W dawnych czasach nie znano promiennego, skąpanego w czerwieniach i złocie oblicza jesieni. U zarania dziejów była to pora niezmiennie chmurna i słotna, znienawidzona przez ludzi, których serca napełniała marazmem i przygnębieniem, i byłaby taka po dziś dzień, gdyby pewien chłopiec o nieposkromionej ciekawości nie sprawił, że pokazała drugą twarz. Chłopiec ów, gdy przychodziła jesienna szaruga, z braku lepszego zajęcia długie godziny spędzał przy oknie, wpatrując się w pogrążony w strugach deszczu świat za szybą. Śledząc wzrokiem ciężkie krople spływające po szkle niczym łzy po policzku, zagadnął kiedyś ojca:
– Tatusiu, dlaczego jesień płacze?
– O to należałoby spytać Pogodotwórczynię – odpowiedział z westchnieniem ojciec. – To potężna czarodziejka, której dana jest władza nad pogodą. Od niej zależy, czy będzie świecić słońce, czy spadnie deszcz, ona stworzyła pory roku i dba, by następowały po sobie we właściwym porządku. Tak, jeśli ktoś może to wiedzieć, to tylko Pogodotwórczyni.
Chłopiec nie zmrużył tej nocy oka. Nierozwikłana tajemnica deszczowej jesieni bez reszty zawładnęła jego wyobraźnią; paliła jak ogień, kłuła cierniem i ćmiła niczym bolący ząb, usilnie domagając się zgłębienia. Nim nastał świt, spakował się więc i nie mówiąc nic rodzicom, wyruszył, by odnaleźć Pogodotwórczynię i poznać od niej rozwiązanie dręczącej go zagadki. Dzień za dniem parł niestrudzenie przed siebie wśród szalejących wichrów, brnął przez kałuże i błoto, aż dotarł do ogromnego zamku, w którym, jak głosiła wieść, mieszkała pogodowa czarodziejka.
Stanąwszy u bram, zawahał się nagle. Spotkani po drodze ludzie, których pytał o Pogodotwórczynię, mówili o niej bardzo różne rzeczy. Jedni powiadali, że jest młodziutką dziewczyną, wesołą i beztroską, drudzy – że to wytworna pani, piękna jak letnie słońce, ale i groźna, gotowa jednym zmarszczeniem brwi wywołać gwałtowną burzę.
„Co, jeśli nie lubi niezapowiedzianych gości? – zmartwił się chłopiec. – Może powinienem zawrócić? Ale jeżeli teraz stchórzę, nigdy nie dowiem się prawdy”.
Zebrawszy się na odwagę, zastukał w drzwi kołatką, a gdy nie otrzymał odpowiedzi, pchnął ciężkie wierzeje i zajrzał do środka.
Zamczysko sprawiało wrażenie opuszczonego. Panował w nim mrok i przeszywający chłód, a grobową ciszę mącił jedynie monotonny szmer pluszczącego za oknami deszczu. Dopiero po dłuższej chwili, nasłuchując z wytężoną uwagą, chłopiec wyłowił z owego poszumu coś jeszcze – coś, co brzmiało jak ciche, żałosne pochlipywanie. Zapaliwszy zabraną ze sobą latarnię i uniósłszy ją wysoko, ujrzał w głębi przepastnej sali tron, na którym siedziała zgarbiona staruszka. Twarz, otuloną puklami spływających aż do ziemi siwych włosów, ukrytą miała w dłoniach, a jej ciałem od czasu do czasu wstrząsało tłumione łkanie.
Z bijącym sercem chłopiec zbliżył się do tronu.
– Dzień dobry – odezwał się nieśmiało. – Czy to pani jest Pogodotwórczynią?
Stara kobieta podniosła ku niemu oblicze pomarszczone jak kora stuletniego dębu i potwierdziła ruchem głowy.
– Dlaczego pani płacze?
– Płaczę, bo nadchodzi kres moich dni i już niebawem będę musiała umrzeć.
– Ojej! – pisnął poruszony chłopiec, i zanim zdał sobie sprawę z niestosowności tego pytania, dodał: – A co będzie z pogodą i z porami roku, jeśli pani zabraknie?
– Nic się nie zmieni, moje dziecko – odrzekła Pogodotwórczyni – bo ja umieram co roku i co roku powstaję z martwych. – Napotkawszy przerażone, nic nierozumiejące spojrzenie małego gościa, wyjaśniła: – Zapewne nie wiesz o tym, że to dzięki mnie ziemia jest miejscem ciepłym i zdatnym do życia. Z dawien dawna zagrażają jej mroczne siły, których jedynym celem jest zakuć ją na wieczność w okowy mrozu, a ja przez długie miesiące powstrzymuję je przed tym. Lecz moja moc ma swoje ograniczenia i prędko się wyczerpuje; z końcem lata zaczynam słabnąć i starzeć się, by wreszcie umrzeć, a wtedy wszystko zamarza pod chłodnym dotykiem zimy. Ale ja niezmiennie ożywam, na powrót młoda i świeża, by znów dać światu wiosnę.
– To nie wydaje się wcale takie straszne – zauważył chłopiec. – To przecież tak, jakby się zapadało w sen zimowy.
– Tylko z pozoru – odparła głucho czarodziejka. – Bo kiedy umieram, tracę wszystkie wspomnienia poprzedniego życia. Wstając z martwych, wiem tylko, kim jestem i jakie jest moje przeznaczenie, nic ponad to. Wszystkie radosne chwile, jakie przeżyłam, beztroskie zabawy w ogrodzie z przyjaciółmi i dworkami, najniezwyklejsze przygody, które z chęcią zachowałabym w pamięci, wkrótce przepadną bezpowrotnie.
– Ach, jakie to smutne! – jęknął chłopiec, i sam uronił łzę nad godnym pożałowania losem nieszczęsnej Pogodotwórczyni. – A gdzie są pani przyjaciele? Czy nie powinni być teraz z panią, aby było pani raźniej? – dodał, rozglądając się po mrocznym, opustoszałym zamku.
– Wszyscy moi przyjaciele i dworzanie, wesołe elfy, fauny i rusałki, opuścili mnie. Uciekli precz, bo mierzi ich i przeraża mój smutek i starość. Dlatego właśnie przyjdzie mi umrzeć w samotności.
– Nie! – wykrzyknął nagle chłopiec. – Nie umrze pani samotna, bo ja zostanę tutaj z panią. Razem będziemy bawić się i śmiać, i już nie będzie pani smutno.
– Naprawdę? Zrobiłbyś to dla obcej, starej kobiety? – W głosie Pogodotwórczyni brzmiało niedowierzanie, ale w jej mętnych, załzawionych oczach zabłysły iskierki nadziei.
– Tak, zrobię to. Zostanę z panią – powtórzył chłopiec z naciskiem. – Może i jesteśmy sobie obcy, lecz ja chciałbym, by była pani moją babcią.
– Będę nią dla ciebie – obiecała pogodowa czarodziejka, rozchylając w uśmiechu pomarszczone usta. W tym momencie chmury rozstąpiły się i przez sklepione łukiem okna wpadły słoneczne promienie, rozświetlając bogate zamkowe wnętrza. Najbardziej zdumiewająca zmiana zaszła jednak w samej Pogodotwórczyni. Jej szara suknia zabarwiła się czerwienią i złotem, w siwych włosach zalśniły miedziane pasemka, a głębokie bruzdy na czole i policzkach wygładziły się wyraźnie. Wydawało się, że staruszka nagle odmłodniała, a na jej oblicze powrócił ślad dawnej urody.
– Biedne dziecko! – zawołała, z iście młodzieńczą sprężystością zrywając się z tronu. – Musisz być głodny jak wilk. Chodź, zjemy coś smacznego, a potem pokażę ci mój ogród.
To mówiąc, zaprowadziła niespodziewanego gościa do stołu, na którym, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pojawiła się misa pełna apetycznie wyglądających jabłek i waza gorącej, parującej zupy z dyni.
Pogodotwórczyni i jej mały przyjaciel miło spędzili pozostały jej czas. Za dnia godzinami przechadzali się w słońcu po krętych alejkach rozległego ogrodu, gdzie chłopiec zbierał kasztany na śmieszne ludziki, a z wielobarwnych liści plótł dla swej gospodyni wianki, wieczorami zaś zajadali pyszne dyniowe ciasto i wiedli wesołe rozmowy przy kominku. Ani się spostrzegli, gdy nadszedł dzień, w którym władczyni pogody miała pożegnać się z życiem.
– Odwiedź mnie za rok – wyszeptała ostatkiem sił. – Nie będę o tobie pamiętać, ale sprawisz mi radość, goszcząc w moim zamku.
– Odwiedzę, przyrzekam – odpowiedział chłopiec, gładząc jej zwisającą z łóżka dłoń. – I nie tylko za rok. To nic, że nie będzie mnie pani pamiętać. Najważniejsze, że ja będę pamiętał o pani.
Chłopiec dotrzymał danego słowa i odtąd co roku z końcem lata przybywał do siedziby Pogodotwórczyni, by schyłek jej życia uczynić szczęśliwym i słodkim. Nie przestał tego robić nawet wtedy, gdy z dziecka stał się dorosłym mężczyzną, a kiedy sam zestarzał się na tyle, że nie był już w stanie odbywać dalekich podróży, uprosił swego syna, by przejął od niego ten obowiązek. Syn kontynuował dzieło ojca, a wnuk dzieło syna, i tak od pokoleń poświęcenie jednego człowieka wydobywa z jesieni jej urzekające piękno. Niestety, nie każdemu z towarzyszy pogodowej czarodziejki udaje się równie łatwo poprawić jej nastrój, a i nie wszyscy starają się dostatecznie. Bywa, że zamiast radować się wspólnym spacerem po ogrodzie, gość Pogodotwórczyni kroczy u jej boku zamyślony i ponury, kopiąc ze złością kasztany i kolorowe liście. Czasem zjawia się u niej z opóźnieniem lub opuszcza ją przedwcześnie, wyjeżdża na kilka dni odwiedzić rodzinę. Nieszczęsna roni wówczas gorzkie łzy, a wraz z nią płaczą chmury na jesiennym niebie.