Jak stworzyć bohatera?
To pytanie nie dawało mi spokoju. Tak, jak człowiek jest czymś więcej niż skórą, mięśniami, narządami, które składają się na jego ciało, tak bohater – dobry bohater – to nie tylko suma słów zapisanych na papierze lub wyświetlanych na ekranie komputera, a nawet nie tych niewykorzystanych, zagrzebanych głęboko pod warstwami zdań i pozostawionych domysłom.
Jak tchnąć wolę istnienia i nadać głębi postaci, która przyjdzie na świat wraz z pierwszym akapitem, a – jeśli dopisze jej szczęście – zniknie wraz z ostatnim? Jak wyobrazić sobie, wczuć się, wejść w rolę? Na ile wtedy bohater będzie autentyczny, a na ile stanie się rekwizytem, zlepkiem dialogów, opisów i zdarzeń, mających wyznać prawdę tym prawdziwszą, im mniej uwiązaną do słów, które ją wyrażają? To jest prawdę o tym, który pisze.
– Już czas. – Ktoś kładzie dłoń na moim ramieniu.
Zerka na to, nad czym pracuję. Na dzieło nieukończone. A może po prostu zbyt osobiste, zbyt szczerze, by pokazać je komuś, kto jest mi bliski. Im silniejsza więź nas łączy, tym łatwiej obnażyć przed sobą ciała, a trudniej dusze.
– Eiland – wypowiadam imię i wracam do pracy, niby tylko przypadkiem zasłaniając ją przed spojrzeniem ciekawskich oczu. – Potrzebuję jeszcze chwili.
– Ile to jest chwila?
Słuszne pytanie. Dziesięć sekund, minuta, trzy godziny, półtora miesiąca, dwa lata, cztery wieczności? Czas nigdy nie płynie w tym samym tempie, nie sposób stwierdzić, jak wiele go minie.
– Aż skończę – odpowiadam.
– Tam, dokąd idziemy, lepiej się nie spóźnić.
– Przecież beze mnie nie zaczną – odpieram i wracam do pisania. Bohatera już mam, teraz tylko…
– Czyżby? – Eiland pyta kpiąco. – Zerknij na zewnątrz.
Nie wygram z nim, więc wstaję z westchnieniem i podchodzę do okna. Dotykam szybę koniuszkami palców, napieram coraz mocniej, ale szkło nie ustępuje. Po tylu próbach wciąż mam nadzieję. Nie tak łatwo wyleczyć się z naiwności.
Widzę budynki, z których odłazi farba wraz z tynkiem, niszczejące dachy, rdzewiejące samochody i całe chmary czarnych istot o wielu kończynach, wielu twarzach, wielu paszczach pożerających świat. Czyli już się zaczęło.
– Napiszę tylko zakończenie – rzucam błagalnie, a potem chwytam kartkę.
– A gdzie wstęp i rozwinięcie? – zauważa Eiland, ale nie odpowiadam mu, bo człowiek pod presją czasu ma w zwyczaju skupiać się na rzeczach najistotniejszych.
Przecież nie mogę pozwolić na to, by narracja mojego życia urwała się w sposób tak nieoczekiwany i pozbawiony puenty.
Jak wyjść z siebie?
Cała sztuka w liczeniu, pustym pęcherzu i odrobinie cierpliwości.
Budzik nastawiony na czwartą stoi odpowiednio daleko, abym musiał podnieść się z łóżka, by go wyłączyć. Kubek zimnej, wieczornej kawy już czeka. Kilka łyków wystarczy, by zmyć z powiek resztki snu.
Czwarta piętnaście. Teraz muszę tylko położyć się i nic nie robić, a najlepiej też o niczym nie myśleć, co nocą, kiedy świat trwa w sennym zawieszeniu, a pokój otula przyjemna ciemność – w końcu mamy środek jesieni – okazuje się rzeczą najtrudniejszą. Ciało protestuje przed bezruchem. Rozbiegany umysł chwyta się każdej myśli. Wtedy z pomocą przychodzi liczenie.
– Jeden, dwa, trzy… – rozpoczynam bezgłośną recytację, nie poruszając wargami.
Dźwięk, który słyszę, to tylko iluzja, sztuczka mózgu. Co nie przeszkadza mu być tak rzeczywistym, że potrafię nawet wskazać kierunek, z którego dochodzi.
