- Opowiadanie: mcraptorking - Szara eminencja Miau

Szara eminencja Miau

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Szara eminencja Miau

Dym pa­pie­ro­so­wy kłę­bił się w bia­łym świe­tle lampy. Przy wej­ściu do jed­nej ze szpi­tal­nych sal cze­ka­ło dwóch po­li­cjan­tów: jeden bar­czy­sty i gład­ko ogo­lo­ny, drugi nor­mal­nej po­stu­ry, z krza­cza­sty­mi wą­sa­mi pod nosem.

– Z na­ga­nem za kotem bie­gał, poj­mu­jesz to? – Ro­ślej­szy funk­cjo­na­riusz roz­cią­gnął usta w uśmie­chu. – Sły­sza­łem, że na stare lata można bzika do­stać, ale żeby coś ta­kie­go? – Par­sk­nął śmie­chem.  

Wą­sacz wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Co ty jakiś nie w sosie, Heniu? – Bar­czy­sty zmarsz­czył czoło.

Przo­dow­nik Hen­ryk wes­tchnął cięż­ko, spo­glą­da­jąc ko­mpanowi w oczy.

– Może się ob­ra­zisz, ale… – prze­rwał, by do­brać od­po­wied­nie słowa. – Dał­byś sobie na wstrzy­ma­nie, Pąsik – po­wie­dział sta­now­czo.

– Że co? – Ob­li­cze bar­czy­ste­go wy­krzy­wił gry­mas zdzi­wie­nia.

– Na­bi­jasz się teraz i póź­niej pod­czas prze­słu­cha­nia też bę­dziesz, jak cię znam. Prze­słu­chi­wa­ny się za­wsty­dzi, prze­sta­nie gadać…

– No i co z tego? – Zi­ry­to­wa­ny Pąsik pod­niósł głos. – Prze­cież spra­wa jest jasna i przej­rzy­sta. Spi­sać ra­port, wy­słać czub­ka do za­kła­du. Prze­słu­cha­nie to czy­sta for­mal­ność.

Hen­ryk po­ki­wał głową.

– Może i ta… Ale mimo wszyst­ko… – Po­my­ślał chwi­lę. – Spójrz na to w ten spo­sób: dasz mu się wy­ga­dać, to może usły­szy­my coś cie­ka­we­go. Wiesz… na­praw­dę dziw­ne­go.

– Aha… – Pąsik skrzy­żo­wał ra­mio­na na sze­ro­kiej pier­si. – A po co mam wy­słu­chi­wać ko­co­po­łów świra?

– Prze­cież cię śmie­szą!

– Wła­śnie! A ty za­bra­niasz mi się śmiać, Heniu! – wy­krzyk­nął bar­czy­sty. – Dobra, zo­ba­czy­my. Do­pa­laj to i zo­bacz, czy się obu­dził.

Hen­ryk po­krę­cił głową, ale nic nie po­wie­dział. Za­cią­gnął się po raz ostat­ni, po czym zga­sił nie­do­pa­łek w po­piel­nicz­ce. Prze­kro­czył próg sali.

Na szpi­tal­nej pry­czy spo­czy­wa­ła żół­ta­wa, po­marsz­czo­na głów­ka oto­czo­na bielą po­ście­li. Sta­rusz­ko­wi opa­trzo­no ranę pod lewym okiem, za­kle­ja­jąc ka­wa­łek ban­da­ża kil­ko­ma pla­stra­mi.

 

***

21 wrze­śnia 1923 roku

Wie­dzia­łem, że Lu­dwik Pąs na­ro­bi mi smro­du. Po­sta­wi­łem pasję ponad re­pu­ta­cją… Co otrzy­mam w za­mian? Czas po­ka­że.

Po kolei: wczo­raj, gdzieś około go­dzi­ny osiem­na­stej, pa­tro­lo­wa­li­śmy Błę­kit­ną i nagle usły­sze­li­śmy strza­ły. Ktoś otwo­rzył ogień kilka prze­cznic dalej. Oczy­wi­sta, pręd­ko uda­li­śmy się w tamtą stro­nę. Na Bry­ga­dy Ci­choń­skiej za­sta­li­śmy zbio­ro­wi­sko ludzi. Po­wie­dzie­li nam, że sta­rzec ubra­ny w strój lo­ka­ja wy­cią­gnął re­wol­wer i za­czął pruć do kota. Za­li­czył dwu­krot­ne pudło. Zwie­rzak uciekł, a dzia­dek po­pę­dził za nim.

Pąsik stwier­dził, że zo­sta­nie na miej­scu i do­kład­nie wy­słu­cha re­la­cji ludzi, tym­cza­sem ja mam po­biec za strze­la­ją­cym. Kłó­cić się przy świad­kach by­ło­by szczy­tem ama­tor­ki, więc dałem za wy­gra­ną.

Pro­blem w tym, że po skrę­ce­niu we wska­za­ną ulicz­kę, nie wie­dzia­łem, dokąd udać się dalej. Za­cze­pi­łem kilku prze­chod­niów, lecz oni nic nie wi­dzie­li. W nie­dziel­ne wie­czo­ry ta część mia­sta jest ra­czej opu­sto­sza­ła. Miesz­kań­cy albo wy­bie­ra­ją się do cen­trum, jeśli chcą się ro­ze­rwać, albo od­po­czy­wa­ją w do­mach. Ogó­łem jest to bar­dzo spo­koj­na oko­li­ca, a tu pro­szę – dzia­dy­ga z na­gan­tem!

Do­pie­ro po trze­cim wy­strza­le ob­ra­łem nową drogę. Wybie­ga­jąc zza za­krę­tu, w Alei Lew­skie­go, do­strze­głem czło­wieka ubra­nego na bia­ło-czar­no, le­żą­ce­go po­środ­ku tro­tu­aru. Ze­mdlał z prze­mę­cze­nia. Re­wol­wer wciąż spo­czy­wał w jego dłoni. Krew z rany na lewym po­licz­ku roz­le­wa­ła się po po­marsz­czo­nej twa­rzy (naj­wi­docz­niej do­szło do walki w zwarciu mię­dzy męż­czy­zną a zwie­rza­kiem).

Nie­zwłocz­nie we­zwa­łem ka­ret­kę, po­wia­do­mi­łem cen­tra­lę i wzią­łem się za spi­sy­wa­nie ze­znań. Lu­dwiś nad­biegł po ja­kichś pię­ciu mi­nu­tach i po­mógł mi.

Kilku miesz­kań­ców oko­licz­nych ka­mie­nic po­świad­czy­ło, że wi­dzia­ło na wła­sne oczy, jak czło­wiek w czar­nym sur­du­cie od­da­je strzał w stro­nę kota. Aku­rat znaj­do­wa­li się wów­czas przy oknach. Wielu in­nych wyj­rza­ło na ulicę już po wy­strza­le i za­ob­ser­wo­wa­ło mo­ment utra­ty przy­tom­no­ści.

W ze­zna­niach opi­sa­no na­stę­pu­ją­cy prze­bieg zda­rzeń: z alej­ki wy­padł szary kocur, a za nim wście­kły, za­krwa­wio­ny dzia­dy­ga, który klnąc pod nosem, wy­ce­lo­wał w fu­trza­sty zad i wy­pa­lił z na­gan­ta. Po­cisk tra­fił w bruk, zry­ko­sze­to­wał i po­le­ciał hen do nieba. Kot uciekł. Męż­czy­zna z re­wol­we­rem zdał sobie spra­wę, że jest ob­ser­wo­wa­ny. Ro­zej­rzał się do­ko­ła, a zaraz potem padł.

Pie­lę­gniarz oddał nam do­ku­men­ty pana star­sze­go. Imię i na­zwi­sko: Józef Szu­bert, lat sie­dem­dzie­siąt jeden. Nie lada wy­czyn, muszę przy­znać, w tym wieku koty ga­niać…

 

***

Obu­dził się w po­miesz­cze­niu o sza­rych ścia­nach, oświe­tlo­nym przez ża­rów­kę, luźno zwi­sa­ją­cej z su­fi­tu. Leżał na twar­dym ma­te­ra­cu, przy­kry­ty koł­drą w bia­łej, szorst­kiej po­szwie. Za oknem skrzy­ły się gwiaz­dy. Przez otwar­te drzwi wej­ścio­we do­bie­ga­ły mę­skie głosy, śmie­chy.

Zro­zu­miał, gdzie się zna­lazł. Przez umysł prze­mknę­ły mu ob­ra­zy zda­rzeń sprzed utra­ty przy­tom­no­ści: ścia­ny ka­mie­nic za­la­ne pro­mie­nia­mi wie­czor­ne­go słoń­ca, szary pysk, zie­lo­ne śle­pia, kil­ka­na­ście par oczu pa­trzą­cych na niego z okien. 

Od­wró­cił głowę na bok. Za­mknął oczy, pra­gnąc jesz­cze chwi­li spo­ko­ju. Nie­ste­ty jasne świa­tło, tępy ból w lewym po­licz­ku oraz przede wszyst­kim oży­wio­na roz­mo­wa męż­czyzn nie po­zwa­la­ły mu za­snąć.

Wresz­cie głosy uci­chły, jed­nak ktoś zaraz wszedł do po­miesz­cze­nia. Józef po­czuł na sobie wzrok. Nie wy­trzy­mał na­pię­cia, uniósł po­wie­ki. Po­li­cjant w gra­na­to­wym mun­du­rze ster­czał w progu szpi­tal­nej sali.

– Dobry wie­czór. – Funk­cjo­na­riusz ukło­nił się czap­ką.

– Dobry wie­czór – od­po­wie­dział Józef.

Do sali zaj­rzała sze­ro­ka w ba­rkach po­stać. Był to drugi mun­du­ro­wy. Wszedł do środ­ka i za­mknął za sobą drzwi.

Po­li­cjan­ci zbli­ży­li się do łóżka.

– Kła­nia się przo­dow­nik Hen­ryk Przy­byl­ski – przed­sta­wił się ten z wąsem. – To mój kom­pan, przo­dow­nik Lu­dwik Pąs. – Wska­zał na ro­słe­go. – Panie Szu­bert, czy pa­mię­ta pan, co za­szło, nim przy­wie­zio­no pana do szpi­ta­la?

Józef kiw­nął głową. Pąs na­chy­lił się nad łóż­kiem.

– W takim razie, czy po­tra­fi pan wy­ja­śnić swoje dość… że tak to ujmę… – za­cmo­kał. – nie­ty­po­we za­cho­wa­nie?

Sta­ru­szek roz­chy­lił usta, ale nic nie po­wie­dział. Spu­ścił wzrok.

Pąs wy­szcze­rzył zęby. Przo­dow­nik Hen­ryk chrząk­nął zna­czą­co, zwra­ca­jąc się do Jó­ze­fa:

– Panie Szu­bert, zo­sta­ną panu po­sta­wio­ne na­stę­pu­ją­ce za­rzu­ty: za­kłó­ca­nie spo­ko­ju, nie­uza­sad­nio­ne uży­cie broni pal­nej w te­re­nie za­bu­do­wa­nym, nę­ka­nie zwie­rząt… – Wziął wdech. – W świe­tle prawa jest pan aresz­to­wa­ny, jed­nak ze wzglę­du na wiek oraz słaby stan zdro­wia nie za­mknie­my pana w aresz­cie. W każ­dym razie… – pod­jął, lecz za­wa­hał się.

Łyp­nął na Pąsa. Ten ścią­gnął brwi.

– Co to bied­ne zwie­rzę ci zro­bi­ło, co, Szu­bert? – Przo­dow­nik Lu­dwik nie­spo­dzie­wa­nie na­sko­czył na Jó­ze­fa.

Sta­rzec po­bladł i wy­trzesz­czył oczy. Hen­ryk po­pa­trzył na kom­pa­na spode łba.

– No co? – Ro­ślej­szy po­li­cjant wy­piął po­kaź­ną pierś w stro­nę niż­sze­go. – Chcia­łeś prze­słu­cha­nie, to zro­bi­my prze­słu­cha­nie. Nie na żarty, tylko na serio! Wy­ci­śnie­my praw­dę sta­ry­mi do­bry­mi me­to­da­mi… – Za­ci­snął pięść w po­wie­trzu.

Józef Szu­bert pod­kur­czył ra­mio­na i wsu­nął się głę­biej pod koł­drę.

Gesty oraz groź­ny ton Lu­dwika Pąsa spra­wi­ły, że Szu­ber­to­wi przy­po­mnia­ły się wszyst­kie plot­ki o bru­tal­no­ści po­li­cji, jakie za­sły­szał w ciągu życia. W świa­do­mo­ści miesz­kań­ców mia­sta ist­niał ste­reo­typ po­li­cjan­ta-fu­ria­ta, który od­re­ago­wu­je na za­trzy­ma­nych swe tro­ski i nie­po­wo­dze­nia ży­cio­we.

I kto go obro­ni? Ten drugi? On pew­nie tylko zgry­wa mi­łe­go, a ko­niec koń­ców bę­dzie krył ko­le­gę. Ze­zna­ją, że czu­bek się na nich rzu­cił i za­sto­so­wa­li środ­ki obro­ny ko­niecz­nej. Józef zdał sobie spra­wę ze swej ab­so­lut­nej bez­bron­no­ści oraz za­leż­no­ści od obcej woli.

– Po-po­wiem… – wy­ją­kał w pa­ni­ce.

Funk­cjo­na­riu­sze omie­tli go zdzi­wio­ny­mi spoj­rze­nia­mi. Pąs uśmiech­nię­ty od ucha do ucha lekko szturch­nął łok­ciem dru­gie­go przo­dow­ni­ka. Hen­ryk się­gnął za pa­zu­chę munduru i wy­do­był stam­tąd duży czar­ny notes oraz ołó­wek.

– A co to za kajet? – prych­nął Lu­dwik.

Hen­ryk zbył py­ta­nie kom­pa­na. Nieco spe­szo­ny, ner­wo­wy­mi ru­cha­mi, otwo­rzył ze­szyt, uło­żył ołó­wek w dłoni.

– Tak… Tak. Niech pan mówi, panie Szu­bert – rzekł do sta­rusz­ka nie­mal­że szep­tem. – To może się oka­zać przy­dat­ne… i po­moc­ne… tak.

Józef, od­chrząk­nął, gło­śno prze­łknął ślinę.

– Eh… jakby to… nie wiem… – za­czął mru­czeć pod nosem.

– No! – wy­krzyk­nął Pąs i sta­ru­szek znów za­dy­go­tał. – Nie mamy całej nocy! Tylko pro­szę nie zmy­ślać, bo my to wy­czu­je­my! – Po­ki­wał pal­cem.

– Do-do­brze… Więc… To na­praw­dę długa hi­sto­ria, pa­no­wie… – mówił po­wo­li, z wiel­kim tru­dem oraz z bły­ska­ją­cą w oczach na­dzie­ją na to, że po­li­cjan­ci się roz­my­ślą i jed­nak nie ze­chcą go prze­słu­chi­wać. 

Lecz oni spo­glą­da­li na niego z ocze­ki­wa­niem wy­pi­sa­nym na twa­rzach. Hen­ryk po­waż­ny i sku­pio­ny przy­ło­żył rysik do kart­ki. Pąs, uśmie­cha­jąc się, mru­żył po­wie­ki – wy­glą­dał jak czło­wiek spo­dzie­wa­ją­cy się, że lada chwi­la usły­szy pu­en­tę dłu­gie­go żartu.

– Ten kot… to nie jest… zwy­czaj­ny… – Z jed­nej stro­ny wstyd prze­mie­niał język Szu­ber­ta w drew­nia­ny kołek, z dru­giej strach nie po­zwa­lał sta­rusz­ko­wi prze­stać mówić. – Zwy­czaj­ny zwierz… to… Wie­rzy­cie pa­no­wie?… W duchy?

Przo­dow­nik Hen­ryk na­skro­bał coś w ka­je­cie. Lu­dwik dys­kret­nie od­chy­lił się do tyłu, by za­pu­ścić żu­ra­wia do no­te­su ko­le­gi.

– Wie­rzy­cie?… – dzia­dek po­wtó­rzył py­ta­nie.

Po­li­cjan­ci po­ki­wa­li gło­wa­mi.

– Byłem… Byłem ka­mer­dy­ne­rem w domu hra­bio­stwa Po­tłu­czew­skich przez pra­wie czter­dzie­ści lat… – opo­wia­dał Szu­bert.

 

***

Ode­skor­to­wa­li­śmy ka­ret­kę do szpi­ta­la. Szu­ber­ta opa­trzo­no, prze­ba­da­no i uło­żo­no na szpi­tal­nej pry­czy. Za­pa­dła noc. Cze­ka­li­śmy, aż spraw­ca zda­rze­nia się obu­dzi, pa­ląc fajki na ko­ry­ta­rzu i wów­czas tknę­ła mnie myśl: teraz albo nigdy. Kiedy in­dziej będę miał oka­zję po­roz­ma­wiać z au­ten­tycz­nym sza­leń­cem? Na pa­trol za­bra­łem czar­ny ze­szyt i pi­sa­dło – wszyst­ko, co po­trzeb­ne do spo­rzą­dze­nia no­ta­tek. Tylko ten Pąsik… Prze­czu­wa­łem, że z cha­mi­skiem będą pro­ble­my. Zna­czy się, na po­czą­tek za­dzia­łał na moją ko­rzyść – jego groź­by roz­wią­za­ły sta­rusz­ko­wi język.

Pan Józef opo­wie­dział hi­sto­rię swej służ­by u hra­bio­stwa Po­tłu­czew­skich. Wła­śnie teraz, two­rząc ten wpis, po­sił­ku­ję się no­tat­ka­mi spo­rzą­dzo­ny­mi pod­czas roz­mo­wy. Do­kład­nie tak, jak do­ra­dza­li nam na spo­tka­niu koła: za­pi­sy­wać każdą na­po­tka­ną cie­ka­wost­kę, żeby nie za­po­mnieć, na­stęp­nie utrwa­lać to w dzien­ni­ku, przy oka­zji ćwi­cząc styl, na ko­niec wy­ko­rzy­sty­wać w opo­wia­da­niach lub po­wie­ściach. Nigdy nie po­dej­rze­wa­łem, że na sta­rość coś zdoła mnie po­chło­nąć do tego stop­nia. Tym­cza­sem dzi­siaj, wró­ciw­szy do domu z ośmio­go­dzin­nej zmia­ny, ślę­czę po­chy­lo­ny nad ze­szy­tem i piszę. Kre­ślę, ob­gry­zam ołó­wek, czuję kłu­cie w ple­cach, ale wciąż piszę! Co tu się dzi­wić Lu­dwi­ko­wi, parę mie­się­cy temu sam wy­śmiałbym podobną fa­na­be­rię – wy­si­lać się w wolny wie­czór, za­miast na przy­kład wyjść do knaj­py? Zmie­ni­łem po­dej­ście, znów za­czą­łem ma­rzyć!

Dość o mnie, wróć­my do Jó­ze­fa Szu­ber­ta. Du­ka­jąc i wcho­dząc w licz­ne dy­gre­sje, przy­bli­żył nam fan­ta­stycz­ne zda­rze­nia, które miały miej­sce w domu hra­bio­stwa na prze­ło­mie wie­ków. W roku ty­siąc osiem­set dzie­więć­dzie­sią­tym pierw­szym do­szło do kon­flik­tu mię­dzy hra­bią Pio­trem Po­tłu­czew­skim oraz jego synem, Wik­to­rem. Powód dosyć okle­pa­ny, bo ko­bie­ta – nie­ja­ka Pul­che­ria.

 

***

Józef przy­po­mniał ją sobie: blond-ru­de loki wy­pły­wa­ją­ce spod ka­pe­lu­sza przy­ozdo­bio­ne­go ko­kar­dą z je­dwab­nej chu­s­ty, plisowana spód­ni­ca, śnież­no­bia­ły koł­nie­rzyk spię­ty srebr­ną brosz­ką. Gdy młody Po­tłu­czew­ski ją za­po­znał, pra­co­wa­ła jako gu­wer­nant­ka w domu sta­ro­sty. Była star­sza od Wik­to­ra o kilka lat. Ro­ze­śmia­ny mło­dzie­nia­szek o ja­sno­zie­lo­nych oczach, z za­cze­sa­ną na bok jasną grzyw­ką, nagle sta­nął przed oczy­ma wy­obraź­ni Szu­ber­ta. Sta­ru­szek wes­tchnął cięż­ko.

Tę­sk­no­ta za mi­nio­ny­mi dnia­mi nie uła­twia­ła snu­cia opo­wie­ści. Józef prze­no­sił się do ko­ry­ta­rzy miej­skiej re­zy­den­cji hra­bio­stwa. Wi­dział zie­lo­ną ta­pe­tę o kwie­ci­stym wzo­rze, dę­bo­we meble, po­usta­wia­ne na nich świecz­ni­ki, zdob­ne misy oraz wazy. Ledwo za­czy­nał na­pa­wać się cie­płem i pięk­nem tych prze­bły­sków, mi­ja­ło ude­rze­nia serca i już po­wra­cał do zim­nej sali, pod szorst­ką po­ściel, gdzie ster­cza­ło nad nim dwóch męż­czyzn w mun­du­rach. Zbie­ra­ło mu się wów­czas na płacz, lecz z tru­dem się po­wstrzy­my­wał.

Po chwi­li znów po­ry­wa­ła go prze­szłość. Od­naj­dy­wał w pa­mię­ci ko­lej­ne twa­rze: inni słu­żą­cy – przy­ja­cie­le z daw­nych lat, hra­bia Piotr, któ­re­go szla­chet­ne rysy sta­rza­ły się ni­czym wino – si­wi­zna i zmarszcz­ki tylko przy­da­ły mu ma­je­sta­tu. Jego głę­bo­ki głos z cha­rak­te­ry­stycz­ną chryp­ką, nadal roz­brzmie­wał gdzieś w pod­świa­do­mo­ści sta­re­go lo­ka­ja. Po­tłu­czew­ski mówił bły­sko­tli­wie, z tak­tem, ale mię­dzy sło­wa­mi, bez prze­rwy przy­po­mi­nał o swoim wy­so­kim po­cho­dze­niu. Ni­ko­go to jed­nak nie ra­zi­ło, wręcz prze­ciw­nie, hra­bia szyb­ko zjed­ny­wał sobie ludzi. Tak… wzglę­dy panny Pul­che­rii też zdo­był w bar­dzo krót­kim cza­sie… Wy­rzą­dził sy­no­wi ogrom­ną krzyw­dę, tym samym roz­po­czy­na­jąc ciąg zda­rzeń, który po­grze­bał ród Po­tłu­czew­kich.

At­mos­fe­ra w do­mo­stwie gęst­nia­ła z każ­dym dniem. Po od­by­ciu lek­cji, Wik­tor na­tych­miast wbie­gał na pię­tro i za­my­kał się w swoim po­ko­ju, by unik­nąć spo­tka­nia z ojcem. Szu­bert i resz­ta służ­by do­glą­da­ła mło­dzień­ca, na­prze­mien­nie po­pa­da­ją­ce­go w roz­pacz, szał albo zu­peł­ną apa­tię. Zza drzwi do­cie­ra­ły przy­tłu­mio­ne prze­kleń­stwa, a nawet groź­by. Pięk­no i cie­pło gdzieś ule­cia­ły. Mimo że dzia­ło się to późną wio­sną, wspo­mnie­nia Jó­ze­fa były po­zba­wio­ne ko­lo­ry­tu, prze­peł­nia­ło je po­czu­cie bez­na­dziei. Hra­bia wa­łę­sał się po po­sia­dło­ści przy­gar­bio­ny i nie­do­go­lo­ny. Z po­czu­cia winy za­czął pić, ale nie zdo­był się na roz­mo­wę z synem.

Pew­ne­go ranka jedna z po­ko­jó­wek przy­nio­sła Wik­to­ro­wi śnia­da­nie. Pu­ka­ła i pu­ka­ła, lecz mło­dzian nie ra­czył choć­by krzyk­nąć zza drzwi, by dała mu spo­kój. Do­my­śla­jąc się naj­gor­sze­go, słu­żą­ca pod­nio­sła rwe­tes. Nim we­zwa­no ślu­sa­rza, ktoś wy­szedł do ogro­du i spo­strzegł uchy­lo­ne okno. Wik­tor wy­mknął się nocą. Nie wra­cał przez ko­lej­ne ty­go­dnie, a po­szu­ki­wa­nia nie przy­no­si­ły skut­ku. 

