- Opowiadanie: Radek - Czterej artyści i dwie miłości

Czterej artyści i dwie miłości

Życie artystów w stolicy Zjednoczonego Królestwa z romansem w tle. Marcel maluje fasady budynków. Lucja chce zostać krawcową. Rudolf pisze, a właściwie generuje teksty. Colin szuka miejsca pracy jako nadworny filozof. Shon komponuje melodyjki. Wszyscy widzą jak król zakłada okulary. Nie wystarcza im, żeby zapłacić rachunek.

Znowu znana fabuła w nowej odsłonie.

Najważniejsze! Wielkie podziękowania dla betujących, bez Was nawet happy-endu by nie było.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Czterej artyści i dwie miłości

Na obrzeżach megapolis Stolicy stały dwudziestopięciopiętrowe bloki mieszkalne. Wybudowano je dla nie najbogatszych. Tutaj czterech artystów wynajęło jeden lokal za rozsądną cenę.

W tej chwili tylko Marcel próbuje pracować. Projektuje obraz na fasadę budynku podobnego do tego, w którym mieszkają. Studiuje malarstwo. Rudolf chodzi od drzwi do okna; niecierpliwie czeka na wiadomość, czy jego scenariusz został zaakceptowany. Zerka na swój komunikator, rzucony niedbale na łóżko.

– Coś bym zjadł – mówi.

– Przeszkadzasz! – Marcel poprawiał coś na ekranie. – Musimy czynsz zapłacić. Bernard zaraz przyjdzie.

– Może bez strażników. – Ma nadzieję Rudolf. – Może nas nie wyrzucą, zanim dostaniemy jakieś pieniądze.

Na jałowej rozmowie o sztuce dla prostaczków, która nie przynosi satysfakcji twórcy, spędzają kolejną godzinę. Marcel już porzucił nadzieję, że dzisiaj dokończy projekt.

– Przecież nie będę pisał instrukcji fabrycznych! – tak Rudolf chciał podsumować.

Wszedł Shon, nie było go parę dni. Miał ze sobą kilka kartonów wina i jedzenie kupione w sklepie na parterze. Jemu się udało. Odstawił klawiaturę fortepianową do kąta. Koledzy rzucili się na jedzenie. Marcel już nalewał wino.

– Spotkałem dżentelmena. Spodobała mu się muzyka, którą komponuję – zaczął, ale nikt go nie słuchał.

Colin przyszedł z kwaśną miną.

– Nawet się z księciem nie widziałem – chciał opowiedzieć, co robił cały dzień, ale wczesna kolacja była ciekawsza.

Właściciel piętra w bloku musiał mieć jakiś instynkt, choć artyści podejrzewali, że podsłuch. Pojawił się na szczęście bez strażników miejskich.

– Widzę, że się panom artystom poszczęściło – stwierdził, spojrzał na jadło i butelki. – Te mieszkania są dwuosobowe, a panów tu mieszka czterech, a do tego zaległość już przekroczyła…

– Panie Bernardzie… – zaczął Colin, chciał się tłumaczyć.

– To piętro to moja cała emerytura – przerwał mu. – Jak najemcy nie płacą, to nie mam z czego żyć. Jeśli was nie stać, poszukam następnych.

Na artystach ten tekst robił wrażenie za pierwszym razem, ale już nie teraz.

– Dzisiaj się prawie widziałem z księciem. Wiadomo, że poszukuje nadwornego filozofa…

– A dlaczego miałby wybrać akurat pana? – zdziwił się Bernard. – Pochodzi pan z Republiki! Poszukałby pan normalnej pracy i żył jak człowiek.

– Bo ukończyłem filozofię i pochodzę z Republiki! Dlatego mnie wybierze. A czy pańskie życie nie jest puste?

Shon szerokim gestem zaprosił Bernarda do stołu. Wszyscy wiedzieli, że właściciel piętra nie nawykł do picia alkoholu. Po kilku kieliszkach rozwiązał mu się język. Opowiadał o swoich podbojach seksualnych: pannach, mężatkach i wdowach.

– Pan ma żonę! – wykrzyknął Rudolf, udając oburzenie. – Proszę wyjść!

– Zameldujemy, komu trzeba! – Pozostali podchwycili pomysł. – Spędza czas z nierządnicami, a ma żonę.

– Biedna kobieta!

Panowie artyści mieli na myśli prawne określanie nierządem każdego seksu, niepoprzedzonego formalnościami. Bernard, jeśli byłby trzeźwy, nie dałby się tak potraktować, ale teraz potulnie poszedł. Nauczono go kiedyś wykonywania rozkazów.

Za „zaoszczędzone” w ten sposób pieniądze Shona przyjaciele postanowili miło spędzić czas. W końcu na czynsz zaległy i bieżący nie wystarczyłoby i tak. Zbierali się do wyjścia, kiedy brzęknęła wiadomość w komunikatorze.

Rudolf czekał właśnie na nią. Scenariusz został warunkowo zaakceptowany, ale klient zażądał poprawek i to natychmiast.

– To dołącz do nas, pospiesz się, będziemy w Momusie. – Była to knajpa w Galerii Łacińskiej, ich ulubione miejsce.

Rudolf został sam. Wziął się do pracy, ale wypity alkohol nie pomagał. Ledwie udało mu się wreszcie skupić, ktoś zadzwonił do drzwi.

