- Opowiadanie: Dziubek - Krokodylowe oczy

Krokodylowe oczy

Impresja.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Krokodylowe oczy

Wiedział, że musi wytrzymać. Pozostać tym, kim jest.

Stopy szurały po ziemi suchej jak wiór. Czasem upadał, ścierając skórę przedramion, ale potem zawsze wstawał i parł dalej w tej spiekocie przez ascetyczny krajobraz. Ilasta pustynia ciągnęła się w nieskończoność wszędzie, gdziekolwiek nie zawiesił umęczonego spojrzenia. Nie pamiętał, jak długo już tak idzie. Kolejne dni mieszały się niczym pył; zacierał granice, zakrywał wspomnienia otuliną zwątpienia i obojętności. Po niebie krążył sęp o wężowej szyi. Skórzana torba, przewieszona przez ramię, miękko stuknęła o biodro, zamarła w bezruchu, kiedy Adam z westchnieniem zatrzymał się. Spróbował się skupić, na pejzażu, odczuciach płynących z ciała, celu podróży. Czymkolwiek, kimkolwiek… Myśli znów pouciekały, spłoszone obcą siłą. Świadomość wznosiła się, wietrzała, upadała zamkami z piasku. Odruchowo dotknął blizny nad sercem. Oblizał spierzchnięte wargi i odchylił do tyłu głowę, w nadziei, że szary przestwór nieba pęknie, lecz na języku poczuł zaledwie kwaśną kroplę; z oka spłynęła łza, żłobiąc policzek. Zaraz wysechł.

Co jakiś czas trafiał na sadzawki i kałuże, z których mógł się napić. Teraz żadna nie była w zasięgu wzroku. Musiał iść dalej. Z rozkoszą ległby na ziemi, by osunąć się głębiej, w wieczny sen, ale obserwowało go Brunatne Słońce – torebka herbaty zawieszona w gorącej wodzie – które niezmiennie od lat tkwiło na nieboskłonie. Musiał iść dalej, jeśli kiedykolwiek zamierzał wydostać się z krainy martwych snów.

– Jak długo jeszcze? – dawno nieużywany głos. Jego? Kogo?

– Co długo?

– Chcę wydostać się stąd… Proszę…

– To przecież cały twój świat. Spójrz. To niebo, ta ziemia, ten brak różnorodności, wszystkie te twoje odbicia.

– Odbicia…

Brunatne Słońce westchnęło.

Czas zadrżał jak rtęć z pękniętego termometru.

Prawie do cna wyschnięta kałuża. Adam klęknął i zaczął pić. Najpierw nabierał wodę w dłonie, potem, gdy było jej już zbyt mało, żeby w ten sposób zaczerpnąć cieczy, zgiął kark i zaczął siorbać. Dopiero po chwili zorientował się, że liże wilgotną ziemię. Jak ze spetryfikowanej gąbki wysysa z niej nawet już-nie-krople.

Spojrzał na Brunatne Słońce. Rozgorzało, nasycając niebo niepokojącym odcieniem. Wyjął z torby kapelusz, zawahał się, nałożył go i ruszył dalej. Nie spodziewał się znaleźć schronienia przed żarem, dlatego zdziwił się, widząc mały punkt, który zadziwiająco szybko urósł i zmorfował w rozłożyste drzewo. Dotarłszy pod nie, wzdrygnął się. Nie pamiętał, kiedy ostatnio czuł chłód; cień na spieczonej skórze zesłał dreszcz. Krztusząc się – z wyczerpania czy wzruszenia, nie wiedział – padł na kolana i oparł się o pień. Kapelusz rzucił obok. Wygrzebał z torby kromki oraz lustrzany bukłak. Chleb był suchy, naczynie puste; odbite oblicze nie wyrażało niczego szczególnego. Posiłek prawie utknął w gardle. Okrutnie zmęczony, zamknął oczy. Wzmógł się wiatr. Szelest liści, szum wodospadu, bezsensowne skojarzenie.

