwsze. Gdyż ponieważ jest sprawą względną, co dla kogo jest dobre, a co dla kogo znaczy „kres”. Ale – ab ovo. Pewnego razu wracając z jakiejś kolejnej nadzwyczaj ekscytującej inkursji, którą okoliczne wioski będą długo pamiętać, postanowili stanąć na popas w przydrożnej karczmie. Uświadomiwszy karczmarza, iż nie są żadnymi zbójami i chamami i nie zatrzymali się tutaj aby żreć i chlać, ale aby posilić się i spędzić czas na roztropnych rozmowach, zamówili wstępnie po antałku grzanego z korzeniami piwa – po jednym na twarz. Potem zachrzęściły w ich silnych szczękach kości z pieczonej jagnięciny. Kopru karczmarz dodał do upadu, aż aromat unosił się do powały. Smakowity sos ściekał im po brodach.

 

Następnie węgorzyki w occie z czosnkiem i rozmarynem. Węgorzyki smakowały, szczypały w język (chociaż śliskie skurwysyny), czosnek robił robotę, a rozmaryn ozdabiał całokształt. Ale, aby ten dzień nie został uznany za zmarnowany, zakończyli ucztę lokalnym specjałem: pieczonymi ślimakami. Na ogromne blachy, wrzucono niezliczone ilości ślimaków, które tu spotykało się w dużych ilościach, tuż za progiem. Nie wiedzieć kiego grzyba nazywali je „winniczkami”. Toż tu nikt nigdy żadnych winnic nie widział… Jeno okowita i okowita… Zatem narzuca się refleksja, iż życie dobrym jest, skoro daje takie piękne danie…bez żadnego wkładu własnego. Wystarczy wyjść, pozbierać i aby czas dać jakiś, coby w piecu pospoczywały. Trochę oliwy, czosnku niedźwiedziego, czubrycy (koniecznie na chwilę przed) A potem…roztopione masełko, mały widelczyk, ot taki z dwoma zębmi i skarb ze skorupki mamy na talerzu.

Pojadłszy i po drugim antałku (na twarz) – wzmocnionym jeszcze letką dawką okowity – zaczęli się rozglądać po sali. Oprócz płci pięknej zauważyli kilku osobników, którzy uporczywie im się przyglądali. Nie były to przyjacielskie twarze, oj nie…Ale cóż, dwa wypite antałki (na twarz) plus okowita do czegoś zobowiązują.

No więc…chcieli z pannami potańcować. Ale muzyki ni ma. Ale gdzie chęć, znajdzie się i wola. Pech chciał, że pojawił się jakiś dupek mówiąc: „ja wam na czekaniku zagram”. No i zaczęło się…

 

1. Co było potem, co potem było, niech wam opowie mój smętny śpiew. Jak ich napadło liczebną siłą – PI*OKO=23 (dwudziestu trzech)

2. Zapłaczą Ojce, zapłaczą Matki, zemdlone Lube padną na wznak bo się zaczęły okrutne jatki…

 

Najsampierw Pan, mając doświadczenie z rozprawianiem się z bezbronnymi włościany i rozprawiczaniem bezwolnych dziewic, walnął pierwszego napastnika nosem w czoło, a potem brzuchem w pięść. Potem wiele razy próbował osłabić przeciwnika uderzając rzycią w jego kolano, na koniec zadał mu cios rzycią w stopę tak, że ślad ciżemki napastnika odbił mu się na pludrach.

Człowiek jednak rycerzem się rodzi, a skoro „noblesse oblige”, to wyciągnęli broń tzw. białą, która już po chwili miała pełne prawo zwać się „czerwoną”.

I tu znowu siły wyższe nie były łaskawe dla naszych bohaterów. O dlaczegóż, dlaczegóż nie byli to bezbronni – jak zwykle – włościanie i te….no….dziewice ? O Siły Wyższe, czemuście odwrócili swój wzrok od naszych Bohaterów ? W rezultacie Pan został mieczem przez rozum cięty.

Przeżywszy, gdyż nie padł na wznak, jednak na umyśle zaczął szwankować i do końca swoich dni robił pod siebie i siedział wpatrzony w okno z głupkowatym wyrazem twarzy. Karmiono go kleikiem z Bóg raczy wiedzieć czego, bo chyba tego sam kucharz nie wiedział, a przynajmniej na wszelki wypadek nie wyjawiał tajemnicy. Nigdy już nie posmakował jagnięciny, ale za to wyglądał na szczęśliwego. A jak opiekunka wchodziła nago do balii w jego obecności, aby kąpieli zażyć, było to dla niej wielkim przeżyciem. Bo jemu było wszystko jedno.

 

Zuch salwowawszy się ucieczką z karczmy w dość szczęśliwym momencie, o którym złe języki, prawdę mówiąc – świnie – mówią, iż był to sam początek jatki i że zostawił swojego Druha na pastwę wrogów, odetchnął z ulgą. Dostawszy niejako wolną rękę, stwierdził, że bardziej lubi Pana w formie warzywa, bo nikt mu już o nic dupy nie truje. I to jest całkiem zrozumiałe. Dość szybko zaczęła się kupić przy nim ekipa podobnych do niego speciees. Zamek stał się czymś w rodzaju siedziby sztabu generalnego. Wieczorami siedzieli w nim, jedli, pijali, strzelali z bandoletów do portretów przodków. Czasem ciągali też dziewki dla rozpusty, by potem następnego dnia rano doprowadzać się do stanu używalności publicznej za pomocą śniegu i lodowatej wody prosto ze studni.

 

Nie działało, ale ładnie wyglądało medialnie.

 

To w nocy, bo w dzień odprawiali standardowe rejzy po okolicach grabiąc, paląc i gwałcąc co się tylko dało. Nie ulega wątpliwości, że z tego zawodu najbardziej cenili sobie gwałcenie. Ich wielkim odkryciem stały się karawany kupców, zmierzających do innych rejonów kraju przez te tereny. Umówmy się – w tych okolicach nikt nigdy by nic nie kupił, a nawet gdyby chciał, to nie miał za co. Już Zuch i jego ekipa o to dbały. No więc karawany kupców okazały się źródłem wielkich łupów oraz motorem rozwoju umysłowego ekipy. Takich rzeczy, jakie tam znajdowali, nigdy nie widzieli i to wzbudzało zrozumiały concurritur scientiam i pytania: do czego to służy ?

Np. duże czary z których pili wieczorami wino, niczym nie przypominające kielichów. Pojemność im odpowiadała, ale zastanowiła nazwa, którą kiedyś usłyszeli od pojmanego kupca: „nocnik”. W końcu uznali ją za wielce adekwatną, gdyż pili z nich głównie wieczorem i nocą.

Biznes się kręcił, ale jak zostało powiedziane – są lepsze i gorsze momenty. Karawany kupców zaczęły – nie wiedzieć czemu – omijać te okolice. W końcu brali tylko towary, kupców zazwyczaj puszczając wolno „na gołka”. Konkurencja też swoje robiła. Okoliczni Panowie wystawiali swoje drużyny, dając im podobny cel biznesowy. Ale nasz Zuch miał asa w rękawie.

Od pewnego czasu utrzymywał relację z kobietą, której nie musiał gwałcić. Nazywali ją Baba Jaga. Złe języki, a między nami mówiąc – świnie – mówili, że była narzeczoną gościa co na Grunwald szedł, poszedł, doszedł, zwyciężył i wrócił. A przedtem pomogła mu swoimi sposobami niedźwiedzia upolować. Bez niej przepadłby chłop jak Zabłocki na mydle. A potem mu się odwidziało, gdyż dwór ma swoje zalety, a po komnatach kobiety i wyjechał nie wiadomo gdzie….. Taka to męska wdzięczność. No to zaszyła się w głębi lasów, nie wiedząc co przyniesie los…

 

Zamieszkała więc w lesie, taka niemłoda-niestara Baba i zbieraniem ziół w lesie rosnącemi się zajmowała. A zioła – jak wiadomo – tyle dobrego co i złego uczynić mogły. Toteż i sława kobiety, którą Babą Jagą zarutko nazwano, miała tyle dobrych co i złych konotacji. Bo niby post omnes pomagała dzieciom w kokluszu, gorączkę odgonić umiała, ale też i driakwie dawała gdy chłop nijak nie chciał się zakochać, a babie na tym zależało, lub też pomagała ciąży się pozbyć, coby – Boże uchowaj – mąż się nie dowiedział. Przychodziły i chłopy, którym korzeń nie chciał zapłonąć. A jak u chłopa korzeń nie płonie, to co z niego za chłop ? Pomagała i w tym.

Wyrychtowała sobie dzięki temu domek w lasach całkiem decorum, jako, że baby za takie usługi grosza nie szczędziły, zwłaszcza, że mężowskie pieniądze to były. To tak jakby nie swoje. Chłopy byli bardziej oszczędni, ale przynajmniej drew narąbali. Domek udatnie postawiony, przestronny, wygodny. Piece dla ogrzewania i strawy gotowania bardzo grzecznie wymyślone. Zewnątrz tak ustrojony i pomalowany, że rzekłbyś – „chatka z piernika”. Bo i kształt, i kolor, i sam zapach nawet piernik na myśl przywodził.

Żyła sobie kobieta w spokoju, pomagając ludziom, z dala od miejskich uciech.

Wprawdzie zdarzały się czasem nieprzewidziane okoliczności, jak choćby to, że zabłąkało się w te okolice dwoje rodzeństwa. Uciekłszy z domu, błąkali się po lesie, aż w końcu trafili na chatkę naszej Jagi.

Pomyśleli gówniarze, że istotnie z piernika zrobiona, zaczęli więc rozbierać chatkę w celu kulinarnym. Ale też, chłopiec imieniem Jaś, zaczął, oprócz rozbierania chatki, rozbierać swoją siostrę, Małgosię. Quod non sciatur do czego by przyszło, gdyby nie nasza Jaga, która te praktyki przerwała.

Trafił do komórki, celem trochę nastraszenia gówniarza. Jak posiedzi po ciemku – pomyślała – to mu podobne pomysły więcej do głowy nie będą przychodziły. W efekcie – posiedział, Jaga mu solidnie w rzyć nakopała i puściła wolno. Zaraz jednak zaczął rozpowszechniać swoją wersję zdarzeń, w której to dzięki swojemu sprytowi i dzielności uwolnił siebie i siostrę z okrutnej Baby Jagi opresji, a ją samą o mało nie pozbawiając życia. Jak często bywa w takich sytuacjach, wersja chłopaka zaczęła się rozpowszechniać, zdobywać popularność i zwolenników, a stan ten trwa do dziś…..

 

Małgosia zaś wyciągnęła z tego wniosek, że ma coś, co nie jest mydłem, się nie wymydli i nie ubędzie, więc można tego używać na różne sposoby. Ale – nie wnikajmy…

 

Wtedy pojawił się nasz Bohater. Pokochali się. Jaga i Zuch okazali się być dopasowani do siebie jak wierzch z podszewką i sobie potrzebni. Zuch w dyskretny sposób ochraniał Jagę i jej chatkę, była wszak jego „odpoczynkiem wojownika”. Ona za to, po co bardziej intensywnych rejzach smarowała jego rany i obolałe miejsca, a jeśli chwilowa „męska niemoc” go dopadała, to wiedziała jak sobie z tym poradzić. W końcu znała się trochę na ziołach, a poza tym, robiła to w swoim – szeroko pojętym – interesie. I tak sobie żyli w spokoju i radości…

Rejzy na okoliczne wioski odbywały się swoim trybem, karawany kupców albo omijały te okolice szerokim łukiem, albo musiały się liczyć z zapłatą haraczu….dość dotkliwego. Ktokolwiek ośmielał się sprzeciwiać akcjom Zucha i jego ekipy, musiał się liczyć z konsekwencjami. No przecież nie mógł, na miły Bóg, tolerować konkurencji okolicznych Panów. Co bardziej krewkich unieszkodliwiała technika „JP”, tych mniej wyrywnych uspokajało nakopanie w rzyć. A jeśli ktoś z okolicznych „bohaterów” etiam chciał robić wbrew, a nie dało się tego rozwiązać mieczem lub nieśmiertelną techniką „JP”, to sposoby Jagi okazywały się niezastąpione. Kombinacje czarów i mieszanek odpowiednich ziół, zwykle wystarczały na zbyt wyrywnych wojów. A miało to jeszcze jeden, dodatkowy aspekt, mianowicie taki, że w gronie jego kompanii zdarzały się czasem przypadki defetyzmu lub wręcz prób otwartego buntu. Po wypiciu wieczornego wina z dodatkiem Jaginego preparatu, taki delikwent tracił ochotę do rewolty. Tak naprawdę, to zazwyczaj tracił też przytomność. Coby być całkiem dokładnym, to zazwyczaj tracił też czynności życiowe, których nijak nie udawało się przywrócić. Wprawdzie – szczerze mówiąc – nikt się o to nie starał.

Jedyne co pozostawało, to usypać w takich sytuacjach już po wszystkim kształtny kurhanik, aby cieszył ludzkie oko.

Jednakowoż Książę Pan z pobliskiego miasteczka, który co nieco zdążył posłyszeć o naszym Bohaterze, zamyślił się głęboko. Co mu się nieczęsto zdarzało. Ale że jako z racji osobistych spraw i pełnionych funkcji nienawidził konkurencji, a ponadto zmniejszającego się strumienia łupów, podjął trudną decyzję. No, może nie była taka trudna. Decyzje o ukaraniu kogoś gardłem, przychodziły mu dość łatwo. O gwałceniu dziewic już nie wspomnę. I w tym przypadku decyzja Księcia necesse brzmiała tak: „et occidit eos se sentire, qui se mori”, co w wolnym tłumaczeniu znaczy: “mordujcie ich tak, aby czuli że umierają”. Nad Zuchem i jego gromadą zawisły ciemne chmury….

Nie na darmo jednak w żyłach naszego Bohatera płynęła błękitna krew (no…z domieszką).

Więc…. postawił przed sobą garniec wina, pociągnął solidnego łyka i zaczął myśleć. Trochę go to przeraziło, choć bojaźliwy nie był. No to pociągnął kolejny łyk. “Oooo, to już lepiej”, stwierdził. Trzeci łyk rozjaśnił mu umysł do tego stopnia, że zaczął się zastanawiać, dlaczego jabłko spada z jabłoni, a nie odwrotnie….Na szczęście czwarty łyk przywrócił mu normalne funkcjonowanie i przestał myśleć o nic nie wartych pierdołach.

Przypomniał sobie, jak podczas jednych z rejz, jego Pan powiedział:”Synu, jeśli zdarzy się sytuacja, że nie będziesz mógł pokonać wroga, przejdź na jego stronę”. Toteż aby nie dopuścić do kolejnego momentu myślenia – no tego to jego organizm mógłby już nie wytrzymać – kazał siodłać.

Nietrudno się domyślić, iż droga wiodła prosto do książęcych drzwi. Czekał pod bramą długie godziny, na koniec kazano mu oddać miecz i założyć na zbroję worek pokutny z wyciętymi otworami na głowę i ręce. Książe w końcu raczył go przyjąć i chociaż miał co do niego, hmm… dość okrutne plany, to jednak zobaczywszy rozmiar i potencjał – zmienił zdanie. Stwierdził mianowicie, iż takie fizyczne predyspozycje plus sporo doświadczenia w bandyterce mogą się przydać jego drużynie. Zwłaszcza, że Zuch wzniósł się na niebotyczne – jak na niego – wyżyny intelektualne i przekonywał Xsięcia, jaki to skarb w jego osobie pozyskuje. Więc Xsiąże najsampierw wyrzucił przez okno obgryzaną kość, kopnął w rzyć kamerdynera, co znaczyło “wyjdź”, potężnie beknął, pierdnął i rzekł: “dobra”.

Xsiążę był jednak nieubłagany i warunek był taki: weźmie Zucha na służbę, ale kogoś ukarać trzeba. Po pierwsze kompanionowie – dla nich miejsca w książęcej drużynie nie ma,…..a w zasadzie i na tym świecie też jest z nimi za ciasno. Nasz Bohater trochę oponował, ale w końcu stwierdził, że w sumie przeniosą się do lepszej części tego uniwersum.

Przynajmniej to, że się przeniosą, to pewne.

 

Zastrugano więc tuzin palików, załadowano na wozy i ekipa fachowców pojechała do zamku, gdzie stacjonowała drużyna Zucha. No złego słowa nie można powiedzieć, byli to naprawdę fachowcy. Wystarczyło spojrzeć na zastrugane paliki błyszczące we wschodzacym słońcu. No po prostu poezja… Chłopaki z drużyny nie spodziewali się takiej wizyty, ale usłyszawszy od fachowców “teraz my będziemy was kurować” odpowiedzieli: “nie prosiliśmy o takich cyrulików, ale dziej się wola….” Nawlekli ich elegancko na paliki, a dowódca po wszystkim skwitował: “ot, i już…..”

 

Gorzej było z Jagą. Gdyż ponieważ, nasz Bohater jednakowoż lubił tę babę. Prosił, przekonywał, namawiał. Książę nie dał się jednak przekonać. Powód był prosty: jeśli Zuch ma zostać przy życiu, to nie może mieć wsparcia czarów, ziół i innej chemii. W końcu Zuch stwierdził: a “ch…. tam”. Wyrok zapadł…. Biedna Jaga….

Klamka zapadła, fachowcy tylko zastanawiali się:”jak”. Najprostszym sposobem okazało się wykorzystanie najnowszej mody, przychodzącej z zachodu. Otóż pewne kobiety, jeśli wykazywały za dobrą znajomość ziół, leczyły koklusz i biegunkę, ale też usuwały niechciane ciąże i męskie wapory, można było posądzić, iż owe artes biorą się z relacji z Tenebris Princeps. Chociaż ciemny lud nazywał je wiedźmami, co brało się stąd, iż w odróżnieniu od innych “wiedziały”, to marketing nadał tej nazwie zdecydowanie pejoratywną konotację. I zaczęło się od tego, że jeśli krowy się nie cieliły, świnie nie prosiły, kobyły nie źrebiły, wilcy latali, ktoś musiał za to reus erit. Potem przyszły gradobicia i powodzie. Następnie przejazd książęcych wojsk, który z niejednej rzeczy zrobił “jesień średniowiecza”…. Ale nie wnikajmy….

Najbardziej oczywistym powodem wszystkich klęsk wydała się być Baba Jaga, co w sumie jest dość logicznym wnioskiem…a przynajmniej wygodnym.

Powołano więc Najwyższy Trybunał w celu rozpatrzenia tej sprawy. Trybunał miał na celu analizę argumentów oskarżenia i obrony, a potem wydanie sprawiedliwego i słusznego wyroku. Ale tak po prawdzie to żadnych argumentów obrony nie było, bo i obrony nie było. Kluczowym okazało się badanie, czy taka wiedźma jest zbudowana tak samo jak inne kobiety, czy inaczej. Bo jeśli inaczej – to stanowczo – wiedźma. A jeśli tak samo – to inne badania przeprowadzić trzeba.

Tak czy inaczej – przebadać trzeba koniecznie.

Chętnym do badania nie zabrakło ni męstwa, ni ochoty. Rośnie serce, że taki duch w narodzie,w walce o wiarę, naród i cześć….ale…. nie znaleźli u Jagi naocznych dowodów bycia czarownicą.

No cóż, satanas przebiegły jest, on umie ukrywać prawdę tak, iż wszyscy ad oculos stwierdzili, iż budowa domniemanej czarownicy nie wzbudza podejrzeń. Co więcej, stwierdzali to nie bez pewnej…hmm…satysfakcji.

Ale jak to zostało powiedziane – satanas przebiegły jest – ergo – należało w tym wypadku użyć bardziej sophisticated metod. Ktoś więc wpadł na pomysł iście genialny. I tu w ramach dygresji powiedzieć należy, iż umysł ludzki w celu dodania problemów innym od siebie istotom ludzkim, potrafi się wznieść na wyżyny intelektu. Tedy ustalono iż taką podejrzaną o czary kobietę wrzuci się do wody, w razie czego wyrąbawszy uprzednio trochę lodu na rzece. Jeśli pływać będzie, znaczy to, że niechybnie satanasa to rzecz. Jeśli utonie, to założyć należy, iż pewnie cnotliwą niewiastą była. Co należy konstatować z odpowiednio wyważoną dawką smutku.

Jaga szczęścia nie miała i zwiewne kiecki i falbanki (o gaciach nie wspomnę) spełniły rolę pontonu i pływała w tej wodzie po powierzchni jak wymiśkowana żaba. O to się rozchodziło Panom Śledczym. Wyrok mógł być tylko jeden: “jako sługa szatana, skazana na śmierć przez….” no właśnie, przez co ? Plebs miał pomysły proste, acz spektakularne: ćwiartowanie, uprzednio wyrywanie ciała szczypcami, potem szafot. Nie żeby mieli coś przeciw Jadze, ale chodziło o dobrą zabawę, prawda ? Sfery wyższe za to protestowały – o nie ! Nic tak chamskiego nie wchodzi w rachubę. Może najsampierw…rozciąganie ciała. Tak, aby światło świecy przez nie przeświecało.

Potem żelazna dziewica, którą niektórzy – prawdę mówiąc – głupki, nazywają “Iron Maiden”. A potem…. no i tu okazał się być koniec na samym początku. Nikt nie miał pomysłu co miałoby być niby dalej.

Ale jak to zwykle w takiej sytuacji bywa, pojawił się ktoś, kto powiedział, że jest taki trend pochodzący z zachodu, który w sposób spektakularny i godny szlacheckich stanów pozwala taką rzecz zakończyć.

“A no jak tak, to pewnie” odezwał się pewien jegomość, który utknął za piecem i nijak nie mógł się wygrzebać z racji dość znacznego upojenia alkoholowego, sporej tuszy i bielma na jednym oku. Reszcie nie wypadało oponować, więc na pytanie prowadzącego obrady: “jestże consens ?”.

Odpowiedziano gremialnie “bene !”. Wprawdzie nikt nie wiedział o co chodzi, ale cel został osiągnięty: decyzja podjęta.

Ale tym razem fortuna czuwała i po ujawnieniu przez pomysłodawcę szczegółów przedsięwzięcia, wszyscy jednogłośnie stwierdzili: “o'k…wa, ale fajnie !”. Rozkazy wydano, służby i gawiedź zaczęła znosić na błonia nad rzeką drewno, chrust i dzbany z oliwą. Przyniesiono też pal, który się został z egzekucji Zuchowych Kompanionów. Niby nic nie mogło wtedy pójść nie tak, ale wyszli z założenia, że jeden pal na zapas nie zawadzi. No i ten właśnie pal wbito w ziemię na pięknych zielonych błoniach nad rzeką, słoneczko zaczynało się kłonić do zachodu, a ptaki śpiewały. Cudowne okoliczności przyrody.

Są pewne rzeczy, mniej lub bardziej skomplikowane, których ludzi nie trzeba uczyć – sami wiedzą. Nie trzeba też uczyć jak ze sobą współpracować – sami się dogadują. Zastanawiające jest tylko, iż objawia się to tylko wtedy, kiedy trzeba bliźniemu dokopać, dokuczyć, zaszkodzić. Tak było i tym razem. Cała hałastra zorganizowała się szybko sama i szybko, sprawnie zaczęła układać przyniesione uprzednio drewno w gustowny stosik. Śpiewając sobie dla dodania animuszu “hej ho, hej ho, do pracy by się szło”, układali wokół wbitego pala najsampierw grube kłody, potem cieńsze, a na koniec chrust. No pięknie to wyglądało w zachodzącym słońcu. Serce rosło patrząc na tak piękną i harmonijną współpracę. Zapowiadało to wesołą zabawę, której mężczyźni, kobiety i dzieci nie mogli się już doczekać.

Potem…przyprowadzili Jagę. Nie wyglądała jakby ją to obchodziło. I cóż…przywiązali do pala, polali stos oliwą, skrzesali ognia. Nie chciał się rozniecić, ale po kilku próbach poszedł. No, to naprawdę była wesoła zabawa. Noc zapadła, publika szalała, dania ciepłe i zimne zakąski schodziły na pniu. Niejeden patrząc w niebo i na płonący stos mówił sobie: “niebo gwiaździste nade mną i …..tego….ten…” A Jaga… jako że noblesse oblige, nie wydała z siebie ani jednego dźwięku. Dopóki płomienie nie zakłóciły jej widoku, patrzyła sobie w górę, gdzieś tak mniej więcej w centrum galaktyki, myśląc: “no cóż, przynajmniej niebo gwiaździste nade mną”….. Blask ognia niósł się daleko…

Publika była przeszczęśliwa. Takie widowisko, blask i ciepło ognia….no tego nigdy wcześniej nie bywało. Zaproszeni z tej okazji przedstawiciele okolicznych krain też byli pod wrażeniem.

Trącali się łokciami mówiąc “ale my ćwoki jesteśmy ! Dlaczego my tego nie wymyśliliśmy ?”

A że blask ognia rzeczywiście niósł się daleko poza granice, więc w okolicznych krainach, gdzie ludność, równie spragniona była wesołej zabawy, postanowiła iść w ślady sąsiadów. W okolicy bliższej i dalszej zapłonęły stosy….

Zuch w tym czasie robił to samo, co robił zanim wstąpił do drużyny Księcia. Grabił, rabował sycił wszelkie pożądania. Tyle, że legalnie, z przyzwoleniem Księcia, ale…. Ale jednocześnie czuł, że lata mijają. Ani rejzy po bezbronnych wieśniakach, ani dziewice już tak nie smakują mu jak kiedyś. Zaczął więc statystować Księciu jako ktoś w charakterze Kanclerza. Coraz częściej bywał i zostawał na dworze Xsięcia. Jak wiadomo, dwór ma swoje zalety…

A Xsiążę, po tak skutecznym rozwiązaniu problemu Zuchowych kompanionów i Jagi, a przy okazji dostarczywszy rozrywki swojemu ludowi, polecił Zuchowi-Kanclerzowi rozesłać do okolicznych zamków listy, że oto zamierza pojąć za żonę kobietę, która będzie jego Xsiężną do końca życia. Jego lub Jej. Oczekiwał przeto, iż wszyscy okoliczni Panowie niemieszkając przyślą odpowiedzi, a z nią konterfekty córek – potencjalnych małżonek. Jakież było jego zdziwienie, gdy okazało się, iż odpowiedzi – jeśli już przychodziły-zaczynały się zwykle od słów: „ty wieprzu nieczysty”…

Atoli znalazł się graf, który zgodził się oddać córkę księciu. Wielkie było zdziwienie na zamku, gdy przywiózł filigranową, niebrzydką i zalęknioną istotę.

W drogę powrotną graf załadował na osła worki ze złotem o wadze co najmniej jego córki. Potem okazało się, że owa „zalękniona” istota, to była tylko maska dla potrzeby kochającego ojca.

Przekroczywszy próg zamku zmieniła się w demona seksu. Niewielu, a może nikt nie nadążał za jej pomysłowością, włącznie z Księciem. Jednak od samego początku Książę zaczął realizować plan posiadania dziedzica i spadkobiercy jego książęcego Stolca. Był jednakowoż jeden problem: książę w łożnicy puszczał niemiłosiernie głośne i śmierdzące bąki, od których muchy zdychały, a portrety przodków spadały ze ścian. Nie dziwota więc, że dla romantycznych nastrojów w książęcych apartamentach miejsca nie było i dynastyczne wysiłki Księcia nadawały się co najwyżej koniom na podogonia.

Zuch kibicował staraniom Księcia, myśląc sobie– „przy jego fortunie i moja wzrosnąć może”. Ale nie tylko dlatego….

Wżdy zdarzył się, nazwijmy to, cud i Księżna, po czasie bycia brzemienną, powiła zdrowego, dużego i ślicznego chłopca. Chłopiec rósł i dorastał zdrowo, ale jak to zwykle bywa, „you can't always get what you want”, zdarzył się bardzo smutny wypadek.

Pewnej nocy, Książę przed udaniem się do łożnicy, nażarł się kapusty z surową cebulą i swoim zwyczajem zaczął puszczać bąki. Ale tym razem to był Azincourt, Grunwald i wojna trzydziestoletnia razem wzięte. Dość powiedzieć, że zawartość tlenu w sypialni spadła tak dalece, iż Księżna wolała przestać oddychać. Co haud dubie, nie wyszło jej na zdrowie… Przeniosła się tedy do lepszej części tego uniwersum.

 

Przynajmniej to, że się przeniosła, to pewne.

 

Zuch doglądał więc książęcego syna, który rósł i zapowiadał się na dużego i silnego byczka.

Ledwośmy ją opłakali, Książe już przebąkuje o następnym związku. Tym razem okazało się,że napełnione worki, które ojciec byłej już Księżnej zabrał w drodze powrotnej, po tym jak zostawił swoją córkę, zrobiły swoje. Fama poszła i tym razem odpowiedź na rozesłane listy była w ilości i treści drastycznie różna. Nie było już „ty wieprzu”, natomiast za bramą stała kawalkada tych, którzy czekali wraz ze swoimi córkami, aż Xsiąże raczy ich przyjąć. Każdy z nich przywiózł pewną ilość pustych worków, oczywiście licząc na to, że w drogę powrotną zabierze nie tę głupią gęś, której pozbyć się nie sposób, gdyż nikt jej nie chce, ale worki wypełnione miło brzęczącym kruszcem. To, że nikt jej nie chciał, specjalnie nie dziwiło, gdyż ponieważ zbyt przypominała swoją mamuśkę, a i często domniemani ojcowie – służący czy stangreci urodzie tych panien nie pomagali.

No więc Książę wziął następną pannę, ale już nie było mowy o ożenku. Chyba panna i jej ojciec nawet na to nie liczyli – był to układ czysto biznesowy. Po pewnym czasie, gdy pannie seksedukacja się znudziła, bieganie na golasa po zamku przestało rajcować, a wśród służących i stajennych nie była w stanie znaleźć nikogo z większym…hmmm…rozmiarem, przychodził czas na odejście.

Zazwyczaj było to tak, że panna odjeżdżała z…pewną liczbą pełnych worków, a w tym samym czasie, stała przy bramie kolejka ojców z córkami z…pewną liczbą pustych worków.

Potem było jeszcze wiele innych panien, rudych, blond i czarnych, których ani ja, ani Książę imion nie pomni. Sekwencja pusty worek – córka – pełny worek powtarzała się wielokrotnie, aż dojrzeliśmy posadzkę w skarbcu….

Ale pewnego dnia zjawiła się osóbka – sama – bez ojca i pustych worków. Zastukała do bramy mówiąc, że chce się widzieć z Księciem. Zakochaliśmy się w niej od razu. Tak jak i Książe.

Blond włoski, pociągła twarz o wyrazie obrażonej norki, sylwetka szczuplutka nad wyraz, malutkie cycuszki i ząbki – jak u drapieżnego zwierzątka. Ręce z długimi nad wyraz palcami i ostre paznokcie. Skóra delikatna, jakby woskiem pokryta – lekko fosforyzowała w ciemności. Eyelynné lub Léine na súl – jak kto woli – powiedziała.

I Książę się zakochał. Myślał że już stary jest i nic go w życiu nie czeka, jeno śmierć. Odżył wyraźnie i po głośnych, upojnych nocach nie wiedzieć było, czy to on ją ujeżdżał czy ona jego. Ale po początkowej euforii, z dnia na dzień zaczął gasnąć. Wyglądało, jakby coś lub ktoś z niego siły żywotne wysysał. Za to panna kwitła. Dalej była blada i woskowa, ale życie w niej kwitło. Po nocnych igraszkach, potrafiła wyjść przed świtem z zamku i wrócić przed południem. Tyle, że Zuch żadnych śladów stóp przed wyjściem nie widział. Kim więc jest Eyelynné lub – jak kto woli – Léine na súl ?

Zuch stwierdził, że z Księciem jest źle. Niby fizycznie niestary, ale wydawał się nie mieć woli życia. Panny nie było, więc mógł posiedzieć przy łóżku Księcia, słuchawszy jego słów w malignie. Gdy uświadomił sobie co słyszy, zdał sobie sprawę, jaki dramat ten człowiek przechodził w ostatnich czasach. I te sny o których mówił…

Więc…. znowu postawił przed sobą garniec wina, pociągnął solidnego łyka i zaczął myśleć.

Po drugim, jak zwykle było “Oooo, to już lepiej”. Trzeci spowodował myśli o tym że światło ma jakąś prędkość…Na szczęście czwarty łyk przywrócił mu normalne funkcjonowanie i przestał myśleć o nic nie wartych pierdołach.

Myśli wróciły do rzeczy ważnych.

Wspomniał Jagę, jej jasne włosy, jej chatę, kominek, długie wieczory, kiedy to odpoczywał po rejzach, a ona smarowała mu rany swoimi maśćmi, po których już następnego dnia mógł dalej ruszać. I ten spokój w jej oczach. I to, co mu mówiła o różnych stworach sprzed koniunkcji sfer…Piąty łyk przywrócił mu pamięć. Ależ tak ! To o niej Jaga mówiła ! Toż to ni mniej ni więcej, tylko bruxxa !

To o niej mówiła, że taka niby jedwabista, powabna i chętna, ale bez tego normalnego, ludzkiego ciepła. I te oczy….Zuch niejedną kozę, kozła miał przed sobą, więc porównanie było aż nadto oczywiste. Ona miała oczy kozy. Bezmyślne, bez wyrazu. Bez uczuć.

Przypomniał sobie gościa, który któregoś dnia przybył do zamku. Miał siwe, długie włosy, miecz, który nosił na plecach i amulet z wilkiem, że niby z potworami walczy. Wypił antałek piwa i krzyczał “ dać mi tu te żyrytwe” !. Skończyło się tym, że Zuch skopał mu rzyć i za bramę wyrzucił. Niemniej miecz i amulet zostały. Pobiegł tedy pędem do komory po ów miecz i amulet, a wróciwszy, obejrzał je dokładnie. Jakież było jego zdziwienie. Miecz był srebrny. Nie od dzisiaj wiadomo, że srebro na nieludzi najlepsze. A ów amulet z podobizną wilka drgał…. jak szalony. Założył więc amulet na szyję – nie poczuł, żeby palił, więc “czysty jestem” – stwierdził.

W komnacie Księcia był tylko nieprzytomny Książe w malignie, bruxxa była gdzieś na

łowach. Zuch postanowił zająć strategiczne miejsce w komnacie Księcia i poczekać, aż bruxxa wróci i będzie chciała “zajmować” się dalej Księciem. Wszedł do sypialni Księcia słuchając czy oddycha. Nierówny, rwany oddech wydobywał się z jego piersi, ale był. Drzwi, okna zamknięte, amulet drga jak oszalały, srebrny miecz w ręce. Jeszcze raz omiótł wzrokiem całą komnatę przed przyczajeniem się we właściwym kącie. Odwrócił się i dopiero wtedy uświadomił sobie ten biały kształt siedzący na piecu w rogu.

Spadła mu na kark jak raróg królikowi. Jedną nogą trzymając się jego pleców/brzucha, drugą kopała go kolanem po jajkach. Wbijała mu swe długie paznokcie w oczy, a zęby wpijała mu w szyję. Pomyślał Zuch: “no i nastał koniec na samym początku”. Ale w tym śmiertelnym kontredansie najsampierw użył techniki JP, co sprawiło, że udało mu się uwolnić od zębów w szyi, a na oczy jeszcze coś widział. Sięgnął więc do tyłu, złapał bruxxe za gardło, zerwał z siebie, po czym podrzuciwszy ją do góry machnął srebrnym mieczem, a głowa bruxxy potoczyła się w stronę pieca. Reszta ciała jeszcze przez chwilę pozostawała zawieszona w powietrzu, po czym opadła na podłogę wykonując agresywne ruchy. Głowa zaś leżała przy piecu, z uśmiechem na twarzy, ale nie był to przyjacielski uśmiech…oj nie…

Nazajutrz rano, Książę odzyskał przytomność i pierwsze, o co zapytał, to: “ gdzie jest moja ukochana” ? Co miał mu Zuch odpowiedzieć ? “Jeśli Księciu się rozchodzi o głowę, to przy piecu, a jeśli o resztę, to przy oknie”.?

Niezbadanymi drogami uczucia ludzkie chodzą. Okazało się, że Książe, będąc z Eyelynné, która “wypijała” z niego całą energię i dręczyła w snach, pamiętał tylko te dobre, miłe momenty, a o innych zapomniał. Gasł wcześniej, bo z nim była, gasł teraz, bo jej z nim nie było. I tęsknił.

Zawezwał więc Książe Kanclerza prosząc aby jego syn niezwłocznie się stawił przy rodzicowym łóżku. Młody przerwał polowanie, kazał się ubrać dziewczynom i do domów odprawił.

Zapukał do ojcowskiej sypialni.

Nikt nie wie o czym rozmawiali. Dość, że Młody siedział przy ojcowskim łóżku dotąd, aż ten przeniósł się do lepszej części tego uniwersum.

A przynajmniej to, że się przeniósł, to pewne.

Za progiem czekał nasz Bohater-Zuch-Kanclerz. Był to jednak całkiem inny człowiek niż widzieliśmy na początku. Nabył trochę wiedzy, ogłady i poloru. Objął chłopca ramieniem i delikatnie powiedział:”ni ma letko, kurwa mać, nie ?”. Potem powiedział:”Nie chcę Ci zakłócać żałoby, ale jest ważna rzecz, o której musisz wiedzieć. “ Poszli więc do stancyi Zucha, wypili po kusztyczku za prostą drogę do raju dla Księcia Pana, a potem Zuch zwracając się do Młodego rzekł: “Mój Synu”….

Mój Synu…

„Jak zapewne Ci wiadomo, nie wszystko jest takie jakie widzimy i zawsze są jakieś „drugie dna”. Ja i Twoja Matka byliśmy dla siebie stworzeni. Gdybym miał zabić dla Niej Księcia, jej męża, tobym to zrobił. Tak, byliśmy ze sobą. Potem Ty się urodziłeś, a Ona umarła. Patrzyłem na Ciebie jak rośniesz i myślałem czy kiedykolwiek będę w stanie i miał możliwość powiedzieć Ci prawdę. Bo pamiętaj „ nie wszystko jest takie, jakie widzimy”.

Wiesz…kiedyś podczas jednej z rejz złapaliśmy takiego leśnego dziadka. Długa broda, kostur w ręce, odzienie tak liche, że lichsze ciężej sobie wyobrazić. No i pomyśleliśmy – po co nam on ? Ani ograbić z czego, a okupu za toto nikt nie da. W takich sytuacjach, taki osobnik przenosił się niemieszkając do lepszej części tego uniwersum……. Ale co ja ci będę mówił…..Tak wyszło i w tym przypadku, ale zanim do tego doszło, podszedłem do niego, patrzę, siedzi dziadek i się uśmiecha.

– A z czego to, Dziadku, taka radość – pytam.

– Ano z tego, że może wkrótce zobaczę co za tą skałą

–Toż tu żadnych skał, na miły Bóg, ni ma, jeno mury i mury (a on cały czas się uśmiecha)

– Abo widzisz, Synku, mnie się zdaje, że wszyscy siedzimy jako jeden, przykuci do skały. Niektórzy dodatkowo naprawdę – jak ja, albo tylko wirtualnie – jak Ty. A tam za tą skałą coś się dzieje. Jest świat prawdziwy, nie taki jaki my widzimy. Do nas dochodzą tylko dźwięki i widzimy cienie na ścianie. Ale przykuci jesteśmy i wyjrzeć zza węgła nie możemy. I tak se myślę, że jak już stanie się co ma się stać, to wtedy będę wolny i zobaczę, co tam za tą skałą….

– To wy, Dziadku, myślicie, że coś tam jest ?

– A Ty, że nie ?

-……..Tego nie mówię…

Następnego dnia Dziadek z uśmiechem przeniósł się z naszą pomocą do …..ech… Nie wiem czy coś zobaczył za tą „skałą”, ale od tego momentu mam przeświadczenie, że nie wszystko to, co widzimy, jest rzeczywiście takie, jak nam się wydaje.

Więc wiesz, Synu… sprawy krwi to najzawilsze problemy na świecie…

 

Krzysztof Zimnicki

07.2021

Koniec

Komentarze

Tytułu nie wpisuj w treść, bo już jest w nagłówku.

Tekst się całkiem rozjechał.

Źle zapisane są dialogi. Tu masz podpowiedź. https://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/12794

Historia jakoś się toczy, ale mnie osobiście denerwuje występująca w tekście nowomowa typu celebryta.

Cyfry piszemy słownie.

 

Aliści, matka chłopca poród zniosła ciężko, jako że dziecię już przy porodzie zdradzało niezwyczajny rozmiar, a zastosowana przez lokalnego znachora driakiew z ziół zbieranych przy nowiu księżyca, płodów myszy, ubijana wilczym ogonem o północy i aplikowana lewą ręką przez prawe ramię nie pomogła i kobieta przeniosła się do lepszej części tego uniwersum.

 

 

Zdradzało rozmiar mi się nie podoba.

 

Za to jej dziecię rosło zdrowo, wykazując niespotykane w tych okolicach siłę i wzrost.

Dorósłszy do lat prawie dorosłych, wykazywał niezwykłą wręcz siłę, zwłaszcza w pięści.

 

sporo powtórzeń.

 

Ci z dużej tylko w listach.

 

I tak sobie żył w spokoju i radości.

W tym kontekście wygląda, że gość karczmy sobie żył.

 

 

Kiedyś wezwała go Babka Starowinka na łożu śmierci leżąca i odezwała się takimi słowy:

O ile babka nie miała na nazwisko Starowinka, to z małej.

 

Składnia tego zdania średniowieczna taka bardziej…

 

„Wnusiu, lata temu przebywał w tych stronach Pan z pobliskiego Zamku. Twoja Mama zapatrzyła się w niego i już po 9 miesiącach byłeś na świecie. Więc nie musisz już robić tego, co robisz, zwłaszcza techniką „JP”. Pan na zamku to Twój ojciec. Jedź tam, spotkaj się z nim, a jeśli to wykorzystasz, to być może kariera Cię czeka, celebrytą może zostaniesz, a okoliczne wsie zapełnią się dziećmi podobnymi do Ciebie…”

Zuch z małej, chyba że to imię.

 

 

Jak ogarniesz tekst to wrócę i skończę.

 

 

Lożanka bezprenumeratowa

Misiowi nie podeszło. Ani język, ani ‘humor’, ani strona wizualna tekstu. Albo autor nie przyjrzał się, co nawyrabiał edytor, albo to było celowe, a wtedy byłoby jeszcze gorzej. no

Losowo wstawione entery to nie akapity. 

Szczerze, to tekst mnie zmęczył i dobrnąłem może do połowy. Z jednej strony wojacy, plebs i król, a tu wstawka o celebrytach i Legii Warszawa. Tekst jest chaotyczny i w sumie historia, w której przypadkiem spłodzony syn znajduje sławnego ojca i razem jeżdżą i gwałcą po prostu nie jest ciekawa.

Nadzieje chyba się spełniają, skoro jest ich coraz mniej.

No cóż, nie ma przymusu czytania.

Nie używam imion….oprócz Jagi i bruxxy, więc chyba wypadałoby pisać “Zuch” z dużej litery… ?

Z uwagi na fakt, ze autor i edytor ( 100% amator) to ta sama osoba to biorę zarzuty na klatę.

Króla tam nie ma żadnego, a były czasy że pewne sfery były takimi dzisiejszymi celebrytami, a Legia… Taka moja słabość ;-). Synów czasem przypadkiem się płodzi, ojciec nie był sławny, a gwałcenie było na porządku dziennym…no i nocnym.

Tak czy owak, bardzo dziękuję za komentarze, opinie i lekcję. I tak pisałem dla swojej uciechy ;-)

Cóż, Kristoffersonie, z trudem i niewielkim zainteresowaniem czytałam Sprawy krwi, a dotarłszy do opisów wyczynów podczas najazdów na okoliczne wioski i osady, całkiem straciłam chęć poznania dalszego ciągu.

Wykonanie jest fatalne i doskonale utrudnia lekturę. :(

 

„Spra­wy krwi to naj­za­wil­sze pro­ble­my na świe­cie”…. → Po wielokropku nie stawia się kropki.

 

….jak po­wie­dział pe­wien kla­syk… –> Zbędna kropka w wielokropku. Wielokropek ma zawsze trzy kropki, ani jednej więcej, ani jednej mniej!

 

to tylko pra-bab­ki wie­dzą… → …to tylko prabab­ki wie­dzą

 

i in­nych "panów dworu".. → Jedna kropka na końcu zdania wystarczy.

 

Uro­dzi­ła go pięk­na, młoda dziew­czy­na. → Zbędna dopowiedzenie – dziewczyna jest młoda z defiicji.

 

Złe ję­zy­ki gło­si­ły rów­nież, że Pan z Zamku lubił… → Dlaczego wielkie litery?

 

wiele po­dob­nych do niego dzie­ci. Co do po­dob­nych do niego… → Powtórzenie.

 

że…w każ­dej bajce po­dob­no jest ziar­no praw­dy ? → Brak spacji po wielokropku – ten błąd pojawia się w tekście wielokrotnie. Zbędna spacja przed pytajnikiem – ten błąd też pojawia się w tekście wielokrotnie.

 

ko­bie­ta prze­nio­sła się do lep­szej czę­ści tego uni­wer­sum. → Co było lepszą częścią tego uniwersum?

 

Za to jej dzie­cię rosło zdro­wo, wy­ka­zu­jąc nie­spo­ty­ka­ne w tych oko­li­cach siłęwzrost.

Do­ró­sł­szy do lat pra­wie do­ro­słych, wy­ka­zy­wał nie­zwy­kłą wręcz siłę… → Powtórzenia.

 

 Cza­sem też pro­si­li go Ci, któ­rym→ Cza­sem też pro­si­li go ci, któ­rym

 

…prze­by­wał w tych stro­nach Pan z po­bli­skie­go Zamku. Twoja Mama za­pa­trzy­ła się… → Dlaczego wielkie litery?

 

i już po 9 mie­sią­cach byłeś na świe­cie. → …i już po dziewięciu mie­sią­cach byłeś na świe­cie.

Liczebniki zapisujemy słownie.

 

Pan na zamku to Twój oj­ciec. → Pan na zamku to twój oj­ciec.

Zaimki piszemy wielką literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie – ten błąd pojawia się w tekście wielokrotnie.

 

Po czymś takim nasz Zuch stwier­dził… → Dlaczego wielka litera?

 

gdzie nawet psy rzyć­mi szcze­ka­ją… → …gdzie nawet psy rzyciami szcze­ka­ją

 

można by te dobra za­na­być drogą kupna. → Co to znaczy zanabyć?

 

Nie­wie­le się do­wie­dział, ale też nie­wie­le się spo­dzie­wał. Pa­mięć też nie­wie­le mu… → Czy to celowe powtórzenia?

 

razem wy­ko­ny­wa­li rajdy po oko­licz­nych wio­skach… → Czy rajdy można wykonywać?

Proponuję: …razem dokonywali rajdów po oko­licz­nych wio­skach

 

gdyż po­nie­waż nie byli im letcy, oj nie… → Nie wiem, co autor miał nadzieję wyrazić tymi słowami?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję za wnikliwą analizę (przeczytanej) części tekstu. Kropki to kosmetyka. “Lepsza część tego uniwersum” to w zamyśle niebo. “Zanabyć” – to neologizm, ale ostatnio coraz częściej stosowany jako silniejsza wersja “nabyć”. Nie używam imion… oprócz Jagi i bruxxy, więc chyba wypadałoby pisać “pseuda” postaci z dużej litery… ? Użycie “letcy” znaczy, że nie byli dla nich zbyt łagodni. Jan Pietrzak w swoim monologu, świadomie używał kiedyś frazy: “tymi ręcami, tymi palcyma”.

Jednakowoż są to szczegóły, więc jeśli cała treść jest “do rzyci”, to są one nieistotne. Tak czy owak – dziękuję.

Bardzo proszę, Kristoffersonie.

 

Jan Pietrzak w swoim monologu, świadomie używał kiedyś frazy: “tymi ręcami, tymi palcyma”.

Jan Pietrzak był satyrykiem i w wygłaszanych monologach mógł używać podobnych sformułowań. Ty napisałeś opowiadanie fantasy i, moim zdaniem, podobne sformułowania brzmią tu po prostu niedobrze.

Jednakowoż to Twój tekst i będzie napisany słowami, które uznasz za najwłaściwsze.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Cześć!

 

Zacząłem czytać, dojechałem do zdania: Doszło do tego, że naszego Zucha w okolicznych dworach zaczęto nazywać Wyjcem Chujogromem. I na tym póki co poprzestanę. Jakoś nie znalazłem w opowiadaniu nic, co by mnie wciągnęło jak i forma – nieco kabaretowa i trochę zbyt wulgarna w swojej rubaszności – jakoś do mnie nie przemawia, nie moje klimaty.

Tekst jest zrozumiały, napisany z samczym humorem, który wielu zapewne przypadnie do gustu, od strony technicznej jest nad czym pracować (mam wrażenie, że był pisany mocno na spontanie i dostarczył Ci masę frajdy z pisania, bo aż kipi w nim od rubasznej energii twórczej, ale niestety niewiele więcej w nim znalazłem) :

„Sprawy krwi to najzawilsze problemy na świecie”…. → „Sprawy krwi to najzawilsze problemy na świecie”…

Trzy kropki zamiast czterech.

….jak powiedział pewien klasyk oraz rzeźnik przy okazji robienia kaszanki. Obaj mają rację.

Pierwsze zdanie sugeruje, że chodzi o jedną osobę i tą samą osobę.

Tak zaczęła się zaczęła się historia chłopca z małej wsi

Powtórzenie

Azaliż… czyż nie jest tak, że…w każdej bajce podobno jest ziarno prawdy ?

Potrzebna spacja po wielokropku, potrzebny też brak spacji przed “?” I to się w zasadzie przewija przez cały tekst (brakujące spacje, wielokropki, nadmiarowe spacje). Momentami mam też wrażenie, że akapity są nieco losowo rozmieszczone, a to wybija z rytmu (chyba, że ten chaos jest celowy i tak ma być?)

 

Pozdrawiam!

„Poszukiwanie prawdy, która, choćby najgorsza, mogłaby tłumaczyć jakiś sens czy choćby konsekwencję w tym, czego jesteśmy świadkami wokół siebie, przynosi jedyną możliwą odpowiedź: że samo poszukiwanie jest, lub może stać się, ową prawdą.” J.Kaczmarski

….jak powiedział pewien klasyk oraz rzeźnik przy okazji robienia kaszanki. Obaj mają rację.

Pierwsze zdanie sugeruje, że chodzi o jedną osobę i tą samą osobę.

 

Nie chodzi o tę samą osobę. Przeczytaj “Mistrza i Małgorzatę” Bułhakowa. A i słowa rzeźnika to autentyk. Ale tak czy owak wielkie dzięki za komentarze yes

Nowa Fantastyka