– Przepraszam, że niepokoję, ale nasz pan leży pijany jak kłoda. – Sąsiadka miała na myśli Bernarda. – Rozmawiałam z jego żoną…

Rudolf nie domyślił się od razu. Musiał się skupić.

– Jeśli mogę pomóc…

– Może się przedstawię. Jestem z siedemnaście C, nazywam się Lucja, ale wszyscy mówią na mnie Mimi. Nie wiem dlaczego – powiedziała.

Wystarczyło rzucić na nią okiem, żeby się domyślić. Jeśli nie tatuaże, to nawet sposób ubierania się i wypowiadania wskazywał, że to była służąca, która skończyła kontrakt i teraz szuka innego zajęcia. Łatwiej damie zawołać: „Mimi” niż „Lucjo”. Zakaszlała znacząco, chyba chciała przerwać Rudolfowi przyglądanie się.

– Zgasło u mnie światło. Pani mówi, że trzeba włożyć zapasowy konwerter, cokolwiek to jest i w każdym mieszkaniu… – ciągnęła Mimi. – Chyba znalazłam, ale nie wiem, gdzie się to wkłada i on nie wygląda na sprawny. Nie znam się.

Mimi mówiła „pani” na żonę Bernarda. Położyła na stole coś, co zdecydowanie wyglądało na spalone.

– Uczę się na krawcową – powiedziała z pewną dawką dumy, ale również w tonie usprawiedliwienia. – Będę projektantką sukien, fraków i surdutów…

Rudolf wiedział, o co chodzi. Podał jej zapasowy konwerter, ale niezgrabnie upuściła go na podłogę, potoczył się pod łóżko. Rzuciła się go szukać, co nie było tak łatwe, jak myślała.

– Chyba dawno tu u was nikt nie sprzątał? – zauważyła.

Za wizytę robota odkurzająco-czyszczącego trzeba było zapłacić dodatkowo. Poza tym jego sztuczna inteligencja niekoniecznie poradziłaby sobie ze szpargałami przechowywanymi pod łóżkiem. Byłe służki zazwyczaj nie robiły ceregieli wokół prostych przyjemności, tak przynajmniej słyszał Rudolf. Przyszło mu to do głowy, gdy wczołgał się za nią, pomagając szukać. Spojrzał na jej nogi.

Mimi znalazła konwerter, chciała mu podziękować i jakoś przypadkiem ich usta się spotkały. Zwiedzanie tatuaży na jej ciele zajęło nieco czasu. Rudolf pogodził się z myślą, że wprowadzanie korekt do scenariusza będzie musiało poczekać na następny dzień.

– Nie jestem taka – wyjaśniła Mimi, ubierając się. – Po prostu jest pan bardzo atrakcyjnym mężczyzną, a samotną… – poprawiła się – pracowitą kobietę, skoncentrowaną na karierze i samorozwoju też potrafi czasem ponieść atmosfera wieczoru.

– Dasz się zaprosić na wspólne wyjście z przyjaciółmi? – zaproponował Rudolf.

– Mam jutro zaliczenie z… – zaczęła – dlatego tak bardzo potrzebowałam tego światła. – Spojrzała na konwerter w dłoni. – Pójdę. Pójdę z panem – zmieniła zdanie.

Jeszcze raz przejrzała się w lustrze, żeby sprawdzić, czy wszystkie zaprasowania i falbanki są dobrze ułożone. Rudolf był zdumiony tempem jej makijażu.

Czekali na taksówkę. Stali na dachu budynku. Mimi zaczęła kaszleć, jakby wieczorny chłód jej doskwierał. Rudolf był na siebie zły, bo znowu przyleciał cyklorotor, latadło pierwszej generacji, w pełni automatyczne. Nic dziwnego, Galeria Łacińska była wyposażona we wspomaganie lądowania dla tego modelu. Szum wentylatorów nowszych latadeł kojarzył się Rudolfowi z luksusem, a łomot rotorów, z drogą do szkoły. Poza tym z taksówkarzem zawsze można porozmawiać i jest się komu pochwalić dziewczyną. Wystarczyło wybrać przy zamawianiu, że sobie nie życzy modelu podstawowego latadła. Mógł nawet wziąć sportowy. Byłoby tylko trochę drożej i pewnie dłużej się czekało, ale co tam.

– Chora jesteś? – spytał Rudolf, jak już byli w powietrzu.

– Właściwie to nie, to tylko astma, zaczęło się w szkole. Lekarz mówi, że na tle nerwicowym. Pani mnie szprycowała czymś, żebym wstydu nie przynosiła rodzinie. Lekarz mówi, że to też nie pomagało na dłuższą metę, teraz trochę muszę odstawiać. Bo ja służką dziesięć lat byłam – wyjaśniła to, co już było oczywiste.

– Nie skończyłem studiów – przyznał się Rudolf.

– A co studiowałeś? – Naprawdę była zaciekawiona.

– Generację tekstu, kiedyś to się nazywało literatura…

– Tej drugiej nazwy nie słyszałam. A ja myślałam, że to sztuczna inteligencja robi. Potrafi dobrać rytm i fabułę opowieści do przebiegu cykli w mózgu. Ma model. Nie robi błędów… – brzmiało, jakby zacytowała zdanie z podręcznika.

– Niektórzy dziwacy dalej chcą tekstów napisanych przez prawdziwego człowieka – zakpił Rudolf, chyba nie zauważyła.

– A to ciekawe! Czyli jesteś jakby sługą tych dziwaków?

Rotory zmieniły odgłos. Latadło przeszło do automatycznego lądowania. Rudolf był trochę zły na Mimi, ale cieszył się, że nie musi odpowiadać.

„Czy właśnie tak wygląda miłość?”, pomyślał, patrząc na dziewczynę.

– Bardzo się boję, że się w panu zakocham – powiedziała na głos, ale wyglądała, jakby to miało pozostać w jej myślach i zrobiła to niechcący.

Zasłoniła usta.

– Mów do mnie Rudolf – rzekł.

Galeria Łacińska

Taksówka ledwo usiadła i już musiała startować, bo w powietrzu ciągnęła się kolejka. Niezależnie od pory dnia i nocy kłębił się tłum.

– Idziemy do baru Momus – powiedział Rudolf.

Schodząc po schodach z dachu, mijali sklepy, stragany, punkty usługowe i ustawione wszędzie maszyny do sprzedaży automatycznej. Rudolf zauważył, jak Mimi uważnie się przyglądała takiej, która oferowała szesnaście gatunków zioła, i z pewnym wysiłkiem odwróciła wzrok.

– Chcesz coś?

– Wyszłam z gołą głową, źle się czuję wśród ludzi.

– Większość pań chodzi… – zaczął Rudolf.

– Kupię sobie czepek. – Mimi zauważyła sklep modystki.

– Nie jesteś już służką – przypomniał.

– Dlatego kupię różowy, służki noszą białe, oznaczają czystość…

– Ja ci kupię – zaoferował Rudolf.

Miał świadomość, że Mimi nie miała na myśli czystości duchowej, ale jak najbardziej fizyczną. Wszystko musi być uprane, uprasowane i umyte. Nie wiedział, że w tym sklepie jest tak drogo, stan portfela miał znowu na minusie. Może to i dobrze, że za czynsz nie da się zapłacić na kredyt.

Przyjaciele byli tak samo uradowani, jak i zdziwieni, że Rudolf przyprowadził pannę Mimi. Ostatnio ciągle był sam.

– Uczę się na krawcową, będę projektantką…

Do baru weszła Musea i obrzuciła przyjaciół wzrokiem. Za nią pojawił się jak cień Alcyn, radca miejski, ubrany w surdut. Nie pasował do tego miejsca. Marcel starał się nie patrzeć. Ciągle nie mógł jej wybaczyć, że go zostawiła, i to dla kogo.

– Przedstawię ci moich byłych przyjaciół – powiedziała Musea.

– Pana Marcela, malarza – odrzekł Alcyn z pewną pogardą – to już znam.

– Rudolf – pisarz, Shon – muzyk, Colin – filozof…

– A panna? – tylko nią zainteresował się Alcyn. – Panna pozwoli, że się przedstawię: radca miejski, emerytowany komandor…

– Buty, które mi kupiłeś, są ładne, ale cisną! – przerwała mu Musea, stawiając nogę na krześle. – Skocz do szewca, niech coś z tym zrobi.

– Dobrze kochanie!

Emerytowany komandor ruszył niemal truchtem. Odprowadzili go wzrokiem do drzwi, patrząc, jak niesie buty kochanki.

– Za mundurem panny sznurem – pochwaliła się Musea. – Są nauczeni wykonywać rozkazy i przyzwyczajeni do kiepskiego żarcia. Alcyn jest radcą miejskim, a zachowuje się niekiedy, jakby go sam król mianował. Muszę go czasem doprowadzać do porządku.

Marcel wstał i przedstawił byłą kochankę, narzeczoną czy po prostu dziewczynę? Nigdy nie pomyśleli o formalnych nazwach.

– Musea, piosenkarka, z samej Republiki.

– Lucja, uczę się na krawcową, wszyscy na mnie mówią Mimi, nie wiem dlaczego, będę projektantką…

– Mimi, do nogi! – zawołała rozkazującym tonem Musea i zaczęła się śmiać.

Była służka niemal rzuciła się na podłogę, w ostatniej chwili zdołała się powstrzymać. Udała, że sobie coś poprawia w sandałku. Potem zaczęła kaszleć i nie mogła przestać.

Mimi poszła do łazienki. Płukanie ust zimną wodą czasem pomagało. Jak wróciła, Alcyna jeszcze nie było. Marcel i Musea siedzieli jakoś bliżej siebie niż poprzednio.

– Dlaczego zdecydowałaś się przenieść z Republiki tutaj?– Mimi postanowiła spytać.

– Wasze śpiewaczki są beznadziejne, tutaj od razu jestem na wyższym poziomie – odpowiedziała Musea. – A dlaczego się zdecydowałaś zostać służką?

– Bo mnie zakwalifikowali… – zaczęła wyjaśniać Mimi, jak to jest, gdy rodzice nie chcą płacić za edukację, a dziecko nie jest nadmiernie zdolne.

Na ścianie, gdzie wyświetlano jakiś koncert, pojawił się osobisty herb króla, ozdobiony szarfą „Miłość i Pokój”. Zapadła cisza. Potem pokazano obraz z sali tronowej. Mistrz ceremonii stał bokiem, ubrany w oficjalną szatę.

– Patriarcha patriarchów – zaczął wymieniać oficjalne tytuły i skończył po kilku minutach: – następca Atlantów, filar znanego świata, jedyny, dziedziczny i suwerenny monarcha Zjednoczonego Królestwa, jego królewska mość!

– Będzie grubo! – skomentowała szeptem Mimi.

Król wbiegł, usiadł na tronie, założył druciane okulary i zaczął czytać z kartki. Miał na sobie ten sam jedwabny, czarny mundur bez żadnych dystynkcji, co zwykle.

– Ma doskonały wzrok, okazuje słabość, będziemy atakować – szepnęła Mimi, przerażona tym, co sama powiedziała.

Przy przekładaniu kartek, król zauważył, że jedwab ślizga się po papierze. Zdjął pierścień, rękawiczki, położył na podłokietniku tronu i czytał dalej.

– A to znaczy, że głowice już spadają z orbity? – spytał rzeczowo Colin, trochę za głośno, ale też był z Republiki i czasem nie umiał się zachować.

Mimi uciszyła go gestem, teraz naprawdę przerażona.

– Idziemy! – zaproponował Szon, sprawdzając rachunek. – Nie wystarczy mi.

Król jeszcze nie skończył czytać. Wybiegli, Musea za nimi, boso.

– Pan radca Alcyn zapłaci – powiedziała do zdziwionego barmana.

„Że też ona się niczego nie boi ani niestosownego ubioru, ani oskarżenia o nierząd, ani tego teraz”, pomyślała Mimi z pewnym podziwem.

Na lądowisku na dachu Galerii Łacińskiej tym razem zamówili większą taksówkę, bo była ich szóstka. Czekali. Widzieli parę myśliwców, na niskim pułapie lecących w kierunku Okręgu Stołecznego. Potem startowało latadło i nabierało wysokości w asyście jednego z nich.

– To musi być sam król – powiedziała Musea.

– Albo królowa, albo dama dworu, albo minister – odrzekła Mimi, poprawiając czepek. – Mamy wojnę. Właściwie to już jest rano, zaraz wstaje słońce.

Emerytowany komandor wrócił do baru Momus. Nie było przyjaciół Musei ani jej samej, tylko rachunek. Opadł na krzesło, upuszczając poprawione buty na podłogę. Jakby tego było mało, na komunikatorze pojawiła się wiadomość. Przywrócenie do służby i rozkaz objęcia dowodzenia grupą desantową floty zostały podpisane przez głównodowodzącego na Północnym Atlantyku i potwierdzone przez departament kadr i uzupełnień Ministerstwa Wojny. Alcyn sprawdzał już kolejny raz autentyczność wiadomości. Na początku był przekonany o tym, że to dowcip tych lekkoduchów.

„Zawsze na fregacie, a teraz na okręcie desantowym, trzy kilometry od wrogiego brzegu? Bez niszczyciela za plecami?”, pomyślał. „To pułapka, a ja jestem przynętą”.

– Obrońcy granic nie płacą za nic – powiedział barman, rzucając okiem na wiadomość na ekranie. – Ale ta w czepku mówiła, że to my atakujemy. Rachunek, panie komandorze, czy wzywamy strażników?

Lądowisko

Przyjaciele przenieśli się poza Stolicę. Marcel znalazł pracę przy fasadzie hotelu. Było znacznie taniej żyć i poza jurysdykcją Straży Miejskiej megapolis. Rudolf i Shon mogli pracować skądkolwiek, a Colin wciąż szukał zatrudnienia na książęcym dworze.

Tu kończyły się drogi. Obok było lądowisko, gdzie ludzie przesiadali się z mniejszych latadeł na większe. Dalej te, oparte na cyklorotorach nie miały zasięgu. W pobliżu znajdowała się też stacja kolejowa, ale rzadko używana przez pasażerów.

Mimi była oszczędna, przyjechała własnym skuterem, co znaczy, że poświęciła na podróż pół dnia. Od razu spotkała Marcela, który nadzorował działanie robotów malujących. Jego projekt stawał się coraz lepiej widoczny.

– Jest tu? – spytała Mimi.

– Śpi – odpowiedział Marcel. – Obudź go, już południe. Całą noc pracował, ale się ucieszy.

– Rzucił mnie.

– Takich panien, jak ty, się nie rzuca – z kurtuazją stwierdził Marcel.

– A jednak! Może się chociaż dowiem dlaczego.

– Z kim ty rozmawiasz?! – Pojawiła się Musea. – Tylko ja zapewniam jakiś stały dochód, śpiewając w tym podłym miejsu, a ty z jakąś… Cześć Lucjo! – powiedziała już ciszej.

– Cześć!

Krzyki obudziły Rudolfa. Mimi z przerażeniem postanowiła się schować. Ani Musea, ani Marcel nie potrafili tego zrozumieć. Przecież chyba po to przyszła, żeby porozmawiać.

– Mimi… – zaczęła Musea.

– Już nie mogłem z nią wytrzymać – zaczął Rudolf, jak tylko usłyszał to imię. – To trzpiotka, widzieliście jej sukienki, a do tego majtek nie nosi, nawet jak skuterem jeździ.

Musea machnęła ręką i sobie poszła. Nie chciała znowu wysłuchiwać tej opowieści. Pół godziny jak nic, a gdy zaspany – będzie dłużej. Marcel jakimś gestem próbował powstrzymać Rudolfa przed kontynuowaniem tyrady, ale się nie dało.

– Mimi się dusi od tego kaszlu, gdy tylko się zdenerwuje – ciągnął. – Zasługuje na faceta, którego będzie stać na najlepszych lekarzy. Taka dziewczyna dla mnie jest tylko obciążeniem, a ja dla niej ślepą uliczką. Musi znaleźć kogoś bogatszego, statecznego, jak…

– Komandor Alcyn nie żyje – przypomniał Marcel. – Poległ…

Słyszą kaszel.

– A nie możemy się rozstać, jak ludzie? – spytała Mimi, wychodząc zza rogu.

Nie była w stanie dłużej ukryć swojej obecności.

– Może spróbujmy jeszcze pół roku?– zaproponował Rudolf. – Dajmy sobie szansę.

Próbowała opanować kaszel. Trochę to trwało.

– Uda się – powiedziała wreszcie Mimi.

– Mam ten różowy czepek, który ci kupiłem w Galerii Łacińskiej – pochwalił się. – Zostawiłem go na pamiątkę naszej miłości.

– Słodko!

***

W pobliżu coś lądowało albo startowało cały czas, w dzień i w nocy. Tego dnia, późnym popołudniem, Rudolf udał się do miasta na spotkanie z klientem. Mimi postanowiła usiąść przed hotelem na ławce. Zaraz będzie wracał Colin, jako młodszy nadworny filozof był po pracy odwożony przez służbę księcia.

Mimi znała już dźwięk wszystkiego, co tu latało, ale ten zwrócił jej uwagę – model sportowy. Wylądował prawie przed wejściem do hotelu. Jeszcze się potoczył parę metrów alejką.

„No tak”, pomyślała. „Sterowanie ręczne”.

Pierwszy wysiadł właśnie Colin, potem facet w surducie. Nie był to frak, więc każdy mógł to nosić, ale tak się ubierali wyżsi urzędnicy albo arystokraci. Wprawne oko Mimi od razu dostrzegło, że surdut został specjalnie zaprojektowany dla tego pana. Znaczy: nie zakładany tylko od święta.

– Mimi, poszukasz Shona? – poprosił Colin. – Pan hrabia chciałby się z nim rozmówić.

– Może pan filozof znajdzie pana muzyka? – zaproponował człowiek w surducie. – Rozmówię się z panną. Potrzebuję zamówić melodyjkę do reklamówki – wyjaśnił cel wizyty. – Będziemy sprzedawać latadła z demobilu dla większych rodzin, po odświeżeniu oczywiście. Panna się jakoś nazywa?

– Lucja… – dygnęła perfekcyjnie i poprawiła sobie ten różowy czepek, jak przez chwilę nie patrzył.

Wolałaby go zdjąć, ale teraz za późno.

– A mówią do panny Mimi?

– Tak, panie hrabio.

– Jeśli znudzi się pannie nierząd, to będę szukał nałożnicy – powiedział ciszej, niemal szeptem. – Oczywiście będę pannę musiał najpierw obejrzeć. Nikomu nie doniosę, proszę się nie martwić.

Mimi chciała powiedzieć: „mam chłopaka”, ale to byłoby tylko przyznanie się, więc milczała.

– Wiem, jak to jest z artystami, a nałożnicy nikt się o nierząd nie czepia – ciągnął hrabia. – Panna się nadstawi – zaproponował, unosząc komunikator. – Każdy wie, że jakoś doświadczenie trzeba było zdobyć.

Zrozumiała. Wyjęła swój z torebki i pojawiła się wizytówka z adresem służbowym i prywatnym. Mimi jeszcze nigdy w życiu nawet nie siedziała w latadle Meluzyna Sport. Wprawdzie rodzice się śmiali, że ma taki sam zasięg, jak to najtańsze z cyklorotorami, ale jest trzy razy szybsze. Pomyślała, że jakby poprosiła, to hrabia by pozwolił wsiąść.

Za późno, właśnie idą Colin z Shonem. Dygnęła i chciała ruszyć do hotelu.

– Do zobaczenia, panno Lucjo – powiedział hrabia.

Stolica

Nowe mieszkanie było dużo większe niż poprzednie, ale w bardzo podobnym bloku. Też nie znajdowało się w najlepszej dzielnicy Stolicy. Marcel z Rudolfem siedzą nad pracą, ale rozmawiają o kobietach. Jeden ma już dość kłótliwej Musei, drugi – tęskni do Mimi. Rudolf był przekonany, że ich rozstanie, po pół roku tamtej próby, było przedwczesne, choć za obopólną zgodą.

– Dobrze zrobiłeś – mówił Marcel. – Dziewczyna teraz żyje w luksusie. Colin widział ją wysiadającą z limuzyny koło pałacu książęcego, a Shon mówi, że ma latadło do swojej dyspozycji: Meluzynę Sport, nie najnowszy model, ale…

– Robiłeś jej portret – stwierdził Rudolf.

– Myślałem, że nie wiedziałeś – przyznał Marcel. – Pan hrabia prosił, zapłacił… Zresztą co to za „robiłeś”. Zdjęcie, skan trójwymiarowy głowy, potem robot maluje. Ja tylko nadałem temu pewną stylizację.

– Żaden hrabia, trzeci hrabia, to żaden hrabia – powiedział Rudolf, nie mógł już pisać.

– Hrabia nie hrabia, w każdym razie konsultant wojskowy Zjednoczenia Przemysłu Lotniczego „Śmigło”. Mimi na pewno ma z nim dobrze – uparł się malarz. – Byłem w jego gabinecie, wielki portret rodzinny, a obok mniejszy nałożnicy, to znaczy Mimi. Romantyczny facet.

– Wzruszyłem się – Rudolfowi zbierało się na łzy, co zawsze prowokowało go do sarkastycznych odpowiedzi. – Łatwiej zdjąć mały portret niż duży przemalować.

– To jej krawiectwo to były mrzonki, Rudolfie – ciągnął dalej Marcel, jemu gadanie nie przeszkadzało w pracy. – Nikt nie traktowałby jej poważnie jako projektantki. To naturalna kariera dla byłej służki zostać nałożnicą, potem guwernantką. Będzie jej dobrze, a ty zasługujesz…

Colin z Shonem weszli do mieszkania. Wyglądali na rozbawionych.

– Wychodzimy? Coś zjeść? – spytał filozof.

– I wypić! – podkreślił muzyk.

– Niektórzy muszą pracować – powiedział zgryźliwie Rudolf.

– I tak nic nie robisz – zauważył Marcel. – Idźcie i mi nie przeszkadzajcie. Skontaktuję się z Museą.

Po chwili odłożył komunikator. Oczywiście nie odebrała połączenia.

„Łączność zaczyna się od obustronnej woli jej nawiązania”, przypomniało mu się zdanie poległego komandora, chętnie cytowane przez Museę jako wyraz jego czepialstwa.

Rudolf ślamazarnie szykował się do wyjścia. W głębi duszy miał nadzieję, że przypadkiem spotka Mimi, choćby z tym jej hrabią, bo słowo „jej pan” nie chciało mu przejść przez usta. Chciał, ale i się bał.

– Zobaczcie, co znalazłam! – Do mieszkania weszła Musea, machnęła ręką do kogoś. – No chodź!

Mimi ciągnęła za sobą walizkę i była ubrana w gorset, krótką spódniczkę, pończochy podtrzymywane podwiązkami z kokardką. Na nogach miała szpilki na czterocalowym obcasie. Biała peruka dopełniała tradycyjnego wyglądu nałożnicy wielkiego pana. Nikt nie mógłby powiedzieć, że jest ubrana niestosownie. Byłoby jeszcze lepiej, jakby nie miała pudru na policzkach przeoranego śladami łez i nie była taka wychudzona.

– Wyrzucił mnie! – powiedziała Mimi. – Nie mogę narzekać, po roku mógł rozwiązać kontrakt w każdej chwili…

– Zrobiłaś coś? – spytał Marcel z ciekawością.

Zdjęła szpilki, odstawiła je przy drzwiach.

– Wszystko robiłam, byłam nałożnicą. – Otworzyła torebkę, wysypała na podłogę zawartość. – Właściwie do północy dalej jestem. Znudziłam mu się. Jako obywatelka trzeciej kategorii… ciągle mi wolno.

Wyjęła fajeczkę, nabiła pospiesznie ziołem i zapaliła.

– W domu nie palimy – powiedział Marcel, ale wszyscy go skarcili wzrokiem.

– Wam nie wolno palić! – przypomniała im Mimi tonem jakiejś udawanej wyższości.

– Nie kaszlesz? – spytał Rudolf.

– Nie, pan mi dawał taką szprycę… Właśnie muszę kupić, bo się uduszę! – zmieniła temat. – Dobrze się stało. Skończyłam tę szkołę krawiecką, będę mogła zacząć karierę jako projektantka, zawsze chciałam…

– Bądźmy już zawsze razem – poprosił Rudolf.

– Chyba trochę za wcześnie na takie rozmowy – stwierdziła Mimi, wypuszczając kolejny kłąb dymu.

Zaczęła kaszleć, ale palić nie przestała. Shon myślał, że Mimi jest po prostu uzależniona. Colinowi się wydawało, że to przejaw popędu śmierci. Rudolf wiedział, że zioło w perspektywie kilku godzin działa rozluźniająco. Niestety nie natychmiast.

– Wiem, czego jej potrzeba – powiedziała Musea i ruszyła do apteki.

Zamknęły się drzwi. Rudolf stał jak zamurowany. Mimi kaszlała coraz bardziej, zwijając się na podłodze. Odrzuciła fajeczkę.

– Pogotowie? Reanimacja? – rzeczowo zaproponował Colin.

***

Musei wreszcie udało się kupić lekarstwo w postaci, która nie wymagała specjalnego aplikatora. Na korytarzu przed drzwiami minęła samodzielnie jadące nosze z workiem na zwłoki.

Colin z Shonem prowadzili reanimację. Lekarz patrzył fachowym okiem na siny kolor ciała Mimi.

– Panowie! Odpuśćcie, to już wygląda na brak szacunku do zwłok. Stwierdziłem zgon.

Rudolf padł na podłogę. Szlochał:

– Mimi! Dlaczego?! Lucja!

Musea wyjęła strzykawkę i władowała zawartość w udo bezskutecznie reanimowanej. Marcel przyglądał się bezradnie.

– To już lepiej byłoby w szyję – skomentował lekarz, a nosze wjechały przez drzwi. – Pomogą mi panowie?

Mimi zaczerpnęła powietrza i uniosła się gwałtownie. Rozejrzała się niemal przytomnie, spojrzała na fajeczkę i chwyciła rozcięty w czasie reanimacji gorset.

– Jakoś to odkręcę – powiedział lekarz. – Panna powinna teraz odpocząć przez kilka dni. Odstawić zioło. – Kopnął leżącą fajeczkę. – Zresztą od północy i tak pannie nie wolno.

Wyszedł, a za nim pojechały nosze z pustym workiem na zwłoki.

– Tak – szepnęła Mimi i kaszlnęła jeszcze dwa razy. – Mówiłeś coś, Rudolf. Tak!

 

Epilog

Rodzice mieszkali z dala od Stolicy, z dala od jakiegokolwiek miasta. Emerytura nie była wysoka, a automatyczne latadło z cyklorotorami zapewniało dostęp do lekarza, zakupów i knajpy.

Ojciec pierwszy zauważył wiadomość na komunikatorze. Siedział na werandzie i słuchał aktualności z kraju i ze świata. Od oglądania szybko męczyły mu się oczy, ale to przeczytał.

– Nasza córka nie żyje!

– Która? – Podeszła matka, biorąc swój komunikator z półki. – Lucja! Piszą, że mówili na nią Mimi. Słyszałeś?

– Nie. Dlaczego? Miała astmę – stwierdził rzeczowo ojciec. – Jesteśmy jedynymi dziedzicami, zobacz do portfela, przyszło po połowie. Nawet miała jakieś oszczędności.

– Lecimy na pogrzeb? – upewniła się matka. – Niezłe!

– Była służką, napisali, że nałożnicą. Będzie utylizacja zwłok.

– No tak – zgodziła się matka. – Co by było, jakby każdy sługa miał pogrzeb! Przynajmniej uczcijmy jej pamięć libacją.

– Tam, gdzie zwykle – potwierdził, ruszając do garażu koło domku.

Miał nowy wosk, żeby karoseria błyszczała, jakby była nowa.

– Zobacz, stary, spadek zniknął. – Matka Mimi podbiegła i pokazała komunikator.

***

Usłyszeli dźwięk latadła. Ojciec wiedział, że to nie strażnicy leśni. W takim razie bandyci. Pobiegł do domku, żeby wziąć miotacz jonowy. Teraz już był pewny. Nikt w okolicy nie miał modelu sportowego. Oboje ukryli się w zaroślach.

Małe latadło usiadło przed domkiem. Ze środka pierwszy wyszedł facet, za sterami jeszcze siedziała dziewczyna w różowym czepku.

– W ogóle cię nie poznałam, pączuszku – powiedziała matka, wybiegając. – Coś taka wychudzona? Nie noś czepka, co z tego, że różowy! Bo jak była służka wyglądasz!

– Mamo, poznaj mojego narzeczonego. – Mimi przedstawiła go gestem, który miał zaprezentować pierścionek. – Rudolf, pisarz.

– Miło mi! – zwróciła się do narzeczonego, ale od razu dalej mówiła do córki: – Słuchasz, co do ciebie mówię?

– A mam jak nałożnica wyglądać? – powiedziała Mimi, obawiając się, że zaraz będzie kaszleć.

Z zarośli wyszedł ojciec, ciągle trzymający w dłoni miotacz jonowy, wyraźnie z demobilu.

– To jego? – Dotknął burty latadła i popatrzył na Rudolfa.

– Nie, mojego pana, byłego – podkreśliła ostatnie słowo. – Pożyczył. Przejął się, że umarłam. Przylecieliśmy was na ślub zaprosić.

– Mówiłam jej, żeby czepka nie nosiła… – matka jakby w ogóle ostatniego zdania nie zauważyła.

– Chętnie polecimy do stolicy – przerwał ojciec, ciągle nerwowo obmacując miotacz jonowy. – Gratulujemy ci, Lucjo, i panu oczywiście też.

– Zapraszamy – wykrztusił Rudolf.

Koniec

Komentarze

Radku, zaprezentowałeś kilka scenek ukazujących bohaterów w różnych sytuacjach, a ja, wyznaję to z prawdziwą przykrością, nic z tego nie pojęłam i siedzę teraz z szeroko rozwartym otworem gębowym i usiłuję dociec, o co tu chodzi.

Opowiadanie jest napisane w dziwny sposób, który, niestety, nie ułatwia lektury. :(

 

– Mu­si­my za czynsz za­pła­cić. → – Mu­si­my czynsz za­pła­cić.

 

– Może się przed­sta­wię. Je­stem z 17C→ – Może się przed­sta­wię. Je­stem z siedemnaście C

Liczebniki zapisujemy słownie, zwłaszcza w dialogach.

 

Król wbiegł na tron, usiadł, za­ło­żył dru­cia­ne oku­la­ry i za­czął czy­tać z kart­ki. → Chciałabym zobaczyć króla wbiegającego na tron. ;)

 

przy­je­cha­ła taką od­le­głość wła­snym sku­te­rem… → …prze­je­cha­ła/ pokonała taką od­le­głość wła­snym sku­te­rem

 

Tro­chę to za­ję­ło. → Tro­chę to trwało.

 

poń­czo­chy pod­trzy­my­wa­ne ta­siem­ka­mi z ko­kard­ką. → …poń­czo­chy pod­trzy­my­wa­ne podwiązkami z ko­kard­ką.

 

Biała pe­ru­ka do­peł­nia­ła tra­dy­cyj­ny wy­gląd na­łoż­ni­cy wiel­kie­go pana. → Biała pe­ru­ka do­peł­nia­ła tra­dy­cyj­nego wy­glądu na­łoż­ni­cy wiel­kie­go pana.

 

przy­po­mnia­ła im Mimi w tonie ja­kiejś uda­wa­nej wyż­szo­ści. → …przy­po­mnia­ła im Mimi tonem ja­kiejś uda­wa­nej wyż­szo­ści.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Khem – hi hi może jestem tu nowa, ale wydaje mi się że sposób wysławiania się postaci jest niejako składową ich osobowości. Dla tego " musimy zapłacić za czynsz" bym zostawiła. Życie nie jest aż tak wygładzone jak to opisują w podręcznikach. Możecie nasłać na mnie policję do spraw kwestii niewłaściwych analogii, ale to byłoby jak, kastrowanie w myślach konia i klaczy, które to, powiedzmy sobie że są ubrane w skarpetki i skubią sobie radośnie trawę;) możemy zasłaniać oczom dzieci, jednak pewnych rzeczy nie da się odzobaczyć Pozdrawiam. Niestety, czasem pilnik trzeba zastąpić gumową pałką

Kawkoj piewcy pieśni serowych

@Reg:

Zarzut rozumiem i uznaję, więcej tak nie zrobię. To jest napisane pewną późno dziewiętnastowieczną manierą, scena po statycznej scenie, jak się pisało opowiadania z libretta. Dzisiaj powiedzielibyśmy, że ostrymi cięciami. Widocznie zbyt przestarzałe. Trochę szok, bo tego rezultatu eksperymentu się nie spodziewałem.

Chciałabym zobaczyć króla wbiegającego na tron. ;)

Jakaś inscenizacja? Biletowana czy po prostu wrzucić na YT? ;-)

 

Miałem problem ze słownictwem technicznym, bo po polsku podwiązką jest zarówno garter (pozioma opaska – fr. jarretière), jak i suspender (pionowa tasiemka, jak szelki). Do tej pory myślałem, że tylko garter, bo suspendera się nie wiąże przecież.

Reszta – poprawiona bezmyślnie.

Dziękuję za przeczytanie i uwagi.

 

@AstridLundgren:

Też bardzo dziękuję za przeczytanie. W mojej okolicy ludzie płacą “za ciepłą wodę”, “za gaz” i “za czynsz”, ale “płacić czynsz” jest bardziej neutralne i przezroczyste. W tym dialogu chodziło mi o pieniądze bardziej niż o indywidualizowanie. Bieda miała piszczeć.

Czy Tobie się to w ogóle czytało, czy się gubiłaś?

A “policja do spraw kwestii niewłaściwych analogii” jest tajna, skąd znasz nazwę? ;-)

 

Pokój – szczęśliwość; ale bojowanie Byt nasz podniebny

To jest na­pi­sa­ne pewną późno dzie­więt­na­sto­wiecz­ną ma­nie­rą…

Radku, pewną manierę wyczułam i wiedz, że miejscami ożywały wspomnienia scen z życia studentów w Lalce Prusa. ;) Dodam też, że gdyby nie eksperymenty, to pewnie nie byłoby postępu – tak więc eksperymentuj, pisz, co Ci w duszy gra i nie turbuj się moim komentarzem. ;)

 

Jakaś in­sce­ni­za­cja? Bi­le­to­wa­na czy po pro­stu wrzu­cić na YT? ;-)

Nie, bez specjalnego zachodu, Radku. Ot, chciałabym tylko zobaczyć króla wchodzącego do sali tronowej, nagle rozpędzającego się i wbiegającego na tron. ;)

Do tej pory wyobrażałam sobie, że król porusza się statecznie, dostojnie i godnie. No, ale okazuje się, że są królowie i królowie – widać ten Twój należy do tych drugich. ;)

 

Mia­łem pro­blem ze słow­nic­twem tech­nicz­nym…

Zostałabym przy podwiązkach, jako że to nazwa oczywista i w pełni zrozumiała. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dobra dobra, czynsz czynszem, ale co to takiego? Cyklorotor? W krótkim interwałe czasowym, to przychodzi mi do głowy, tylko dość prymitywną koncepcja silnika pulsacyjnie strumieniowego. Musiałoby to chodzić na dość niestabilnym zespole paliwowym. Jakiś wyżyłowany downsizing? Z tego wszystkiego, miesza mi się VI, z VII. Mógłbyś trochę jaśniej?

Kawkoj piewcy pieśni serowych

Ok. Zrobiłam risercz, całkiem ciekawe. Pozdrawiam :D

Kawkoj piewcy pieśni serowych

Jak lubię Twoje uniwrsum, tak tym razem coś nie spasiło. Niby jest absurd, ale taki wycofany, nieśmiały. Przegadałeś też tym razem. Stylizacja na staroć mi nie przeszkadzała, fajnie Ci wyszło, ale całość nie podeszła. I właściwie nie do końca wiem, co chciałeś opowiedzieć.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Chciałem zrobić retelling starej historii i dołożyć happy-end, dla odmiany. Mój świat jest prosty: albo się czyta, albo nie. Rozumiem, że wyszła mi opowieść rodzaju drugiego.

Może nie powinienem dotykać życia artystów?

Pokój – szczęśliwość; ale bojowanie Byt nasz podniebny

Jakoś mnie nie porwało :(

Przynoszę radość :)

Żałuję!

Pokój – szczęśliwość; ale bojowanie Byt nasz podniebny

Nowa Fantastyka