Promienie zaróżowiły powieki, przesączyły się do mózgu. Wtłoczyły w ciało zrezygnowanie. Leżał pod gołym niebem, odsłonięty, bezbronny jak porzucony szczeniak. Żadnych chmur, tylko Brunatne Słońce, przyglądające się mu w niezmiennej od lat bezdusznej upartości. Przypomniał sobie niewyraźnie o ucieczce. Bo coś go goniło. Tropiło. Podniósł się do pozycji półleżącej, skupił spojrzenie na pokonanej drodze, drżącej w upale. Wrażenie, impresja, że coś tam jest – kształt, może ruch. Adam wiedział tylko, że jeśli zbyt długo będzie zwlekał, tamto go dopadnie. A wtedy już nic nie będzie miało sensu, gdyż jedynym była ucieczka stąd. Aby to zrobić, musiał wytrzymać. Nie rozpaść się. Pozostać tym, kim jest. Przypomniał sobie o tym dzięki drzewu, którego nie było. Drzewu, które zarazem zasiało w nim zalążek zwątpienia.

Dalsza wędrówka mijała na rozmowie. Część słów Adam wypowiadał na głos, pozwalając pochłonąć je pustyni, część wybrzmiewała jedynie w głowie; niektóre gasły prędko niby efemerydy, inne rezonowały – pod sklepieniem, w czaszce – zaś Brunatne Słońce pławiło się w tym semantycznym chaosie.

– Bardzo chciałbym opuścić to miejsce.

– I pozostać sobą.

– Ale pustynia to przecież ty.

– Kto mówi?

– Ja.

– Ty.

– Nie wiem, czy to ma sens. W ogóle co ma?

– Mam chyba problem z uwagą.

– To trochę chore, że się na niej skupiasz…

Nastąpiła zmiana.

Zwietrzelina skalna barwy ochry leżała u stóp niewielkiego wzniesienia. Układała się w fantazyjne wzory. Adam nigdy nie widział takiego koloru ziemi, więc przyspieszył, wiedziony ciekawością. Kucnął, wziął ją w palce – była miękka, nie sucha, jedwabista – i w odruchu dziwnej czułości przesypał do kieszeni koszuli. Obok zauważył kremową larwę. Coś zamierzało przekroczyć jej granicę. Wyszydzić i zgwałcić autonomię. Larwa pełzła w kierunku zwietrzeliny, jakby chciała się w niej schować przed skorpionem, który wytropił ofiarę i zatrzymał się tuż przed. Ekstatycznie naprężył ogon, wbił żądło w miękkie ciało; żałośnie zadrżało, skamieniało, wtapiając się w bezduszny krajobraz – piach, pył, kamień pod zastygłym niebem. Adam spojrzał za siebie, myśląc, że nie powinien dopuścić, żeby dogoniło go to coś. Mimo to postanowił wdrapać się na wzniesienie. Po drugiej stronie potknął się i zjechał na plecach, prosto w zagłębienie dające cień. Miękkie, pełne miedzianego prochu. Chciał wstać i ruszyć dalej, lecz zmęczenie nie pozwoliło choćby kiwnąć palcem. Uznał, że od momentu, kiedy spotkał drzewo, musiało minąć parę dni. Zanurzył się w rdzawym puchu, w aksamitność i zapomnienie.

Zmorzyło go na długo, ponieważ obudził się na płaskiej ziemi. Nad sobą miał Brunatne Słońce, bezgłośnie śmiejące się, że przespał kilkadziesiąt lat – wzniesienie zwietrzało do cna, zabrał, rozsypał je po świecie wiatr. Adam, widząc pokonaną drogę, a widział ją, bo jakimś cudem wiedział, skąd przyszedł, poczuł dojmujący lęk. Tam, już nie na horyzoncie, a znacznie bliżej, dostrzegał emanacje największego koszmaru, wciąż nieokreślonego, amorficznego, ale niewątpliwie urzeczywistniającego się. Zmrużył oczy, próbując dojrzeć prawdę. Perspektywa rozchlapała się niczym olejna farba na niezliczonych płótnach stłoczonych w atelier chaosu. Surrealizm, abstrakcjonizm oraz kubizm z entropijną bezdusznością zakpiły z głębi, wyszydziły formę, opluły symetrię. Czując wzbierające mdłości, poderwał się z ziemi i ruszył przed siebie, z trudem powstrzymując się przed zerkaniem do tyłu.

Silne przeświadczenie, że tylko tym sposobem pozostanie sobą, sprawiło, że przyspieszył. Musiał stąd uciec.

Musiał dotrzeć do celu.

Musiał dalej realizować ambitne plany.

Przypomniał sobie życie, które przeżył, albo które raczej, rzekomo, chciał przeżyć. Widział siebie w świetlanej przyszłości. Obserwował rzeczy i zdarzenia, którym nadawał fałszywe znaczenie. Plany przypieczętowywane przez znajome ramiona klepiące po plecach. Wynurzające się z alkoholowych oparów wizje. Decyzje podejmowane przez szepty w głowie. Orgiastyczny kalejdoskop. Toast wznoszony w burgundowych kieliszkach, wystawna kolacja pod roziskrzonym żyrandolem, frenetyczne tańce z na wpół obcymi kobietami, modliszkowate uśmiechy ukoronowane zimnymi spojrzeniami, puste gesty i serce pełne uśpionego smutku. Kuszące zapachy rozgrzanych ciał, słowa wybrzmiewające uwerturą rozkoszy, lata dobrobytu, nasycenia, obrzydliwej obfitości przejawów pustej egzystencji.

Niegdyś o tym wszystkim marzył, marzyli o tym za niego inni. Znalazł się w przepastnej sali, zadomowił, a potem zauważył, że po talerzach pełzają tłuste larwy, omijane przez zagubione skorpiony. Na parkiecie pląsały cudownie udekorowane kurwy, pławiące się w płytkich rozmowach z czarującymi dyletantami. Życie, które znał, zapadło się pod własnym ciężarem.

Otrząsnął się z rozmyślań, ponieważ zobaczył coś dziwnego przed sobą. Niemalże nadepnął na pomarańczowy kwiat. Wysoki, lekko uginający się ku ziemi. Gubiący dawną sprężystość. Adam kucnął, pogładził opuszkami płatki; zostały cztery, ponieważ jeden właśnie zleciał. Wyjął w torby lustrzany bukłak, odkorkował i przechylił. Na kwiat spadły dwie krople. Zapragnął uratować ten samotny okaz, toteż zaczął przeszukiwać okolicę w poszukiwaniu źródła wody. Uznał, że uda mu się, jeśli napełni naczynie choćby do połowy.

– Nie zdążyłeś – powiedział jakiś głos, kiedy zatrzymał się przy brązowej łodyżce.

Zesztywniał, uznając, że pochodzi z zewnętrza jego głowy.

– Może za bardzo się spieszyłeś.

– Spieszyłem?

– Żeby iść dalej.

Spojrzał na nią. Była boso, miała czarne spodnie i wpuszczoną w nie białą koszulę z falbaną przy dekolcie; poniżej obojczyka tatuaż przyczajonej bestii. W dłoni trzymała jakieś naczynie.

– Zgubiłaś się? – zapytał głupio.

Spod miedzianych włosów uważnie przyglądały mu się krokodylowe oczy.

– Tak.

– Co tu robisz?

Wzruszyła ramionami, odgarnęła włosy. Usta szukały słów.

– Po prostu tu jestem.

– Przyszłaś do mnie?

Spojrzała na kwiat, spłoszona.

– Raczej na odwrót – powiedziała ciszej.

Ruszył w jej stronę, lecz lekko zesztywniała, więc zatrzymał się. Nagle rzuciła mu naczynie. Złapał w ostatniej chwili. Zdumiony, przekręcił je w dłoniach.

– Możesz się napić – zachęciła.