– …trzydzieści pięć, trzydzieści sześć, trzydzieści siedem… – Czasem tyle wystarczy. Niekiedy trwa to o wiele dłużej. Trzeba umieć czekać, jeżeli chce się zajrzeć za kurtynę.
W końcu zaczyna się dziać.
Czuję, że moje ciało drży, choć przy tym nie wykonuje najmniejszego ruchu. Fale wibracji wzbierają u stóp i płyną aż do czubka głowy, jakby wszystkie atomy, z których jestem zbudowany, zsynchronizowały się w jednym rytmie.
Czekam.
Już nie odliczam. Staram się nie myśleć.
Wokół rozbrzmiewają szepty niezliczonych głosów, stłumione i zbyt ciche, bym je zrozumiał. Nie mogę skupiać się na nich. Walczę z pokusą, by otworzyć oczy, bo wtedy wszystko się skończy.
Ciemność przed zamkniętymi oczami pęcznieje i przybiera kształt sfery, która zaczyna wirować. Zamknięty w środku staję się lekki, nieważki, jakbym całkiem nie miał masy. Jeszcze tylko lot tunelem ku światłu i jestem po drugiej stronie. Unosząc się pod sufitem sypialni, mogę spojrzeć na swoją zastygłą we śnie twarz (z półotwartymi ustami wyglądam jak dureń). Mogę też znacznie więcej.
*
Obudziłem się kiedyś tuż przed rankiem, kiedy świat jeszcze nie odzyskuje pełni barw, ale ciemność ustępuje szarości. Wciąż zaspany, uchyliłem powieki.
Dwaj ubrani na czarno mężczyźni stali w mojej sypialni. Jeden nade mną i żoną śpiącą obok, drugi przy dziecięcym łóżeczku. Nie mogłem się poruszyć, a głos uwiązł mi w gardle. Oni trwali na granicy cienia i tylko na mnie patrzyli, póki nie zniknęli wraz z nadejściem świtu.
To było ostrzeżenie, abym nie drążył zbyt głęboko. Tak mi się wydawało. Przestraszyłem się. Porzuciłem senne wędrówki na całe lata. Nauczyłem się nie śnić o niczym. Zapadać w ciemność, która kończyła się wraz z otwarciem oczu na dźwięk porannego budzika. Ale teraz… Teraz to już nie ma znaczenia, prawda?
Jak pozbyć się złudzeń?
– Chciałem to powstrzymać.
– Nie chciałeś – odpowiada Eiland tonem sugerującym, bym przestał pieprzyć. – Nie, nim było za późno.
– Masz rację, nie chciałem. Nawet nie zdawałem sobie sprawy z tego, że…
Eiland rechocze i kręci głową. Takiego nie lubię go najbardziej.
– Sam siebie próbujesz oszukać. Dlatego to piszesz? Żeby się usprawiedliwić?
– Nie… Może… Nie wiem. – Zdecydowanie zawsze stanowiło siłę mojego charakteru. – Co mam ci powiedzieć? Że najpierw miałem nadzieję, a potem nie było już odwrotu?
– Nie jestem od tego, żeby cię oceniać.
– Tylko, żeby mnie dręczyć.
Eiland uśmiecha się w odpowiedzi. Po co miałby marnować słowa na oczywistości?
Zaraz będziemy musieli wyjść i pozostawić niedokończone sprawy. Sądziłem, że jestem gotowy, ale na pewne rzeczy zawsze jest za wcześnie. Formułuję ostatnie zdania, przyglądam się im się krytycznie, skreślam i piszę od nowa, pamięcią wracając do momentu, kiedy wszystko się zaczęło.
*
Była noc. Przydrożne latarnie świeciły ostrym, żółtym światłem, które przecinało mrok leśnej drogi, mokrej od niedawnego deszczu. Chmury przysłoniły niebo, skrywając księżyc i gwiazdy pod swą pierzyną.
W oddali dostrzegłem dwa zbliżające się światła, na ich tle czarną sylwetkę przechodnia idącego poboczem i ogarnęło mnie to specyficzne uczucie niepokoju, kiedy wiem, że powinienem coś zrobić, ale nie pamiętam co ani z jakiego powodu. Rozejrzałem się wokół, by określić, gdzie jestem. Na „kiedy” i „dlaczego” przyjdzie czas. Opodal w rowie zauważyłem rozbity samochód, a po chwili uzmysłowiłem sobie, że to nie byle jakie auto.
Ono należało do mnie.
Pobiegłem w tamtym kierunku, dopadłem okna pojazdu i zajrzałem do środka, a potem cofnąłem się gwałtownie, z siłą, która poderwała mnie wysoko nad ulicę.
Żona, syn i ja – wszyscy byliśmy w zniszczonym pojeździe.
I wszyscy byliśmy martwi.
*
Obudziłem się z niemym krzykiem na ustach, zdjęty strachem i rozpaczą, które mijały powoli, w rytm uderzeń serca.
Kolejny raz padłem ofiarą własnego umysłu, który od miesięcy podsuwał mi ten sam koszmar. Kiedyś nie dałbym się tak łatwo złapać – od razu odróżniłbym ułudę od rzeczywistości. Ale to było lata temu, nim strach kazał pogrzebać mi tę część mnie.
To było irracjonalne i pozbawione sensu, jednak gdy przychodziła noc, zdrowy rozsądek tracił na znaczeniu. Dzień stanowi królestwo rozumu. Po zmroku wychodzą z nas lęki towarzyszące naszym przodkom już od czasów, kiedy skupieni przy ogniu wpatrywali się w cienie tańczące na ścianach jaskini.
A strach, nawet najbardziej absurdalny, jeśli raz w nas zamieszka, już na zawsze pozostanie i będzie czekać odpowiedniej chwili, by wypełznąć na wierzch. Jak wtedy, gdy usiadłem na łóżku i spostrzegłem, że nie jestem we własnym domu. Wenflon w przedramieniu boleśnie uwierał. Kołnierz okalający szyję krępował ruchy.
Nie wiem, jak głośno musiałem wrzeszczeć, ale do sali wpadły dwie pielęgniarki a tuż za nimi lekarz.
– Proszę się położyć, miał pan ciężki wypadek…
– Bzdura! – wszedłem mu w słowo. – Nie mam nawet samochodu!
Po przebudzeniu bez trudu można wskazać, co we śnie było niezgodne z rzeczywistością. Wtedy zawsze dociera do mnie, jak bardzo złudne jest przeświadczenie o trzeźwości osądu. Jeśli tak łatwo oszukać naszą pamięć, tak krucha jest granica między prawdą a tym, co stanowi projekcję naszych podświadomych obaw i pragnień, skąd pewność, że to, co zdaje nam się, że przeżyliśmy, w ogóle miało miejsce?
Sami nie jesteśmy w stanie utwierdzić się w tym przekonaniu, potrzebujemy innych ludzi. Kochają nas lub nienawidzą. Zgadzamy się z nimi lub toczymy spory. To dzięki innym myślimy, że wizja przeszłości, odtwarzana przez mózg za każdym razem, gdy jej potrzebujemy, jest właściwa. Czy mamy słuszność, to nieistotne.
– Musi pan wypoczywać… – kontynuował lekarz, ale nie dałem mu dokończyć zdania.
– Gdzie moja rodzina? Co z nimi? Nic im się nie stało? – zarzuciłem go pytaniami.
Pielęgniarki nerwowo zerkały w kierunku uchylonych drzwi. Jedna z nich starała się zasłonić szczelinę, tak, bym nie mógł wyjrzeć na zewnątrz. Spuściłem nogi z łóżka i spróbowałem wstać. Ledwo trzymałem się na nogach. Przy drugim kroku padłem w ramiona doktora.
Spojrzałem przez jego ramię w ciemność korytarza i choć nic tam nie zobaczyłem, objęły mnie najgorsze przeczucia.
– Puść mnie – rzuciłem, wyrywając się z objęć.
Strach, ten sam, który ściskał gardło i wywracał żołądek, dodał mi sił. Przepchnąwszy się między pielęgniarkami, wyszedłem z sali. Skręciłem w lewo, bo musiałem wybrać któryś kierunek i kluczyłem pozbawionym światła przejściem, opierając się o ręką o ścianę.
Czemu było tu tak ciemno?
Spod drzwi jednego z pokoi biło zimne, błękitne światło.
Wszedłem tam i zobaczyłem ich. Leżeli w przezroczystej trumnie, zimnej jakby była wykonana z lodu.
– Nie, nie, nie… – powtarzałem, zalewając się łzami wyciskanymi z oczu przez nagłą falę rozpaczy, która mnie ogarnęła. – To nie może być prawda. Nie! To nie… To musi być…
Sen łatwo odróżnić od jawy – kiedy już minął. Gdy trwa, przyjmujemy go za rzeczywistość, nienawykli do kwestionowania tego, co widzimy i słyszymy. Jest na to sposób. Trzeba nieustannie podważać prawdziwość wszystkiego, co nas otacza. A potem należy sprawdzić, czy nasze wątpliwości nie są uzasadnione.
To test rzeczywistości.
Jest wiele sposobów na jego wykonanie, zależnie od tego jak zdeterminowani i pewni swego osądu jesteśmy. Można patrzeć na dłonie i próbować siłą woli zmienić liczbę palców. Można wybrać punkt w oddali i spróbować się tam przenieść. Można wyskoczyć z balkonu w nadziei, że polecimy jak na skrzydłach (a przynajmniej, że upadniemy lekko, nie łamiąc przy tym nóg).
Ja zawsze próbuję odkształcić szybę w oknie. W prawdziwym świecie szkło nie zmieni kształtu. Można je roztrzaskać, ale nie wygiąć. Nie rozleje się jak woda, gdy zanurzamy w nim dłonie. Szkło we śnie zachowa się tak, jak sami tego chcemy. To działa. Prawie zawsze.
Wtedy, przed trumną, przypomniałem sobie o tym, choć całe wieki dzieliły mnie od chwili, gdy próbowałem tej sztuczki po raz ostatni.
Przyłożyłem dłoń do lodowatej tafli i zacząłem pchać. Najpierw delikatnie, ale z każdą sekundą mocniej. Powierzchnia pod opuszkami palców nie chciała się poddać, ale nie zaprzestawałem prób – bo co miałem do stracenia? Ostatki nadziei? Szkło nagrzewało się od mojej dłoni. Wkrótce zaczęło ustępować. Zapadło się jak guma, aż w końcu ręka przeniknęła przez błękitną, przezroczystą barierę.
Złożyłem dłoń na piersi żony.
*
Kiedy obudziłem się, tym razem naprawdę (tak sądzę), poranek nie przyniósł mi wyzwolenia.
Od wypadku minęły dwa lata, ale przerwany chwilę wcześniej sen wcale nie odbiegał daleko od rzeczywistości. Moje życie zatrzymało się, gdy w kostnicy zobaczyłem ich ciała. W każdej minucie każdej godziny myślami byłem tam, jakby nie minął nawet jeden dzień.
Nie mogłem już tak dłużej.
Tęsknym wzrokiem patrzyłem ku górze, w stronę kabla, na którym wisiał żyrandol.
Jak uciec przed światem?
Ostatecznie to mi się udało.
Jestem teraz sam, w czterech ścianach pustego domu. Na zewnątrz entropia pochłonęła już wszystko, nie licząc skrawka drogi i paru okolicznych budynków. Nie słychać krzyków ani zawodzenia, bo nie ma już innych ludzi.
Nie wiem, czy zostawiła mnie na koniec z wdzięczności, czy żebym bardziej cierpiał, będąc sam ze sobą.
– To nie do końca prawda – wtrąca Eiland. – Już czas. Idziemy.
– Jeszcze tylko…
– Posłuchaj – przerywa mi, wyraźnie zniecierpliwiony. – Prawie nic nie zostało. Możesz tu zostać i dać się pożreć, to w sumie nawet do ciebie pasuje – wędruje spojrzeniem po śladach na moich nadgarstkach i prędze wokół szyi – ale ja nie mam zamiaru odejść w nicość.
Teraz to ja wykrzywiam usta w triumfalnym uśmiechu.
– Przecież wiem, że beze mnie nigdzie się nie ruszysz.
*
Tak, próbowałem się zabić, ale było już na to za późno – światy zderzyły się, tworząc ostateczne więzienie, z którego nawet śmierć nie mogła wyzwolić.
Czemu nie zrobiłem tego wcześniej?
Najpierw bałem się, że po drugiej stronie czeka mnie tylko pustka.
Później, że z chwilą, gdy wydam z siebie ostatnie tchnienie, nie przywita mnie bezbrzeżna ciemność, tylko obudzę się jak ze snu, w innym życiu, z inną pamięcią i już nigdy nie będę pewien, czy przypadkiem znów aby nie śnię – a jeszcze bardziej będę obawiał się to sprawdzić.
Bo co, jeśli okazałoby się, że i tamta rzeczywistość jest fałszywa? Że istnieję w nieskończonej plątaninie wyobrażeń, we śnie, który jest we śnie, który jest we śnie, który… I tak dalej w nieskończoność do kwadratu. I tak naprawdę nie było żadnego wypadku, bo tak naprawdę nie ma żadnego "naprawdę", a moje ciało, o ile jest coś takiego, spoczywa na dnie bezczasu, w błękitnej trumnie, nad którą pochylają się zrozpaczone oblicza moich bliskich, duchów znanych i nieznanych, świętych, aniołów lub istot, dla których nie ma nazwy.
A potem już nie myślałem o samobójstwie, bo ona przyszła do mnie.
*
Była jak ciepły, letni wiatr.
Pojawiła się w nocy, wyrywając mnie z letargu dotykiem dłoni, którą zacisnęła wokół mojego nadgarstka. Uniosła mnie jednym ruchem, jakbym zupełnie nic nie ważył. I w istocie tak było, bo moje ciało zostało na łóżku, nieruchome jak przedmiot, który ktoś odrzucił w kąt, a ja unosiłem się nad nim. Tuż obok była ona – i uśmiechała się do mnie.
Przeniknęliśmy przez sufit i dach. Polecieliśmy ku niebu. Przebiliśmy się przez kolejne warstwy chmur, aż wylądowaliśmy na jednym z obłoków, położyliśmy się w miękkim puchu i patrzyliśmy.
Nad nami rozciągał się kosmos roziskrzony miliardami gwiazd.
*
Od tamtej pory myślałem tylko o tym, aby znów ją spotkać. Zasypiałem z tą myślą, a potem budziłem się rozczarowany. Nie mogłem skupić się na niczym innym. Dzień przestawał mieć dla mnie znaczenie. Rzuciłem pracę. Nie jadłem. Prawie nie piłem. Jedyne co chciałem robić – to spać.
Wszystko to, co inni nazywali prawdziwym życiem, stało się dla mnie tylko przerywnikiem i w tych krótkich chwilach, gdy mózg był zbyt zmęczony, by zasnąć, snułem się po tonącym w brudzie domu, z opuchniętymi oczami, zarośnięty, nieumyty i śmierdzący, dręcząc się nadzieją, że jeszcze ją zobaczę, jeśli tylko będę próbował dość długo.
Udało się.
Po kilku miesiącach, będących najwyraźniej próbą mojej determinacji, odwiedziła mnie ponownie i odtąd byliśmy ze sobą każdej nocy. Spacerowaliśmy ulicami nieistniejących miast. Pływaliśmy w ciepłych wodach oceanu. Podróżowaliśmy do gwiazd i dalej. Biegaliśmy nago po kwiecistych łąkach i kochaliśmy się, gdy tylko naszła nas na to ochota. Zawsze milczała – ale nie potrzebowaliśmy słów, by się zrozumieć.
Czasem, tuż po przebudzeniu, przytłaczał mnie ciężar winy, jakbym robił coś niewłaściwego.
Ona nie przypominała mojej świętej pamięci żony. Nie mogła sprawić, bym zapomniał o stracie syna. W nielicznych momentach, gdy odzyskiwałem rozum, zdawałem sobie sprawę, że jest tylko projekcją pogrążonego w samotności umysłu. Ale ona jedna powodowała, że czułem się kochany bez względu na wszystko. Była moją drogą ucieczki.
Aż pewnej nocy, gdy siedzieliśmy na szczycie wieży Eiffla, a pod nami rozciągał się krajobraz dzikich ostępów porastających to, co powinno być Paryżem, odezwała się do mnie po raz pierwszy. Objęła moją dłoń, włożyła w nią zwitek papieru i powiedziała trzy proste słowa:
– Znajdź mi ciało.
Jak się opisać?
Bohater musi być jakiś. Im wyrazistsze nadać mu cechy, tym bardziej klarowny będzie jego obraz w głowach czytelników. W każdym geście, każdym zdaniu, powinien uwidaczniać się jego indywidualny rys.
Najlepiej, jeśli można opisać go w trzech słowach.
Taki bohater pewien będzie tego, kim jest, a kim nie – a jeśli kimś ma się dopiero stać, to jego podróż, jakby sama z siebie, zda się logiczna i uporządkowana. Cel, jak szczyt odległej góry, rzucać będzie cień na całą ścieżkę, zawsze pozostając na widoku.
Niezmienna tożsamość jest ogromną przewagą nad prawdziwymi ludźmi, mijanymi na ulicach i spotykanymi w zadymionych barach. Nad ludźmi, którzy pojawiają się w opowieściach naszego życia nie wypowiedziawszy choćby zdania i w milczeniu znikają. Którzy, jak my sami, noszą tak wiele masek, że zapomnieć mogą wygląd własnej twarzy.
Dlatego taki bohater jest wiarygodny i atrakcyjny – ukazuje ludzi takimi, jakimi chcemy ich widzieć. Zrozumiałymi, przewidywalnymi, pozwalającymi ubrać się w słowa.
*
Mam pewne wspomnienie. Może fałszywe, ale wyraźne.
Leżę w łóżku, czekam na żonę i rozmyślam. Układam w głowie treść opowieści innej niż pozostałe. Opowieści o sobie, choć nie w stylu pamiętnika czy autobiografii. Chcę w niej oddać siebie, ze skrawków przeżyć, rozmyślań i gdybań stworzyć historię swojego życia. Nieautentyczną – ponieważ się nie wydarzyła – ale tym prawdziwszą, bo nakreśloną nie przez ślepy los i splot okoliczności, tylko moją własną ręką. Moją własną myślą.
Chcę umieścić tam mój strach. Opisać doświadczenie z pogranicza snu i jawy, które zapadło mi w pamięć, choć sześć lat minęło od tamtego ranka.
Żona wchodzi do sypialni i zapala światło.
– Wydawało mi się, że widziałam w korytarzu jakąś czarną postać – szepcze nieco roztrzęsiona, kładąc się do łóżka i szczelnie owijając kołdrą. Wiem, że mówi serio.
Jak skrzesana iskra w moim umyśle pojawia się obawa, że oni wciąż są blisko, nie odstąpili mnie o krok w ciągu tych sześciu lat i czekają w ukryciu, obserwują, co dzieje się w mojej głowie. I jeden fałszywy ruch, jedno słowo za dużo, jedna myśl za daleko, a spadnie na mnie nieszczęście, które wisi mi nad głową.
Obawa zaraz gaśnie i mogę spokojnie zasnąć, wyrzucając sobie, że dorosły mężczyzna nie powinien wierzyć w takie rzeczy.
Czasem jednak potwór majaczący w świetle uchylonych drzwi to nie jedynie cień rzucany przez wieszak ze stertą płaszczy, tylko ktoś, kto przypatruje ci się, wyczekując chwili, gdy zamkniesz oczy i jesteś najbardziej bezbronny.
Teraz, kiedy o wszystkim, co nieprawdopodobne, mogę opowiadać w kategorii rzeczy dokonanych, próbuję dociec, czy wspomnienie dopiero co pojawiło się w mojej głowie, by spełnić pragnienie umysłu nakazujące każdej tragedii nadać pozór sensu, czy też było tam już wcześniej, nim demony zapukały do drzwi, a ja nacisnąłem klamkę i wpuściłem je do środka.
*
Dziewczyna miała na imię Rebeka. Poznałem ją na spotkaniu grupy wsparcia dla ludzi takich jak ja – złamanych życiem nieszczęśników, którzy pogrzebali wszystkie kochane osoby, albo sami wkrótce mieli wybrać się w podróż w jedną stronę, bo już nie było dla nich żadnej nadziei.
Czemu tam?
Kartka, którą otrzymałem we śnie, była ulotką stowarzyszenia „Nie jesteś sam”. Darmowe spotkania dla wszystkich chętnych w pierwszy i trzeci piątek miesiąca – zachęcał napis pod nazwą. Po drugiej stronie wyrysowany był symbol, któremu przypatrywałem się na tyle długo, by wyrył się w mojej pamięci. Nie potrzebowałem tłumaczeń, wiedziałem, co mam robić: komunikacja bez słów jest o wiele prostsza i nie powoduje nieporozumień, jak to robią wybrakowane pojęcia i terminy. Milczenie to jedyny sposób, by naprawdę pojąć co myśli i czuje druga osoba, język tylko przeszkadza.
Z Rebeką poszło łatwo, bo takie jak ona desperacko poszukują uczucia, a jedyne, co odgradza je murem od innych, to awersja do litości – a litość była czymś, na co nie mogłem sobie pozwolić.
Spotkaliśmy się u niej. Kilka drinków, parę intymnych wyznań i była moja. Z zachwytem słuchała o wszystkich niesamowitych doznaniach, jakie czekają na nią tuż za kurtyną snu. Widziałem w jej oczach rodzące się pragnienie i nadzieję, które eksplodowały fontanną szczęścia, kiedy zgodziłem się jej pomóc w ucieczce od rzeczywistości.
Trochę zawstydzona, zdjęła ubranie i ułożyła się na pościeli.
Byłem przekonany, że to szalenie istotne, by nic nie działo się wbrew jej woli. Oszustwo przynosi najlepsze rezultaty tylko wtedy, gdy ktoś chce być oszukany. A Rebeka pragnęła tego jak nikt inny.
Przygasiłem światło i czerwoną farbą (powinna być krew, ale nie jestem aż tak szalony) wymalowałem na jej ciele znaki. Chichotała, gdy palcem zataczałem kręgi wokół małych piersi. Serce zabiło jej szybciej, kiedy przesunąłem dłoń w kierunku brzucha.
– Nie myśl o tym – powiedziałem, kończąc symbol odciskiem kciuka w pępku. – Staraj się nie myśleć o niczym. Zobaczysz, opłaci się – skłamałem jeszcze i położyłem się obok niej.
Zrobiłem wszystko, co miałem zrobić. Mimo to nie czułem satysfakcji. Wypełniały mnie tylko zimno, pustka i… nie znalazłem trzeciego słowa, którym mógłbym się opisać.
Jak pokonać strach?
– Co ty możesz o tym wiedzieć? – prycha Eiland, wertując moje notatki rozrzucone bezładnie na blacie biurka, podczas gdy ja nerwowym ruchem wykreślałem kolejną wersję zakończenia.
Za oknem zniknęło już wszystko poza skrawkiem zachmurzonego nieba, a entropomorfy zaczynają pożerać mój dom.
– Ciągle tylko uciekasz i boisz się, albo wracasz myślami do chwil, gdy strach nie pozwalał ci zrobić tego, co powinieneś – kontynuuje Eiland.
– Och, zamknij się wreszcie!
– Tak jak wtedy! Obudziłeś się w środku nocy obok tamtej dziewczyny i uciekłeś. A teraz – podchodzi do okna i puka w szybę – mamy to!
Bezkształtna paszcza przywiera do szkła tam, gdzie Eliand przyłożył dłoń.
– A co miałem zrobić?! Kiedy na nią spojrzałem… Te potwory wyłaziły z niej. Wyłaziły z jej… Zjadały ją i rosły… Co ty byś niby zrobił?!
– Na pewno bym nie uciekł. – Zbliża się i wyrywa mi z rąk ostatnie niezabazgrane kartki. – Przyznaj się, chciałeś tego. Pragnąłeś już od dawna. Biedne, zalęknione dziecko skłóconych rodziców. Prześladowane w szkole, wystawione na pośmiewisko, wzgardzone przez pierwszą miłość, odczuwające paniczny strach przed samodzielnością… Marzyłeś o tym, żeby spalić świat. Żebyś już niczego nie musiał się bać…
– Przestań.
– Nie, nie, to nie tylko to. Nie o tym rozmyślałeś wieczorami, kiedy wszyscy inni już spali. Wracałeś we wspomnieniach do swoich oprawców, aby im odpłacić.
– Przestań.
– Chciałeś, żeby to inni się bali. Żeby bali się ciebie.
– Przestań.
– Ludzie-cienie… oni nie przyszli cię ostrzec. Oni cię nie wybrali. Oni przybyli na twoje wezwanie, bo będąc szczęśliwym mężem i ojcem nie czułeś się sobą, i nie mogłeś znieść czekania na to, aż wszystko samo się spieprzy.
– Przestań!
Tynk sypie się nam na głowy. Patrzę w górę i przez wyrwę w suficie dostrzegam niebo.
– Czemu sam wszystkiego nie uratowałeś?! – wrzeszczę i łapię Elianda za fraki.
Następuje cisza. Długa niczym wieki chwila milczenia, podczas której potwory rozkładają resztę budynku ponad naszymi głowami i wyciągają ku nam swoje kończyny.
– Przecież wiesz – odpowiada zrezygnowany Eiland. Naraz uleciała z niego wola walki. – Jestem tylko twoim odbiciem.
Chmury rozstępują się, tworząc plamę zimnego błękitu. Zdaje mi się, że dostrzegam cienie na tle nieba. Dobiegają mnie głosy. Niewyraźne i stłumione. Wiem, do kogo należą, ale nie jestem w stanie wypowiedzieć tych imion. Są dla mnie zbyt święte.
– Co mnie tam czeka? – pytam. – Nie dam rady… Nie zniósłbym… Nie zasługuję… Co tam jest?
– Nie wiem – odpowiada Eiland. – Sam musisz zdecydować.
Jeden z entropomorfów właśnie zabiera się do konsumpcji jego twarzy.
– Nie przygotowałem się na koniec, nie wiem, jakie powinny być ostatnie słowa… – Patrzę na ostatnią zapisaną stronę. Wykreśliłem wszystko. Każdą możliwość, jaka przyszła mi do głowy.
– Tylko fikcyjne opowieści kończą się piękną klamrą, która podsumowuje sens istnienia ich bohaterów. Wiem, że się boisz, ale cokolwiek sobie wyobrazisz, jakąkolwiek wizję ubierzesz w słowa, nie zwyciężysz tego strachu. Możesz go tylko zaakceptować. W rzeczywistości nasze historie urywają się nagle, nieoczekiwanie i
Wspinając się po korpusach pożerających świat demonów, dotarłem do nieba, do tafli błękitu tak zimnej, jakby wykonana była z lodu. Uderzałem w nią raz za razem, aż w końcu pękła i rozsypała się na odłamki. Ktoś czekał na mnie po drugiej stronie, by zaprowadzić mnie do Tego Jedynego, który może mnie osądzić…
…kiedy Eiland zniknął, nie mogłem już zmienić zdania. Nie było mojego domu, nie było miasta, nie było nieba ani ziemi. Odeszła w niebyt ta część mnie, która służyła za sumienie. Nie było także światła, więc nie mogłem widzieć kłębiących się wokół entropomorfów. Nie wiem, czy pożarły siebie nawzajem, kiedy nie zostało już nic, co mogłyby zniszczyć. Poza mną była tylko Pustka. Wtedy zrozumiałem, że to ona odwiedzała mnie w snach, a teraz wypełniła dane słowo i przyszła do mnie, abyśmy byli zawsze razem. Dokładnie tak, jak obiecała.
Gdy wreszcie uległem namowom Elianda i zlaliśmy się w jedno, wyciągnąłem dłoń ku niebu, a to rozjaśniało i zbliżyło się do mnie. Świat zniknął. Otacza mnie nieprzenikniona ciemność, tworząca tunel ku pojedynczemu źródłu światła. Głosy dobiegające z góry przybierają na sile. Rozpoznaję je! Rozpoznaję! Jestem coraz bliżej! Jeszcze tylko trochę. Tylko kawałek…
…komora hibernacyjna otwiera się z cichym plaśnięciem. Podnoszę się z trudem, obolałe płuca łapią oddech, w głowie mi wiruje. Pamięć wraca powoli. Przypominam sobie szczegóły lotu i sprawdzam zegar. Obudziłem się ponad miesiąc za wcześnie. Zerkam w kierunku dwóch pozostałych komór, skąpanych w błękitnym świetle…
…gdy pisałem, zżerał mnie strach. Nieustanna obawa, że dzieląc się tą historią, złamię niewypowiedzianą przysięgę i ściągnę katastrofę na jedyne osoby, które kocham. Nie mogę pozbyć się przeczucia powracającego jak natrętna mucha, że moja wizja w końcu się urzeczywistni. W ten czy inny sposób.