Po czym można rozpoznać eleganckiego mężczyznę?
Po pierwsze: po ubiorze, i właśnie na tym etapie polegnie większość samców. Wiadomość dla was, drodzy panowie: sprany T-shirt, podarte dżinsy i wysłużone tenisówki umarły razem z Kurtem Cobainem, ortalionowa kurtka przyciąga uwagę jedynie nieletnich narkomanek snujących się po klubach techno, a jeśli nosisz dresy bez ściągaczy, to lepiej wyjdź w samych majtkach (chyba że szufladę zajmują głównie slipki legendarnej marki Cottonworld, jeśli zgadłem, to błagam koleżko: zabij się! Nie przekazuj materiału genetycznego kolejnemu pokoleniu, wyplewienie tego zajmie ludzkości dekady). Można wziąć przykład ze mnie. Jestem z natury estetą-minimalistą, miałem na sobie granatową koszulę (wąską w talii i luźniejszą w barkach, żeby dodać kilka centymetrów gdzie trzeba), do tego wąskie chinosy podkreślające zgrabny tyłek i zamszowe mokasyny. To żadna sztuka dobrze wyglądać.
Po drugie: po alkoholu. Wytłumaczę to w formie zagadki: skrajne punkty barmańskiej lady zajęło dwóch mężczyzn. Ten po lewej zakupił piwo marki Tyskie, a mężczyzna z prawej koniakówkę remy martin. Zgadnijcie, który po kilku godzinach będzie śpiewać szanty i wybeka abecadło, a który zachwyci tłum erudycją i ciekawą dyskusją. Ja tego wieczoru postawiłem na bardziej przyziemny kaliber: hennessy, święty graal nowobogackiej klasy, ludzi pokroju: from the bottom to the top. To trunek nie dla sprinterów, koniak lubi być w ciekawych miejscach, degustowany przez intrygujących ludzi i pobudzać mózg do pracy. Platon miał wino, Heidegger zapewne koniak; wszystko co wielkie sprowadza się do winogron i fermentacji.
Po trzecie: po tym, że informuje żonę o wynajęciu pokoju hotelowego na jedną noc. Cóż, przyznaję: zostałem złapany na gorącym uczynku. Jestem również świadomy, że powinienem czuć się jak łajza, ale z jakiegoś powodu moje serce było zimne jak Walt Disney. Uspokajając wszystkich obrońców przysięgi małżeńskiej: na co dzień nie jestem członkiem Gucio Gangu, w końcu zaufanie – albo lęk przed samotnością – cementuje związek. Po prostu mój dobry przyjaciel polecił mi tę usługę (przy rekomendacji filmów i książek bywa nieomylny, więc takie odstępstwo od klasycznego wachlarza „polecajek” musiało zostać podyktowane eksplozją serotoniny o sile porównywalnej do bomby zrzuconej na Nagasaki). Ciekawość zwyciężyła.
Puk, puk! – dobiegło od drzwi. Wypiłem jednym haustem zawartość szklanki i wziąłem głęboki wdech; mózg, kradnąc przy tym nieco tlenu, podjął ostatnią próbę odwrócenia mnie od złego, przywołując obraz Kamili. „Co ja tutaj robię?!” – dudniło w głowie jak alarm bombowy, ale gdy pozwoli się ciału działać automatycznie, to ono doskonale wie, czego pragnie i nie liczy się z kosztami. Po otwarciu drzwi zapomniałem o żonie.
Była zjawiskowa. Długie, cholernie długie nogi, na które założyła ciemne, zmysłowe pończochy; wypielęgnowane dłonie gdzie każdy palec ukoronowano krwistoczerwonym tipsem, i tułów w postaci maszyny do pisania marki Olympia Standard, którą tak zachwalał Bukowski. Poczułem ścisk w gardle, w takich chwilach nie warto myśleć i kombinować nad dobrym pierwszym wrażeniem, lepiej postawić na enigmatyczną otoczkę i niewymuszoną surowość.
– Hej – powiedziałem krótko, klasycznie i po męsku.
Maszyneria poszła w ruch, klawisze poruszały się szybko i sprawnie, a ich dźwięk był bardziej kusicielski, niż gdyby Marilyn Monroe zaśpiewała Happy birthday, mister writer. Prowadnica wróciła do pozycji początkowej, wypluwając fragment papieru, na którym widniał napis:
– Mogę wejść?
– Zapraszam.
Rozłożyła się wygodnie na hotelowym king-size bed. Uzupełniłem dwie kryształowe szklanki (odmówiła oczywiście, jak niby miała to w siebie wlać?), po czym zająłem miejsce u jej boku. Przez krótki moment towarzyszyła nam cisza. Jej się nie spieszyło, a ja nie do końca wiedziałem co robić. Popijałem powoli, zbierając w sobie odwagę i tworząc tysiące scenariuszy kolejnych posunięć; gdy przez tyle lat jest się niewidzialnym przez obrączkę na palcu łatwo wyjść z wprawy i zapomnieć spontaniczności, trwałe związki rozleniwiają. Całe szczęście ona była profesjonalistką. Klawisze kolejny raz zaklikały uwodzicielsko.
– Boisz się? – Wyczytałem z kartki.
– Tak – odpowiedziałem szczerze, choć powinienem pewnie skłamać.
– Nie bój się, nie ma czego. Zajmę się tobą.
Dałem pokierować się jej dłoni, która zdecydowanie – lecz nie natarczywie – skierowała mnie na ziemię i usadowiła przed sobą. Rozłożyła szeroko nogi, jej palce spokojnie przeczesywały moją grzywę. W tym momencie zrozumiałem pana Bukowskiego; w tej maszynie było coś niewytłumaczalnie pociągającego, czułem się jak uskrzydlony, jakbym pojął sens życia. Przyglądałem się klawiszom nie jak wyrobowi rzemieślniczemu, a niekończącemu się ciągowi możliwości; to jakbym miał sto lat i rozwiązywał krzyżówkę, znając z góry każde hasło.
Dłonie świerzbiły od chęci działania, ale – nawet jeśli robiła to za pieniądze – chciałem okazać należyty szacunek. Zacząłem delikatnie:
„Filiżanka” – Zagrałem na klawiszach jak na fortepianie, spokojnie i z równym tempem. Czułe szarpnięcie za włosy zachęciło do dalszej pracy, jej noga znalazła się na moim barku i przycisnęła mocniej do siebie, mogłem prawie dotknąć nosem kolejnych klawiszy, ale takie eksperymenty rzadko wychodzą dobrze, wolałem z maszyną obchodzić się klasycznie. Grałem dalej:
„Źdźbło, Czułość, Głębia, Rzęsiście, Prażynka…” – Mógłbym tak całą noc, z każdym wypełnionym wierszem maszyna wydawała z siebie przeciągły dźwięk, im więcej akapitów tym był dłuższy i bardziej spełniony. Gdy zastygłem na chwilę, próbując złapać wyjątkowo zwiewny wyraz – często mi umykający – klawisze zagrały same. Spojrzałem na świeży akapit:
– Napisz coś złożonego.
Zamurowało mnie. Należy zrozumieć, że naprawdę długo nie pisałem. Tak długo, że obawiałem się, czy wciąż potrafię składać zdania; ale głównie z powodu dłoni, niespodziewanie zmaterializowanej na moim barku.
Kamila stała nade mną i uśmiechała się życzliwie. Z jej oczu tryskała duma.
– Wie, czego chce, kochanie – powiedziała. – Napisz coś.
Podobno mnisi z Shaolin spędzają dekady pogrążeni w medytacji, szukając nirwany. Mnie wystarczyło przyjrzeć się tej nieziemskiej istocie; czy udawała rozkosz dla mojej przyjemności? Nawet jeśli, to co z tego! Czasem trzeba zrobić coś tylko i wyłącznie dla własnego interesu. Nie potrzebowałem wiele, jedynie usłyszeć symfonię: klik, klik, klik, klik, dzyń! Siuuuu!
Ustawiłem prowadnicę. Ona puściła moje włosy i kurczowo chwyciła materac. Napisałem:
„Po czym można rozpoznać eleganckiego mężczyznę?” – Litery pojawiły się na kartce jak tatuaże lub jakby zostały wypalone. Na wieki wieków, tego śladu już nie można zetrzeć. Postawiłem kropkę, ale zamiast sygnału kończącego akapit, usłyszałem melodię niemożliwą do pomylenia z niczym innym – Iphonowskie Presto.
Budzę się wyrwany z tego dziwnego świata zlany potem, z Kamilą wtuloną w bok i przypadkowym seansem w telewizorze. Szybko wyłączyłem najpierw budzik (po jaką cholerę ustawiałem alarm na trzecią w nocy? W sobotę!), a następnie czym prędzej telewizor, w obawie przed kolejnym chorym seansem w reżyserii Cronnenberga; te powykręcane majaki były najpewniej jego sprawką.
Wyzwoliłem się z objęć żony i wyślizgnąłem do kuchni, próbując z powrotem przywołać sen gorącym mlekiem. Efekt był daleki od zadowalającego, resztka zmęczenie zeszła z moich powiek i dopiero wtedy wrócił mózg, a wraz z nim jedyna prawidłowa reakcja na taki sen: „Co to, kurwa, było? Byłem jakimś blogerem albo pięknisiem… Czy ja chciałem przelecieć maszynę do pisania?”. Freud śmiał się z zaświatów.
Przesiedziałem w kuchni kolejne trzy godziny, próbując odpowiednio zinterpretować sen – a raczej znaleźć choćby najbardziej karkołomne wytłumaczenie, które zanegowałoby prawdę. W końcu się poddałem i w okolicach siódmej wstąpiłem do garażu, gdzie wytargałem z okowów zapomnienia gruchota, na którym kilka lat wcześniej próbowałem sił: Olympia Progress – Bukowski miał gust.
Przez chwilę się opierałem. Trzy lata to szmat czasu, ból po ostatniej porażce był jak niezabliźniona rana, ale gdy załadowałem papier do podpórki, miałem wrażenie, jakbym słyszał z tyłu głowy: „Tęskniłam za tobą”.
– Ja za tobą też – wyznałem po cichu.
Ambicje mają to do siebie, że są jak ognisko, które niepodsycane traci pierwotny żar. Zostają popioły, tyle że z nich rzadko odradza się feniks; częściej zmora w postaci obsesji. Przez te trzy lata nie postawiłem ani słowa, za to przeżyłem niejedno życie, zdobywając przy tym każdą możliwą nagrodę, pochwałę i fortunę – wszystko we własnej głowie. Stukanie klawiszy było jak terapia.
Przez kolejne dwa tygodnie nie wstawałem od kuchennego blatu, na którym się rozlokowałem (w poniedziałek rano zadzwoniłem po teleporadę: „Ma pan jeden z wymienionych objawów?” „Wszystkie! A u małżonki stwierdzono Covid-19” „Dwa tygodnie kwarantanny”. Poszło jak z płatka). Tyle czasu wystarczyło, by maszyna wypluła dwieście stron tekstu. Efektem była szmira o blogerze modowym uwikłanym w morderstwo. Coś dla fanów literatury do zgarnięcia o drugiej w nocy na stacji benzynowej – wciąż lepsze od gniotów pokroju „Pan Wilk” – szkoda papieru do druku, ale co ważniejsze: obudziłem się. I byłem głodny wyśnionych sukcesów.