Józef, jako ka­mer­dy­ner miał nie­po­wta­rzal­ną oka­zję ob­ser­wo­wać upa­dek wy­bit­ne­go czło­wie­ka na samo dno. Nigdy nie za­po­mniał tasz­cze­nia hra­bie­go do sy­pial­ni, prze­bie­ra­nia go, wy­cie­ra­nia żółci z pod­bród­ka i po­licz­ków. W końcu Po­tłu­czew­ski za­czął skar­żyć się na kłu­cie w klat­ce pier­sio­wej i nie wia­do­mo, czy nie wy­koń­czył­by się już wtedy, gdyby nie ona – Pul­che­ria. Na czas kon­flik­tu mię­dzy ojcem a synem, rzecz jasna, za­nie­cha­ła wizyt w do­mo­stwie, jed­nak nie­speł­na dwa mie­sią­ce po uciecz­ce mło­de­go Po­tłu­czew­skie­go, od­no­wi­ła kon­takt z Pio­trem. Widok tej dwój­ki razem wzbu­dzał mie­sza­ne uczu­cia: ko­bie­ta po­mo­gła hra­bie­mu wró­cić do ży­wych, lecz wcze­śniej­szych zda­rzeń nie spo­sób było wy­ma­zać.

Uczu­cie kwi­tło, prze­zwy­cię­ża­jąc wszel­kie prze­ciw­no­ści, aż wresz­cie Piotr Po­tłu­czew­ski oświad­czył się Pul­che­rii.

 

***

To ci świ­nia z tego hra­bie­go. Sy­n­ko­wi na­rze­czo­ną pod­kraść… Jak to mówią: mi­łość nie wy­bie­ra.

Po dwóch la­tach Pul­che­ria uro­dzi­ła dziec­ko – chłop­ca, któ­re­mu nada­no imię To­masz. Po ko­lej­nych trzech, star­szy syn Pio­tra wró­cił zu­peł­nie od­mie­nio­ny. Sam wy­ka­zał ini­cja­ty­wę po­jed­na­nia z ojcem oraz ma­co­chą. Ro­dzi­na wy­ba­czy­ła sobie krzyw­dy, za­pa­no­wał pokój… I w tym miej­scu do hi­sto­rii Szu­ber­ta wkra­cza magia.

 

***

Wik­tor za­pu­ścił brodę, na­brał otwar­to­ści i pew­no­ści sie­bie. Zda­wa­ło się pu­ścił w nie­pa­mięć swe dawne za­ży­ło­ści z Pul­che­rią, po­nie­waż wcale nie pe­szy­ła go jej obec­ność. To ra­czej ona za­cho­wy­wa­ła dy­stans wzglę­dem mło­dzień­ca oraz z po­cząt­ku sprze­ci­wia­ła się za­cie­śnie­niu więzi mię­dzy sy­na­mi hra­bie­go. Jed­nak­że wi­dząc ich wspól­ne za­ba­wy oraz prze­ko­ma­rza­nia, nie była w sta­nie wąt­pić w bra­ter­ską mi­łość, zresz­tą tak samo jak i po­zo­sta­li do­mow­ni­cy. Z nie­ma­łą go­ry­czą Szu­bert uzmy­sła­wiał sobie po raz wtóry, że wszy­scy dali się oszu­kać.

Poza spę­dza­niem czasu z Tom­kiem, młody Po­tłu­czew­ski czy­tał ca­ły­mi go­dzi­na­mi. Oczy­wi­sta, ni­ko­go nie za­in­te­re­so­wa­ło co. Po­dej­rzeń nie wzbu­dzi­ło też ukry­wa­nie nie­któ­rych ksią­żek w wa­liz­ce, za każ­dym razem po skoń­czo­nej lek­tu­rze. Wik­tor cza­sa­mi wy­cho­dził na mia­sto, ubra­ny w długi, sta­ro­mod­ny czar­ny płaszcz i do­mow­ni­ków nie ob­cho­dzi­ło dokąd, w jakim celu, ani z kim się spo­ty­ka.

Tuż pod no­sa­mi Pio­tra, Pul­che­rii, po­ko­jó­wek i lo­ka­jów roz­wi­ja­ła się de­mo­nicz­na in­try­ga. Jej punk­tem cen­tral­nym miał oka­zać się pe­wien kot. Józef przy­wo­łał mo­ment, w któ­rym star­szy syn hra­bie­go wszedł do sa­lo­nu, trzy­ma­jąc fu­trza­stą kulkę w ra­mio­nach. Po­da­ro­wał To­ma­szo­wi szare kocię. Pu­pi­la na­zwa­no Mel­chior.

Nie­speł­na ty­dzień póź­niej, Wik­tor z wiel­kim żalem oświad­czył, że na­za­jutrz wy­jeż­dża. Po­że­gnaw­szy się z ro­dzi­ną, opu­ścił dom, tym razem na za­wsze.

Jakoś nie­dłu­go potem Szu­bert za­ob­ser­wo­wał nie­zwy­kłą prze­mia­nę: tę­czów­ki Mel­chio­ra zmie­ni­ły barwę z ciemnej, brązowej lub czarnej na ja­sno­zie­lo­ną – kolor oczu Wik­to­ra. Był bez mała zdzi­wio­ny, nawet roz­ma­wiał o tym z in­ny­mi słu­ga­mi. Wów­czas wy­tłu­ma­czy­li to zwy­kłym pa­mię­cio­wym fi­glem, lecz po la­tach ele­men­ty ukła­dan­ki utwo­rzy­ły spój­ną ca­łość…

Do tego nie­zwy­kła prze­myśl­ność zwie­rza­ka, który po po­je­dyn­czym upo­mnie­niu, od razu do­sto­so­wy­wał się do za­ka­zów, zu­peł­nie jakby ro­zu­miał ludz­ką mowę. No i te za­ba­wy z To­masz­kiem. Hra­bie­mu zda­rzy­ło się za­żar­to­wać, że Mel­chior za­stą­pił chłop­cu brata. I jesz­cze roz­mo­wy… roz­mo­wy dziec­ka z kotem. Wzię­to je za prze­jaw roz­wo­ju bo­ga­tej wy­obraź­ni dru­gie­go syna Po­tłu­czew­skie­go. Nikt przy zdro­wych zmy­słach nie do­my­ślił­by się praw­dy…

 

***

– Roz­ma­wia­li ze sobą? – Pąsik zadał py­ta­nie gło­sem drżą­cym od skry­wa­nej we­so­ło­ści.

Sta­ru­szek po chwi­li wa­ha­nia po­twier­dza­ją­co kiw­nął głową.

– I jak to wy­glą­da­ło? – drą­żył przo­dow­nik Lu­dwik.

Szu­bert za­mru­gał, za­czął in­ten­syw­nie my­śleć. Przed każ­dym wy­po­wie­dzia­nym zda­niem mu­siał po­du­mać przez kilka albo kilka­na­ście se­kund. Cza­sem roz­wie­rał usta, ale po­wstrzy­my­wał się w ostat­nim mo­men­cie i dumał jesz­cze. Pą­si­ko­we za­ci­ska­nie pię­ści spraw­dzi­ło się na po­cząt­ku, na­to­miast dal­sze sto­so­wa­nie tej me­to­dy przy­nio­sło­by za­pew­ne od­wrot­ny efekt lub do­pro­wa­dzi­ło do za­wa­łu. W takim wy­pad­ku to po­li­cjan­ci mu­sie­li­by się po­rząd­nie na­gim­na­sty­ko­wać, jak opi­sać zda­rze­nie w ra­por­cie. Wo­le­li cze­kać.

Na opowiadaniu mi­nę­ła pra­wie go­dzi­na. Przo­dow­ni­cy przy­tasz­czy­li krze­sła do łóżka, usie­dli obok sie­bie po pra­wi­cy Szu­ber­ta. Zdję­li czap­ki, od­sła­nia­jąc ły­si­ny. Hen­ryk za­peł­nił no­tat­ka­mi trzy stro­ny ka­je­tu.

Józef za­ka­słał sztucz­nie, wciąż gra­jąc na zwło­kę i do­pie­ro potem wró­cił do opo­wia­da­nia:

– To­ma­szek mówił nor­mal­nie, po ludz­ku, tyle że no… do kota. Mówił o ja­kichś tam swo­ich dzie­cin­nych spra­wach. Kot za­zwy­czaj tylko ma­chał łeb­kiem, mru­czał, ale cza­sem miauk­nął ci­szej, cza­sem gło­śniej. Tak o… – I sta­ru­szek na­praw­dę wydał z sie­bie prze­cią­gły oraz o wiele za gło­śny koci od­głos.

Hen­ryk uniósł wzrok znad ze­szy­tu, zer­k­nął na kom­pa­na. Pąs nie drgnął ani nie zmie­nił wy­ra­zu, na­zbyt za­sko­czo­ny miauk­nię­ciem dziad­ka, by się ro­ze­śmiać.

– Niech pan jesz­cze raz po­ka­że, bo jakoś mi umknę­ło – rzekł do Szu­ber­ta.

Ten zro­bił skwa­szo­ną minę, uzmy­sła­wia­jąc sobie, co wła­ści­wie uczy­nił. Przo­dow­nik Hen­ryk, nie po­tra­fiąc znieść tak wiel­kich po­kła­dów że­na­dy, po­sta­no­wił za­in­ter­we­nio­wać:

– Lu­dwi­ku – zwró­cił się do ko­le­gi. – pójdź do pie­lę­gniar­ki i zor­ga­ni­zuj szklan­kę wody dla pana Jó­ze­fa. Czy może wo­lał­by pan her­ba­tę? – za­py­tał sta­rusz­ka.

– Może być her­ba­ta – od­parł Szu­bert.

– Dwie her­ba­ty, bo i ja się chęt­nie na­pi­ję.

Pąsik za­sę­pił się, ale zaraz wstał. Wy­cią­gnął rękę w stro­nę Heńka.

 – To daj fajka na drogę. – Po­ki­wał dło­nią.

Sie­dzą­cy przo­dow­nik nie pro­te­sto­wał, pod­su­nął kom­pa­no­wi pacz­kę. Lu­dwik, wsa­dziw­szy pa­pie­ro­sa mię­dzy zęby, wy­szedł z sali. Hen­ryk po­cze­kał, aż kroki Pą­si­ka przy­cich­ną, po czym roz­siadł się wy­god­niej, cho­ciaż przez chwi­lę nie mu­sząc za­sła­niać no­ta­tek. Józef także odro­bi­nę się roz­luź­nił, ode­tchnął z ulgą.

– No, pro­szę kon­ty­nu­ować, panie Szu­bert – po­wie­dział po­li­cjant, ob­ra­ca­jąc ołó­wek w dłoni.

 

***

Czas upły­wał i To­ma­szek coraz rza­dziej dys­ku­to­wał z Mel­chio­rem. Py­ta­nie tylko, czy rze­czy­wi­ście wy­ra­stał z dzie­cin­nych fan­ta­zji, czy może wsty­dził się, ale nić ko­mu­ni­ka­cji nie zo­sta­ła prze­rwa­na. Chło­piec po­zo­sta­wał bli­sko ze swoim pu­pi­lem. Co dzień po lek­cjach za­bie­rał Mel­chio­ra na prze­chadz­kę po ulicz­kach mia­sta. Czy ra­czej na od­wrót? To zwie­rzę pro­wa­dzi­ło pana do ja­kichś ta­jem­ni­czych miejsc. Nie zwie­rzę, a czło­wiek w ko­ciej skó­rze…

 Data siód­me­go li­sto­pa­da ty­siąc dzie­więć­set ósme­go roku na stałe utrwa­li­ła się w umy­śle Szu­ber­ta – dzień, w któ­rym To­masz Po­tłu­czew­ski nie wró­cił z wie­czor­ne­go spa­ce­ru.

W akcję po­szu­ki­waw­czą za­an­ga­żo­wa­no ogrom­ne siły, do­słow­nie prze­trzą­sa­no mia­sto. Hra­bi­na nie spała, tylko snuła się po do­mo­stwie z kąta, w kąt, co chwi­la za­no­sząc się pła­czem. Wy­ma­wia­ła sobie, że to kara boska, że ciąży nad nią fatum. Jakby nie pa­trzeć, nie mi­ja­ła się z praw­dą tak bar­dzo. Jed­nak­że jej syn od­na­lazł się dość szyb­ko. Zna­le­zio­no go pół­przy­tom­ne­go w ja­kimś za­uł­ku. Mel­chior prze­padł.

To­ma­szek prze­ja­wiał symp­to­my cięż­kie­go szoku. Ni­cze­go nie pa­mię­tał, zresz­tą z le­d­wo­ścią dawał radę się wy­sło­wić. W badaniu lekarskim wykazano ślady mal­tre­to­wa­nia – bicia oraz kłu­cia strzy­kaw­ka­mi. Nie wy­klu­cza­no, że chłop­cu zo­sta­ło coś wstrzyk­nię­te. Jak długo Szu­bert miał oka­zję go wi­dy­wać, nie od­zy­skał pełni władz umy­sło­wych. Serce ła­ma­ło się od nie­ustan­ne­go mil­cze­nia nie­gdyś re­zo­lut­ne­go dziec­ka.

Po­li­cja kon­ty­nu­owa­ła śledz­two. Hra­bio­stwo nie zdra­dza­li szcze­gó­łów, ale słu­żą­cy nad­sta­wia­li uszu, a potem wy­mie­nia­li się in­for­ma­cja­mi. Ponoć To­masz nie był pierw­szym ma­ło­let­nim, od­na­le­zio­nym w takim sta­nie, w tej oko­li­cy, a je­dy­nie pierw­szym z bo­ga­te­go domu. Po­dej­rze­wa­no, że za wszyst­kim stoi sa­ta­ni­stycz­na sekta, któ­rych w ostat­nich la­tach na­mno­ży­ło się w całym kraju. Nie­ste­ty trop się urwał, śled­czy po­rzu­ci­li spra­wę, ku roz­pa­czy Po­tłu­czew­skich.

Cie­pło i pięk­no ode­szły bez­pow­rot­nie. Hra­bia po­wró­cił do dawno po­rzu­co­ne­go na­ło­gu, a, jako że li­czył sobie ponad sześć­dzie­siąt lat, za­cho­ro­wał prę­dzej i do­tkli­wiej niż ostat­nim razem. Zmarł po trze­cim za­wa­le rok póź­niej. Pul­che­ria, odzie­dzi­czyw­szy do­by­tek, po­pa­dła w kon­flikt z krew­ny­mi męża. Wy­czer­pa­na przez wcze­śniej­sze przej­ścia od­pu­ści­ła. Roz­dzie­li­ła kosz­tow­no­ści mię­dzy ku­zy­nów, ciot­ki i tak dalej, zwol­ni­ła służ­bę, sprze­da­ła dom po za­ni­żo­nej cenie. Wy­je­cha­ła na za­chód z synem i resz­tą for­tu­ny w wa­li­zach.

Józef po­zo­stał bez pracy, ale nie na długo. Słu­żył w róż­nych miej­scach, przez te czter­na­ście lat nie na­rze­kał na brak za­ję­cia. W pew­nym mo­men­cie prze­stał roz­my­ślać o tra­gicz­nych wy­da­rze­niach zwią­za­nych z Po­tłu­czew­ski­mi. Do­pie­ro po na­tknię­ciu się w jed­nym z za­uł­ków na dziw­nie zna­jo­me­go zwie­rza­ka, za­czął roz­trzą­sać prze­szłość i przed ocza­mi sta­nę­ła mu spój­na ca­łość…

 

***

Józef Szu­bert, stary ka­mer­dy­ner, który peł­nił służ­bę w domu hra­bio­stwa przez bar­dzo długi czas, prze­mie­rza­jąc ulice, za­uwa­żył sza­re­go ko­cu­ra o zie­lo­nych śle­piach grze­bią­ce­go w śmiet­ni­ku. Od­na­lazł Mel­chio­ra, dwu­dzie­sto­pa­ro­let­nie­go kota, pod­trzy­my­wa­ne­go przy życiu przez jakąś ma­gicz­ną siłę – może duszę ludz­ką? Duszę na­le­żą­cą do Wik­to­ra!

By ze­mścić się na Pul­che­rii oraz ojcu, oddał przy­rod­nie­go brata na pa­stwę sekty, w któ­rej sze­re­gi wkro­czył pod­czas swej nie­obec­no­ści!

Po­kie­ro­wał wszyst­kim z ukry­cia, więc chyba śmia­ło można na­zwać go szarą emi­nen­cją. Opła­ca­ło się spo­rzą­dzić tę notkę, cho­ciaż prze­sze­dłem przez nią ka­tu­sze. W każ­dym razie kot jest szary, tak samo emi­nen­cja jest szara – pa­su­je ide­al­nie i każdy głupi zro­zu­mie, o co cho­dzi.

 

***

– Gdy zo­ba­czy­łem te zie­lo­ne śle­pia, po­czu­łem… och, pra­wie pa­dłem! – Sta­ru­szek oży­wił się po wy­pi­ciu her­ba­ty i opo­wia­da­nie szło mu coraz le­piej. Ła­twiej od­naj­dy­wał słowa, mówił gło­śniej, wy­cią­gnął ręce spod koł­dry, by ge­sty­ku­lo­wać.

Hen­ryk pa­trzył na Szu­ber­ta ocza­mi iskrzą­cy­mi się od eks­cy­ta­cji i jed­no­cze­śnie coś zapisywał. Gdy ode­rwał ołó­wek od kart­ki, koń­cząc ostat­nią notkę, przo­dow­nik Lu­dwik wy­pu­ścił po­wie­trze nosem, stęk­nął, do­stał drga­wek. Nie wy­trzy­mał, pękł – za­niósł się śmie­chem na cały szpi­tal.

– Coś ty tam… Coś ty tam na­pi­sał, Heniu? – pytał, ocie­ra­jąc łzy.

Hen­ryk, kon­sta­tu­jąc, że Pąsik re­cho­cze, wska­zu­jąc na jego za­pi­ski, na­tych­miast za­mknął no­tat­nik. Jed­nak po chwi­li roz­chy­lił go, cie­ka­wy, co tak roz­śmie­szy­ło dru­gie­go po­li­cjan­ta. Nie pa­mię­tał, po­nie­waż za­słu­cha­ny pisał ma­chi­nal­nie. Ostat­nie słowa utrwa­lo­ne wiel­ki­mi, ko­śla­wy­mi li­te­ra­mi brzmia­ły: SZARA EMI­NEN­CJA MIAU.

Przo­dow­nik Hen­ryk naj­pierw po­bladł, potem po­czer­wie­niał.

– Od­czep się ode mnie… ty knu­rze… – wy­ce­dził wście­kle.

Śmiech Lu­dwi­ka ucichł, niby nożem uciął. 

– Że co pro­szę? – Pąsik pod­niósł się na równe nogi, wy­piął pierś. – Po­wtórz!

Lico Hen­ry­ka przy­bra­ło barwę ścian sali. Spu­ścił głowę, ner­wo­wo po­tarł wąsy.

– No, już nic… – wy­du­sił z za­ci­śnię­te­go gar­dła.

– Hmm… – mruk­nął Lu­dwik.

Wtem po­chwy­cił grzbiet czar­ne­go no­te­su i wy­rwa­ła go z prze­po­co­nej dłoni wła­ści­cie­la, nim ten zdą­żył za­re­ago­wać.

– Co to ma być? – Pąsik wer­to­wał stro­ni­ce ka­je­tu. – Prze­cież widzę, że nie służ­bo­we!

– Moje pry­wat­ne to jest – od­parł przo­dow­nik Hen­ryk, wsta­jąc. – Oddaj! – Wy­cią­gnął rękę po swoje, lecz drugi po­li­cjant od­stą­pił o krok.

– Dobra, oddam, ale jak wy­tłu­ma­czysz mi, co to zna­czy. – Po­ma­chał no­te­sem.

– Jasne, jasne, ale to po prze­słu­cha­niu…

– W rze­czy samej, trze­ba to skoń­czyć, psia­krew.

Lu­dwik pod­szedł do łóżka. Zbli­żył twarz do twa­rzy Szu­ber­ta, który z ner­wów roz­chy­lał i za­my­kał usta, stę­ka­jąc przy tym cicho.

– Czy przy­zna­je pan, że strze­lał do kota, mnie­ma­jąc, że sie­dzi w nim duch czło­wie­ka? – za­py­tał Pąs ostrym tonem.

Broda star­ca za­trzę­sła się, z ką­ci­ków oczy wy­cie­kły łzy.

– Ta-tak… – wy­du­kał.

– No i za­ła­twio­ne – oznaj­mił Przo­dow­nik Lu­dwik, uno­sząc wzrok na Hen­ry­ka. – Dzwoń do za­kła­du. Niech wezmą go na ob­ser­wa­cje. Ja na­pi­szę, co trze­ba i gdzie trze­ba.

 

***

Eh, no cóż po­ra­dzić. Pi­sząc zu­peł­nie bez­wol­nie, za­mie­ni­łem Mel­chior” na Miau”. 

Obie­ca­łem Pą­so­wi, że do od­wo­ła­nia bę­dzie pił i palił na mój koszt. W za­mian nie powie ni­ko­mu o moich za­pę­dach pi­sar­skich. 

Jesz­cze zo­ba­czy­my, czyje bę­dzie na wierz­chu! Wła­śnie zdo­by­łem ma­te­riał na po­wieść kry­mi­nał fan­ta­stycz­ny w stylu Ed­ga­ra Al­la­na Poego. Strze­la­ni­ny i ga­da­ją­ce koty. Taka jest moja wizja ar­ty­stycz­na! Cie­ka­we, czy ten knur w ogóle wie, co to zna­czy? Może jutro znajdę chwilę, żeby po­szpe­rać w ak­tach i znaj­dę coś o tej po­rzu­co­nej spra­wie z sektą.

Co do Szu­ber­ta, to we­dług mnie sta­ru­szek osza­lał z po­czu­cia winy. Po­zwa­la­li chło­pa­ko­wi sa­me­mu łazić wie­czo­rami i skoń­czy­ło się to tak, a nie ina­czej. Mó­zgow­ni­ca lo­ka­ja nie po­tra­fi­ła przy­jąć do świa­do­mo­ści bru­tal­nej praw­dy: do po­rwa­nia To­mecz­ka do­szło przez zwy­kłe za­nie­dba­nie osób do­ro­słych z naj­bliż­sze­go oto­cze­nia. Pan Józef wy­ja­śnił sobie spra­wę bar­dzo, ale to bar­dzo okręż­nie, żeby móc wska­zać win­ne­go – przy­pad­ko­we­go sier­ściu­cha o zie­lo­nych oczach (Mel­chior nie­chyb­nie zdechł dawno temu).

Po spi­sa­niu ra­por­tu skon­tak­to­wa­li­śmy się z za­kła­dem dla cho­rych psy­chicz­nie. Prze­ję­li dziad­ka dziś rano.

Koń­czę ten wpis i idę spać.

Koniec

Komentarze

 

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Skusiłeś się na karkołomny zabieg – w tekście są tak naprawdę trzy rodzaje narracji, które się ze sobą przeplatają. Narrator z 1923 roku towarzyszy przodownikom, narrator z przeszłości wisi nad ramieniem Szuberta, no i jeszcze mamy relację pierwszoosobową Henryka (swoja drogą fajny pomysł na stróża prawa z literackim zacięciem). Moim zdaniem ów zabieg wyszedł Ci nad zwyczaj sprawnie – gładko zmieniasz perspektywy, całość jest dobrze skomponowana. Pomysł na całą awanturę miałeś ciekawy, ale mam wrażenie, że na końcu zabrakło solidnego łupnięcia. Myślałem, że zemsta na rodzicach Tomaszka okaże się bardziej wymyślna. Tak czy inaczej, mam za sobą przyjemną lekturę. Polecam do biblioteki.

Pozdrawiam!

Cześć, KróluRaptorze!

 

Wracam po becie.

 

Moją opinię na temat mankamentów już znasz, a co do plusów: Ogólnie jest to fajne, klimatyczne. Dość szybko wiemy kto jest szarą eminencją, zaskoczenia może nie ma, ale mi pozwoliło wkręcić się w historię, byłem ciekaw co też kotek przeskrobał.

Zbudowałeś w zasadzie drugą historię samego Henryka, z tym że ona się nie kończy. Będą cykliczne powroty? Nie miałbym nic przeciwko – kryminalne historyjki mają wzięcie :)

Chyba zjadł Cię nieco czas. A szkoda, bo z tego klimatu da się wyciągnąć niezłą historię :)

Natomiast samo opko zasługuje na wizytę w bibliotece.

 

Pozdrawiam, polecam, powodzenia w konkursie!

 

Nie zabijamy piesków w opowiadaniach. Nigdy.

Historia zawikłana, ale intrygująca i dająca możliwość kontynuacji (może nawet nieograniczone;).

Koty, to jednak dranie!;)

Lożanka bezprenumeratowa

więc chyba śmiało można nazwać go szarą eminencją.

Niepotrzebnie próbujesz uzasadnić tytuł, który wybrałeś w konkursie. Moje zdanie: wywal, bo już w połowie opka można śmiało uznać, że tytuł pasuje.

 

Opisy, narracja – pierwszorzędna. Czytało się gładko, płynnie, żadnych zawieszek czy poczucia zagubienia. Choć wydźwięk tytułu był humorystyczny (i tego się bałem – opka z zacięciem komediowym), to twoje opowiadanie przypomina mi sytuację irańskich uchodźców na granicy poslko-białoruskiej. Polska to komedia, Białoruś tomroczna powaga, a twoje opko jest uchodźcami xD. Ani w te, ani we wte.

 

Paradoksalnie – to dobrze :P. Dzięki temu, że nie siliłeś się ani na komedię, ani na jakieś mroczne opowiadanie, czytało się… dobrze. Na Twoje nieszczęście nie lubię opek osadzonych w polskich realiach, z drugiej strony przeczytałem do końca z poczuciem, że nie straciłem czasu (czytaj: podchodziłem uprzedzony, a zakończyłem ukontentowany). 

 

Narracja, opisy, dialogi – 9/10 (lekkie pióro, skompresowane, ale obrazowe opisy, takie w sam raz)

klimat – 5/10 (bo polskie i lekkie tak naprawdę – takie moje uprzedzenia)

pomysł 5/10 (bajka panie, ale może być)

wykonanie 8/10 (bo przeczytałem, i to całe, bez skakania, mimo uprzedzenia do polskich realiów)

0-3 WARSZTAT | 0-3 NARRACJA | 0-3 FABUŁA | 0-3 DIALOGI | 0-3 POSTACI | 0-3 KLIMAT

Witaj.

Przejmujący kryminał sf, zahaczający o horror. Spodziewałam się jeszcze, że na końcu kot ponownie się pojawi, np. na ulicy, napotkany przez policjantów. :) Ja tam wierzę w opowieść pana Józefa. :) Koty są mega! :))

Bardzo fajny pomysł, idealne zrealizowanie trudnego tytułu. 

 

Pozdrawiam i życzę powodzenia. :)

Pecunia non olet

Czołem, wszystkim!

Cieszą mnie pozytywne opinie, czego się szczerze mówiąc nie spodziewałem, bo to opko tak mi zbrzydło, szczególnie po całej niedzieli spędzonej na dopisywaniu, że przestałem z nim wiązać jakiekolwiek nadzieje. Ale skoro kilku osobom się miło czytało jestem w pełni ukontentowany. Pewnie mina mi za chwilę zrzednie, bo widzę, że Tarnina dodała tekst do kolejki, czyli szykuje się zimny prysznic, no ale dla zdrowotności od czasu do czasu trzeba.

 

Adam_c4: trzeci typ narracji (wspomnienia Szuberta) dodałem sugerując się opinią jednego z betujących. Wcześniej opowiadanie składało się tylko ze scen w szpitalu oraz dziennika policjanta. Niestety relacja Przubylskiego z opowiadania staruszka wypadało dość sucho, lecz przerobienie jej części na wspomnienia świadka zdarzeń dało możliwość rozbudowania klimatu. Za tą sugestię dziękuję, myślę, że opowiadanie jest dzięki temu o drugie tyle lepsze.

 

Krokus, Ambush: Chyba namówiliście mnie na kontynuację, bo potencjał jest.

 

Folan: pierwotnie akcja miała rozgrywać się pewnego razu w Ameryce… ale stwierdziłem, że zawsze uciekam gdzieś na zachód w tych opkach, a może raz by należało osadzić coś w ziemi ojczystej :D.

 

bruce: racja nad tytułem się trochę głowiłem. Ostatecznie zainspirował mnie kot z końcówki szóstego sezonu The Sopranos, więc poniekąd pierwowzorem dla Józefa był Paulie Gaultieri :o.

 

Lucernam olet – czuć smród wszem i wobec...

Świetny tekst, znakomity pomysł, a kot w tytule i w jednej z głównych ról to dodatkowe atuty. 

Pozdrawiam. :)

Pecunia non olet

Kot może być wszystkim, jak zechce. Nawet bohaterem kryminału sf na NF. I dobrze wg misia. yes

Hejka!

Na becie poruszane były kwestie techniczne, a zatem tego już się czepiać nie będę, bo teraz jest jeszcze lepiej. Masz taki lekki styl pisania (przynajmniej w tej opowieści).

Po tytule spodziewałem się raczej komedyjki, lecz jak Folan wspomniał – było tak pół na pół. Nie jestem zwolennikiem komediowych kryminałów, ale mimo tego to nie przeszkodziło mi w gładkim przemknięciu przez historię bez zerkania na zegarek ;p

Czyli – dobrze! 

Również nie przepadam za tekstami, gdzie pojawia się dużo wpisów zapisanych kursywą, czyli notki/pamiętnik itp. Tutaj trochę tego jest, ale też rozumiem zamysł i sposób ich użycia. 

A co do kotów – faktycznie pasują do wszystkiego – horroru, komedii czy kryminałów! 

Cieszą mnie pozytywne opinie, czego się szczerze mówiąc nie spodziewałem, bo to opko tak mi zbrzydło, szczególnie po całej niedzieli spędzonej na dopisywaniu,

→ Pfff, tylko niedzielę dopisywałeś i to nazywasz zmęczeniem? Jeszcze przyszłość Ci pokaże xD 

 

Tak więc udanej regeneracji sił na kolejne opka! 

Również polecę do biblio, bo jednak w ostatecznym rozrachunku mogę uznać, że podobało mi się. 

Do góry głowa, co by się nie działo, wiedz, że każdą walkę możesz wygrać tu przez K.O - Chada

Hej, bardzo klimatyczne. Podoba mi się, że elementy fantastyczne można uznać za chorobę psychiczną starego lokaja, który o wszelkie zło oskarża kota. I że cały dramat mógł się wydarzyć bez udziału magii, a nawet i pałającego zemstą Wiktora. Być może faktycznie im wybaczył, pogodził się z faktami, a rodzina rozpadła się pod wpływem wyrzutów sumienia ojca i zaginięcia dziecka.

 

Pokierował wszystkim z ukrycia, więc chyba śmiało można nazwać go szarą eminencją. Opłacało się sporządzić tę notkę, chociaż przeszedłem przez nią katusze. W każdym razie kot jest szary, tak samo eminencja jest szara – pasuje idealnie i każdy głupi zrozumie, o co chodzi.

Ostatnie słowa utrwalone wielkimi, koślawymi literami brzmiały: SZARA EMINENCJA MIAU.

 

Rozumiem, że policjant chce być pisarzem ale pierwszy cytat mocno wybił mnie z klimatu. Miałem poczucie, że autor nie jest przekonany czy pisze na temat i chce się usprawiedliwić oraz wykazać związek treści z tytułem. Niepotrzebnie, bo związek jest. Moim zdaniem lepiej by było, gdyby pierwszy cytat skreślić i zostawić jedynie “SZARA EMINENCJA MIAU.” jako tytuł powieści, którą planuje napisać bohater. 

Cześć! Miałeś mnie na “21 września 1923 roku”. Po nazwiskach zgaduję, że setting raczej polski, więc od razu wpadłam w klimaty mojego ukochanego “Vabank”. Nawet postać Henryka przypomina mi komisarza Przygodę… ;)

 

Fajna, domknięta historia, na mój gust dobre proporcje wstępu, rozwinięcia i zakończenia. Przeskoki narracji działają na duży plus i urozmaicają środek opowiadania, tam, gdzie brak dialogów.

 

Podsumowując – podobało mi się, przypadł mi też do gustu sposób wplecenia fantastyki. Nie przepadam za rozbudowanym fikcyjnym lore, nad którym autor ślęczy godziny, zaś fabułę i postaci kreśli w pół. Lubię, gdy fantastyki jest szczypta, do smaku – tak jak u Ciebie.

Daję duuużą okejkę! :)

...Pan muzyk? Żebym zryżał!

Cześć!

 

Podobała mi się kreacja Henryka i to, że w sumie do końca nie wiadomo, czy staruszek faktycznie nie zwariował i nie próbował zastrzelić niewinnego kotka. Trochę nie jest dla mnie jasna relacja między policjantami, bo raz jeden raz drugi zachowuje się, aby był przełożonym, a chyba są partnerami. Często też zwracają się do siebie zdrobnieniami, co jakiś mi zgrzytało. Tekst jest sprawnie napisany, więc zgłaszam do biblioteki

 

Przy wejściu do jednej ze szpitalnych sal czekało dwóch policjantów: jeden barczysty i gładko ogolony, drugi normalnej postury, z krzaczastymi wąsami pod nosem.

Raczej nie mogły być w innym miejscu.

 

Oczywista, prędko udaliśmy się w tamtą stronę.

Chyba coś tu nie tak.

Powiedzieli nam, że starzec ubrany w strój lokaja, wyciągnął rewolwer i zaczął pruć do kota.

Kłócić się przy świadkach byłoby szczytem amatorki, więc dałem za wygraną.

A nie chodziło Ci o amatorszczyznę?

Krew ze szramy na lewym policzku rozlewała się po pomarszczonej twarzy (najwidoczniej doszło do zwarcia między mężczyzną a zwierzakiem).

Raczej “starcia”.

 

<Detektywa Lowina zapiski z urlopowych sesji czytania „Tytulików”>

Mcraptorking – szara eminencja miau

Pierwszy poświadczę, że z kotami nie ma żartów! A z kotkami? Uff, słabo mi na samą myśl o tych fałszywych pięknościach.

Odniosłem wrażenie, że celujesz klimatem w Edgara Allana Poe, którego imię sam przywołujesz w tekście. I nawet nieźle wyszło. Poznajemy różne punkty widzenia na przebieg i motywy pewnego dziwnego zdarzenia i powoli odkrywamy przebieg wydarzeń. Wyszło gładko, czyta się płynnie i bez zastojów, cała intryga dawała przedsmak czegoś ciekawego. Gorzej poszło z rozwiązaniem, bo krótko wspominasz o losie dziecka i matki, niewiele też wynika z całej tej zemsty. Jakby zabrakło znaków po budowaniu świata i klimatu.

Masz talent do historii kryminalnych. Spróbuj może w dłuższej formie?

 

Zdecydowanie zabrakło mi miejsca oraz czasu, żeby wszystko jeszcze raz przerabiać. W kontynuacjach postaram się nadrobić ;).

Lucernam olet – czuć smród wszem i wobec...

Przed przeczytaniem zerknęłam na wstęp i się przestraszyłam :) Muszę jednak powiedzieć, że historia pisana w biegu wyszła Ci całkiem nieźle. Jest pomysł, jest niezłe wykonanie i dobrze poprowadzone aż trzy rodzaje narracji i właściwie trzy historie: śledztwa, a właściwie relacji między gliniarzami, wspomnienia kamerdynera i aspiracje literackie jednego z gliniarzy. I właściwie te historie fajnie się na koniec spinają, lecz tylko pod warunkiem, że jest to komedia kryminalna bez przymiotnika – fantastyczna. Kamerdynerowi odbiło, jeden gliniarz ma swoją powieść, a drugi darmowe fajki.

Gdyby jednak historia kamerdynera miała być prawdziwa, czyli mamy do czynienia z magią, to zakończenie jest zbyt pośpieszne, a wątek dziecka, któremu kot zabrał duszę nie ma rozwiązania. Zabrakło znaków, czasu, albo może i pomysłu. Chętnie poczytam kontynuację, choć liczę raczej na odrębne śledztwo i nową powieść przodownika Przybylskiego ;)

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Ładna opowieść. Acz ja z tych, którzy narzekają na brak fantastyki, jeśli nie jest ona głośna i wyraźna. A tutaj właściwie wszystko mogło się zdarzyć, a najbardziej fantastycznym motywem są zmieniające kolor ślepia. Podkręciłabym fantastykę – może jakieś wydarzenia z udziałem panicza/kotka, które naprawdę trudno wyjaśnić naturalnymi zjawiskami.

Ale czytało się przyjemnie.

Babska logika rządzi!

Przyjemne :)

Przynoszę radość :)

Sprawa, choć intrygująca, zdawała się raczej prosta, ale skomplikowała się, kiedy były lokaj zaczął składać zeznania. A ponieważ historia, którą opowiedział, okazała się dość niewiarygodna, nie mogę powiedzieć, abym wiedziała, co się naprawdę wydarzyło.

Mimo że wykonanie pozostawia nieco do życzenia, czytało się całkiem nieźle. ;)

 

Pąsik stwier­dził, że zo­stfa­nie na miej­scu… → Literówka.

 

Krew ze szra­my na lewym po­licz­ku roz­le­wa­ła się… → Krew z rany na lewym po­licz­ku roz­le­wa­ła się

Za SJP PWN: szrama «szpecący kogoś ślad po zagojeniu się rany»

 

Obu­dził się w po­miesz­cze­niu o sza­rych ścia­nach, oświe­tlo­nym świa­tłem ża­rów­ki… → Brzmi to fatalnie.

 

– W takim razie, czy po­tra­fi pan wy­ja­śnić swoje dość… że tak to ujmę… – Za­cmo­kał. – nie­ty­po­we za­cho­wa­nie? → – W takim razie, czy po­tra­fi pan wy­ja­śnić swoje dość… że tak to ujmę… – za­cmo­kałnie­ty­po­we za­cho­wa­nie?

Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać dialogi.

 

Hen­ryk się­gnął za pa­zu­chę ma­ry­nar­ki i wy­do­był stam­tąd… → Pisałeś, że policjanci byli w mundurach, a mundury nie maja marynarek.

Proponuję: Hen­ryk się­gnął za pa­zu­chę munduru i wy­do­był stam­tąd

 

Cze­ka­li­śmy, aż spraw­ca zda­rze­nia się obu­dzi, pa­ląc fajki na ko­ry­ta­rzu… → Obawiam się, że na szpitalnym korytarzu nie mogli palić fajek.

Proponuję: Cze­ka­li­śmy na korytarzu, aż spraw­ca zda­rze­nia się obu­dzi

 

Józef przy­po­mniał ją sobie: blond-ru­de loki… → Józef przy­po­mniał ją sobie: rudoblond loki

 

…fał­do­wa­na spód­ni­ca, śnież­no­bia­ły koł­nie­rzyk… → …plisowana/ układana spód­ni­ca, śnież­no­bia­ły koł­nie­rzyk

 

Po­dej­rzeń nie wzbu­dzi­ło też ukry­wa­nie nie­któ­rych ksią­żek do wa­liz­ki… → Po­dej­rzeń nie wzbu­dzi­ło też ukry­wa­nie nie­któ­rych ksią­żek w walizce

 

do­mow­ni­ków nie ob­cho­dzi­ło gdzie, w jakim celu… → …do­mow­ni­ków nie ob­cho­dzi­ło dokąd, w jakim celu

 

Po­da­ro­wał To­ma­szo­wi szare kocie. → Literówka.

 

Był bez mała zdzi­wio­ny, nawet roz­ma­wiał o tym z in­ny­mi słu­ga­mi. → Był zdzi­wio­ny, nawet roz­ma­wiał o tym z in­ny­mi słu­ga­mi.

 

Hra­bio­stwo nie zdra­dza­ło szcze­gó­łów… → Hra­bio­stwo nie zdra­dza­li szcze­gó­łów

 

jed­no­cze­śnie coś no­to­wał. Gdy ode­rwał ołó­wek od kart­ki, koń­cząc za­pi­sy­wać ostat­nią notkę… → Czy to celowe powtórzenie?

 

kry­mi­nał fan­ta­stycz­ny w stylu Ed­ga­ra Al­la­na Poe’a. → …kry­mi­nał fan­ta­stycz­ny w stylu Ed­ga­ra Al­la­na Poego.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję za przeczytanie oraz uwagi. Poprawiłem wedle zaleceń.

Pozdrawiam.

Lucernam olet – czuć smród wszem i wobec...

Bardzo proszę, Mcraptorkingu. Miło mi, że mogłam się przydać. :)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka