Odrapane tynki i butwiejące futryny nie zachęcały do wizyty, lecz nie wystraszyło to dziennikarzy przed tłumnym nawiedzeniem budynku sądu. Krzyczące nagłówki, choć jeszcze nie napisane, już wwiercały się w wyobraźnię niczym rozgrzany nóż w tort podczas wesela w Ruchocicach. Nic więc dziwnego, że niejeden pismak chciał się znaleźć w centrum wydarzeń. Było trochę nerwów i kilka pyskówek, ale ponura mina wąsatego ochroniarza i sto kilogramów żywej wagi jego towarzyszki wystarczyły za czynnik chłodniczy.
Kiedy jednak jasnowłosa protokolantka przemierzała korytarz, targając kilogramy akt, błysk fleszy przeszył powietrze, jakby wszczęto bitwę zaczepną, strzelając flarą w celu odkrycia pozycji nieprzyjaciela. Kobieta spłonęła rumieńcem, próbując ominąć wrażego paparazzo, który wymachiwał smartfonem i wypluwał pytania z prędkością cekaemu. Nastąpiło zwarcie, lecz blondynka wywinęła się unikiem godnym mistrzyni wschodnich sztuk walki, by po chwili nacisnąć klamkę łokciem i zniknąć w czeluściach sędziowskiej komnaty. Dżentelmenów nie odnotowano.
Sprawa wagi kosmicznej nie była pierwsza na wokandzie, bo dwie niecierpiące zwłoki pojawiły się niczym przystawki przed wykwintnym daniem dnia. O dziewiątej likwidacja niepodjętych depozytów w postaci trzech sztuk bulionu grzybowego. W gablocie podano, że sąd wzywa roszczących prawa do tych ruchomości, by niezwłocznie zgłosili przystąpienie. Pół godziny później walka o odszkodowanie za zniszczone mienie. Wartość przedmiotu sporu określono na siedem złotych i pięć groszy. Mają rozmach, nie ma co.
I wreszcie o dziesiątej crème de la crème. Prawdziwa gratka dla wszystkich wierzących w szósty wymiar sprawiedliwości i jego reformę. Sprawa o zasiedzenie, a prawdziwą wisienką udział wyjątkowego biegłego. Debiut na wielkiej scenie, na który wszyscy czekali, przygryzając paznokcie niczym słone paluszki.
Sędzia Marianna Hodzor, brunetka o aparycji kujonki, czuła pismo nosem, więc zadekowała się w swojej komnacie już o siódmej, zabierając przygotowane przez męża kanapki z pastą jajeczną oraz turystyczną toaletę. Nie chciała być obiektem pstrykania i wywiadów godnych Życia na gorąco. W sali panowało zaś przyjemne zimno. Masywny klimatyzator, o dziwo niezepsuty, buczał sympatyczne klekotto. Pomieszczenie prezentowało się o wiele ładniej od korytarzowej makabry, choć orzeł w bieli i koronie patrzył z politowaniem na plastikowe wiadro, stojące obok kodeksów i akt.
Wywołano pierwszą sprawę, ale nie przybyli amatorzy kostek rosołowych, którzy mogliby wylegitymować się tytułem prawnym do rzeczonych skarbów. Sąd wyznaczył kuratora do doręczeń, a w rozlicznych kancelariach, mocą osobliwej telepatii, niejednemu aplikantowi zaświeciły się oczy jak na widok podwawelskiej.
Spór z dziewiątej trzydzieści był już walką na noże. Dotychczas przesłuchano ośmiu świadków oraz trzech biegłych, którzy za opinie zgarnęli łącznie ponad pięćset złotych. No i nadszedł termin publikacji. Tak przynajmniej napisano na wokandzie.
Powódka, przysadzista dama, która nawet bez nakręconych wałków wyglądała, jakby miała wplecione papiloty, i pozwany, ubrany w sweter rodem z tureckiego bazaru z czasów PRL-u, weszli pospiesznie do sali, onieśmieleni przez łowców sensacji.
– Proszę siadać – zarządziła Hodzor, po czym wymamrotała pytanie o wnioski formalne. – Udzielam głosu stronom – kontynuowała.