Adam odkorkował je, położył na ziemi i wyjął z torby własny bukłak. Usiadł, zmęczony. Nie mógł widzieć, że lustro uchwyciło odbicie kobiety, oblicze wyrażające zmartwienie. Przelał ciecz, po czym oddał jej własność.

Spoczęła kawałek dalej. Energicznie podkurczyła nogi, splotła ramiona na kolanach. Oczy przeczesywały przestrzeń, daremnie próbując zinterpretować ten kawałek czasu, w którym zastygły ciała. Obserwowali niebo, co rusz zerkali na siebie, głównie w chwilach, gdy drugie udawało brak głębszego zainteresowania, a kiedy ich spojrzenia na parę sekund sklejały się, w niepewności mrużyli oczy; na rzęsach skrzyło światło. Czyżby nieznacznie się uśmiechała? Chciał podejść do niej, lecz natychmiast uświadomił sobie, że nie ma żadnych praw.

– Twoje miejsce jest tutaj – głos znikąd.

– Słucham?

– Nic nie mówiłam. – Kobieta zdziwiła się. – Jeśli chcesz, możemy…

Wiatr zwiał kapelusz z głowy. Brunatne Słońce rozgorzało, torebka herbaty brudząca gorącą wodę. Głosy zalały go kakofonią, momentalnie zagubił się w nich niczym w śmierdzącej ciżbie na targu. Odwrócił się od kobiety, zawstydzony, zły i zdezorientowany. A potem jej już nie było. W rozedrganym powietrzu rozpłynęła się fatamorganą.

Zobaczył tropiącą go zmorę. Nadal nie potrafił dostrzec szczegółów, choć zdał sobie sprawę, że koszmar rozlał się na całą długość horyzontu. Właśnie przed nim uciekał – widnokręgiem, granicą, ziemią niczyją, która pragnęła go wchłonąć. Zarzucił na ramię torbę, podniósł kapelusz, stanowiący jedyną ochronę przed Brunatnym Słońcem, i ruszył w dalszą drogę.

Z nieba spływał żar. Adam powłóczył nogami, skrajnie zmęczony, na granicy odwodnienia. Nawet nie próbował przełknąć suchej kromki, ponieważ była tak twarda, że od ugryzienia rozbolały go zęby. Sęp o wężowej szyi wylądował nieopodal, przechylił łebek. Adam pomachał mu; towarzyszowi, którego przecież się wyparł. W chwilach nieśmiałej odwagi, albo zwyczajnej obojętności, odwracał się, gotów ujrzeć nadciągający koniec. Zamiast tego horyzont wracał do pierwotnej, bezpiecznej odległości, z fantasmagorii w optyczne banały.

Wypływające z ust roztańczonej kobiety. Kolebała się jak kielich wina, wywijała piruety, pląsała po mieszkaniu z niewątpliwą gracją, niczym szpulka różnobarwną taśmę rozwijając w nim ciąg wspomnień. Widma przeszły w wyraźne obrazy, retrospekcje wezbrały mdlącą falą. Ludzie, zdarzenia, uściski, daremne gesty i słowa puste jak ten kielich, który właśnie upuściła, znacząc go karminem. Mokro miał także na zewnątrz, kiedy późną porą wyszli na miasto, roziskrzone światłami samochodów i neonami, choć tętniące nocnym życiem, to zarazem mszalnie ciche pod całunem deszczu.

Niebo stężało, pękło, trysnęło kwaśnym deszczem, wyrywając Adama z przeszłości. Musiał się spieszyć. Stanął, wyjął z torby bukłak i ustawił go na ziemi. Przydałby się kapelusz, ale, dziwna sprawa, przepadł. W międzyczasie namoczył suche kromki, które łapczywie pochłonął. Pożałował, że nie wysysał z nich cieczy. Teraz klęczał, drżące dłonie złożył tak, żeby napełniały się wodą. Kiedy bukłak czerpał niebo, Adam pił, krztusząc się, a następnie czekał dalej, aż znowu będzie mógł się zachłysnąć. Kiedy wreszcie uznał, że więcej nie da rady, schował naczynie, zarzucił torbę i ruszył z nową energią.

Deszcz zgęstniał, niebo sczerniało, wszędzie roztaczał się szum i chlupot wody. Krople uderzały w czoło, policzki, siekły oczy, huczały w uszach, wdzierały się pod ubranie; zmókł do suchej nitki, ciało napuchło od nadmiaru życiodajnej cieczy. Zatrzymał się, żeby oddać mocz, po czym podjął wędrówkę. Szedł powoli, nogi ślizgały się na błocie, torba coraz bardziej ciążyła. Ogarnął go mrok, w którym niewiele widział, który zdawał się lepić do oczu. Przypomniał sobie czujne zielone spojrzenie i zapragnął, żeby to wszystko się skończyło. Utkwił w fałszywym świecie, w przepastnej sali, na pustyni uczuć.

A potem niebo pojaśniało, deszcz ustał, ucichło. Ucichło. I w tej ciszy objawiły się w całej okazałości niezwykłe formacje skalne. Były ich dziesiątki, setki, wielkich, małych, fantazyjnych, prostych, zaś wszystkie układały się w szpaler. Adam wkroczył między miednicę i kobietę klęczącą w bólu – nie formacje, a rzeźby prędzej.

Zza wielkiej czarki wychynęła kobieta.

– Też tam idę – powiedziała.

– Tam?

Podeszła, zrównała z nim krok.

– W każdym razie w tamtym kierunku.

Poczuł, jak jej dłoń muska jego. Zarumieniła się, ale nie odsunęła.

– Masz tam dom? – zapytał.

Krokodylowe oczy spłoszyły się.

– Nie wiem. Chyba nie mam domu.

– To skąd wiesz…

– Nie wiem. Mam nadzieję, że tam będzie lepiej.

Musnął jej dłoń, utrzymał dotyk, aż ich palce zgodnie się splotły.

Zerknął w bok. Mlecznobiałe ramię, tętno galopujące nad obojczykiem, nieoczywisty uśmiech, włosy potargane siłą ognistego temperamentu. Nie wiedział, jak się odezwać, i w ogóle czy cokolwiek powiedzieć, zatem szedł w milczeniu, doświadczając bliskości, do której nigdy nie nawykł. Świadomość, że aby pozostać tym, kim jest, nie mógł się zmienić, sprawiała, że choć zatęsknił za całkowitym otworzeniem się, nie śmiał przekroczyć dalszej granicy. Musiał zostać tu, gdzie jego miejsce. Na pustyni. Kobieta, choć przecież ledwie ją poznał, pokazywała mu, że egzystencja nie zawsze jest szarobura, monochromatyczna i gorzka, że zamiast po płaskiej ziemi można iść szpalerem cudów natury – schylili się pod rzeźbami splecionych wierzb płaczących.

– Ja pierdole! – rzuciła, prawie się przewracając.

Adam, odzwyczajony od szczerych relacji i nieufny, wyczuwał w niej podobne obawy. Troska, rozkojarzenie, konsternacja malowały twarz; zielone oczy tkały pytania, które rozsupływał język, kiedy ona, uroczo skupiona, artykułowała wnioski i formułowała otwierające spojrzenie retoryczne pytania.

Usiedli pod rzeźbą. Adam, zmęczony, zasnął. Obudził się na gołej ziemi, w spiekocie, obserwowany przez Brunatne Słońce. Niedaleko szybował sęp o wężowej szyi. Leżał sam, porzucony szczeniak. Sięgnął do torby po bukłak, lecz zamarł, widząc coś, w co wpakował się na własne życzenie. Horyzont przypełzł, wykorzystując sen i brak czujności. Granica, ziemia nieznana, poznawcze niemożliwości znajdowały się na oko zaledwie kilkaset metrów od niego. Jeśli obudziłby się parę godzin później, dopadłyby Adama, wchłonęły w siebie, odzierając z dotychczasowej tożsamości.

Ruszył dalej, potykając się, nie z braku sił, a bezsilności. W oczach tężały łzy.

– Spiesz się, spiesz – głos. Jego? Kogo?

– Tutaj nic nie ma. Chcę się stąd wydostać.

– To przyj dalej. Ale za żadne skarby nie zwalniaj.

– Ach tak? A to czemu?

– Sam widzisz, co się dzieje, jak zwlekasz.

– On to widzi i się boi. Moim zdaniem niepotrzebnie.

– Bardzo chciałbym dotrzeć na miejsce.

– Ale czy ten cel jest słuszny? Będziesz tam zadowolony?

– Szczerze szczęśliwy?

– Na niby nieszczęśliwy?

– Pozornie obydwie opcje są możliwe.

– Zależy od kąta widzenia. Z mojego przyszłość jest ponura.

– Dlatego idź. Nie poddawaj się.

– Ale tam nic nie ma.

– Można tak iść w nieskończoność.

– Bzdura. Pustynia ma koniec.

– Ma początek. To niewątpliwie. Widziałeś kiedyś koniec?

– Cofnięcie do początku będzie końcem.

– Nie lubię semantycznych gierek.

– A ja zakłamania.

– Nie jesteś taki.

– Boję się odrzucenia.

– I utraty samego siebie.

– A kim właściwie jesteś?

– Jestem.

Brunatne Słońce pławiło się w bezsensie. Adam szedł dalej, mijały identyczne dni, umierała nienarodzona nadzieja. Co pewien czas spotykał ją – Ewę ze snu – ale po przebudzeniu znikała. Nauczył się, że wspólne chwile są krótkie, lecz zawsze wracają, przeważnie w najmniej spodziewanych momentach i okolicznościach.

Poznawali się. Ze zrozumieniem, rzadkim, niespotykanym, mogącym zaistnieć, jak błędnie uważał, jedynie w fantazjach. Anna, bo tak miała na imię, opowiadała o sobie oszczędnie, słowami kreśliła dwuznaczne szkice, absorbujące umysł z nieodpartą siłą syreny nucącej egzotyczne pieśni. Czasem rozpoczynała wątek, by w połowie rozwinięcia zamilknąć i dać mu wybrzmieć; ten i każdy kolejny wrastał w ciszę, zmieniając jej naturę, zagrzebując brak, który rósł w Adamie pod wpływem Brunatnego Słońca. Innym razem Anna snuła powieści pełne kolorytu, z lękiem i zaufaniem odsłaniając przed nim drżące serce, na które nie zasługiwał. Fascynowała go dziką porywczością, nieskrępowaną energią, momentami, pod wpływem jego komentarza, rykoszetującą; wybuchała rozkosznym śmiechem, półświadomie upajając Adama atawistyczną melodią. W chwilach zwątpienia, choć subtelna jak trzcina, nieugięcie przy nim trwała. Nie potrafił się skupić, gdy zefir słów łaskotał ucho; szept, nawet jeśli w bezdusznie długich okresach samotności zaledwie wspominany, wzbudzał przypływy kojącego ciepła, zaś ukołysana samotność przestawała nią być.

Spędzanie czasu razem sprawiało, że horyzont, przed którym Adam uciekał, stawał się coraz bliższy. Nawet jeśli z Anną szli, zawsze albo poruszali się zbyt wolno, albo zbaczali z trasy, albo Adam odsypiał zbyt długo. Koszmar zbliżał się, a on miał świadomość nadchodzącej klęski. Nie będzie drogi powrotu, pewne granice przekracza się raz w życiu, potem można co najwyżej pogodzić się z losem. Zakładając, że nie straci się zmysłów, że skruszone ja zamiast rozpaść się na kawałki, jakoś wytrzyma tę przemianę. Adam nie mógł na to przystać, dlatego zaczął unikać spotkań.

Mijały dni. Superego zesłało z nieba jeszcze dotkliwszy żar. Sęp szybował coraz niżej, zataczał koła, taksował Adama potykającego się o własne stopy. Nie czuł torby uderzającej o biodro, własnych kroków, języka na podniebieniu. Tracił czucie w sercu. Zamieniał się w pustą, idealną, twardą skorupę. Anna pojawiała się na peryferiach widzenia. Ignorował ją. Gdy podchodziła zbyt blisko, w głowie zaczynały huczeć głosy i nie potrafił się z nią porozumieć. Z premedytacją omijał nietypowe miejsca, gdzie się skrywała. Adam wiedział, że dłużej tak nie da rady. Pękł, a teraz szukał jedynie odpowiedniego miejsca, by zrealizować podjętą decyzję.

Podczas wędrówki przypominał sobie słowa. Wraz z Adamem tkała z nich wspólną przestrzeń, bezpieczną tylko częściowo, bo rozedrganą od emocji i mgiełki tajemnicy, która to rozrzedzała się, to zasnuwała ich wzajemne widzenie się; krokodylowe oczy zachodziły nią w chwilach szczególnej bliskości, kuszące, tajemnicze niczym luizjańskie bagna. Anna przechylała głowę w wyczekiwaniu na kolejne wygłodniałe pocałunki. Kiedy instynkt brał górę, każde miejsce stawało się odludziem.

Teraz stał na skraju niewysokiego klifu. Przed stopą pełzła tłusta larwa. Zielony staw migotał w Słońcu. Wiatr marszczył gładką taflę. Adam wyjął z torby twarde kromki i cisnął je do wody. Zrzucił z ramienia torbę. W dłoni lustrzany bukłak – więcej się nie przyda – kołysał obojętniejące oblicze. Brunatne Słońce świeciło inaczej, jakby zamarło w oczekiwaniu. Horyzont nadciągał. Bardzo tego nie chciał, lecz nie miał innego wyboru. Zaciskając powieki w daremnych staraniach, aby nie dopuszczać do siebie emocji, mimo wszystko ujrzał przeznaczenie z przerażającą jasnością. Gdy poznał Annę, zrozumiał, gdzie jest jego miejsce.

Głosy w głowie stały się nieznośne. Granica musnęła plecy. Nie musiał się oglądać, zaakceptował przeznaczenie. Sęp runął z przestworzy, ledwo wyhamował nad ziemią; ostre pazury zalśniły groźnie. Rozłożył skrzydła i przeciągle zaskrzeczał. Adam ostatni raz spojrzał na niebo i zrobił krok, zdeptał larwę, drugi – w przepaść – tracąc grunt, w nieznośną lekkość. Świat zawirował, stracił kontury, rozmazał się, tafla stawu urosła, lustrzany bukłak roztrzaskał się jak Adam – głosy wrzasnęły w agonii – który zaczął opadać na dno, sennie, powoli gasnąc, w obrazy przeszłości, w cień rzucany przez drzewo i zielone liście szeleszczące na wietrze, w jedwabistą miękkość ochry, mijając pomarańczowy kwiat kołysany tęsknotą, w spacer szpalerem skalnych osobliwości oraz dawne życie, kolorowe i puste, pełne czczych gestów, fałszywych uśmiechów zwieńczonych taksującymi spojrzeniami, aż wreszcie sięgnął dna, wpadł w ciemną błonę do innego świata; poczuł szarpnięcie, źrenica zmalała i wypłynął w objęcie krokodylowych oczu, na mlecznobiałą wyspę dreszczy.

Spokój…

– Kocham cię – …i już tylko dwa głosy.

Koniec

Komentarze

Tekst zaczęłam czytać ciekawa, co to za krokodylowe oczy. Potem wciągnął mnie oniryczny klimat – koniecznie chciałam wiedzieć, do czego to prowadzi. I chyba dopiero przy fragmencie o przekraczaniu pewnych granic zrozumiałam cały sens. Momentami ciężko było mi przebrnąć przez naszpikowane metaforami i opisami fragmenty, ale nie można Ci odmówić konsekwencji w kwestii budowania klimatu.

Specem nie jestem, ale gramatycznie wydawało mi się w porządku. Zastanowiły mnie tylko te wypowiedzi:

– Jak długo jeszcze? – dawno nieużywany głos.

Ale co ten dawno nieużywany głos? Zabrakło czasownika. Podobnie jest w przykładzie niżej:

– Spiesz się, spiesz – głos. Jego? Kogo?

Jeśli tak miało być to czy “głos” nie powinien być z wielkiej? 

 

W każdym razie, tekst interesujący. Niekończąca się pustynia i dziwne rozmowy przywiodły mi nawet na myśl “Małego Księcia”. Pozdrawiam ;))

Cześć!

 

Klimat oparty na wycieńczeniu i obłędzie jest sprawnie zbudowany, ale dla mnie lektura była niesamowicie męcząca i z trudem dobrnęłam do końca. Niestety nie znalazłam tu nic, co wzbudziłoby moją ciekawość. Widać jednak, że tekst jest przemyślany, a przenośnie i porównania, choć jest ich tu bardzo dużo, nie są absurdalne (nie licząc tego: Czas zadrżał jak rtęć z pękniętego termometru).

Czytałam z trudem, choć nie bez pewnej ciekawości, do czego mnie ta lektura doprowadzi. Dobrnęłam do końca i cóż, nie mogę powiedzieć, że moja ciekawość została zaspokojona.

 

za­czął prze­szu­ki­wać oko­li­cę w po­szu­ki­wa­niu źró­dła wody. → Nie brzmi to najlepiej.

 

miała czar­ne spodnie i wpusz­czo­ną w nie białą ko­szu­lę z fal­ba­ną przy de­kol­cie… → Kobiety raczej nie noszą koszul, zwłaszcza z falbanami więc: …miała czar­ne spodnie i wpusz­czo­ną w nie białą bluzkę z fal­ba­ną przy de­kol­cie

 

Ko­le­ba­ła się jak kie­lich wina, wy­wi­ja­ła pi­ru­ety… → Piruetów nie wywija się.

Proponuję: Ko­le­ba­ła się jak kie­lich wina, kręciła pi­ru­ety

 

– Ja pier­do­le! – rzu­ci­ła… → – Ja pier­do­lę! – rzu­ci­ła

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ech, obawiam się, że za dużo zostało w Twojej głowie, autorze. Byś zostawił czytelnikowi jakieś tropy, bo ni cholery nie wiem, co chciałeś opowiedzieć.

Chciałabym w końcu przeczytać coś optymistycznego!

Cześć,

 

ciekawy tekst, nieco ekstrawagancki, naszpikowany metaforami. Niektóre z tych metafor podobają mi się, np. brunatne słońce jak torebka herbaty maczana w brudnym niebie.

Jako całość, brakowało mi typowej fabuły, jakiegoś “dziania się”, które przyciągnęłoby by moją uwagę i wzmogło ciekawość. Tekst dość krótki, więc przeczytałem, nieco dłuższy mógłby zmęczyć czy spowodować jego porzucenie.

Nie wiem autorko jakie masz potrzeby – daj znać, czy coś rozwinąć, albo jakimś jeszcze przemyśleniem związanym z tekstem się podzielić.

Pozdrawiam!

Che mi sento di morir

Oniryzm, metafory – powiem szczerze, że zgubiłem się. Doceniam formę, widzę pomysł, ale niestety tekst nie dla mnie. Dlatego jako dyżurny zostawiam komentarz i mam nadzieję, że znajdziesz tutaj amatorów takiej twórczości, którzy pozwolą ją Tobie doskonalić :)

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Hmmm. Tekst mnie zmęczył. Uważam, że impresje powinny być krótsze (acz dopuszczam możliwość, że nie mam racji).

Nie wiem, co chciałaś przez to powiedzieć, ale ja wszystko biorę dość dosłownie. Może to było o ekologii, a może o życiu. W samotności lub we dwoje, trudno mi orzec.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka