- Opowiadanie: hetman89 - Żarcik

Żarcik

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Żarcik

 

– Kaziuu…?

– Spierdalaj.

– Oj, no co ty tak się unosisz, przecież to miał być tylko taki żarcik no.

– A idź do…

– Już byłem

– Spierdalaj.

– Ach Kazimek, ty to zawsze chodzisz taki z nosem na kwintę.

– Teraz to ja z tym nosem to już niegdzie nie pójdę.

– Oj zagoi się, zagoi, zobaczysz minie trochę czasu i będzie jak nowy.

– Gówno nowy, zobacz jak ja wyglądam.

– Ale przecież liczy się wnętrze człowieka.

– Wnętrze to zaraz będziesz miał na wierzchu, daj mi tylko noża.

– Ach przestań już..

– Co przestań. No chyba ci się w czerepie pojebało, żeby człowiekowi dachówki na głowę…

– No mówiłem, że to żart.

– Sram na twój żart.

– Oj Kazik, przecież zawsze robiłem ci takie dowcipy.

– No fakt, zawsze byłeś głupi, ale kiedyś wołałeś „ łap” i dopiero potem rzucałeś. A teraz najpierw jeb dachówką a potem „ Kazik orientuj się”. No co się chichrasz gnoju.

– Bo nie widziałeś siebie. Przepraszam Cię Kaziu, ale już dłużej nie mogę. Żebyś ty to widział. Ja tam siedzę na dachu, ty sobie idziesz i gwizdasz to no… umówiłem się z nią na dziewiątą… i już chciałem krzyknąć, ale mi się franca wyślizgnęła.. no i chlup.

– No naprawdę bardzo śmieszne.

– A gdzie tam, najlepsze było jak wskakuję na rynnę, patrzę…. A ty leżysz z rękami na twarzy i tylko kurwa, kurwa mój nos. Trochę mi Cię żal, ale było watro.

– Mamy plaster?

– Nie no plastrem to ty tego nie połatasz

– Ale cos zrobić muszę, bo przecież cały dom zajuchce.

– Fakt, tylko że nie mamy plastra.

Kazimierz odwrócił się od stołu. Z mokrych rąk kapała mu rozwodniona krew.

Z wysoko uniesioną głową przeszedł na drugą stronę kuchni i z wyciągniętej serwety wypruł szeroki pas. Składając go kilkakrotnie powoli przyłożył do nosa… a raczej do miejsca gdzie powinien być nos, bo po uderzeniu dachówka niewiele z niego zostało. Czerwona, cieknąca krwią grudka mięsa.

– I co teraz? Obwiążesz to sznurkiem?

– Nie.

Nawet przy braku normalnych środków jego bystry umysł pozwalał znaleźć mu ekwiwalent, zawsze tak było… Tym razem nie było inaczej. Obrócił się wokół siebie poczym wziął taśmę izolacyjną. Pierwszy odcinek przykleił na wysokości brwi, drugi nieco nad ustami. I tak przygotowawszy opatrunek odwrócił się do Fryderyka.

– O kurwa…

– No co? Zrobiłem co mogłem.

– To chyba byłeś w głębokiej niemocy, spójrz na siebie.

Przejrzał się w kawałku zbitego lustra. W zeszłym tygodniu będąc w stanie niedokończonej świadomości myślał , że ktoś przyszedł oszabrować mu dom. Dopiero gdy na drugi dzień wyciągał z pięści kawałki szkła wydedukował iż gnój jaki chciał go okraść był jego odbiciem… cholerny denaturat.

– Ach tam nie jest aż tak źle.

– Masz racje, jest jeszcze gorzej. Powinieneś coś z tym zrobić.

– Teraz się przejmujesz?

– Mogę ci pomóc.

– Że jak? Wskoczysz do pieca, czy się utopisz?

– Chciałbyś.

– No…

– Katarzyna może coś na to poradzi.

– Ona nie umarła w zeszłym tygodniu?

– A tam zaraz umarła… pogrzebali ją i tyle. Z resztą to nie pierwszy raz.

– I co może mam ją odkopać?

– A po co jak ona teraz mieszka w lesie, tam w olszynkach.

– A co ona tam robi?

– No, mówię że mieszka. Przecież nie mogła zostać na cmentarzu.

– I to dlatego tam łaziłeś.. ała. Dobra, gdzie ona dokładnie jest?

– W bunkrze.

– Ale tam przecież mieszkał Franc.

– Teraz mieszkają razem.

– I co, chyba nie powiesz, że się zgodził.

– Wiesz… Baba to zawsze chłopa dostanie.

– He, he… ała… racja. Kurwa jak boli, zobaczysz zemszczę się.

– Zeszczasz się chyba. Dalej ubieraj się i idziemy.

– Idziesz ze mną?

– To ty idziesz ze mną … albo dobra niech będzie na twoje, ale poniesiesz mnie.

– I jeszcze czego, może podrapać cię za uszkiem co ?

– No mógłbyś.

– Grabiami bym cię nie ruszył zdradziecka szujo. Idź dalej, bo dom zamykam.

Fryderyk cichutko stąpając po podłogowych deskach wyszedł na dwór. Kazimierz stojąc na progu prawie niechcący nadepnął mu na ogon.

– Miiiaaa… !!!

Kot wyskoczył jak z procy. Kazimierzowi zrobiło się jakby trochę lżej, gdy zobaczył, że nie tylko on zmaga się z jakimś bólem. Fryderyk nerwowo wzdrygając ogonem mruknął:

– Dobra to jesteśmy kwita.

– Jakie kwita, to było niechcący.

– I piętą też przekręciłeś niechcący?

– Aj, czepiasz się. Idź już, idź.

Fryderyk przeskoczył dwie mniejsze kałuże poczym szedł już normalnie unosząc w górę kosmatą głowę i stawiając do pionu puszysty ogon, tak by Kazimierz mógł podziwiać jego zadnią część. Po wyjściu z podwórza obrali odpowiedni kierunek.

– Idź dogonię cię.

– Co ty jeszcze…

Fryderyk nawet nie zdążył się odwrócić w czasie gdy Kazimierz poczłapał do domu plaskając kaloszami w błocie. Wczesna wiosna, cholerne roztopy. Kazik wszedł do chlewa . Poczerniałe od kurzu pajęczyny na suficie nadawały całemu wnętrzu wyglądu jaskini. Pomalowane wapnem ściany już dawno straciły biały kolor. Idealne miejsce dla zionącego rządzą mordu psychopaty…

Kazimierz jakoś zawsze czuł się tam dobrze. Zza pordzewiałego parownika wysunął drewniane pudło.

– Oto i skrzynia skarbów.

Zanurzył w niej rękę i wyciągnął przedmiot…

– Chyba raczej puszka Pandory. Co myślałeś, że nie wiem gdzie leziesz?

Kazimierz jakby nie mogąc odessać się od butelki starał się zachować jak najbardziej poważnie.

– Oj łyka tylko wziąłem, wiesz jak to boli? Gdybyś to czuł to sam byś się napił.

– Prędzej napił bym się benzyny niż tego dziadostwa.

- Nie, ja jednak wolę to.

I znów skierował szyjkę w stronę ust.

– Ani mi się waż.

– Ach no dobra już dobra.

– Skoro już tu jesteśmy to weź wiadro.

– Wiadro ? A po co ?

– Po jajco.

– Spadaj.

– Żadne spadaj. Przecież mówię po jajco. Myślisz, że Katarzyna to za twoją facjatkę to tak za darmo ci zrobi? Idź do kurnika i nazbieraj jajek. Za jajka na pewno się zgodzi.

– Idź po jajka, idź po jajka… A może raz ty byś coś zrobił, co?

-Ja będę z nią rozmawiał.

– Sam z nią porozmawiam.

– Ty nie masz klasy.

– Ale mam kutasa jak trzeba. Kobieta na pewno sobie użyje skoro Franc nie może.

– A skąd Ty możesz wiedzieć, że on nie ruchliwy ?

– Pamiętasz jak kiedyś przyszłość z wiadrem?

– Wtedy co go prąd kopnął i myślał, że jest w niebie?

– Nie, wtedy co było co innego… He, he, he… ale to też było dobre.

– Mrrr… najlepiej jak mu dałeś te gęsie pióra i powiedziałeś, że to skrzydła i kazałeś mu iść je wypróbować.

– Skąd mogłem wiedzieć, że wlezie na chlew i będzie skakał.

– Ja wiedziałem.

– To czemu mu nie powiedziałeś.

– Bo nie było by śmiesznie.

– A idź ty, ale dobra wtedy jak przyszedł z tym wiadrem to zrobiłem mu z niego taką jakby przegrodę z kranem.

– A po co mu to było?

– A właśnie po to, żeby nie szczał sobie po spodniach.

– Osz ty.. To co mu się stało?

– Mówił, że to jeszcze z czasów wojny. Konstruował coś na partyzantów wiesz, jak to Fryc.

– No wiem, wiem.

– On sobie majstrował… a oni się o tym dowiedzieli i go złapali…

-O kurde… Tyle lat go znam a w życiu bym nie powiedział, że mu na wojnie jaja urwali.

– Mówię ci, montowałem mu to. Wiesz trochę przyszyłem, tu trochę silikonem, wiesz tak żeby nie ciekło. Japę miał w bebechach taką jak jasna cholera… albo i większą.

– Ten Franc to jednak ma ciężką pokute za grzechy.

– Ale grzechy też miał ciężkie…

Tym razem szli już bez większych opóźnień. Droga przez pola szła prosto aż daleko po horyzont, gdzie znikała w lesie. Tam to zawsze było jakoś ciemniej. Fryderyk skakał to tu to tam starając się wynajdywać co suchsze miejsca. Kazimierz z gracją lodołamacza pruł przez błoto. W kaloszach nie musiał martwić się roztopami.

– Nigdy nie lubiłem takiej pogody, poniósł byś mnie trochę.

– Nie, nie. Poczekaj. Zaraz chodnik ci rozwinę, albo dywanik, może być?

– A pośpieszysz się?

– Prędzej zeżre to błoto niż wezmę cię na ręce…

– Oj ty to zaraz… Mógłbyś ponieść mnie troszeczkę, ja tu się męczę a tobie nie sprawiło by to różnicy.

– Fizycznie nie, ale psychicznie odczułbym ogromny dyskomfort. Wiesz, że wtedy łatwo wpadam w gniew i chyba nie chcesz znowu lecieć helikopterem Fryderyku, prawda?

– Spieprzaj.

Kot odwrócił się i przyspieszył odruchowo jakby kuląc ogon.

-Helikopter… bardzo śmieszne, mruknął.

 

 

Kazimierz rozdziawiając szeroko szczęki w uśmiechu przypomniał sobie jak zeszłej zimy mając go na rękach strasznie się zdenerwował i rzucając okropnymi przekleństwami chwycił kota za ogon, zawinął młyńca i cisnął pod niebo.

…. A spadaj se teraz na cztery łapy gnojcu kudłaty… Te słowa pamiętał lepiej niż aniele stróżu… Tak, biedny Kazik już od dziecka zmagał się z nagłymi napadami gniewu, ale on sam jakoś nigdy się tym nie przejmował. Idąc dalej błoto stawało się nie do zniesienia, nawet Kazimierzowi brnięcie w gęstej papce nie przypadało do gustu nie wspominając już o kocie, który szedł już tylko tak aby unosić się na powierzchni.

– Co kot? Psia pogoda nie?

– Kazimek no weź mnie trochę, przecież widzisz, że nawet wąsy mam już od tej breji.

– A widzisz, trzeba było się umyć w domu.

– No dowcip to masz na każdą okazję nie ma co… Chociaż kawałek..

– Mówiłem ci, prędzej zeżre to błoto…

Szli dalej. Fryderyk mimo paskudnych warunków człapał machając radośnie puszystym ogonem. Kazimierz szedł za nim. Opatrunek miał brudny, a z ust ciekły mu stróżki zmieszanego ze śliną błota.

Las. Duszne powietrze otaczało go jakby pierścieniem. Morowy szaliczek, jak zwykł mawiać kot przerzedzał się już nieco w samym lesie, ale i tak było tam jakoś mdło, że ani się tu uśmiechać ani zdychać. Szare olchy wyciągnęły się wysoko pod niebo przecinając je ciężkimi żyłkami gałęzi. Niektóre drzewa były tak stare, że przypomniały bardziej wyrastające szpony niż żywą roślinę. Zwierzęta chyba unikały tego miejsca. Jedynie kruki białym gównem zaznaczały swoją obecność. Gdzieniegdzie wykopany dół, czasem nora a gdzieindziej pogrążona do połowy płyta z jakimś napisem w dziwnym języku. O dziwo było dość sucho, ale z pewnością nie przytulnie. Wszystko jakby nieludzkie, chociaż trudno byłoby, żeby wykonał to ktoś inny.

– Często tu chodziłeś?

– Nie, tylko kilka razy jak już Katarzyna tu przyszła to ją odwiedzałem, a ty?

– Bawiłem się tu jak byłem mały.

– Widać. Franca też tu poznałeś?

– No. Tyle, że po drugiej stronie. Ale młody wtedy byłem…

– Ale że jak z drugiej strony.

– Tam, wiesz tak z dwieście metrów od strumienia. Na starym cmentarzu, wiesz gdzie to?

– No wiem, wiem, ale nie chodzę tam bo strasznie śmierdzi… i ghule chodzą, a z nimi to ciężko się do gadać. A jak ty tam go poznałeś?

– A widzisz. Bo kiedyś zanim te gnoje co im się pamięć narodowa czcić zachciało to tam całkiem spokojnie było, a że ja tam się bawiłem, to i tamto się wiedziało to jak każdy gówniarz szukałem jakiegoś karabinu co by go ktoś po wojnie zakopał. I kopałem trochę tu, trochę tam, nóż nawet znalazłem. A potem natrafiłem na skrzynie… Już tam sobie wyobrażałem co tam za skarb musi być bo głęboko dość franca siedziała, ale jak polak chce to i diabłu da rade…

– Dobra, ale gdzie tu Franc?

– No właśnie w tej skrzynce.

– Coo??

-Wytargałem to pudło i jeb szpadlem, otworzyłem deko i jak mi zgnilizną zajechało to porzygałem się od razu. Patrzę do środa, a tam zwłoki tak wbite na siłę. Chciałem spalić to w cholerę, ale polewam benzynom a ze środka Nein, nein. Hilfe, Hilfe.

– I co zrobiłeś?

– A jak myślisz, przecież kto by po wojnie Niemca ratował. I dalej chlup paliwem i szukam zapałek, a ze skrzynki znowu Hilfe, pomóż mi mam złoto… Potem myślę, że może jednak pomogę bliźniemu i dalej jeb, jeb po bokach i pudło się rozleciało… i znowu się porzygałem.

– Co potem zrobiłeś?

– Tak się przestraszyłem, że tylko szpadlem mu w łeb i sru do domu. Przez tydzień nie wychodziłem, tak się bałem.

– Ale w końcu wróciłeś tam.

– Tak, po szpadel bo ojciec mnie wygnał. Ale potem to już się jakoś dogadaliśmy.

– A co ze złotem?

– Nie bój się. Już Franc mi wszystko powiedział jak go miałem w stodole.

– Po co?

– A bo wtedy przyjechało pełno tych kutasów, studencików i innych zapaleńców-pierdoleńców i innych archeologów i kopali tam. Ekshumacje robili i takie tam. A Franc nie chciał żeby go zabrali to wziąłem go do siebie.

– Kiedy to było?

-Ja wiem… ze dwadzieścia lat temu?

– A bunkier?

– A bunkier to budował właśnie Franc ze swoim szwabskim komando w wojnę. No to teraz tam mieszka.

– Komando? To gdzie jest reszta?

– Oj reszta umarła normalnie, tylko jemu się nie udało. On zawsze mówił, że nawet za życia miał pecha.

– Wojna to cholerna sprawa.

– No.. po wojnie to też jednak niewiele lepiej.

– O i jesteśmy…

Stanęli. Byli gdzieś może na środku lasu. Drzewa były rzadkie, na szczycie niewielkiego wzgórza rósł bunkier. Wielki betonowy kloc odstraszał już samym wyglądem. Omszałe ściany, długie wąskie szpary służące za okna nie ukazywały nic co znajdowalo sie w atramentowej czerni wypełniającej wnętrze. Odpychająca trupia woń, która normalnego człowieka skłaniała do wymiotów i oddalenia się Kazimierza i Fryderyka jednak przekonała jednak, że lokatorzy są w domu. Mężczyzna odwrócił się:

– Idź, dogonię cię.

– Chyba się nie boisz?

– Nie, idź. Zaraz przyjdę.

– Boisz się, wiedziałem.

– Chociaż raz mógłbyś dać mi się odlać w spokoju.

Rozpiął rozporek i lunął na mech.

– Oooch…

– Wy ludzie jesteście jednak okropni.

– Nikt ci się nie karze gapić jak szczam.

– Idę.

– Mówiłem.

Kazik po poróżnieniu pęcherza i oznaczeniu uryną wszystkiego w zasięgu… siku… dogonił kota, w którego z udaną pieszczotą wytarł ręce.

– Ty gnoju, zmowy się we mnie wytarłeś.

– Oj tylko parę kropelek. W spodnie nie chciałem bo dopiero wczoraj czyste ubrałem. W odległości dwudziestu kroków usłyszeli. Mocny kobiecy głos, ktoś śpiewał.

– Wchodzimy?

– Nie, nie. Poczekaj chwilę.

Fryderyk ruszył powoli jakby układając sobie w głowie małe przemówienie. Nie czuł się pewnie. Kazimierz wcale się temu nie dziwił… z babami nigdy nic nie wiadomo. Gdy stał pod bunkrem zdawało się, że zawahał się. Potem jednak wskoczył na wąskie okno.

– Wit…

Świst.

Kot wyleciał z okiennej szpary razem z rzuconą w niego miotłą. Kazimierzowi wcale nie było do śmiechu, w końcu chodziło o jego nos. Podniósł miotłę i podszedł do wejścia. Śpiew ucichł.

– Kto tam?

Kazik nie wiedział co odpowiedzieć.

– Ot czort.

Szybkie kroki. Koło od metalowych drzwi zgrzytnęło, chwilę później zgrzytnęły i drzwi. Ukazała się biała jak papier twarz.

– Ktoś ty?

– To ja Kazimierz.

– Jaki Kazi… Boże mój. To ty Kazinku? A co ci się stało?

Wzięła mu z rąk miotłę.

– Potem ci powiem.

– Bóg ma cie w opiece, to cud, że się nie wykrwawiłeś.

– Wątpię, wolę sam się sobą opiekować. Poza tym to co mnie uszkodziło w zasadzie spadło z nieba.

– Jak to z nieba?

– Z dachu konkretnie.

Drzwi otworzyły się szerzej, biała kobieta wyszła z bunkra, spojrzała Kazimierzowi przez ramię. Kot wylizywał futro.

– To jego sprawka?

– Tak, możesz mi pomóc?

– Da, przyniosę ci dubeltówkę, może być?

-Nie chodzi o kota, chodzi tylko o nos.

– Wejdź Kaziu, wejdź. Myślę, że jeszcze nie zapomniałam wszystkiego.

Drzwi zamknęły się jak tylko wszedł do środka…

– Ruska kurwa, caryca samica, franca moskiewska…

Kot mruczał pod nosem czyszcząc futro.

– Tyle dla niej zrobiłem, a teraz mnie miotłą… trzeba było sukę przebić srebrem jak była okazja.

Otrząsnął się i wskoczył na granitowy nagrobek. Wąsy drgnęły, coś się nie zgadzało.

– Eeee…. Eeeee

Dziwne, pomyślał Fryderyk próbując zlokalizować skąd dochodzi dziwne wycie.

– Eeee…. Eeeee

Pod ziemią czy jak? Słuchał dalej.

-Eeee… Eeedek kurwa zapal wreszcie to światło bo nic nie widzę!

Nagrobek zadrżał lekko, ale wystarczająco by kot mógł to odczuć.

– Dziwne..

Wieko tunelu porośnięte kępami traw podniosło się uwalniając spory obłoczek trupiego odoru. Fryderyk odruchowo najeżył się. Smród sprawił, że do oczy napłynęły mu łzy. Koścista ręka okryta obszarpanym rękawem ponownie utonęła w ciemności. Panujący mrok uwolnił głos.

– Franc! Ostatni raz pozwalam ci wychodzić przez moją trumnę, masz swoją to wyłaź przez nią a nie tylko mi wietrzysz, a przecież zimno jest, przeziębię się i co.

– Danke Edek, danke schön. Nie gniewaj się. Przecież wiesz, że w mojej zawiasy pękły i się nie otwiera.

– A co mnie to obchodzi?

– No nie wiem… gówno?

– Brawo, zgadłeś. A teraz spadaj i nigdy więcej nie przynoś mi niewypałów. Mówiłem ci, że wojna już się skończyła.

– Aj tam skończyła, skończyła. To będzie na przyszłą o!

– No…

– Ja, ja. Już idę, idę tylko jeszcze…

– Wara ci od mojej benzyny szwabie cholerny. Masz swoją– chlej swoją i won mi.

Z ziejącej smrodem dziury w szybkich ruchach wyłoniła się postać . Ubranie podarte i brudne, w zasadzie resztki gnijącego materiału. Jedynie czarny kołnierz wyglądał jako tako. Skórzane buty, wysokie oficerki, choć sfatygowane na tle porozdzieranych spodni też prezentowały się nie najgorzej. Włosów tyle co na kolanie, dwa złote zęby, bez prawej powieki, bez górnej wargi… i jakaś blacha na brzuchu.

Fryderyk stwierdził, że Franc wyglądał kiedyś nieco lepiej… no ale wtedy żył i nie pił benzyny… i nie gnił. Słuchał.

– No i nie przychodź tu więcej w żebry. Masz babę, to sobie radź sam i po ludziach nie łaź!

Franc stanął nad wejściem i spojrzał w dół. Zachwiał się, coś zaczęło ciec mu z nosa… wyraźnie myślał. W końcu odpowiedział:

– Ku…Ku… Kutas z ciebie Edek, gnój i chytrus. Benzyny żałujesz mnie! Ja twój kamerade!

– Kanalia nie kamrat. Spieprzaj już.

– A szczam na ciebie.

Odpiął portki, z okolicy krocza wyciągnął zielony wężyk ogrodowy i przekręcił kurek. Pociekła cienka nitka żółtej cieczy.

– Osz ty kur…

– A masz nachlej się benzyny.

Franc zakręcił kurek, z kieszeni wyciągnął mały, srebrny przedmiot

– O cholera. Mruknął Fryderyk i zeskoczył z nagrobka odbiegając na bezpieczną odległość.

Przegnity mężczyzna wrzucił zapalniczkę do otworu. Opary zapaliły się od razu wybuchając w pięknym czerniejącym obłoku ognia. Zamknął klapę, spod której wydostawały się cienkie, czerwone języczki ognia, smużki dymu… oraz stłumione krzyki palącego się wewnątrz tunelu Edka.

Franc klął coś po niemiecku o żydowskich kurwach z taką pasją, że aż jedna gałka zczerniała i wywróciła się nerwem do przodu. W końcu uspokoił się i odwrócił. Fryderyk stojąc naprzeciw niego nie bardzo wiedział co robić. Jego stary znajomy miał twarz tak przegnitą, że nie była już przedstawić żadnego wyrazu. Franc stał jakby zamarzł, coś kapało mu z nosa. Znowu myślał. Zawsze szło mu to nieco opieszale. Kot dla pewności zaczął powoli wykonywać manewr odwrotu, gdy Franc nagle drgnął:

– Meine Got! Friderik to ty?

– Franc?

– Tak to ja, nie poznajesz mnie?

– Oczywiście, że poznaje, jak mógłbym cię zapomnieć stary druchu.

– Ha, ha, starego Franca trudno zapomnieć!

– Chyba trudno nie poczuć…

– Was?

– Nic, nic. To tylko kocie pomruki.

– Dawno nie byłeś. Opowiadaj co u Ciebie? Co cię tu sprowadza?

– Mam odpowiadać w kolejności?

Mężczyzna stanął. Mózg znowu wytężał się w pracy.

– Franc?

Nic.

– Franc?

-Nigdy nie zdradzę Führera słowiańska schwiene! Co?… Co? Przepraszam, zamyśliłem się.

-Zauważyłem, nic się nie stało.

– Jak tam na wojnie?

– Franc… wojna już się skończyła.

– A tak, tak… zapomniałem. Ale wygraliśmy nie?

– No niestety Franc.

– Ach tak, teraz pamiętam. To nic przyjdzie następna to się odbijemy.

– Na pewno Franc, na pewno.

– Ale mów teraz, co cie tu sprowadza? Chyba nie przyszedłeś do niej?

– Prawdę mówiąc to tak.

– To zła kobieta, mówię ci. Piękna, ale zła do szpiku… chociaż te cycki to…

– To co?

– To… a … nic, zamyśliłem się tylko. Ona jest zła, mówię ci.

– Franc, ty też jesteś zły. Jak myślisz dlaczego gnijesz żywcem… no przecież nie w nagrodę.

Mężczyzna spojrzał w dół na swój obszarpany mundur i zbutwiałe buty. Resztki mięśni oblepiające szkielet, resztki wnętrzności… pamiątka jeszcze z czasów wojny. Ocynkowana blacha wstawiona w brzuch, a zamiast przyrodzenia kran… Nie był już okazem zdrowia.

– Aj no każdemu zdarza się grzech jakiś popełnić. Ja ,ja każdemu meine katze. Ty też wiesz przecież o tym sporo.

Kot spojrzał na niego, chcąc porazić go spojrzeniem za celną uwagę, ale na martwiaku nie robiło to większego wrażenia.

– Dobra, dobra skończmy już to. Co cię tu sprowadza?

– Kazimierz miał mały wypadek. Przyszliśmy do niej żeby mu twarz połatała.

– Dlaczego mam wrażenie, że maczałeś w tym swoje pazurki Frideriku?

– Zaraz tam moja wina, dachówka mi się wyślizgnęła ciut za wcześnie ot co.

– Mów zdrów meine katze. Za długo cię znam żeby wierzyć w przypadki.

– No… może masz w tym trochę racji.

– Na pewno mam.

– Dobra, dobra.

Kot skoczył na jeden z nagrobków i przeciągnął się mrucząc.

– Ty, a tak w ogóle to czemu go spaliłeś?

– Och w nerwach… wiesz Frideriku ja zawsze szybko wpadam w gniew. Benzyny mi nie chciał dać, to niech się usmaży… chciwy gnój… Ale nie bój się, zregeneruje się… za kilka lat. Chodź teraz. Dobrze, że jesteś muszę ci coś pokazać

 

******

 

– Co za kurwa kudłata! Mówię ci uduszę dachowca kiedyś i będzie spokój. Widzisz co mi zrobił?

– Da, widzę, widzę Kazimierzu. Fryderyk rzeczywiście nie powinien robić takich rzeczy, choć po prawdzie to za młodu to i nie takie rzeczy się robiło. Raz jak ze Stasiem rzucaliśmy kulki w zimę na głowę pachołkom… oj to były czasy…

– Ale w zimę to każdy kulkami się rzuca.

– Ale nie armatnimi… ha, ha mówię ci musisz spróbować, o albo komu gwóźdź z pieca za koszule wrzucić! Człowiekowi zaraz się weselej robi, jak tak sobie przypomni…

Kazimierz popatrzył na nią z lekką odrazą, ale i przyjemnością. Jak na martwą wyglądała całkiem, całkiem…

Przez wąskie okna bunkra wpadało niewiele światła to też nawet w dzień gospodyni musiała zapalać w każdym rogu pomieszczenia stare lampy naftowe o nieco zasmolonych szkiełkach. Kazimierz zobaczył, że wnętrze bunkra miało w swej pamięci wielu dziwnych lokatorów i chyba nieco więcej równie nietypowych zdarzeń. Dziury po kulach stroiły ściany nieregularnymi seriami, a wymalowane smołą swastyki nieudolnie zasłaniane przez krzywo poustawiane ikony przypominały o tym, kto ów budynek postawił. Był też umazany smarem propagandowy plakat faszystowski namawiający do wrogości wobec Żydów… wspomnienia z przeszłości. O dziwo panował tam względny porządek. Bańki po benzynie w jednym miejscu, zarwane łóżko w innym wraz z całą masą innych gratów zostały poustawiane tak, by zachować jak najwięcej wolnego miejsca. O ile ktoś byłby na tyle głupi żeby tam mieszkać to można byłoby powiedzieć, że jest tam przytulnie.

– Co powiesz na…

– Chętnie…

Kazimierz czuł się trochę nieswojo. Już dawno nie pił alkoholu ze szklanki… zawsze trzeba było się chować przed kotem więc nawet najmocniejsze cholerstwo pił z gwinta.

– Będziesz potrafiła coś z tym zrobić?

– Oho z nie takimi urazami miałam do czynienia…

– Ale ja poważnie pytam.

– A poważnie… to nie wiem. W mateczce Rosyji to ból zadawało się powszechnie, ale zapobiegało się raczej sporadycznie.

– Do rzeczy…

– Grigorij Jefimowicz pokazał to i owo, cos tam jeszcze pamiętam.

– Jezus Maria…

Kazimierz przełknął ślinę nie za bardzo wierząc w skuteczność medycyny szalonego mnicha.

– Ale co tam, gorzej i tak już nie będzie… Spróbujesz? Czemuż by nie… Choć w końcu to ty ryzykujesz nie ja. Aj nie krzyw się tak Kazimierzu, przecież to żart taki…

– Mam dziś raczej kiepskie poczucie humoru.

– Poprawi się jak tylko nosek ci wyzdrowieje.

– Oby.

– Da.. Popij sobie troszkę, a ja poszukam potrzebnych rzeczy.

Nie trzeba było poważać drugi raz. W butelce aż zawirowało. W czasie gdy Kazimierz się znieczulał Katarzyna krzątała się po bunkrze wyjmując z różnych miejsc różnego rodzaju skrzynki. Czasem coś mruczała do siebie i rozglądała się po kątach, widać dawno nikomu nie doktotorowała. Mimo wszystko w miarę prędko zgromadziła potrzebne jej rzeczy… cokolwiek nimi było. Każde z drewnianych, pomalowanych przepalonym olejem pudełek było opisane cyrylicą. Kazimierz co prawda nie rozumiał tego ni w ząb, ale czaszka ze skrzyżowanymi piszczelami zawsze znaczy to samo… popił jeszcze raz. Nie pomogło. I gdy tak myślał, że za chwilę już zacznie się operacja Katarzyna stanęła w dziwnej zadumie.

– Co ci?

– Wiesz, ja jednak nie pamiętam tak wiele jak przypuszczałam… ale zaraz zajrzę do książek…

Nie sprawiała wrażenia pewnej siebie. U zmarłych zdarza się to niezwykle rzadko, ale Kazik z powodu barku innych opcji postanowił nie tracić nadziei.

– Mam!

– Co to jest?

– Anatomija, anatomija Kazimierzu… spójrz samego mistrza Grigorija z 1898 jak dziś pamiętam.

Opasłe tomiszcze w skórzanej okładce plasnęło i o stół uwalniając z siebie drobny obłoczek kurzu.

– Co tam jest?

– Wiedza złotko, wiedza.

Otworzyła księgę mniej więcej po środku poczym przewróciła kilka kart. Kazimierz zajrzał jej przez ramię… najpierw w dekolt, potem w książkę.

– Właśnie widzę to co za wiedza.

– Och, ciało ludzkie ma przecież wiele możliwości.

– Wam to tylko jedno w głowie.

– A czy to źle?

– ….

– No właśnie.

Kazimierz cofnął się. Kobieta zaprezentowała jeszcze kilka stron. Na każdej z nich ukazane były różne miłosne figle… tak, ciało ludzkie ma wiele możliwości, dwa ciała mają już ich wręcz nieskończoność.

Zamknęła książkę z hukiem.

– Gdzieś tu powinien być drugi tom.

– Też mi się tak wydaje.

Kobieta przetoczyła błądzącym wzrokiem po pomieszczeniu.

-Hmm… gdzie to…

– Jesteś pewna, że książki trzymasz tylko tu?

– Nie, są też w piwnicy pod bunkrem, ale tam na pewno jej nie ma.

– Skąd wiesz?

– Oj wiem, wiem wierz mi. Poza tym lepiej żebyś nie wiedział co tam jest.

Kazimierz niemal odruchowo chciał temu zaprzeczyć, ale po chwili zastanowienia…

-… chyba masz rację.

W czasie gdy Katarzyna zaczęła przeglądać kolejno każdą szafę, i każdą książkę postanowił lepiej zaznajomić się z tym bądź co bądź obcym dla niego miejscem. Ciekawskim odruchem z jednej z półek sięgnął duże, drewniane pudło oznaczone swastyką. W środku, jak to w każdym hitlerowskim pudle była… czaszka. Ale był tez całkiem był też całkiem spory plik zdjeć starannie związanych szpagatem. Początkowo jako kiepski koneser sztuki nie miał zbytnio zamiaru oglądać postrzępionych fotogtafii, chcąc jednak pozyskać owijający je sznurek na jednym z nich niemal niechcący zobaczył kawał babskiej dupy…. Jego zmysł piękna odżył momentalnie. Przeglądając kolejne czarno-białe obrazki domyślił się, że to zdjecia, jakie wiele dziewczyn przesyłało swoim walecznym chłopcom na froncie. Potem jednak natrafił na coś dziwnego. Czwórka ludzi w niemieckich mundurach z wremachtu, za którymi stał piąty ubrany w jakiś dziwny strój…

– Czarne msze czy jak….?

I wszystko z zasadzie nie odbiegałoby od normy bdyby nie to, że całą tę piątkę otaczały sterty porozrzucanych ludzkich ciał.

– Ale, to miejsce, gdzie to… o kurwa…

Kazimierz mimo mocnych nerwów poczuł się nieco dziwnie gdy uświadomił sobie, że miejscem, w którym zrobiono to zdjęcie nie jest nic innego jak polana przed bunkrem.

– O stare zdjęcia Franca… Jeszcze z wojska. Kiedyś mi o nich opowiadał. Oni też potrafili się tam nieźle zabawić.

– Właśnie widzę… który to Franc?

– Ten w środku.

– Czemu jest tak ubranny?

Kazimierzowi ciézko było się przyzwyczaić do myśli, że Franc kiedyś miał twarz…. Dziwne.

– Ach uwierz, takie tam figle sobie urządzali. Diabła chcieli przywoływać czy coś.

– A po co im diabeł skoro mieli Hitlera?

– Dobrego nigdy za wiele, wiesz jak to jest.

– Aha…

Z każdym kolejnym zdjęciem nabierał wrażenia, że jego przyjaciel wcale nie służył w wojsku, ale w sekcie noszącej mundury.

– Ale co, udało im się tego diabła…?

– Na chwilę tylko.

– Jak to na chwilę?

– Bo akurat partyzanci zaatakowali no i dostało się daibłu.

– To można go zabić?

Chęć wyrównania starych porachunków wzbudziła w mężczyźnie zaciekawienie.

– A nie wiem. Ale jak widzisz tu go nie ma. Partyzanci to zawsze coś wymyślą.

– No racja, racja.

– O chyba wreszcie znalazłam to, czego potrzebujemy. Masz nóż?

Kazimierz podszedł i zobaczył dużą knige w drewnianych okładkach zamkniętą na kłódkę.

– Trzymaj.

Knyp z prowadnicy w rękach kobiety szbko rozdziewiczył zamek. Otworzyła księgę. Po całym bunkrze rozniósł się dziwny duszący zapach.

– No wreszcie. Da, zaraz ci coś tu dla ciebie poszukamy…

Kazimierz odetchnął nieco z ulgą, choć wciąż nie miał pewności w jaki sposób Katarzyna naprawi defekt, który zafundował mu kot.

– I jak masz coś?

– Zobacz sam.

– Co to jest?

– Głowa, ale od środka.

-Skąd wiesz, że to jest głowa?

– Bo tu jest napisane

– A…

– Hmm…

– Co Hmm…?

– Będę potrzebowała trochę narzędzi i składników… no i wiedzy.

– Dlaczego obawiam się, że o tą ostatnią będzie najtrudniej?

– Bo masz rację.

– O ja p…

– Przykro mi. Mam już swoje lata, ale nie wszystkiego zdąrzyłam sié nauczyć.

– A chuja tam. Nic tylko pieprzyłaś się tam ze wszystkimi i mordowałaś kogo się da.

– Tak… to były dobre czasy.

– Naprawdę nie możesz czegoś wymyśleć?

– Właśnie sié zastanawiam…Chodziła po pokoju…. o ile można to nazwać pokojem… i gdy wydawało się, że nic z tego…

– Mam

– Krzywe nogi jak sram.

– Mówię poważnie. Wiem jak… znaczy wiem kto może ci pomóc.

– Kto?

– Chodz, idziemy.

– Dobra…. wezmę tylko łyka.

***

Las jak to las. Ciemno, duszno i wszystko brudne jakby ktoś specjalnie smarował wszystko błotem. Złamane gałęzie, sterczące korzenie, znalazł się nawet sedes… i tapczan. Sciółka leśna ma różne oblicza, a zwłaszcza ta, w którą ingerował człowiek umieszczając w niej zbędne elementy życia codziennego.

– Jestesmy już nie daleko. Teraz prawo.

– Czemu nie prosto?

– Prosto było by bliżej wiem, ale cały czas nie jestem pewien, czy powyciągałem z tamtąd wszystkie miny. A tam przeciwczołgowe cholery. To niebyłoby gut gdyby się na jedną nadziać.

– Dobra, przekonałeś mnie.

Mgła… śmierdzące opary wdzierające się do nosa, wręcz świdrowały wywołując łzy i katar… raczej nie umilało im to marszu.

– Dlaczego tu tak śmierdzi?

– Tu tak zawsze, trochę trupy, trochę żywi. Sam wiesz jak tu jest meine katze.

– Wiem, wiem.

Dotarli na miejsce.

-Co to jest?

– Chłodnia.

– Widzę, że chłodnia, ale nidgy wcześniej jej tu nie widziałem.

– To napewno przez mgłę, poza tym meine katze niewidziałeś jeszcze wielu rzeczy jakie są w tym lesie.

– I myślę, że lepiej jeśli ich nie zobaczę.

Franc najpradopodobniej się usmiechnął. Kiedy komuś zgniją wargi i zejdzie skóra z polików to raczej trudno rozpoznać mimikę u takiej osoby. Zeszli w małą dolinkę, na dnie której wznosił się budynek… Taki z dziesięć na siedem i z pięć w górę. Na dachu eternit, ściany z pustaków od dołu porośnięte mchem. Przegnite drzwi powoli kłaniały sie ku ziemi, ale wciąż szczelnie zasłaniały wnętrze budynku.

– Franc, co jest w tej chłodni? Bo chyba nie chcesz mi sprzedać kilku drzewek sosny do wsadzenia co?

– Nie, nie. Oczywiście, że nie. Za chwilę wszystko zobaczysz.

Mimo dużych braków w mięśniach martwiak dość szybko uporał się z otworzeniem drzwi. Otworzył oba skrzydła tak, że gruchnęły o ścianę dzwoniąc melalowymi okuciami.

Kot spojrzał na kompana poczym ruszył na przód. Już od samego progu czuł jak sierść jeży mu się na zadku… czas spierdalać– pomyślał. Coś było nie tak.

– Mów teraz o co chodzi?

Franc wyciągnął rękę. W tej pozycji wyglądał jak jeden z tych upiorów ze średniowiecznych rycin… tyle, że tamte nie miały pagonów z wermachtu…

Fryderyk wytężył wzrok przyglądając się tylnej ścianie, o którą opierała się trumna. Kot znał trumny tego rodzaju. Nie wróżyło to nic dobrego.

– Czego odemnie chcesz?

– Meine katze będziesz potrafił go kaput?

-A kto to jest?

– Straszny człowiek

– Pokaż no.

Franc resztkami dłoni chwycił kota i podsadził go do judasza umieszczonego po środku na wysokosci trzech-czwartych wieka. Kot przyginając sobie wąsy zajrzał do środka.

– Jezus Maria…

Znalawszy się z powrotem na ziemi nie wiedział czy uciekac, czy zabić się samemu… może pacież… nie, pacież nie.

– Frideriku musisz go zabić. Zrobiłbym to sam, ale nie wiem jak.

– Czy on… no wiesz.. ruszał się ostatnio?

– Nie… nie wiem, może… Boję się tam zaglądać.

Kot wcale się nie zdziwił.

– Skąd go masz?

– Ona go przywiozła.

-Co?

– Powiedziała, że to jej dobry przyjaciel.

– Co za głupie babsko… Dobra, masz tu jakiś sprzęt?

– Zależy jaki…

– Dobry najlepipej.

– Coś się znajdzie.

– Idz i przynieś, tylko szybko.

Franc powoli pokuśtykał i wyszedł z chłodni. Kot tym czasem zaczął dokładnie oglądać prostokątne pudło. Żeliwny sarkofag cały oznaczony był jakimś starym alfabetem, i miał ze trzy talizmany. Dodatkowo zabezpieczone wcale nie magicznym, ale skutecznym łańcuchem kotwicznym. Do samego widoku trumny Fryderyk był jak najbardziej przyzwyczajony … tylko zawartość taka raczej dość nie typowa… Wrócił Franc. Pchał przed sobą taczkę, do której nawrzucał kilka karabinów, ze dwa wiadra granatów, jakis sztucer i miotacz ognia… i tasak.

– Myślisz, ze wystarczy?

– Pies wie, ale spróbować zawsze warto no nie?

– Oby . Otwieraj wtedy tą trumnę, a ja wyjdę. Potem biegnij szybko do mnie i zacznij strzelać, czy co tam masz w tej taczce.

– Yyy… no dobra… Tylko starajrze się meine katze.

– Zrobię co będę mógł.

Franc mimo braku większości tkanki mięśniowej zachował zaskakująco dużo energii. Mimo to zdejmowanie łańcucha i tak zajęło mu z pół godziny.

– Ach… widziałeś? Minuta osiem i gotowe.

– Własnie widzę… dobra odwal wieko i dawaj tutaj.

Zdechlak umiejętnie wpakował łom między elementy trumny. Pchnał… nawet nie zauważył jak bezwładnie padająca klapa zmiażdżyła mu palce do lewej stpoy… Szkoda, bo miał już tylko dwa. Kot zawołał, nierozpoznawszy nawet, że ze strachu wydobył z siebie jedynie piskliwy kwik:

– Szybko wynocha!

– Ja, Ja.

Odparł Franc galopując na czworaka, powoli wspinając się w stronę kota. Będąc na miejscu oboje wgapili się w zawartość trumny.

– Oooo…

– Eeee…ee..

No, jak się zobaczy Rasputina z różańcem w ręku, to trudno powiedzieć cokolwiek innego.

Brodaty dziad, w czarnych, poszarpanych szmatach zbudowany jednak mocno, tak jaby gnuj gablami wywalał. Choc wydawało się, że raraz ożyje nic się niedziało… ale nikt nie mial zamiaru czekac na zmiane.

– Sztrzelaj, szybko…

Franc drżącymi…. nazwijmy to rękoma chwycił amerykańskiego thompsona i wpakował całą serię w zawartość trumny.

– No widzę, że wetmacht jednak czegoś cię nauczył.

Kot pochwalił zdechlaka za celne strzały. Franc… chyba też się uśmiechnął, ale za to na pewno odżyły w nim dawne wspomnienia.

– Strzelaj dalej.

Co prawda dość nieszczęśliwie drgania przy pierwszym strzelaniu wywróciły mu lewá gałkę nerwem na zewnątrz, ale nie przeszkadzało mu to w podjęciu dalszego działania. Magazynków nie zmieniał, po prostu brał kolejną broń. Po oddaniu ze sztucera czterech strzałów w czaszkę kot wskoczył na taczkę i odbezpieczył granat.

– Masz, rzucaj.

Na około 0,000197 sekundy przed eksplozją uświadomił sobie, że rzut Franca, choć celny miał jedną zasadznicza wadę…. Nadal byli w polu rażenia…

Chłodnia była już stara i nikt nie spodziewał się, że wytrzyma wybuch. Dlatego też przysypany gruzem kot nie dziwił się kiedy przed utratą przytoności zobaczył malowniczą chmurę pyłu i fantazyjnie wirujące cegły i tańczące pustaki… Cóż, za błędy trzeba płacić… Gdy tumany kurzu nieco opadły powoli odzyskiwali orientacje.

– Schiese… katze?

Cisza.

– Miene katze? Friderik? Jesteś kaput?

– Nie, nie. Jeszcze nie… A ty?

-…..

-No tak , przepraszam.

– Gdzie jesteś?

– Siedzisz na mnie…

– Oj, już wstaję.

Kot stanął na połamanych pustakach, wstrząsając całym ciałem otrzepał się z kurzu. Franc wyrwał sobie kawałek eternitu, który niechcący wkomponował mu się w czaszkę.

– Widzisz gdzieś go?

– Nie, a ty?

– Tam chyba jest trumna.

Kot doskoczył w kilku dalekich susach i stanął na rancie żeliwnego pudła.

– Co do…

– Katze…?

– Pusta.

– Was?

– Nie ma go! Poczekaj..

Fryderyk zeskoczył i nerwowo zaczął czytać napisy na trumnie.

– Erester nauks Ihr….

– Pomyliłeś język…

– Co?

Zjeżył się i odwrócił. Zdąrzył zobaczyć jeszcze, że rzucony w niego kamień wcale nie jest taki duży…

Leżał już zamroczony, ale wiedział, że ktoś do niego podchodzi, ktoś, z którego rąk dynda różaniec. Widział, że Franc strzelał do niego jeszcze z lugera, ale to nic nie dało. Już drugi raz tego dnia odzyskiwał świadomość, ale to jedynie pozwoliło mu być bezwładnym świadkiem kolejnych wydarzeń.

Mnich przykucnął przy nim i położył go sobie na kolanach. Fryderyk poczuł jak powolutku kolejne koraliki różańca owijają mu się wokół szyji.

– Skurwysyn! Udusi mnie!

I gdy już swięte paciorki z namaszczeniem masakrowały mu krtań…

– Grigorij Jefimiwicz! To ty?

Cisza.

Kot nie wiedział co się dzieje.

– Da. To ja. Kto ty?

-Ja ci dam kto ty… Nie poznajesz mnie?

Mężczyzna wstał, kot upadł na ziemię, otworzył oczy. Mimo zdjętego różańca miał trudności z oddychaniem.

– O matko preczysta. Toż to królowa moja, caryca!

– No już lepiej. Cóż się tu stało Griorijku? Nie tak wyglądało to miejsce kiedy cię tu zostawiłam.

– O wybacz pani, ale to nie ja, to oni. Pozwól, że zabiję ich.

– Jacy oni?

– Ten oto piekielnik kot i tamtan przeklęty umrzyk..

Kobieta rozejrzała się i mimo dość poważnej postury nie zdołała ukryć rozbawienia.

Cisza. Kobieta patrzyła na kota. Mężczyzna na kobietę… a kot na własny zadek, bo akurat coś go swędziało. Chwilę później moment niezręcznego milczenia przerwał wesoły okrzyk:

– He, he kot. Co ty żeś odpierdolił! Jak tylko zobaczyłem ten syf to od razy wiedziałem, że to twoja fucha. Ała….Ała… mój nos.

Przez tuman kurzu przedarł się…

– Kazik?

– A kto święty Józef?

– Nie wiem , nie znam go.

Kot wyraźnie odzyskał humor i pewność siebie.

– Katarzyno co się dzieje?

– Co?

– Co się dzieje pytam…

– Aha… No to właśnie ja się pytam co się dzieje…

– Aha… to nie wiem wtedy.

– Pani pozwól, że ich zabiję.

– Co? Nie Grigoriju nie wolno Ci ich zabić to są moi przyjaciele.

– Chcieli mnie zabić.

– Nie oni pierwsi.

– No właśnie– wtrácił sié Kazimierz poczym dodał:

– No, ale tego futrzaka to możesz potarmosić trochę, krzywda mu się nie stanie.

– Kazimierzu zamknij się– uciszyła go kobieta.

– Właśnie, zamknij ryj– mruknął kot.

W zasadzie nikt zabardzo nie wiedział o co chodzi. Kazimierz chciał odzyskać nos, Fryderyk życie, Rasputin kogoś zabić, a Katarzyna panować nad tym wszystkim… I choć nikt się tego nie spodziewał jedynie Franc potrafił postawić sprawę jasno… wiadomo niemiecka dokładność.

– O co tu do kurwy nędzy chodzi!?

Wszyscy spojrzeli na niego jakby wszedł między nich jakiś duch, a przecież on tylko trochę nieżył… i gnił.

– Chyba już wiem.

– Mów kobieto.

– Ja przyszłam tu z Kazimierzem bo Grigorij miał mi pomóc zreperować jego nos. Ty Franc, razem z Fryderykiem przyszliście tu zabić Rasputina. Ty Franc bo to mój towarzysz serdeczny, a ty Fry…

– On nie lubi ruskich– znów wtracił Kazimierz poprawiając opatrunek na zabandażowanej twarzy.

– No właśnie… Skoro już wszystko jasne zabierzemy Grigorija, a wam wara do niego.

– W ostateczności… – kot mruczał powoli pod nosem– możemy się na to zgodzić, w zasadzie i tak nie szło nam najlepiej.

– Widzę właśnie, że wam nie szło.

– Mądry starcze, będziesz potrafił naprawić jego nos?

– Oczywiście pani, wszystko jest tutaj.

Szybko wyciągnął spod porozdzieranej sutanny coś w stylu książeczki do nabożeństwa. Też czarna… tylko trochę bardziej poniszczona i z pentagramem po środku.

– Świetnie! Wiedziałam, że będziesz potrafił mi pomóc.

– Dla Ciebie…

Strzał.

Huk zaskoczył wszystkich. Kazimierz jak na rozkaz zrobił poadnij i klął coś tam pod nosem.

Katarzyna spojrzała na swoja suknię. Pokrywała ja mozajka z ciemnoczerwonych kropel lekko dymiącej krwi…

– Pani…

Rasputin, z którego piersi ziała skwiercząca japa na pięść padł jak szmata na gruz.

– Ha, ha, ha! Widzieliście to? Cholera ci polscy partyzanci to mają łeb, srebrne kule z wodą świéconą w środku. To dopiero moc… Ja pier… dobrze, że do mnie z tego nie rypali. A giwera poświęcona przez biskupa…. jest nawet podpis!

Wszyscy skierowali wzrok na imitującego śmiech Franca trzymającego garłacza z przygnitą kolbą. Z lufy wciąż tliła się smużka dymu.

– Coś ty narobił!

– No zabiłem gada.

– Świetna robota– wtrącił kot szybko kuląc się czując na sobie spojrzenie kobiety.

– Danke Friderik.

– To była ironia Franc.

– Aaaa….

Kazimierz nie zwracając uwagi na zamęt i rozmowy podszedł do kopcącego ciała i nachylił się nad nim… Ale zamiast odmówić nad zmarłym „Dobry Jezu a nasz Panie” przepchnął go tylko i podniósł książkę.

– He, he. Patrz Kaśka! Mam! Teraz mnie naprawisz, nie?

– No… tak, chyba tak…ale..

– Zadne ale. Nie przejmuj się nim. To był gnuj i jebak… pluj na niego.

– Lubiłam go.

– A on twoją dupę.

– Co?

– Nie szanował cię.

Chwycił ją za rękę i ucałował z namaszczeniem dłoń. Troche zimną… ale całkiem zgrabną…

– No… idziemy już. On i tak przecież już dawno powinien nie żyć.

Niezdecydowaną kobietę ostatecznie przekonał kot.

– Katarzyno jemu już nic nie pomoże. Uwierz mi znam się na tym.

– Dobrze, dobrze…

Ruszyli z powrotem do bunkra. Kazimierz cały czas poganiał kobietę do szybszego marszu

– Kazimierzu a gdzie Franc i Fryderyk?

-A tam, dogonią nas nie przejmuj się. Zobacz widać już bunkier….

*****

– Dobra poszli…. mrrrr…. Franc?

– Was?

– Chodz tu.

Kot przysiadł sobie na stercie gruzu tuż nad ciałem mnicha. Wkrótce dołączył do niego towarzysz.

– Dobry strzał no nie?

– Niemiecka precyzja…. Ile masz jeszcze tych kul?

– Trzy.

– Załaduj broń.

– Ale po co, przecież już leży.

– Ta… teraz leży, a co zrobisz jak wstanie?

– A wstanie?

– Chcesz się przekonać?

Franc w pośpiechu załadował garłacza.

– Strzelaj w głowę.

Umrzyk wypalił, a czaszka rozleciała się wstęgami na wszystkie strony

– Ale huk…

– Nie podniecaj się. Strzelaj jeszcze raz.

– Już katze, już.

– Nie tu… niżej.

Strzał. Zawartość krocza, podobnie jak głowa nie stawiała oporu swiętym pociskom.

– A teraz podpal.

– Ale czym?

– Widziałem, że w kieszeni na dupie masz flaszkę. Polewaj i pal.

– Ale to na drogę do picia…

– Lej mówię… no i pal, dalej…

To zawsze było dziwne miejsce. Dobrze, że nikt tam nie chodził… no prawie nikt prucz kota i dziwnego człowieka, którzy zniknęli w głębi lasu opuszczając niewielką polanę, na której pietrzyły się krzywe sterty gruzu…. i na środku ktorej płonęło niewielkie ognisko…

****

– Widzę, że Katarzyna spisała się na medal. Mówiłem, że ona ci pomoże.

– Tak, wyszło rzeczywiście nieźle.

Kazimierz przelądając się w lustrze był naprwadę zadowolony. Po dachówce niebyło nawet śladu. Wyjrzał za okno, robiło się juz ciemno. Kucnął przy wesfalce i zaczął rozpalać ogień. Kot wskoczył na parapet, przeciągnął się.

– I co? Zgodziła się na jajka?

– Też.

Mężczyzna odwrócił się tryumfalnie zapinając rozporek… chociaż trochę się zacinał. W maszynie już jaśniało. Wreszcie rozpaliło się na dobre.

– Czemu tak hajcujesz?

– A wiesz zimno jakoś…

Kot wspiął się na ramę okna i spojrzał na termometr.

– Nie jest tak źle… Czego szukasz pod stołem?

– A tego…

Fryderyk zobaczył jak jego kompan prezentuje mu całkiem solidne żabki hydrauliczne. I nie zdziwiłby się gdyby nie to, że owe narzędzie z potworną prędkością zetknęło się z jego przestrzeniá międzyuszną. Ogłuszony kot padł bezwładnie na podłogę.

– Ka… Ka… Kazik.

– Kot! Orientuj się! Ja cię kurwo kudłata oducze rzucać dachówki na głowé pchlarzu kudłaty.

To był spokojny wieczór. Kazimierz siedział sobie ciesząc się z naprawionej twarzy i smaku dobrego winka… no trzech winek. Kuchenną ciszę przerywał tylko wydobywający się z wewnątrz westfalki łoskot, ale i to dawało dość poważny powód do odczuwania satysfakcji…

Tylko ten swąd palonej sierści….

– No, teraz jesteśmy kwita. Ale nie bój sie znam kogoś kto Ci pomoże….

 

Koniec

Komentarze

Kurcze, wszyscy piszą, nikt nie czyta :).

Przeczytałem :). Nie mój klimat, ale początek zrobił na mnie spore wrażenie. Dalej akcja, w niektórych miejscach, traochę za bardzo się rozwleka.
Ogólnie pomysł niezły, wykonanie też nie najgorsze, Niektóre fragmenty nawet mnie rozbawiły, chociaż trudno mi napisać, że przeczytałem z przyjemnością, bo jak wspomniałem, nie mój klimat.

Jest jeszcze trochę literówek.

Kłaniam sie i pozdrawiam

Mnie się nawet okej czytało. Nie powala, co prawda, ale wcale nie złe.

No... Niestety ''Nie powala''... Może gdyby było nieco mniej wypowiedzi albo chociaż, żeby było wiadomo co kto mówi? Nie chcę wyciągać pochopnych wniosków, bo trzeba przyznać, że czyta się lekko ale  szóstki bym za to nie dała. Co najwyżej piątkę! Nie jest źle... ;)
Nie oceniam bo niestety nie mogę... Szkoda... Ach!

No i jak dla mnie to trochę za dużo wulgaryzmów... :)

Nad rzucaniem wulgaryzmami, z którymi postacie "odpowiednie dają rzeczy słowo" sam zastanawiałem się długo. Ostatecznie zostałem przy tej wersji. Stwierdziłem, że gdy ktoś do kogoś strzela, podpala go, czy dusi różańcem, prędzej uraczy świadków soczystą jej macią niż wypowiedzią w stylu: " - O kurka wodna Krzysiu mówiłam ci tyle razy, żebyś nie strzelał bratu w głowę przy obiedzie. Zobacz cały stół zachlapany krwią, a ciocia Zosia ma przyjść za chwilę"... Chodziło mi o możliwość zachowania możliwie autentycznego, praktycznego języka, który słyszymy (często też używamy) na codzień.

Dobra... Odczepiam się! ;)) Fajnie na to wszystko patrzysz... Cóż może ja po prostu jestem za grzeczna? Bo nawet jak się walnę młotkiem w palec to nie "rzucam mięsem" na prawo i lewo... Ale to ja! Niestety jestem aspołeczna i trochę się od wszystkich wyróżniam! Szczególnie swoim problemem- stawianiem byka za bykiem w każdym swoim opowiadaniu!
Po mimo wszystko twój tekst jest świetny! ;)

Nowa Fantastyka