Płatki śniegu topiły się w ciągle ciepłej kałuży krwi. Wiatr się wzmagał, a chmury zasłaniały księżyc, pogrążając las w ciemności. Z mrokiem walczyła tylko samotna lampka przytwierdzona do sań przewróconych na bok, niezdatnych do użycia przez połamane płozy.
Mężczyzna w czerwonym kubraku przetarł strzelbę, którą trzymał wycelowaną w przestrzeń pomiędzy drzewami. Dłońmi odzianymi w grube rękawiczki dbał, by zamek nie zamarzł, jak to miał w zwyczaju przy takiej temperaturze.
– Maks? – zapytał Święty Mikołaj, widząc ruch po prawej.
– Tak, to ja – odpowiedź ledwo się przedarła przez świst wiatru – ale jestem bez Franciszka.
– Dopadły go?
– Nie. Zobaczył zamarznięte jezioro i poszedł je sprawdzić, nie zdołałem go powstrzymać.
– Trudno. Pilnuj pleców, ja się przyjrzę temu dziadostwu.
Zawiesił strzelbę na ramieniu i klęknął przy saniach. Od spodu nic im się nie stało, ale płozy nie wyglądały dobrze. Pękły wzdłuż, nie w poprzek – trudno było sobie wyobrazić gorszy scenariusz. Do ich naprawy będzie potrzebował dodatkowej pary rąk.
– Fulgur daleko nie pociągnie – powiedział Maks, grzebiąc swoim karabinem powtarzalnym w kałuży. – On rzucił się pierwszy?
– Nie wiem – powiedział Mikołaj – po uderzeniu widziałem tylko rogi, a ze strzelby wypaliłem instynktownie.
– Gdyby nie twoja reakcja, pewnie byłoby po nas. Dziękuję.
Po uderzeniu w ziemię, rogów istotnie było dużo. Fakt, nie rozróżniał szczegółów, próbując się ratować. Ale Fulgura rozpoznał. Tej twarzy nie pomyliłby z żadną inną, nawet wtedy, gdy po raz pierwszy w życiu widział ją wykrzywioną furią.
– Dręczy cię coś – powiedział Mikołaj. – Mało mówisz. Już w większych tarapatach byłeś o wiele bardziej gadatliwy.
– Większych? – zapytał Maks. – W większych nigdy nie byliśmy. Renifery zawsze były posłuszne, a nawet jeśli były z nimi problemy, to nie takie. Tymczasem teraz jesteśmy w lesie, po którym biega dziewięć oszalałych bestii chcących nas zabić!
– Uspokoimy je. A jeśli nie, to wrócimy o własnych siłach
– „Uspokoimy je”! To nie są jakieś zwykłe opóźnienia w dostarczaniu prezentów, żeby tak to lekceważyć! Trzeba coś wymyślić!
Opóźnienia w dostarczaniu prezentów. Celna uwaga. Zostały im dwa kontynenty do obskoczenia, a czas uciekał. Nie żeby mu zależało na szczęściu tych małych gnojków, które przypominały sobie o nim tylko raz do roku kiedy akurat miały coś dostać. I jeszcze ci rodzice, co straszyli rózgą, jakby miał być jakąś pomocą wychowawczą za marną szklankę mleka i ciastka.
– Musimy iść po Franka – powiedział Mikołaj. – Sami nie damy rady naprawić sań, a bez nich nijak nie wrócimy.
– Czyli gówniarzy zostawiamy?
– Jeszcze nie wiem. Stratowani przez renifery na pewno nic nie zdziałamy. – Zerknął na rozglądającego się na wszystkie strony Maksa. – Schowaj te uszy, odmarzną ci.
Elf złapał swoje szpiczaste małżowiny, całe czerwone.
– Zgubiłem czapkę. Musiałbym otworzyć któryś z prezentów, żeby…
– Nie.
Dyskusja została zakończona. Prezenty były nietykalne, nawet jeśli ich adresaci na nie nie zasługiwali. Oparł dłoń na ramieniu Maksa.
– Nieważne, w jakich kłopotach będziemy, tego jednego nie wolno nam robić.
Zawahał się, oślepiony nagłym rozbłyskiem światła.
– Wszystko w porządku? – zapytał elf.
– Tak… tak, chodźmy.
Czyli Maks tego nie widział. Nie widział tego, co Mikołaj zobaczył tuż przed zderzeniem z ziemią.
***
Lecieli spokojnie nad jakimś podrzędnym europejskim krajem, podziwiali bielutką puszczę w dole, odhaczali kolejne adresy dostaw, kiedy to się stało. Najpierw rozbłysk, potem renifery zaczęły panikować. Stracił nad nimi kontrolę, po roku przerwy w prowadzeniu sań zapominając, jak sobie radzić w takich sytuacjach. Potem pikowanie w kierunku ziemi. Uderzyli w nią, uszkadzając sanie. Poleciał do przodu, raniąc się w głowę, jednak zwierzęta nie zostały poszkodowane.
Kiedy odzyskał przytomność, cieszył się z tego. Przez przypływ radości nie spostrzegł, że cała dziewiątka próbuje się wyzwolić z zaprzęgu. Zanim zdążył zareagować, część się rozbiegła, a część uderzyła. Z Fulgurem na czele.
Złapał za strzelbę. Nie pamiętał, skąd ją miał. Zdaje się, że nosił ją przy sobie od zawsze, jak każdy człowiek. Nie sądził, by miał z niej kiedykolwiek skorzystać. Pewnie dlatego jej huk ciągle kołatał mu się w czaszce.
Gdy otrząsnęli się z szoku, wysłał Franciszka oraz Maksa na poszukiwania jakiegoś cywilizowanego miejsca. Ludzie nie mogli zobaczyć całej trójki w takiej formie, ale może to i dobrze – jeszcze by ich wzięli za wariatów. Powinni dostrzec zwykłych potrzebujących, którzy zgubili drogę. Nie żeby to zwiększało szanse na otrzymanie pomocy przez rozbitków.
Z rozmyślań wyrwał go ryk.
Maks zatrzymał się, mierząc karabinem w odpowiednim kierunku. Skąd on go miał? Nieważne, potem będzie o tym myślał.
– Stańmy do siebie plecami – powiedział Mikołaj.
W tej pozycji obserwowali otoczenie. Parę razy coś mignęło w ciemnościach. Ruch, który równie dobrze mógł być zabójczy, jak i wywołany silnym wiatrem. Płatki śniegu wydawały się robić im na złość – z pewnością przed chwilą nie wirowały z taką werwą.
– Chodźmy stąd, w ten sposób nic nie zdziałamy – powiedział elf.
– Prawda – odpowiedział Mikołaj, otrząsając się z kolejnego błysku.
Kontynuowali trasę. Obserwowani spomiędzy drzew, zmierzali w kierunku zamarzniętego jeziora.
– Dlaczego Franek został? Tak się uparł?
– Stwierdził, że na takim jeziorze na pewno znajdzie rybaków.
– Cudownie. Znaleźliście jezioro w środku lasu, więc stwierdził, że pójdzie szukać rybaków. Aha.
– To ty zawsze decydujesz o obsadzie sań.
– Nie musisz mi przypominać.
– Mogliśmy wziąć rózgi – powiedział Maks. – Renifery się ich boją, trzymalibyśmy po jednej…
– Jeszcze nigdy nie wziąłem tego cholerstwa do ręki i nie zamierzam tego zrobić.
Przedzierali się dzielnie przez śnieg. Ich zgrzane ciała walczyły z mrozem powietrza, co u zwykłych ludzi skończyłoby się poważnym zapaleniem płuc. Mijali drzewo za drzewem, a każde z nich przypominało te rozstawione w milionach domów, szkół, sklepów i gdzie tylko jeszcze stawiano choinki. Iglaki w lesie przynajmniej miały spokój – nikt ich nie obwieszał świecidełkami, bombkami, włosami wyrwanymi z głów rzekomo wspaniałych istot czy piernikami. Ludzie uwielbiali to robić. Gdyby jeszcze tylko mieli przy tym dobre humory.
Część sięgała po bombki zaraz po wielogodzinnej kłótni, kiedy złość nagromadzona podczas chorego rytuału sprzątania wszystkiego co się da znalazła ujście. Przecież właśnie to tworzyło atmosferę świąt – czyste okna i brak kurzu w kilku miejscach więcej niż zwykle. Skoro tylu ludzi wychodziło z takiego założenia, to przecież nie mogą się mylić.
Inni wieszają bombki samotnie. Czasami z wyboru, czasami przez kaprys losu, czasami w ramach konsekwencji za popełnione w życiu błędy. Też zasługiwali na prezenty, ale zagubionych trudno znaleźć, nawet Mikołajowi. Po skończonym strojeniu siadali przy stole z jednym nakryciem, bo już przestali się łudzić, że drugie się do czegoś przyda.
Znał też takich, którzy przed tym wszystkim uciekali. Nadmiar rytuałów, oczekiwań i nacisków wysyłał ich daleko od domu, by mogli w spokoju leżeć na jakichś piaszczystych plażach, grzejąc się w tropikalnym słońcu. Mikołaj też czasami miał na to ochotę, ale spełnienie marzeń okupiłby zawodem milionów osób.
Stracił równowagę, zaskoczony nagłą zmianą scenerii oraz śliskim podłożem. Jego noga pojechała do przodu i wylądował na plecach. Zaraz obok przejechał Maks.
Stęknął, próbując się pozbierać. Gdzieś upuścił strzelbę, będzie musiał się za nią rozejrzeć.
Zamarznięte jezioro pojawiło się tak nagle, jakby ktoś go zdzielił w twarz. Drzewa przy brzegu nie były przerzedzone, a sama tafla znajdowała się na podobnej wysokości, co ziemia. Elf poradził sobie z tym zaskoczeniem dużo lepiej, zwyczajnie jadąc po lodzie jak na łyżwach. Nie wrócił jednak po Mikołaja, gdy ten się zbierał. Kiedy czerwony kubrak wstał, od razu zobaczył powód.
Na środku jeziora stał Franek. Trzymał długą gałąź, którą odpędzał otaczające go renifery. Mikołaj zaczął je liczyć. Dotarł do siedmiu, ale w chaosie mogły mu się mylić.
– Będziesz tak stał?! – krzyknął Maks.
Ryzykując kolejny upadek, Mikołaj ruszył z pomocą. Próbował przemieszczać się tak samo jak elf. Kiwał się przy tym na boki, w przód, w tył, a nawet w kierunki, o których istnieniu nie miał wcześniej pojęcia. Franek ciągle walczył. Maks próbował odciągnąć część reniferów, ujadających niczym ogary myśliwskie.
Mikołaja nie przestawały męczyć błyski. Te, które widział tylko on i renifery.
Otrząsnął się z rozważań. Nie miał jak pomóc – nie wiedział, gdzie upadła strzelba, więc zatrzymał się w pewnej odległości od chaosu i sterczał jak pacan, obserwując walczących o życie pomocników. Czuł się jak gość w zoo, przyglądający się pięknej, lecz niebezpiecznej przyrodzie przez szkło.
Lód pod zbiegowiskiem zaczął pękać. Trzaski wwiercały się w uszy, zadając fizyczny ból, chociaż samych szczelin Mikołaj nie widział. Zupełnie, jakby to coś innego ulegało uszkodzeniu, a nie tafla.
Zdążył tylko mrugnąć, gdy przed nim pojawiły się rogi. Znane mu rogi Fulgura, którymi zwierzę próbowało go zabić, i którymi teraz przygwoździło go do lodu.
Stracił dech, nie wiedział, co się wokół niego dzieje. Słyszał tylko hałas. Fulgur podszedł i uderzył głową w czerwony kubrak. Bolesne, gwałtowne, ale też pobudzające uczucie.
Robiło się coraz jaśniej. Dziwne, przecież była noc.
Kolejne uderzenie. Podobny ból, po którym zobaczył następny rozbłysk. Tym razem dłuższy. Tak długi, że trudno było go nazwać rozbłyskiem.
Renifer nie ustawał w wysiłkach. Niepomny ogarniającej Mikołaja jasności, uderzył kolejny raz. A nad kubrakiem pojawiły się drzewa. Na jeziorze? Nie może być, ale co innego przysłaniałoby mu to światło…
***
– Mamy go! Proszę, pana, słyszy mnie pan?
Tak, słyszał. O co chodzi? Jego elfy walczyły z reniferami, musiał im pomóc. Niech tylko znajdzie swoją strzelbę… zaraz, czy czasem po powrocie z wojska mu jej nie odebrali?
Coś nim szarpnęło. Potem się uniósł. Tak mu się wydawało, bo nie widział, nie słyszał. Miał tylko migawki doznań odbieranych przez te zmysły. Nagle wszystko zaczęło go boleć, oprócz lewej nogi i ręki, których nie czuł w ogóle.
– Nikogo innego nie było w samochodzie?
– Nie, tylko kierowca. Niech pan nie zasypia, halo!
Kierowca? Owszem, był kierowcą. Ale gdzie jechał? Wnuki… tak, Franciszek i Maks, jechał do nich, i do reszty rodziny. Nie pamiętał, kiedy w innym celu prowadził samochód. Tylko ta opcja pasowała.
Zobaczył jakieś światła nad sobą. Niebieskie i czerwone. Zmieniały się szybko, gwałtownie. Ludzie to już żadnego umiaru w tych ozdobach świątecznych nie mają.
– Co jest z tymi ludźmi? To już czwarty w tym tygodniu.
Tego głosu nie znał. Czyli dołączył ktoś nowy. Otaczający go ludzie mieli jakieś pomarańczowe stroje, nawet pomiędzy wszędobylskimi płatkami śniegu widział intensywność koloru.
– Przez cały rok nie jeżdżą, a potem na święta wsiadają za kółko, żeby rodzinę odwiedzić. Co z kierowcą tira?
– Potłuczony i tyle. Cholera, częściej by zapraszali, to częściej by jeździł…
– A gdyby posypali ulice na czas, nie byłyby śliskie jak lodowisko. Nie mamy czasu, skup się.
Umieszczono go na czymś. Zatrzaśnięto jakieś drzwi. Zrobiło się ciemniej. Jak po uderzeniu. Tuż po tym, kiedy źle wjechał w zakręt i stracił panowanie nad samochodem. Ta ciężarówka go oślepiła, nie mógł nic zrobić…
– Jazda!
Znowu jechali? Przecież nie był w stanie.
Może i nie był, ale gdzieś zmierzali. Do następnego celu podróży, jakąkolwiek formę przybrał. Dla każdego w końcu był czymś innym, czymś, co rozpoznawało się dopiero po pokonaniu całej trasy. Niepowtarzalne doświadczenie.
Dlaczego znowu robiło się tak jasno?