– Ja to dla zasady ten proces, pani sędzio kochana. Sąsiad to spryciula, na koszt innych by żył. Kopnął wiadro, niech odda pieniądze – wydusiła powódka.
– To nieprawda! Kłamie pani w żywe oczy przed godłem najjaśniejszym! Przez dwadzieścia lat nic nie stało na schodach, a jak dostałem boleści, to kłaść wiadro zaczęła! – skontrował pozwany, po czym wygładził zmechacony materiał pulowera.
Roztrzęsiona powódka chciała coś dodać, ale sędzia usadziła ją ruchem ręki.
– Dziękuję państwu. Ogłoszenie wyroku nastąpi za dwa tygodnie. Sala i godzina bez zmian. To wszystko.
Strony niezakończonej batalii wyszły, pomrukując złowrogo pod nosem, a wolne sądy wydały im się znacznie gorszym przekleństwem, niż zapewniano w wieczornych wiadomościach.
I wtedy wywołano burzę. Pojawiły się wrzaski, przepychanki, totalny rozgardiasz. Wąsaty i Godzilla z ochrony musieli wezwać posiłki, co doskonale współgrało z faktem, że zgromadzeni mocno zgłodnieli. Opóźnienie wynosiło już niemal godzinę.
Nagle przez tłuszczę zaczął przedzierać się zakapturzony mężczyzna, noszący odzienie przypominające habit. Walczył ze wszystkich sił, odganiając się skórzaną torbą, lecz aparaty, dyktafony i komórki osaczyły go jak psy dzika podczas nagonki. Tonął wśród tłumu. Z otwartą gębą wyciągnął rękę, jakby chciał chwycić brzytwę, ale bramki na wejściu spowodowały, że nikt nie zdołał przemycić żadnych ostrych przedmiotów.
I już się wydawało, że zadepczą postać tę mnisią, kiedy odważna Marianna zbiegła z sędziowskiego tronu, po czym stanęła przed motłochem hardo niczym Zeus Gromowładny. Spiorunowała towarzystwo wzrokiem i dziennikarska banda stuliła uszy po sobie. Biegły mógł w spokoju ruszyć do sali.
Rozprawa rozpoczęła się z ponad godzinnym poślizgiem, a ławy sądowe były nabite jak galerie przed Wigilią. Sędzia, utrzymując bojowy nastrój korytarzowej interwencji, zarządziła:
– Można rejestrować dźwięk i obraz, ale jeżeli komuś zadzwoni telefon, wlepiam karę. Dla pierwszego tysiąc i idziemy w górę!
Nikt nawet nie mruknął, więc Hodzor mogła spokojnie sprawdzić obecność. Zerknęła więc do akt, których okładkę zdobiła krwistoczerwona plama keczupu. Domowe nadgodziny zbierały śmiertelne żniwo.
– Za wnioskodawcę stawił się adwokat Norbert Starczyk. Uczestnik… Panie biegły, zapraszam. Tylko proszę zdjąć kaptur!
Mężczyzna wykonał polecenie, ukazując włosy koloru gumiguty i świecącą tonsurę. Podszedł do barierki i poprawił mikrofon.
– Proszę się przedstawić – westchnęła sędzia.
Biegły zaczął grobowym głosem:
– Zwę się Ben Buja Nago Bramaputra, stawiałem horoskopy i zdrowoskopy…
– Dość! – przerwała Hodzor. – Za chwilę zarządzę grzywnę! Nazwisko i imię!
– Myrdzik Julian – odpowiedział skruszony.
– Specjalizację jaką piszemy?
– Specjalista-spirytysta.
Sędzia odebrała od biegłego przyrzeczenie, że sprawy nie pokpi i przywoła odpowiedniego truposza z zaświatów. Publiczność zamarła z wrażenia, kiedy przysięgał na żółtobrązową imitację korony cierniowej i na pamięć Franka Kluskiego.
– Sąd postanawia przyzwać Michała Piekarskiego, urodzonego dwudziestego siódmego listopada tysiąc dziewięćset drugiego – powiedziała Hodzor.
Julian Myrdzik niedbałym ruchem ręki pozasłaniał okna, pstryknięciem palców wyłączył oświetlenie, a następnie sięgnął do torby, by wyjąć prostokątną lampę, której ekran pokrywały jasnopomarańczowe kryształy. Rozpoczęło się mamroczące crescendo:
– Burzum hamab, burzum hamab, burzum hamab – inkantował biegły. – Duchu, jeśli mnie słyszysz, to puknij raz, a jeśli nie to dwa razy.
Halogen rozbłysnął na zielono, ukazując drobinki kurzu wirujące w rytm miarowego stukania. Zapachniało zgnilizną i mlekiem, a co wrażliwsi zaciągnęli ubrania na nosy. Myrdzik nie przestawał bełkotać. Naświetlone paprochy zaczęły tworzyć figury samopodobne przypominające czekany. Kurzowe fraktale to zmniejszały, to zwiększały swój rozmiar, by wreszcie zmaterializować się w postać zgarbioną, o podgolonej głowie i wąsie szlacheckim.
Duch-sarmata chrząkał i sapał. Z jego czoła sączyła się brunatna substancja. Spróbował ucisnąć ranę jedyną posiadaną ręką, ale uczynił to na tyle niezdarnie, że runął na podłogę. Bezdźwięcznie.
Sędzia ukryła twarz w dłoniach, patrząc przez palce, jak spirytysta manipuluje przy lampie. Od początku wiedziała, że nowe regulacje, niby uzasadnione naukowo, są kompletnym szaleństwem. Tymczasem Piekarski wstał, pokuśtykał chwilę niezdarnie, a następnie pocałował biegłego w dłoń, jakby się witał z nadobną szlachcianką. Sala wyła, a Myrdzik z rumieńcem na twarzy próbował naprowadzić seans na właściwe tory. W końcu wyłączył halogen na kilka sekund i odpalił ponownie.
– Można pytać – powiedział.
Hodzor nawinęła kosmyk grzywki na palec, spojrzała z nostalgią na wiadro ukryte pod stołem sędziowskim i zwróciła się do zjawy:
– Pan wie, w jakiej sprawie został wezwany?
Duch skłonił się nisko przed majestatem, uważając, by tym razem nie wywinąć orła.
– Jam jest Michał Piekarski, szlachcic sandomirski. Działałem w afekcie, bo przyszli psubraty i ojcowiznę zajęli. Niech djabli porwą Zygmunta i wszystkich jego potomków! Suponowali, że na umyśle słabuję i kuratelę nadali. A potem na gardło skazali. Ratujcie, mości dobrodziejko, bo czuję, że mi się w głowie miesza…
Widmo poczęło chodzić po sali, przypominając dzikiego zwierza, którego dopiero co zamknęli w klatce.
Sędzia zdjęła okulary i przetarła oczy, chcąc odgonić wizję totalnej kompromitacji. Koledzy zazdrościli jej tej rozprawy i relacji w programach informacyjnych. Teraz jednak każdy będzie kojarzył Mariannę Hodzor z upiorem, który plótł jak…
– Myrdzik, kogoś pan przywołał? – wrzasnęła.
Pytanie rozbrzmiało niczym dzwon na Wawelu, biegły zaś wyciągnął smartfona i zaczął stukać w popękany ekran. Po chwili wyłączył lampę i Piekarski powrócił do krainy umarłych.
– Cholerne Siri! Mówiłem tym bęcwałom z NTS-u, że żadne elektroniczne asystentki mi nie są potrzebne! – warknął Myrdzik.
– I co teraz? – zapytała Hodzor.
– Skończył mi się przydział metakrynolu. Wydzielają nam sku… Przywołam uczestnika ręcznie, ale przemówi przeze mnie.
– Wnioskodawca wyraża zgodę – rzucił adwokat Starczyk.
Sędzia zaczęła nerwowo wertować kartki zielonego kodeksu. Jej palce nabierały tempa, jakby liczyła miesięczny utarg z kasyna. Wreszcie dotarła do właściwej strony i po chwili westchnęła:
– Niestety, panie mecenasie. Istnieje możliwość przesłuchania strony zawezwanej w sposób niebudzący wątpliwości. Muszę wyznaczyć kuratora do doręczeń. Odraczam rozprawę na termin z urzędu!